- W empik go
Emissarjusz: wspomnienie z roku 1838 - ebook
Emissarjusz: wspomnienie z roku 1838 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 260 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niestety – jesteśmy zmuszeni wprowadzić właśnie czytelnika do takiej mieściny w pochmurny wieczór jesienny, bo pierwsza scena dramatu w niej sie odegrywa. Do niewysłowionego smutku, jaki przedstawiała ta ruina, przyczyniała się jej świetna niegdyś przeszłość jeszcze wśród wycieńczenia, wśród nędzy i brudów – widoczna. Po nad resztkami lichych domów drewnianych i chatek na pół w ziemię zapadłych, na wzgórzu na tle niebios mglistem wznosiły się wspaniałe niegdyś mury zamku odwiecznego, sterczące dlatego tylko tak długo, że ich rozbić nie miano siły – wspaniała wieża katedralnego kościoła, i opalone ściany kilkunastu świątyń i opustoszonych klasztorów. Z tej dawnej świetności nie pozostało nic oprócz walących się murów. kopuł, odartych z dachów wieżyc i czarnych kominów. Mówiono, że Car Mikołaj przed laty dziesiątkiem, gdy jeszcze miasteczko było całe i żywe… przejeżdżając przez nie spojrzał na to mnóstwo kościołów katolickich, i w przystępie nienawiści dla wszystkiego, co mu Polskę przypominało, odezwał się był głośno: Nie mogę cierpieć tej mieściny!
W parę lat z niewiadomych przyczyn powstał pożar gwałtowny i zniszczył znaczną część najpiękniejszych gmachów. a to co ocalało od pierwszego ognia, wkrótce spłonęło w powtórnych płomieniach nanieconych ręką niewidzialną. Miasto poszło w zgliszcza i perzynę, paliło się co roku w porze, gdy ogień mógł je najłatwiej ująć, i rozpadło się w te gruzy. Ze zniszczonych kilku klasztorów porobiono magazyny wojskowe, inne porozbierano, w innych połatawszy je umieszczono więźniów, potworzono turmy, parę niniejszych kościołków sprzedano żydom i przeistoiczono na kamieniczki, inne powoli jadła słota i obalały wichry. Z dawnej wielkości pozostały olbrzymie zgliszcza. W kilka lat miasto, niegdyś stolica księstwa, ziemi, siedlisko głównych sądów, grod biskupi – przedstawiało obraz najsmutniejszych w świecie rozwalin… Nie było uliczki, którejby obok drewnianych nędznych klatek nowych, nie osmucała ogromna ruina… stosy gruzów, sterczące kominy, kupy węgla i rumowisk… Życie dawne przestraszone uciekło z tych miejsc skazanych na powolne konanie. Z cegieł porozbieranych świątyń wznosiły się cerkwie nowe, turmy i kaznaczejstwa… zwykłe moskiewskiej cywilizacyi godła… równie poczwarnie wyglądające jak ona.
Wypędzono biskupa, rozegnano księży, powynoszono sądy, a reszcie starców ledwie dozwolono kąta, w którymby umrzeć mogli pod strażą karabinów moskiewskich. Miasteczko przedstawiało niby cmentarz pełen pamiątek, na którego grobowiskach policmajster i sprawnik ssali resztkę pozostałej ludności, którą nałóg i nędza przykuwały do miejsca.
Proszęż sobie wystawić ten gród niegdyś możny, dziś ledwie dyszący pod błogosławionemi rządy łupieżców – w pochmurny dzień a raczej wieczór jesienny, w deszcz i wicher, z uliczkami pełnemi błota niby wymoszczonemi tarcicami i dylami, które przejazd utrudniały i tworzyły gdzieniegdzie rodzaj barykad wśród przepaści. W ulicach żywej duszy, gdzieniegdzie żyd przesuwający się okrywszy głowę podniesionemi na nią połami szarafana… wóz nędznemi szkapami ciągniony i grzęznący w rynku… wychudły pies lub odarty żebrak…
Na progu tych murowanych budek strażniczych, które mają niby strzedz porządku… widać było tylko przypartą do ściany halebardę budnika… on sam na barłogu odpoczywał gdzieś po wódce, pewien że policmajster w taką szargę nie wyjedzie na ulicę.
