- nowość
Emily Wilde. Atlas Zaczarowanych Krain - ebook
Emily Wilde. Atlas Zaczarowanych Krain - ebook
Nieustraszona profesorka odkrywa tajemnice faerie w drugiej części wspaniałej, chwytającej ze serce, bestsellerowej serii o Emily Wilde.
Emily Wilde jest genialną badaczką folkloru faerie, która w swojej encyklopedii skatalogowała wiele sekretów Ukrytego Ludku. W tej pracy wspierał ją uroczy, choć bardzo irytujący kolega Wendell Bambleby.
Bambleby jest jednak kimś więcej niż błyskotliwym i zabójczo przystojnym naukowcem. To wygnany i ścigany przez morderczą macochę król faerie, który szuka drzwi do swojego królestwa.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nowy naukowy projekt profesor Wilde, mapa królestw faerie, zaprowadzi oboje w malownicze austriackie Alpy, gdzie według Emily mogą się znajdować drzwi do królestwa Bambleby'ego i klucz do uratowania go przed mrocznymi planami jego rodziny.
Mierząc się z niebezpiecznym Ludkiem, który czai się w każdym lesie i zakamarku, Emily musi odkryć sekrety działania drzwi faerie i tajemnice własnego serca.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68240-93-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
14 września 1910
Stopa nie zmieściłaby się w teczce, więc owinęłam ją w płótno i wcisnęłam do starego chlebaka, który czasami biorę ze sobą na wyprawy. O dziwo – albo i nie, skoro należy do jakiegoś faerie – nie jest brudna ani cuchnąca. Oczywiście od dawna zmumifikowana, więc przypadkowy obserwator mógłby ją wziąć za stopę kozią – mało prawdopodobną ofiarę wydobytą z grobowca starożytnego faraona. Nie wydziela nieprzyjemnego zapachu; od czasu do czasu wyczuwam jedynie woń kwiatów polnych i ściętej trawy niesioną lekkim podmuchem, którego źródła nie potrafię odnaleźć.
Spojrzałam na wypchany plecak i poczułam się idiotycznie. Wierzcie mi, kiedy mówię, że wolałabym nie nosić ze sobą stopy po kampusie. Lecz faerie, zmumifikowane czy nie, są znane z tego, że wymykają się cichaczem, gdy przyjdzie im na to ochota, a ja mogę tylko przypuszczać, że akurat ta część ciała ma szczególne zamiłowanie do włóczęgi. Będę musiała trzymać ją przy sobie, dopóki jej przydatność się nie skończy. Dobry Boże!
Ciche uderzenia dziadkowego zegara uświadomiły mi, że spóźnię się na śniadanie z Wendellem. Wiem z doświadczenia, że jeśli nie zjawię się w umówionym miejscu, on sam przyniesie mi posiłek, i to w takiej ilości, że cały wydział poczuje zapach jajek, a potem przez resztę dnia będę musiała znosić uwagi profesora Thornthwaite’a na temat jego delikatnego żołądka.
Poświęciłam jeszcze chwilę na upięcie włosów; za bardzo mi urosły przez kilka ostatnich tygodni, kiedy nie mogłam myśleć o niczym innym niż tylko o temacie moich badań. A kwestia drzwi Wendella pochłaniała mnie bardziej niż inne zagadki naukowe, więc jak zwykle obsesyjnie się jej poświęciłam. Fryzura nie była zresztą jedynym elementem mojego wyglądu, który ostatnio zaniedbałam. Moja brązowa suknia jest wymięta i nie jestem też całkiem przekonana, czy aby na pewno jest czysta. Znalazłam ją na dnie szafy pośród innych części garderoby, również wątpliwej świeżości.
– Chodź, kochanie – powiedziałam do Cienia.
Pies, ziewając, dźwignął się z legowiska przy grzejniku olejowym i rozprostował potężne łapy. Zatrzymałam się na chwilę w progu, żeby z satysfakcją rozejrzeć się po gabinecie. Kiedy ostatnio dostałam stały etat wykładowczyni, odziedziczyłam dużo przestronniejszy pokój, troje drzwi od Wendella (on naturalnie nie omieszkał poskarżyć się na te dodatkowe sześć metrów dzielącej nas odległości). Do masy spadkowej należał również stary zegar, grube adamaszkowe zasłony w oknie wychodzącym na staw Knight College – obecnie pełen łabędzi – i okazałe mahoniowe biurko z szufladami wyłożonymi czarnym aksamitem. Oczywiście do wystroju dodałam regały na książki i drabinkę, żeby dosięgnąć woluminów z najwyższych półek, a Wendell uparł się, żeby zagracić pomieszczenie dwiema fotografiami z Hrafnsvik, których wcześniej nie widziałam. Jedna przedstawiała mnie w ośnieżonym ogrodzie z Lilją i Margret, druga – wiejską scenę. Do tego wszystkiego doszedł wazon z suchymi kwiatami, które nigdy nie traciły zapachu, i świeżo oprawiony obraz Cienia zamówiony przez Wendella na moje dwudzieste ósme urodziny. No dobrze, nie mogę narzekać. Mój ulubieniec wygląda na nim bardzo przyjaźnie.
