Emily w Paryżu - ebook
Emily w Paryżu - ebook
Siedzę w taksówce, a serce bije mi tak mocno, jakby miało zaraz eksplodować. Ja, Emily Cooper, jestem w Paryżu! Wszyscy potrzebujemy w życiu marzeń, a moje właśnie staje się rzeczywistością.
Kiedy ktoś marzy tak mocno, to po prostu nie da się go zatrzymać. Paryskie ulice przemykają mi przed oczami, a wraz z nimi zabytki, jedne wspanialsze od drugich. A ja tylko się uśmiecham, uśmiecham i uśmiecham!
Mimo to gdzieś w głębi trochę się boję. Tego, że nie poczuję się tu jak u siebie. Tego, że rzeczywistość nie dorówna marzeniom…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9498-1 |
Rozmiar pliku: | 8,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzę w taksówce, a serce bije mi tak mocno, jakby miało zaraz eksplodować. Ja, Emily Cooper, jestem w Paryżu! Wszyscy potrzebujemy w życiu marzeń, a moim od zawsze był przyjazd tutaj. Dopadło mnie ot tak, któregoś wieczoru, kiedy oglądałam film _Moulin Rouge_ z cudowną Nicole Kidman. Miałam może z siedem czy osiem lat, siedziałam sobie przed ekranem i nagle, ni z tego, ni z owego, wykrzyknęłam: „Ja też chcę jechać do Paryża!”. Na to moja mama stwierdziła: „To trochę daleko od Chicago, nie sądzisz?”. A mój tata dodał: „Na twoim miejscu jeszcze bym to przemyślał. Podobno Francuzi myją się tylko raz w miesiącu”.
Mnie jednak nic nie mogło zniechęcić, nawet nieprzyjemne zapachy.
Poza tym nie jestem taka głupia! Wiem, że historia przedstawiona w _Moulin Rouge_ działa się w czasach _belle époque_ i że od tamtej pory upłynęło w rzekach wiele wody. Ale kiedy ktoś marzy tak mocno, to po prostu nie da się go zatrzymać. Ten film zasiał we mnie ziarno – ziarno, które wykiełkowało i przez wiele lat nie przestawało rosnąć.
Paryskie ulice przemykają mi przed oczami, a wraz z nimi zabytki, jedne wspanialsze od drugich. A ja tylko się uśmiecham, uśmiecham i uśmiecham! Mimo to gdzieś w głębi trochę się boję. Tego, że nie poczuję się tu jak u siebie. Tego, że rzeczywistość nie dorówna marzeniom.
Wszystkie te lęki tłumię wybuchami entuzjazmu. Przysypuję toną optymizmu. Bo o ile marzenia popychają nas naprzód, o tyle lęki potrafią nas całkowicie sparaliżować.
Taksówka zatrzymuje się przed starą kamienicą stojącą przy niezwykle urokliwym placyku. Jest tu nawet nieduża fontanna! Staram się nie wyglądać na zbyt przejętą, chociaż mam ogromną ochotę skakać i krzyczeć: „Paryżu, oto jestem!”.
I pomyśleć, że ten uśmiech losu zawdzięczam jednemu małemu plemnikowi! Gdyby moja szefowa z Chicago nie zaszła w ciążę w odpowiednim momencie, to ona przyjechałaby tu zamiast mnie. _I love you_, kijaneczko!
Kiedy wysiadam z taksówki, podchodzi do mnie jakiś brunet ubrany w dość klasyczny garnitur. Domyślam się, że to agent nieruchomości.
– Emily Cooper? – pyta, wyciągając do mnie rękę. – Gilles Dufour z biura nieruchomości.
– _Hi, bonjour!_
Moje mieszkanie znajduje się na piątym piętrze bez windy. W budynku odkrywam absolutnie zachwycające spiralne schody. Po pokonaniu kilkudziesięciu stopni z wielkimi walizami w rękach stwierdzam jednak, że wcale nie są aż takie fajne.
Pierwsza obserwacja na temat Paryża: stare jest piękne, ale niezbyt praktyczne.
– To tutaj? – pytam zasapana.
– Twoje mieszkanie znajduje się na piątym piętrze – informuje mnie Gilles Dufour. – A my jesteśmy dopiero na czwartym.
– Ja naliczyłam pięć.
Dufourowi wymyka się ciche westchnienie typu: „Głupia jakaś czy co?”.
– We Francji pierwszy poziom to parter. A więc drugi to pierwsze piętro i tak dalej.
– Dziwne – stwierdzam zaskoczona.
– Nie, zupełnie logiczne – odpowiada.