Wiatr wył w zaułkach i po ważkich pustych szyjach między murami… obryzganemi błotem wysoko.
Gdzieniegdzie po nad dachy zajezdnych domostw z komina wyrywało się trochę dymu, którym wiatr miótł po ziemi. Niewysłowiona tęsknota… nieopisane wyziewy błota, atmosfera gęsta i smrodliwa opasywały nieszczęśliwą ruinę.
* * *
W jednej z uliczek szerszych nieco, w drewnianym domku podniesionym podmurowaniem nad poziom grzęzawicy ulicznej, nad którego drzwiami przybitą była deska z namalowanym energicznie orłem moskiewskim – w pierwszej izdebce siedział wcale nie ciekawy człowieczek. Poznać w nim było łatwo moskiewskiego czynownika nietylko po mundurze, ale i po fizjognomii, którą kancelaryjną nazwać byłoby najwłaściwiej. Izbę tę – której środek zajmował stolik, zielonem suknem wyszarzanem okryty i po podłodze plamkami czarnemi atramentu obwiedziony, przystrajała litografia cesarza, dwa pomniejsze stoły z kałamarzami, i kilka krzesełek, z których jedno wyścielała mizerna wysiedziana poduszeczka. Oczywiście zużytkował ją w tej chwili skazany na samotną medytację urzędnik, oparty na stole i poglądający smętnie w zabrukane i od wieków nie myte okno. Nizkie czoło, czerwony nos, szerokie usta, wygolona twarz i brodawka około warg, odznaczały sekretarza policmajstra.
Nie byłto bowiem kto inny nad samego sekretarza… Drzwi od kancelaryi, po za któremi słychać było dosyć głośną, przerywaną śmiechami rozmowę, łączyły to biuro puste z prywatnem mieszkaniem pułkownika Pramina, naówczas pełniącego obowiązki naczelnika grodu w miasteczku…
Zapomnieliśmy dodać, iż przede drzwiami domku stała jednokonna, straszliwie obłocona dorożka, skórą pokryta, której woźnica odwrócony plecami do deszczu, drzemał oczekując na swego pana.
Sekretarz policmajstra ziewał i przeklinał konieczność siedzenia w pustej kancelaryi – zaczynało powoli zmierzchać.
W tem zwolna i ostrożnie otwarły się drzwi, ukazała głowa, i ocierając nogi w progu wszedł kapiący deszczem żydek. Byłto faktor z domu zajezdnego Nysonowiczów, który jarmułką ukłonił się sekretarzowi i za suknią począł szukać papieru. Sekretarz przybrał minę i postawę groźną, urzędniczą, powagi pełną.
– Czego chcesz?…
– Proszę jasnego pana… paszport… Podróżny przejeżdża, to się melduje.
Sekretarz wziął naprzód marszcząc brwi papier i spojrzał na ręce żydkowi, który złotych dwa na stoliku po cichu położył… Czytał paszport z rodzajem wzgardy i wyrazem siły własnej.
Dwuzłotówka, którą już był schował do kieszeni w kamizelce, nie zdawała się wcale skutkować.
Raz i drugi paszport obrócił w ręku, szukając niby na nim, czego nie znajdował, i kręcąc głową:
– Co to jest? – zawołał nareście kładnąc papier na stoliku – co to za maniera? he? Podróżny, a jeszcze cudzoziemiec, z daleka, djabli go tam wiedzą, osoba może podejrzana… przysyła sobie papier do podpisania, a nie jawi mi się osobiście? Cóżto ty Icku nie wiesz przepisów? hę? Czyto ja jeszcze sam mam iść do was, ażeby sprawdzić, że rysopis wierny, i spojrzeć w oczy jegomości temu? Cóżto nie wiesz jakie czasy? hę? kiedy nam najsrożej przepisano zwracać jak najbaczniejszą uwagę na każdego podróżującego a zwłaszcza cudzoziemca? Ale co to jest? ale to wy sobie ze mnie i z pułkownika żarty stroicie? hę? chcecie może pod sąd oddać? he? Trzydzieści kopijek należy się za pieczątkę… ot co! a podróżny niechaj się sam pofatyguje do kancelaryi.