Minęłam kilkoro studentów zagłębionych w fotelach w ogólnodostępnej sali wydziału driadologii, mieszczącej się za biurami i szczycącej się kominkiem – nierozpalonym w ten ciepły wrześniowy dzień – oraz rzędem wysokich okien z półksiężycami z witrażowego szkła u góry, wychodzących na wspaniałą gotycką Bibliotekę Medyczną, której bliskość stanowiła źródło niezliczonych kąśliwych uwag na temat podatności driadologów na dziwne obrażenia. W jednym rogu pomieszczenia stoi urna z brązu wypełniona solą – kampusowe legendy głoszą, że wszystko zaczęło się jako żart, ale wielu studentów o ziemistej cerze przychodziło tutaj po pierwszym wykładzie o strzygach, żeby napychać sobie kieszenie zawartością naczynia. Nie żeby było się czego bać, gdyż zwykle Ludek nie zapuszcza się na wydział, by podsłuchiwać, co my, śmiertelnicy, o nich mówimy. Z wyjątkiem Wendella. Po grubych dywanach należy chodzić ostrożnie, jako że są nierówne z powodu wsuniętych pod nie monet. Podobnie jak sól ten zwyczaj prawdopodobnie narodził się jako dowcipna rozrywka, a nie poważny sposób na odstraszenie Ludku, z czasem jednak zmienił się w rodzaj rytuału mającego zapewnić szczęście; studenci wciskają półpensówki w deski podłogi przed egzaminem albo przed obroną pracy. (Mniej przesądni młodzi naukowcy byli znani z tego, że zgarniali te skromne łupy, żeby wydać je w pubach).
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, Cień zaszczekał uszczęśliwiony – zwykle jest bardzo cichy – i popędził na zalany słońcem trawnik, żeby tam węszyć w poszukiwaniu ślimaków i innych jadalnych rzeczy.
Podążyłam za nim bardziej statecznym krokiem, rozkoszując się ciepłem słońca na twarzy i trochę chłodnym wiatrem, który zapowiadał nadejście jesieni. Tuż za głównym budynkiem wydziału wznosi się opleciona bluszczem Biblioteka Driadologii, przed którą znajduje się rozległy teren porośnięty cisami i wierzbami, znanymi w tej części Brytanii jako drzewa uwielbiane przez faerie. Kilkoro studentów drzemało na trawie pod największym z nich – ogromną wierzbą siwą, uważaną (obawiam się, że mylnie) za dom pogrążonego we śnie skrzata, który pewnego dnia obudzi się i napełni złotem kieszenie najbliższego śpiocha.
Ogarnęło mnie przyjemne wrażenie braterstwa, kiedy wchodziłam w cień biblioteki. Już słyszę, jak Wendell drwi ze mnie za uczucie zażyłości z budynkiem, lecz ja się tym nie przejmuję. Nie ma zwyczaju czytać moich osobistych dzienników, ale lubi się ze mną droczyć, wyśmiewając kronikarski nawyk, którego nabrałam po tym, jak opuściliśmy Ljosland. Najwyraźniej nie potrafię się go wyzbyć. Uważam, że pomaga mi uporządkować myśli.
Skręcając za róg biblioteki, nadal się w nią wpatrywałam. Jak się okazało, nierozsądnie, ponieważ z takim impetem zderzyłam się z człowiekiem idącym w przeciwnym kierunku, że omal nie upadłam.
– Przepraszam…
Mężczyzna zbył mnie, niegrzecznie machając dłonią. Trzymał w rękach mnóstwo wstążek, które najwyraźniej ze sobą wiązał.
– Ma ich pani więcej? – zapytał. – Te nie wystarczą.
– Obawiam się, że nie – odpowiedziałam ostrożnie.
Mężczyzna był ubrany osobliwie jak na tę pogodę: w długi płaszcz obszyty futrem i ogromne buty sięgające do kolan. Wokół szyi miał wielokrotnie okręcony łańcuch ze wstążek, a jeszcze więcej wylewało mu się ich z kieszeni. Stanowiły wielce eklektyczny zbiór, różniły się zarówno kolorami, jak i rozmiarami. Przez te barwne paski tkaniny i pokaźny wzrost nieznajomy wyglądał jak słup majowy, któremu nadano ludzką postać. Był w średnim wieku, miał brązowe włosy o jeden lub dwa odcienie jaśniejsze od skóry, jakby wyblakłe od słońca, i zaniedbaną siwą brodę.
– Nie wystarczą do czego? – zapytałam.
Mężczyzna posłał mi zaskakująco gniewne spojrzenie. Było w nim coś znajomego, choć miałam pewność, że nigdy wcześniej go nie spotkałam. Po karku przebiegł mi dreszcz, jakby musnęły mnie zimne palce.