Jak mu wyjaśnić, że coś, co jednej osobie wydaje się logiczne, innej wcale nie musi? Postanawiam jednak ugryźć się w język. Chcę jak najszybciej zobaczyć swoje paryskie mieszkanko!
Jeszcze ostatnie stopnie i udaje mi się wtaszczyć bagaże na szóste piętro – Gilles Dufour może sobie mówić, co chce, ale mięśnie ud dają mi wyraźnie do zrozumienia, że to szóste.
– Proszę, oto twój jakże piękny i uroczy _chambre de bonne_ – oznajmia.
Szybko się orientuję, że w języku agenta nieruchomości „uroczy” znaczy tyle co maleńki. Wystrój kojarzy mi się z mieszkaniem mojej prababci. Zapach też jest podobny. Ale tam jestem przynajmniej na swoim terenie. Za to widok okazuje się wprost niewiarygodny! Podejrzewam, że to zaleta mieszkania na szóstym piętrze.
– _Oh my God!_ – wykrzykuję z zachwytu. – Czuję się jak Nicole Kidman w _Moulin Rouge_.
– Tak, masz cały Paryż u swoich stóp – potwierdza Dufour, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Na dole jest bardzo sympatyczna kawiarenka. Prowadzi ją mój znajomy. To co, _ça va_? _All is good_?
– Tak_, très good_ – odpowiadam, nie mogąc się pozbyć uśmiechu. – Jest wspaniale.
Chciałabym, żeby już sobie poszedł. Zrozumiałam, o co chodzi z tymi piętrami, i chciałabym teraz w spokoju podziwiać Paryż. Mój Paryż. Chciałabym rozkoszować się tą chwilą w samotności, skoro nie mogę tego robić w towarzystwie Douga. Niestety wygląda na to, że Gilles Dufour nigdzie się nie wybiera.
– Jesteś głodna? – pyta. – Masz ochotę na kawę albo…
– Właściwie to powinnam iść do biura.
– To może spotkamy się wieczorem i pójdziemy się czegoś napić? – Nie daje za wygraną.
Skąd to dziwne wrażenie, że ten facet mnie podrywa? Muszę przyznać, że nie zachowuje się zbyt subtelnie. Poza tym jest stanowczo za szybki. Sądziłam, że uznał mnie za idiotkę. Teraz sprawia wrażenie, jakby wcale mu to nie przeszkadzało. Za to mnie przeszkadza. Chcę tylko dostać swoje klucze. Czy nie tego mam prawo oczekiwać od agenta nieruchomości? A może w cenie są też zawarte jakieś inne „usługi”? Byłby to dość osobliwy pakiet.
– Mam chłopaka – informuję go w nadziei, że zakończę tym rozmowę.
– W Paryżu?
– W Chicago.
– Czyli w Paryżu nie masz chłopaka – wnioskuje uradowany.
Wow! To się nazywa tupet. I w dodatku zero finezji. To jedna z tych krępujących sytuacji, które chciałoby się jak najszybciej zakończyć. I prędko o nich zapomnieć. Jak tylko dostaję klucze do ręki, wypycham go delikatnie – ale stanowczo – za drzwi.
Niech idzie ze swoją ofertą „mieszkanie plus” do kogo innego.PIERWSZE SPOTKANIE Z FRANCUSKIMI KOLEGAMI
Savoir. To nazwa agencji marketingowej dla luksusowych marek, którą wykupiła moja firma, Gilbert Group z Chicago. Właśnie dlatego tu przyjechałam! Mam pomóc Francuzom dopracować strategię dotyczącą mediów społecznościowych. Liczę na to, że koleżanki i koledzy okażą się sympatyczni. Nie zamierzam ich pouczać, tylko pokazać nowe podejście do pewnych spraw, inną perspektywę. Chcę się też od nich uczyć. To będzie niesamowicie wzbogacające! Już na samą myśl drżę z podekscytowania.
Agencja znajduje się tylko kilka przecznic od mojego _chambre de bonne_, a ja wykorzystuję ten spacer na podziwianie kamienic, sklepów i placów. Zadomowiłam się już w Paryżu i czuję się zupełnie tak, jakbym mieszkała tu przez całe życie!
Nicole Kidman byłaby ze mnie niesamowicie dumna.
Z sercem pełnym nadziei i z szerokim uśmiechem otwieram drzwi do agencji. Wszystko będzie dobrze. Francuzi nie mogą się aż tak różnić od Amerykanów. Prawda? Uważam, że nie należy wierzyć we wszystko, co ludzie opowiadają. Ja na przykład jestem tu już od dwóch godzin, a nie poczułam jeszcze żadnego nieprzyjemnego zapachu.