Icek spojrzał na zabłocone nogi.
– Jaśnie sekretarzu – rzekł – to jest chory człowiek.
– A poco jeździ kiedy chory?
– Jemu zębów okrutnie bolą…
– Niech go boli co chce, a on tu mi powinien być sam… Hę? niechno ja mu w oczy spojrzę.. Tak prawo chce… a ja nie mogę wizować nie widząc… Teraz taki czas. diabeł go wie jakiej nacji… paszport niezrozumiały.
– Nacyi? – odparł żydek – co ma być nacji! Kiedy to jest zegarmistrz…
– Mnie wszystko jedno… czy on zegarmistrz, czy graf, czy ktobykolwiek był, a dosyć że on przez uszanowanie władzy powinien się stawić do kancelaryi.
Icek ruszył ramionami i dobył jeszcze dwuzłotówkę, cofając się po dokonaniu w milczeniu tego śmiałego czynu znowu do progu.
W milczeniu także sekretarz naprzód schował dwuzłotówkę do kieszeni, ale zaraz stuknął ręką o stół.
– Żebyś mi dał rubla! słysz? z tego nic nie będzie – człowiek cudzoziemski, zagraniczny człowiek… Zegarmistrz, albo ty wiesz czy prawdziwy zegarmistrz, czy udaje! Możesz ty wiedzieć? Znasz ty najsroższe przepisy policyjne? hę! Icek! Icek! nie igraj z władzą! nie próbuj cierpliwości mojej… Ostatnie słowo: idź precz, a przyszlij tu tego człowieka.
– Ale on nie gada żadnego języka – zawołał Icek… a no po niemiecku…
– Ja go wyegzaminuję… der, die, das! – krzyknął sekretarz – daj mi go tu… inaczej nie będzie… Czy ty wiesz jakie to czasy!
– Co ja mam wiedzieć – rzekł żydek ruszając ramionami.
Sekretarz podniósł rękę do góry.
– Czy ty wiesz jaka odpowiedzialność! Co to jest przepuścić cudzoziemca… zagranicznego cudzoziemca… nie skonfrontowawszy rysopisu?…
Stuknął o stół: – Idź mi zaraz po niego. Żyd się poskrobał, nie śmiał już mówić, ale błagająco kiwał głową.
– Ja się z tem znam, co wy faktory umiecie. Cudzoziemiec, przypuszczam człowiek porządny, który zna dobrze, iż na świecie nic się darmo nie robi… daje rubla albo dwa za paszport… a faktor przynosi mi nędzne dwie dwuzłotówki.
Żyd się w piersi uderzył.
– Niech się sam stawi – dodał sekretarz – idź natychmiast… precz…
Icek postał chwilę, zawrócił się niechętny, stuknął drzwiami i zniknął.
Sekretarz uśmiechnął się do siebie… ujął paszport w ręce i począł mu się przypatrywać ze wszech stron… kiwał głową… potem zapiął mun – dur, wyciągnął nieco kołnierzyk, spojrzał w lusterko od much upstrzone, i przysunąwszy ogromną księgę przetrząsał ją niezmiernie pilnie, aby sobie nadać pozór zajętego pracą człowieka… Pióro założył za ucho.
Przysłuchiwał się czy kto nie idzie… ale napróżno. Słychać było tylko kapanie deszczu z dachów i poświstujący wiatr wieczorny.
Nareszcie chód dał się pochwycić w ganku, w sieni, drzwi zaskrzypiały i na progu zrzucając płaszcz ukazał się dość słusznego wzrostu mężczyzna.