– Ta ścieżka jest odwieczna – powiedział dziwny osobnik. – Ale nie wolno zasnąć… Ja popełniłem ten błąd. Skręć w lewo przy duchach z popiołem na włosach, potem w lewo przy drzewie zimozielonym i idź dalej prosto przez dolinę, gdzie umrze mój brat. Jeśli zgubisz drogę, stracisz tylko siebie, ale jeśli zgubisz ścieżkę, stracisz wszystko, co miałeś, choć o tym nie wiedziałeś.
Wytrzeszczyłam oczy. Mężczyzna spojrzał na wstążki z taką miną, jakby stracił już zainteresowanie moją osobą, i ruszył dalej przed siebie. Oczywiście obejrzałam się, żeby zobaczyć, w którą stronę poszedł, i nie byłam zbytnio zaskoczona, kiedy stwierdziłam, że zniknął.
– Hm… – mruknęłam. – Co o tym sądzisz, kochanie?
Cień wcześniej nie interesował się nieznajomym, a teraz łypał na sójkę, która sfrunęła na trawnik po robaka. Wyrzuciłam z głowy to osobliwe spotkanie i wkroczyłam na zielone tereny kampusu.
Ulubiona kawiarnia Wendella znajduje się na brzegu rzeki Cam przy moście Pendleigh. Dzieli ją od naszego wydziału piętnaście minut spacerem i gdyby to ode mnie zależało, jadalibyśmy w miejscu dogodniej położonym, lecz Wendell jest bardzo wymagający w kwestii śniadań, i twierdzi, że Archimedes Café – przylegająca do wydziału matematyki – jest jedynym znanym mu lokalem, w którym we właściwy sposób przyrządza się jajka w koszulce.
Jak zwykle Wendella łatwo było zauważyć. Jego złote włosy przyciągały wzrok niczym latarnia morska i lśniły przeczesywane wiatrem. Siedział przy naszym stoliku pod wiśnią, przyjąwszy niedbałą pozę z łokciem opartym na blacie i czołem spoczywającym na dłoni. Pohamowałam uśmiech.
– Dzień dobry – rzuciłam wesołym tonem, nie zadając sobie trudu, żeby ukryć zadowolenie w głosie. Wybrałam odpowiedni moment, bo niedawno przyniesiono dania; bekon i jajka parowały, podobnie jak kawa w filiżance.
– Droga Emily – przywitał mnie Wendell, kiedy usiadłam, ale nie raczył podnieść głowy, tylko uśmiechnął się do mnie z ukosa. – Wyglądasz, jakbyś przyszła prosto z walki zapaśniczej z jedną z twoich książek. Mogę spytać, kto wygrał?
Zignorowałam go i powiedziałam:
– Po drodze przydarzyło mi się coś dziwnego. – I opisałam mu spotkanie z tajemniczym mężczyzną z wstążkami.
– Może moja macocha w końcu postanowiła nasłać na mnie asasynów. – W jego głosie pobrzmiewała głównie pogarda, jakby wynajmowanie zabójców wyszło już z mody.
Oczywiście nie kłopotałam się wyjaśnieniem, że nieznajomy nawet o nim nie wspomniał, bo wiedziałam, że Wendell i tak puści moje słowa mimo uszu. Ograniczyłam się jedynie do uwagi:
– Nie wydawał się groźny.
– Może był trucicielem. Większość trucicieli to dziwaczne, irytujące osobniki z wielkim upodobaniem do mówienia zagadkami. Pewnie wszystko przez to ślęczenie nad odczynnikami i wdychanie oparów. – Posępnym wzrokiem zmierzył swoją kawę, wsypał do niej kolejną łyżeczkę cukru i wychylił napój jednym haustem.
Ja napełniłam talerz jajkami i kiełbaskami i postawiłam go pod stołem, gdzie sprytnie usadowił się Cień. Potem niedbale przewiesiłam chlebak przez oparcie krzesła. Wendell nadal nie zwracał uwagi na wielkiej mocy artefakt faerie, który przyniosłam ze sobą na śniadanie. – Czujesz ten zapach? – spytałam niewinnie, kiedy znowu wychwyciłam aromat kwiatów polnych dochodzący z nieokreślonego kierunku.
– Zapach? – Wendell podrapał Cienia za uszami. – Testujesz jakieś perfumy? Jeśli tak, obawiam się, że zamaskowała je twoja codzienna woń atramentu i bibliotek.
– Nie miałam na myśli siebie – wyjaśniłam trochę za głośno.
– W takim razie co? Moje zmysły są całkiem stępione przez ten przeklęty ból głowy.
– Nie sądzę, żeby to było powodem – stwierdziłam z rozbawieniem. Lekkim.
Naprawdę wyglądał jak śmierć. Zwykle zdrowa skóra miała teraz szarawe zabarwienie, pod ciemnymi oczami widniały sińce. Wendell coś wymamrotał, masując skronie i mierzwiąc złote loki opadające mu na czoło. Powściągnęłam znajomy impuls, żeby je odgarnąć.
– Muszę wyznać, że nigdy nie rozumiałam tego corocznego rytuału wlewania w siebie trucizny – powiedziałam. – Co w tym atrakcyjnego? Czy urodziny nie powinny być radosną okazją?