To musi o czymś świadczyć, prawda?
Kiedy zatrzymuję się przed recepcją, pojawia się jakiś facet. Patrzy na mnie jak na karalucha. Nic nie szkodzi. Uruchamiam UED – Uśmiech. Entuzjazm. Dynamizm. Klucz do sukcesu! W połączeniu z pracą, oczywiście. Z dużą ilością pracy. Z tonami pracy.
– _Hi! Salut!_ – rzucam wesoło. – Jestem Emily Cooper z Gilbert Group w Chicago.
– Yy, co? – bąka. – Ten twój kanadyjski akcent…
No dobra, okej, rzeczywiście mówię z lekkim akcentem, ale naprawdę ledwo zauważalnym. Na szczęście translator w moim telefonie opanował język francuski do perfekcji. Oznajmia więc za mnie, że przyjechałam pracować w tym biurze.
Na to koleś reaguje trochę dziwnie – wydaje się przestraszony. A może to konsternacja? Ale przecież mój przyjazd był zaplanowany. Być może on o tym nie wiedział? Podchodzi do stanowiska recepcji i podnosi słuchawkę telefonu.
– Przyjechała ta Amerykanka – oznajmia swojemu rozmówcy.
Najwyraźniej jednak wiedział.
Chwilę później zjawia się jakaś kobieta. Wygląda bardzo elegancko w swoim czarnym kombinezonie. Problem polega na tym, że nie rozumiem nic z tego, co do mnie mówi. Poza pierwszym słowem: _Bonjour_. I jeszcze imieniem: Sylvie. Reszta całkiem mi umyka.
– Mogłaby pani mówić wolniej? – proszę.
– Ach! – rzuca.
Nie wygląda na zadowoloną. Ale ja zamierzam sprawić, że szybko zapomni o tym pierwszym wrażeniu. UED, klucz do sukcesu!
Przechodzę razem z nią przez piękne pomieszczenia.
– Wydawało mi się, że masz magisterkę z francuskiego? – mówi z naciskiem.
– Nie, to Madeline, moja szefowa – wyjaśniam. – Ja jestem Emily. Emily Cooper. I bardzo się cieszę, że będę tu pracować.
– No tak, ale to dość problematyczne – kwituje Sylvie, gdy wchodzimy do jej gabinetu.
Nie rozumiem. Co jest problematyczne? To, że się cieszę z pracy w Paryżu? Powinnam zrobić taką grobową minę jak ona? Może to jakiś francuski zwyczaj? Nie uśmiechamy się w pracy. Okej. Rozumiem. Ale ja osobiście nie potrafię.
Oto słynny UED!
– Przepraszam, ale co jest problematyczne? – pytam.
– Ten toporny akcent i to, że ledwo nas rozumiesz – precyzuje Sylvie.
– Wiem, że mam lekki akcent – przyznaję. – Ale jeśli nie będziecie mówić za szybko, jakoś sobie poradzę.
– Nie chodzi mi o ciebie! To my będziemy przeżywać katusze – oświadcza.
Katusze?
Następnie poznaję Paula Brossarda, założyciela agencji. Wyciągam do niego rękę. On całuje mnie w policzek. A nawet w dwa. To pewnie kolejny francuski zwyczaj. Trochę dziwnie tak się całować z kolegami z pracy. Aż tak blisko ze sobą nie jesteśmy! No trudno, on przynajmniej nie ma grobowej miny. Wydaje się wręcz uradowany tym, że mnie widzi. To miłe!
– _Welcome to Paris!_ – wita mnie.
Och, i jeszcze zdobył się na wysiłek mówienia po angielsku. _So cute!_
– To co, przyjechałaś nauczyć Francuzów paru indiańskich sztuczek? – pyta.
Nie do końca zrozumiałam, ale się uśmiecham.
– Jestem przekonana, że dużo możemy się od siebie nawzajem nauczyć – zapewniam.
– Masz jakieś doświadczenie w marketingu dóbr luksusowych?
– Nie, do tej pory zajmowałam się głównie produktami farmaceutycznymi i domami opieki – przyznaję.
Ale to działa podobnie, prawda? Jeśli potrafię sprzedawać leki na artretyzm i balkoniki, to poradzę sobie też z perfumami i designerskimi ciuchami.
Paul opowiada mi, jak kiedyś pojechał na wakacje do Chicago i spróbował naszej specjalności – _deep dish pizza_. Pychota!