* * *
Sekretarz zatopiony w księdze, z brwiami zmarszczonemi powoli podniosł głowę… Podróżny z podwiązaną twarzą skłonił mu się lekko i począł bełkotać po niemiecku. Icek patrzał to na niego to na sekretarza, który zdawał się sprawdzać rysopis.
Twarzy podróżnego dobrze rozeznać nie było można, dwoje tylko oczów czarnych, młodych, ognistem wejrzeniem tryskało z pod czoła. Ubrany był porządnie… i miał coś w sobie, co sekretarza onieśmielało.
Ale nie darmo on był urzędnikiem policyjnym, mimo że rysopis się zgadzał z paszportem, potrzeba się było podrożyć i spróbować przynajmniej coś wytargować z nieznajomego.
Sekretarz więc nic nie mówiąc popatrzywszy na paszport, wstał i majestatycznie z piórem w zębach wyszedł przez drzwi wiodące do wnętrza domu.
Podróżny zdawał się na to wszystko spoglądać bardzo obojętnie. Icek mu podszepnął po niemiecku: – Jemu jeszcze trzeba co dać, a nie to będzie nudził.
Nieznajomy głową kiwnął.
Sekretarz tymczasem wszedł z paszportem do pokoju, w którym ratując się przeciw spleenowi i nudom, sprawnik z policmajstrem grali w ekarte.
Butelka rumu i szklanki herbaty dotrzymywały im towarzystwa.
Postrzegłszy sekretarza Paramin, który nie cierpiał aby mu przerywano, podniósł głowę markotny i gniewny.
– Czego ty chcesz! Jak ty śmiesz… Sekretarz za całą odpowiedź podsunął mu paszport.
– No, to podpisz go i idź do sto tysięcy diabłów.
– Podpisz, nu tak – rzekł sekretarz – ale to zagraniczny cudzoziemiec.
– Co? kto? kto taki?
– Zegarmistrz…
– Pal go licho razem z tobą!
– A jeźli podejrzana jaka osoba?
– To twoja rzecz… wypytaj go,…
– Mówi tylko po niemiecku.
– Puszczaj go… jak Niemiec, nie może być podejrzany… Czyj poddany?
– Pruski poddany.
– A jak ty śmiesz głupi wstrzymywać pruskiego poddanego? hę? Ty wiesz… o głowo ty głowo… z uszami długiemi… że król pruski krewny Naj. Pana, że my z Prusakami w przyjaźni…
– Ale ja polityką się nie zajmuję…
– To idźże precz… i ruszaj pókiś cały. Sekretarz pokiwawszy głową wyszedł bardzo powolnie.
– Czortże jego wie – rzekł w duchu – pruski poddany… zapewne że to coś znaczy… a jakby mieli Prusacy się gniewać?…
Zdecydowany podpisać paszport szedł, ale chętka wyzyskania zręczności nadawała mu minę zasępioną i groźną. Z tą miną ukazał się we drzwiach i kroczył ku stolikowi, na którym leżący rubel oczy jego uderzył. Argument ten poskutkował i sekretarz zajął się położeniem wizy, pieczęci policyjnej i własnego podpisu. Wszystko to zabrało kawałek czasu, bo urzędnik gwoli wygodzie jakiegoś tam podróżnego, chociażby i poddanego pruskiego, spieszyć się nigdy nie powinien. Naostatek paszport opatrzony został wyciśnioną pieczęcią, i sekretarz oddał go bardzo dotąd cierpliwie oczekującemu nań jegomości z podwiązaną twarzą.
Mrok padał i podróżny już miał wychodzić, gdy w przyległym pokoju dały się słyszeć głosy.
Pułkownik Paramin żegnał się ze sprawnikiem, i wysoka postać naczelnika powiatu nagle ukazała się w drugich drzwiach.