– Sądzę, że śmiertelnicy chcą zapomnieć o nieuchronnie zbliżającej się śmierci. Mnie po prostu trochę poniosło… Cholerny Byers i jego pijackie zawody. Potem jeszcze przyniesiono tort… A może dwa? W każdym razie nigdy więcej.
Uśmiechnęłam się. Mimo że Wendell ma w zwyczaju narzekać na zmęczenie, obolałe stopy i miriady innych dolegliwości – na ogół gdy czekała go ciężka praca – rzadko widuję go naprawdę cierpiącego, więc w pewnym sensie poczułam satysfakcję.
– Mnie udało się uczcić swoje trzydzieste urodziny, a także trzydzieste pierwsze w zeszłym miesiącu, bez upijania się do nieprzytomności. To możliwe.
– Wyszłaś o dziewiątej. Reid, Thornthwaite i reszta świętowaliśmy twoje urodziny dłużej niż ty sama. Po prostu twoje ekscesy należą do innej kategorii, Em. – Coś, być może drgnięcie palca stopy faerie, musiało go w końcu zaalarmować, bo zamglonym wzrokiem łypnął podejrzliwie na mój chlebak. – Co tam masz? I co znaczy ten uśmieszek? Coś knujesz.
– Nie wiem, o co ci chodzi. – Zacisnęłam usta, żeby ukryć rzeczony uśmieszek.
– Znowu dałaś się zaczarować? Mam zacząć przygotowania do następnego ratunku?
Spiorunowałam go wzrokiem. Jeszcze nie uporałam się z żalem, że wcześniej tego roku uratował mnie w Ljosland z dworu śnieżnego króla, i złożyłam sobie uroczystą przysięgę, że teraz ja go uratuję, kiedy znowu wpadniemy w kłopoty z faerie. Tak, zdaję sobie sprawę, że to nielogiczne, bo Wendell musiałby znaleźć się w bardzo nieprzyjemnej sytuacji, czego najlepiej unikać, ale jestem zdeterminowana i już.
– Jutro wszystko ci wyjaśnię – obiecałam. – Na razie powiedzmy, że dokonałam przełomu w swoich badaniach. Zamierzam przedstawić ich wyniki.
– Przedstawić wyniki? – Wendell zrobił rozbawioną minę. – Przed audytorium złożonym z jednej osoby? Nie możesz obejść się bez wymachiwania wskaźnikiem i plikiem wykresów?
– Audytorium złożonym z dwóch osób – sprostowałam. – Chyba muszę zaprosić Ariadne, prawda?
– Byłaby zasmucona, gdybyś tego nie zrobiła.
Wbiłam nóż w masło i rozsmarowałam je na grzance zbyt energicznymi ruchami. Ariadne to najstarsza córka mojego brata. Przyjechała do Cambridge na letni semestr z ugruntowaną miłością do driadologii, co mój brat oczywiście dołączył do długiej listy rzeczy, które ma mi za złe. Zaledwie dziewiętnastoletnia, jest najbystrzejszą studentką, jaką uczyłam, i imponuje umiejętnością stawiania na swoim, czy chodzi o pomoc przy badaniach, dodatkowe zajęcia po wykładach, czy o dostęp do działu biblioteki wydziałowej, w której przechowujemy rzadkie teksty, w tym połowę zaczarowanych. Obawiam się, że bardziej chodzi o jej zwyczaj przypominania mi, jak często pisze listy do ojca, niż o siłę perswazji. Choćbym sobie powtarzała, że opinia Thomasa obchodzi mnie najmniej ze wszystkiego – jest ode mnie o dwanaście lat starszy i stanowi moje przeciwieństwo pod każdym względem – nie potrafię odpędzić od siebie obrazu jego marsowej miny za każdym razem, kiedy bratanica wspomina o ich korespondencji, i ogólnie wolałabym nie dostarczać mu kolejnych punktów do jego listy.
– Chodzi o moje drzwi? – Wyraz młodzieńczej nadziei ożywił ściągniętą twarz Wendella.
– Oczywiście. Żałuję jedynie, że tyle czasu zabrało opracowanie użytecznej teorii. Ale przedstawię ją jutro. Zostało mi jeszcze parę szczegółów do sprecyzowania, a zresztą ty i tak masz dzisiaj dwa wykłady.
– Lepiej mi nie przypominaj. – Wendell znowu wsparł czoło na dłoni. – Kiedy przez nie przebrnę… jeśli przez nie przebrnę, idę do domu i będę leżał zagrzebany w pościeli, aż to cholerne łupanie w głowie się skończy.
Przesunęłam w jego stronę miskę owoców. Wyglądało na to, że niewiele zjadł, co było do niego niepodobne. Wziął jedną pomarańczę, obrał ją, a potem wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym ją odłożył.
– Proszę. – Podałam mu grzankę posmarowaną masłem.