– To było naprawdę _dégueulasse,_ jeśli mam być szczery – stwierdza.
_Dégueulasse_? Znowu coś mi umyka. Może porównał naszą _deep dish pizza_ do jakiegoś francuskiego dania – _de golas_? Hmm, nigdy o czymś takim nie słyszałam. Znam _ratatouille_, dzięki temu, że oglądałam bajkę. A, i jeszcze _foie gras_!
– Obrzydliwe – wyjaśnia Sylvie.
Okej, teraz zrozumiałam.
Zaczynają rozmawiać między sobą. O tym, że życie bez przyjemności jest do dupy (tak, już wiem, jak to jest po francusku). O tym, że wszystkie marki, dla których pracują, określają się w kategoriach piękna i wyrafinowania. I o tym, że nie za bardzo wiedzą, czego mogliby się ode mnie nauczyć.
Może zaczniemy od skromności?
Ale wolę im tego nie mówić. Jeśli chcę się zintegrować, to nie mogę być zbyt krytyczna.
Muszę się wykazać otwartością. Tak, właśnie tak.
Bardzo, bardzo dużą otwartością.
I nie wolno mi się obrażać.DZIESIĘĆ MINUT PÓŹNIEJ, PIERWSZE ZEBRANIE
W towarzystwie mojego największego sojusznika (uśmiechu) zasiadam przy okrągłym stole razem z Sylvie, Paulem, Julienem – to ten koleś, na którego natknęłam się zaraz po przyjściu – i dwiema innymi osobami: facetem o jasnych, kręconych włosach i kobietą, która wygląda na surową, ale ma superstylowe okulary (pewnie od Chanel albo Diora).
– Przede wszystkim wybaczcie mi mój amerykański akcent – zaczynam. – Zamierzam chodzić na lekcje, żeby się podciągnąć z francuskiego, ale potrzebuję na to czasu.
Kobieta w okularach wstaje i wychodzi bez słowa. Co ja takiego powiedziałam?
– Patricia ma alergię na akcenty – wyjaśnia mi Sylvie.
W życiu nie słyszałam o takiej alergii.
Ciągnę dalej:
– Dla tych, którzy widzą mnie po raz pierwszy, nazywam się Emily Cooper i bardzo się cieszę, że mogę pracować w Paryżu. Nie mogę się doczekać, aż poznam osobiście każdą i każdego z was, a wy poznacie mnie!
Facet z kręconymi włosami podnosi rękę. Fajnie, chce mi coś powiedzieć. Wiedziałam, że moje małe wystąpienie plus UED przyniosą efekty. Wystarczyło tylko uwierzyć!
– Jak się pan nazywa? – pytam.
– Jestem Luc. Dlaczego krzyczysz?
Ach.
Wcale nie krzyczę. Ale może Francuzi mają wyjątkowo czułe bębenki? Może to jakaś osobliwość genetyczna?
W każdym razie muszę zapamiętać, żeby mówić jak na czuwaniu przy trumnie.
Następnie opowiadam o swoim pomyśle na media społecznościowe. Chodzi nie tylko o liczbę obserwujących, ale również o atrakcyjne treści, zaufanie i zaangażowanie.
– Kto z was się tym zajmuje? – pytam na koniec swojego miniprzemówienia.
Wtedy Julien wskazuje drzwi.
– Patricia.
Aha. Okeeej.
Zapowiada się nieźle…SĄSIAD, HMM, NICZEGO SOBIE
Mój pierwszy dzień nie potoczył się niestety tak wspaniale, jak się spodziewałam. Poza tym tęsknię za Dougiem. Och, oczywiście zdzwaniamy się na wideo. Ale to jednak nie to samo. Gdy wracam do mieszkania, moje poczucie własnej wartości szoruje po dnie. Mam wrażenie, że koleżanki i koledzy z pracy mnie nie doceniają. Albo raczej że są do mnie uprzedzeni. I to jest w tym wszystkim najzabawniejsze: sama próbowałam walczyć z uprzedzeniami, a nie pomyślałam, że inni przecież także mogą je mieć.
W dodatku codziennie będę musiała się wdrapywać na szóste piętro! Moje łydki płaczą na samą myśl o tym. Ale przynajmniej dzięki temu nie muszę chodzić na siłownię. Po roku wspinania się po tych schodach będę miała uda jak ze stali!
Kiedy docieram do swoich drzwi i bezskutecznie próbuję przekręcić klucz w zamku, całkiem się załamuję. Co jest grane? To jakiś spisek? Kto postanowił zrujnować moje paryskie marzenie? No kto?