Udało mu się wmusić ją w siebie, co chyba uspokoiło jego żołądek i pomogło uporać się z jajkami, które nałożyłam mu na talerz.
– Co ja bym bez ciebie zrobił, Em? – powiedział z westchnieniem.
– Pewnie nadal miotałbyś się po Niemczech w poszukiwaniu swoich drzwi. Tymczasem ja spałabym spokojniej bez wiszącej mi nad głową propozycji małżeństwa złożonej przez króla faerie.
– Przestałaby nad tobą wisieć, gdybyś ją przyjęła. – Wendell położył rękę na mojej dłoni i przesunął kciukiem po kostkach. – Mam napisać esej na ten temat? Mogę podać długą listę powodów, dla których powinnaś się zgodzić.
– Wyobrażam sobie. – W górę mojego ramienia powędrował dreszcz. – A co byłoby na pierwszym miejscu? Że będę przez wieczność mogła cieszyć się czystymi podłogami, regałami bez odrobiny kurzu i wolnością od ciągłych napomnień, żebym po sobie sprzątała?
– Och, nie. Na pierwszym miejscu byłoby to, że małżeństwo powstrzymałoby cię przed zapuszczaniem się w dzicz w poszukiwaniu innych królów faerie, których byłabyś gotowa poślubić bez sprawdzenia, czy nie są przypadkiem z lodu.
Sięgnęłam po jego kawę – nie zamierzałam opróżnić filiżanki na jego kolana, choć nie winiłabym swojej ręki, gdyby przypadkiem zadrżała – ale on odsunął ją ruchem zbyt szybkim jak na mój ludzki refleks.
– To nie fair – poskarżyłam się, a on tylko się roześmiał.
Nabraliśmy zwyczaju żartowania z jego oświadczyn, choć jest oczywiste, że Wendell traktuje je bardzo poważnie, o czym zapewniał więcej razy, niż potrafię zliczyć. Jeśli chodzi o mnie, chciałabym patrzeć na tę całą sprawę humorystycznie. Naprawdę nie mogłam spać z tego powodu. Mój żołądek zaciska się w supeł, nawet kiedy piszę te słowa, a na ogół wolę unikać zastanawiania się nad tym, żeby nie wpaść w panikę. Jak przypuszczam, chodzi po części o to, że sama myśl o poślubieniu kogokolwiek sprawia, że mam ochotę wycofać się do najbliższej biblioteki i ukryć wśród regałów. Małżeństwo zawsze wydawało mi się bezsensowną rzeczą, w najlepszym razie przeszkodą w pracy, w najgorszym bardzo dużą przeszkodą w pracy i perspektywą całego życia zmarnowanego na nużące obowiązki towarzyskie.
Jestem jednak świadoma, że powinnam odmówić Wendellowi już dawno temu, bo mamienie go nadzieją jest okrutne. A nie chcę być dla niego okrutna. Ta myśl przyprawia mnie o dziwne i nieprzyjemne doznanie, jakby coś wyciskało powietrze z moich płuc. Prawda jest jednak taka, że trzeba być skończoną idiotką, żeby poślubić kogoś z Ludku. Istnieje może garstka legend, w których taki związek dobrze się kończy, a całe mnóstwo takich, które kończą się szaleństwem bądź przedwczesną i bardzo nieprzyjemną śmiercią.
Oczywiście jestem również świadoma, jakie to niedorzeczne, że oświadczył mi się monarcha faerie.
– Daj mi chociaż jakąś wskazówkę – poprosił Wendell po kilku minutach, podczas których byliśmy zajęci tylko jedzeniem.
– Nie, dopóki nie zaczniesz pracy nad tym esejem.
– Doceniam, że nie możesz przestać myśleć o naszym ślubie, ale miałem na myśli ten twój przełom – wyjaśnił Wendell. – Zawęziłaś liczbę miejsc, w których mogą się znajdować moje drzwi?
– Aha. – Odłożyłam na talerz naleśnik. – Tak. Ale ponieważ moje badania wskazują na wiele możliwych lokalizacji, ściślejsze byłoby stwierdzenie, że trafiłam na jedno, które wydaje się szczególnie interesujące. Jak dobrze znasz osiągnięcia Danielle de Grey?
– De Grey? Niezbyt dobrze. Trochę buntowniczka, zaginęła dekady temu po wejściu do jakiegoś królestwa faerie. Jej badania chyba zostały zdyskredytowane, prawda?
– Ona została zdyskredytowana. Aresztowano ją w czterech krajach, z czego najbardziej znana była sprawa kradzieży miecza faerie z posiadłości pewnego francuskiego księcia. Przy okazji zdjęła klątwę rzuconą na jego ród, za co on nigdy jej nie podziękował. Zawsze uważałam, że jej prace są wzorcowe. Szkoda, że już się ich nie cytuje. Kiedyś, na studiach doktoranckich, chciałam to zrobić, ale promotor zwrócił mi uwagę, że to nie byłoby roztropne.
– Nic dziwnego. Naukowcy to konserwatywne towarzystwo. Wygląda na to, że z de Grey było zdecydowanie za dużo zabawy.