Wiem! To ten agent nieruchomości powymieniał zamki pod moją nieobecność. Nie pogodził się z tym, że odrzuciłam jego ofertę „mieszkanie plus” – albo bardzo źle to zniósł – i postanowił się zemścić. Jeśli to rzeczywiście on, to go pozwę! Znam w Chicago świetnego adwokata. Dzięki niemu moja ciotka Lily dostała sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów odszkodowania po tym, jak pośliznęła się na liściu sałaty w supermarkecie, chociaż tylko zwichnęła sobie kostkę.
– No nie wierzę! – denerwuję się, kiedy zamek dalej stawia opór.
W końcu otwiera mi jakiś brunet. Hmm, niczego sobie… Tylko co on robi w moim mieszkaniu? Ach, no tak, przecież to nie moje mieszkanie.
– Przepraszam – tłumaczę się, zakłopotana. – Wydawało mi się, że jestem już na piątym piętrze.
– Nie, to dopiero czwarte – wyprowadza mnie z błędu.
_Oh my God!_ Co za uśmiech! I jakie wspaniałe włosy! A te oczy! Trudno oderwać wzrok. Ten facet jest wcieleniem… seksapilu.
– Tak, racja – odpowiadam. – Jestem Emily. Emily Cooper, twoja nowa sąsiadka.
– Amerykanka? – zgaduje.
To chyba mój ledwo zauważalny akcent naprowadził go na ten trop.
– Tak, przyjechałam z Chicago.
– Jestem Gabriel. Francuz. Z Normandii.
Normandia, słyszałam o niej! D-Day, czerwiec 1944, lądowanie na plaży i tak dalej! Próbuję o tym opowiedzieć Gabrielowi, ale on mnie nie rozumie. Mimo to żegnamy się z uśmiechem.
I jest to pierwszy prawdziwie przyjazny uśmiech, jaki zobaczyłam, odkąd przyjechałam do Paryża.EKSTAZA O 8 RANO...
Następnego dnia rano przeżywam absolutną ekstazę. _The orgasm_. Nie, nie z Dougiem. Ani nawet nie we śnie z moim sąsiadem Gabrielem, znanym również jako SSG (_Super Sexy Guy_).
Z _pain au chocolat_, który kupuję w lokalnej piekarni.
_Oh my God!_ Jak opisać to doznanie? Najpierw chrupiąca skórka. Potem mięciutkie wnętrze. Maślane ciasto dosłownie rozpływa się w ustach i eksploduje smakiem. Puf! A chwilę później nadciąga czekolada. Bum!
I w tym momencie trafiam do raju. Co za smak, no co za smak!
Nie. Jadłam. Dotąd. Czegoś. Tak. Dobrego.
_Ever. In. My. Whole. Life._
Nigdy nie zapomnę tej chwili – pierwszego kęsa _pain au chocolat_ w Paryżu.
Nigdy!...ZAŁAMANIE O 11...
Tego ranka, kiedy sterczę od dwóch godzin przed drzwiami biura, odkrywam coś, co doprowadza mnie do szału: agencja otwiera się o 10.30.
O dziesiątej. Trzydzieści.
A właściwie dlaczego nie po południu? Albo może wcale nie otwierajmy! Po co się wysilać? Zawracanie głowy!
Nie do wiary.
Najbardziej mnie denerwuje to, że nie mogę zacząć pracować – teraz, zaraz. Nie znoszę tracić czasu, dostaję od tego białej gorączki. Jeśli człowiek chce zrobić karierę, musi wykorzystywać każdą okazję, podchodzić do pracy na poważnie.
Mam wrażenie, że tutaj ludzie podchodzą do niej jakby z przymrużeniem oka. Jest 11.15, a Sylvie dopiero dotarła do biura!
Zapisuję sobie parę rzeczy w komputerze, a potem biegnę porozmawiać z Patricią. Co prawda nasze pierwsze spotkanie nie było zbyt udane, ale jestem przekonana, że jakoś się dogadamy.
– _Bonjour_, Patricia, chciałabym się z tobą podzielić kilkoma pomysłami na zwiększenie zaangażowania w mediach społecznościowych. Widzę tu niesamowity potencjał.
Patricia kręci głową z prawa na lewo, ma panikę w oczach. O co jej chodzi? Przecież nie jestem aż taka straszna. Ach, no tak! Alergia na akcenty, zapomniałam!
Korzystam z translatora w telefonie.
– _Non, non_ – protestuje Patricia po wysłuchaniu.
I ucieka, gdzie pieprz rośnie. Może trzeba było najpierw powiedzieć, że ma ładne okulary?