– Jej pomysły są innowacyjne. Była przekonana, że Ludek z różnych regionów utrzymuje ze sobą kontakty znacznie bliższe, niż sądzą uczeni. Wtedy nazywano to teorią szlaków handlowych. De Grey stworzyła również system klasyfikacji, który nadal byłby użyteczny, gdyby zyskał akceptację. Kiedy zniknęła, badała pewien gatunek faunów¹.
Wendell się skrzywił.
– Nienawidzę faunów. Mieliśmy je w moim królestwie. To złośliwe małe bestie, i to nie w interesujący sposób. Nie wiem, dlaczego driadolodzy robią wokół nich tyle zamieszania. I co, do licha, mają one wspólnego z moimi drzwiami?
Nachyliłam się do przodu.
– W twoim królestwie występuje kilka gatunków faunów, prawda?
Wendell westchnął.
– Nie pytaj mnie o ich nazwy, błagam. Chcę mieć z tymi istotami jak najmniej do czynienia.
Wyjęłam z kieszeni książkę. Naturalnie nie włożyłam niczego więcej do chlebaka, na wypadek gdyby stopa postanowiła wyskoczyć, kiedy tylko otworzę klapkę. Odszukałam zaznaczoną stronę i pokazałam mu rycinę.
– Czy on nie wygląda znajomo?
– Ona – z nieobecną miną poprawił mnie Wendell. Rysunek przedstawiał niewyraźną włochatą istotę z kozimi nogami i kopytami. Wiele faunów wybiera naprzemiennie chód dwunożny lub przypominający małpie skoki. Z głowy tej istoty wyrastały dwa majestatyczne rogi o ostrych czubkach. – Tak. Żyją w górach na wschód od mojego dworu.
– De Grey nazwała je drzewnymi faunami nie dlatego, że mieszkają w lasach, ale dlatego, że ich rogi przypominają słoje. To cecha charakterystyczna dla ich gatunku.
Zabrałam mu książkę, nim zdążył przeczytać podpis pod ilustracją. Chciałam go zaskoczyć następnego dnia. Wendell chyba się tego domyślił, bo rzucił z uśmiechem:
– Tylko tyle na razie dostanę, prawda? Opowieść o cieszącej się złą sławą uczonej i wykład o pospolitych wróżkach? I to ty wciąż mi zarzucasz, że mam przed tobą tajemnice.
– Jestem pewna, że osoba, która spędziła dziesięć lat na daremnych poszukiwaniach zwykłych drzwi faerie, może poczekać jeszcze jeden dzień bez narzekania. – Nie do końca udało mi się stłumić samozadowolenie. – Podaj mi herbatę.
Wendell napełnił moją filiżankę, a ja zamarłam i wytrzeszczyłam oczy.
– O co chodzi? – zapytał, odstawiając dzbanek.
Wskazałam bez słowa. Płyn w moim naczyniu był ciemnogranatowy, a po jego powierzchni pływały małe liście lilii wodnej z idealnymi białymi kwiatami w środku. Przesuwały się po nim cienie, jakby przez osłaniającą go koronę drzew wpadały tylko najcieńsze promienie słońca.
Wendell zaklął. Sięgnął po filiżankę, ale ja byłam szybsza.
– Czy one rozkwitają? – Na moich oczach otworzył się kolejny kwiat. Jego płatki zdawały się falować, jakby poruszane wiatrem, choć tego dnia w Cambridge było bezwietrznie. Nie mogłam oderwać od nich oczu.
Dziwaczny napar pachniał bosko, jak herbata i jednocześnie inaczej, gorzko i kwiatowo. Sięgnęłam po naczynie, żeby skosztować łyk, ale Wendell nakrył je dłonią i przycisnął do stołu (ta jego irytująca sztuczka z wykonywaniem ruchów, za którymi nie było w stanie nadążyć ludzkie oko).
– Nie.
– Trucizna?
– Oczywiście, że nie. To tylko herbata. Zwykle podawana do śniadania na moim dworze.
– Aha.
Ogólna zasada jest taka, że ludzie powinni unikać spożywania czegokolwiek, co pochodzi z Faerie, zwłaszcza wina, gdyż po jego wypiciu człowiek wydaje się nie mieć ludzkich zahamowań. Ten, kto się na nie skusi, najczęściej tańczy tak długo, aż umrze albo faerie się nim znudzą, co często oznacza to samo.
– Nie jestem teraz w nastroju do tańca – oświadczyłam. – Dziękuję, że zepsułeś mi herbatę.
– Oczywiście nie zamierzałem. Ja nie… – Wendell zmarszczył brwi i pokręcił głową.
Wylałam herbatę na trawę, tę z dzbanka, bo moją filiżankę nadal trzymał Wendell.
– Nigdy wcześniej nie widziałam, żebyś stracił kontrolę nad własną magią. Myślałeś o domu?
– Nie bardziej niż zwykle. – Wendell wypił łyk herbaty, zamknął oczy i wzruszył ramionami. – Pewnie to jeden ze skutków kaca.
W zamyśleniu zmierzyłam go wzrokiem. Wendell przywołał kelnera i zamówił świeży dzbanek herbaty. Nasza rozmowa zeszła na znajomy temat wydziałowej polityki. On zwykle się nią nie interesuje, ale dzięki umiejętności budzenia u innych zaufania stanowi doskonałe źródło plotek. Obecnie wszyscy robimy zakłady, jaki będzie rezultat konfliktu między profesorami Clive’em Erringtonem i Sarah Alami, który rozpoczął się od postawienia tacy z herbatą w niewłaściwym miejscu w pokoju socjalnym, a przerodził się w oskarżenia o zawodowy sabotaż. Alami jest przekonana, że Errington stłukł jej szklane lustro z uwięzionym światłem faerie, on z kolei uważa, że rywalka śledziła go do Wiltshire, żeby zostawić spleśniałe rogaliki dla skrzatów, które on badał i które jakoby bardzo się obraziły (z tego powodu).
– Przepraszam.
Odwróciłam się i zobaczyłam młodą studentkę z niepewnym uśmiechem na rumianej twarzy. – Przepraszam, że przeszkadzam, pani profesor. Uczęszczam na pani wykłady z driadologii w erze nowożytnej.
– A, tak – bąknęłam, chociaż jej nie rozpoznałam. Na te zajęcia chodzi ponad setka studentów.
– Pomyśli pani, że to głupie – dziewczyna mocniej przycisnęła książkę do piersi (jak zauważyłam, była to moja encyklopedia wydana tego lata) – ale chciałam powiedzieć, jaką jest pani dla mnie inspiracją. Przyjechałam tutaj, żeby studiować architekturę… to znaczy, moi rodzice chcieli, żebym ją studiowała. Ale dzięki pani postanowiłam wybrać jako główny kierunek driadologię, tak jak zawsze tego pragnęłam.
– Cieszę się, że byłam dla pani inspiracją. Lecz ta profesja nie jest ani łatwa, ani bezpieczna.
– Och, wiem – zapewniła studentka z rozpromienionymi oczami. – Ale ja…
Jej wzrok padł na Wendella, który odchylił krzesło do tyłu i uśmiechał się do mnie, a ona najwyraźniej zapomniała, o czym mówiła. Z początku pomyślałam, że rozproszył ją jego wygląd – nic niezwykłego nawet wśród tych, którzy go znają. Myślę, że gdyby chodziło tylko o urodę, można by się do niej przyzwyczaić, ale Wendell ma w sobie – nie potrafię znaleźć lepszego słowa – barwność, której nie sposób zignorować. Jest trudna do zdefiniowania i być może jest to cecha wszystkich monarchów faerie, nie wiem. Jednak towarzyszy jej wyrazistość, która przyciąga uwagę.
Dopiero kiedy studentka wróciła spojrzeniem do mnie, zrozumiałam, o co chodzi. Taki wyraz twarzy widywałam wcześniej u mieszkańców Hrafnsvik. Poczułam, że moje usta się zaciskają.
Dziewczyna podziękowała mi jeszcze raz i odeszła pośpiesznie. Odwróciłam się do Wendella, marszcząc brwi.
– Co znowu? – zapytał.
– Plotki o tobie chyba dotarły do Cambridge – stwierdziłam.
Wieśniacy z Hrafnsvik znali jego prawdziwą tożsamość. Nie dało się tego uniknąć, ale nie martwiliśmy się tym zbytnio. Uznaliśmy, że w tak odciętym od świata miejscu łatwo będzie utrzymać sekret.
Wendell z zamkniętymi oczami pomasował mostek nosa.
– Jak do tego doszło?
– Nie wiem. Ale to współczesny świat, Wendellu. Szef wydziału ma teraz telefon w swoim gabinecie. Nie żeby wiedział, jak go używać…
Wendell sięgnął po herbatę, a ja uświadomiłam sobie, że źle zinterpretowałam jego reakcję. Wcale nie był zaniepokojony, tylko pochłonięty swoim kacem.
– No cóż.
– No cóż? – powtórzyłam. – Nie wiemy nawet, ilu ludzi usłyszało te plotki ani ilu w nie uwierzyło. Lepiej potraktujmy sprawę poważnie. Od tej pory będziesz musiał być ostrożniejszy, mówiąc delikatnie. Nie zawsze się pilnujesz, a ja nie jestem jedyną spostrzegawczą osobą na tej planecie. I mam nadzieję, że to ostatni dzbanek herbaty, który przypadkowo zaczarowałeś.
– Wydział nie uwierzy – stwierdził. – Potrafisz to sobie wyobrazić? Poczuliby się jak zwyczajni naiwniacy. Wiesz, że zrobiliby wszystko, żeby tego uniknąć.
– Nie wiem. Masz wielu wrogów. Niektórzy skwapliwie skorzystaliby z okazji, żeby cię szkalować, a plotka, że prowadzisz tutaj jakąś okrutną grę faerie, żebyśmy wszyscy się ośmieszyli, doskonale nadałaby się do tego celu. Nie możemy stracić finansowania, Wendellu. Potrzebujemy go, jeśli chcemy znaleźć twoje drzwi.
– To wszystko wcale nie pomaga na mój ból głowy. – Ujął moją dłoń. – Nie przejmuj się, to tylko plotki. Można by sądzić, że tobie bardziej zależy na znalezieniu tych drzwi niż mnie!
– Wątpię, czy to możliwe. – Kto jak nie Wendell wciąż mówi o tęsknocie za domem. Zabrałam rękę. Wydawało mi się, że jest bardzo gorąca. – Oczywiście, że obchodzą mnie twoje drzwi. To jedna z najbardziej interesujących tajemnic, z jakimi zetknęłam się w swojej karierze, i zamierzam ją rozwikłać. Znasz mnie.
Wendell się uśmiechnął.
– O, tak.
Opuścił mnie niedługo potem, mówiąc, że zdrzemnie się godzinę przed swoim pierwszym wykładem, co może złagodzi ból głowy. Ja zostałam przy stoliku, żeby dokończyć herbatę i grzankę oraz popracować nad listem do Lilji i Margret. Prowadzę z nimi regularną korespondencję, podobnie jak z Aud i – rzadziej – z Thorą. Wyobraziłam sobie, jak Lilja otwiera mój list przy kominku w małej chacie, którą dzieliła z Margret. Obie bez wątpienia już szykowały się do zimy w Hrafnsvik.
Nadal wykazują duże zainteresowanie oświadczynami Wendella i za każdym razem pytają, czy już się zdecydowałam. Odpowiedziałam im ogólnymi uwagami o nierozważności małżeństwa z faerie, a potem zaczęłam ignorować ich uporczywe pytania. Tęsknię za nimi i bardzo chciałabym znowu je zobaczyć. Z Lilją zawsze wyjątkowo dobrze mi się rozmawiało.
Kiedy ruszyłam z powrotem do swojego gabinetu z Cieniem u boku, na chwilę zapomniałam o troskach. Otaczało mnie coś w rodzaju mgiełki zadowolenia, odkąd dostałam etat – szczyt mojej akademickiej kariery, tym bardziej że Cambridge jest jedynym prawdziwym domem, jaki znałam. Stare budynki wydają mi się teraz bardziej przyjazne, ścieżki pod moimi stopami – wygodniejsze.
Kiedy tak szłam, myśląc o papierach leżących na biurku, które przydałoby się przejrzeć, uświadomiłam sobie, co było tak znajomego w spojrzeniu mężczyzny ze wstążkami. Takie samo widywałam wiele razy u starszych profesorów, kiedy rzucałam im wyzwanie w kwestiach akademickich. Wyraz rozczarowania charakterystyczny dla uczonych, i stąd zapewne moje wrażenie. Przez krótką chwilę czułam się jak studentka, która zapomniała przeczytać zadaną lekturę.
– Hm – mruknęłam, odtwarzając w pamięci tamto spotkanie i patrząc na nie pod innym kątem. Nie potrafiłam jednak rozwikłać tej zagadki, więc odłożyłam ją na później.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Mimo obiekcji Evansa (1901), Blancheta (1904) i innych słowo „faun” nadal jest akceptowane w nomenklaturze jako nazwa wszystkich gatunków kopytnych pospolitych faerie, niezależnie od ich rozmiarów i pochodzenia; to jeden z tych terminów, które sięgają korzeni driadologii w siedemnastowiecznej Grecji.
2. Po części wynika to z plotki, że de Grey, której geniusz dostrzegano od najmłodszych lat, w czasie studiów prowadziła nielegalny handel esejami. Okazał się on tak dochodowy, że sfinansował całą jej edukację. W wywiadzie udzielonym po przejściu na emeryturę dr Marlon Jacobs z Durham przyznał się, że zapłacił de Grey sporą sumkę za artykuł opublikowany w roku tysiąc osiemset trzydziestym dziewiątym w czasopiśmie „Współczesna Driadologia”, które przyjmuje do druku tylko jedną studencką pracę na kwartał, i to osiągnięcie zapoczątkowało jego długą karierę. De Grey uważna jest przez wiele osób za kogoś w rodzaju damskiej wersji Robin Hooda ze względu na swoje skromne pochodzenie i zwyczaj pobierania od bogatych kolegów wygórowanych opłat za pomoc. Jako że nikt oprócz Jacobsa nie przyznał się do udziału w tym procederze, pozostaje on w sferze legend. Określenie „metoda de Grey”, które zaczęto stosować wobec różnych form akademickiego plagiatowania, wywodzi się właśnie z tego źródła.
3. Teoria ta głosi, że Faerie jest kulturowo i fizycznie ukształtowane przez warstwy opowieści. Rose dzieli je na dwie kategorie: obce, w której mieszczą się wszelkie legendy opowiadane przez śmiertelników i Ludek z niepowiązanych ze sobą królestw; oraz rodzime, czyli przekazywane przez sam Ludek.