Sprawnik szybko przechodził kancelaryę, ale miał czas rzucić okiem na stojącego w płaszczu pruskiego poddanego, oczy ich się spotkały. Podróżny nie zmieszał się wcale, tylko sprawnik na chwilę przystanął, zdawało się że przestraszony chce wrócić, trwało to mgnienie oka tylko, rzucił okiem jeszcze raz na stojącego w progu i wyszedł. W sieni jeszcze się jakby rozmyślając zatrzymał, puścił dym z cygara i machnąwszy ręką zawołał na śpiącego woźnicę: – Podawaj!
Wańka przebudzony zaciął konia, na co mu ten równie zdumiony odpowiedział wierzgnięciem i błotem, ale dorożka zajechała… a sprawnik rzucił się w nią i ruszył z kopyta.
W chwilę potem podróżny z Ickiem wydobył się z kancelaryi policmajstra i znikł w pomroce ulicznej, brnąc przez grzązkie ulice.
* * *
Była godzina dziewiąta, noc czarna z deszczem i mgłą pokrywała już na pół uśpione miasteczko… gdy wysłany na pocztę inwalid… opóźniwszy się mocno z worem skórzanym pełnym papierów wcisnął się do kancelaryi.
Sekretarz właśnie na tę nieszczęśliwą pocztę do tak poźna oczekiwał zniecierpliwiony. Samowar nastawiony oddawna, czuła żona oczekująca nań w towarzystwie podporucznika Miłuszyna… ciepła izdebka i wypoczynek uśmiechały mu się napróżno.
Paramin sam nie zabijał się pracą, ale dla podwładnych w służbie był nieubłagany. Zobaczywszy więc w progu inwalida, sekretarz zrzucił pychę z serca i pobiegł mu pomagać do rozpakowania poczty.
– Czegoś ty się spoźnił? niegodziwy?
– Ja się spoźnił, Wasze Błahorodje! Ja? nie ja się spoźniłem ale poczta, bo około Jarmuszowa zagrzęzła… przywieźli tylko rządowe papiery na koniach, a reszta tłumoków w błocie…
– Dawaj!
W mgnieniu oka doświadczony czynownik rozebrał paczki, porozrywał koperty, rozrzucił i poklassyfikował papiery.
Aż trzy pisma, do których lakiem poprzylepiane były piórka, oznaczające pospiech z jakiem lecieć były powinny, a na których kopertach stało: Bardzo ważne (Wieśma nużnoje) i – sekretne, uderzyły oczy przerażonego sekretarza. Nadzwyczaj rzadko coś podobnego trafiło się odbierać miejskiej policyi, a tu aż trzy naraz pisma sekretne. Nie wiedzieć dla czego ręce zadrzały sekretarzowi.
– Stój przy progu i pilnuj, ja muszę do policmajstra – zawołał, pochwycił trzy sekretne i z miną ważną wszedł do pokoju, w którym pułkownik z wyciągnionemi nogami, w szlafroku, z cygarem zabawiał się trafnemi żarcikami z guwernantką swoich dzieci.
Jeźli nie miłem mu było wdarcie się w jego kółko prywatne, gdy grał ze sprawnikiem, stokroć bardziej oburzającym wydał mu się sekretarz napastujący go o godzinie dziewiątej, odpoczywającego po trudach.
Zmarszczył się jowiszowym gniewem… ale nieustraszony sekretarz podał mu trzy pisma sekretne i świecę.
Była to posługa przechodząca jego obowiązki, ale ona mu się tem miała wypłacić, iż był pewien, że potrafi tak stanąć, aby na treść sekretnych odezw rzucić okiem.
Pułkownik nic nie mówiąc rozerwał pierwszą kopertę… popatrzał chwilę i pokiwawszy głową odłożył ją na sofę… nastąpiła druga… brwi się namarszczyły, ręka zadrżała; ruszył gwałtownie ramionami i odłożył ją, widocznie zaniepokojony. Ale trzeci papier, trzeci, który mu pozostał na zakąskę… tak go przeraził, iż porwał się nagle z kanapy, obłąkanem okiem powiódł po pokoju, chwycił się za głowę i jak szalony wyleciał do kancelaryi.
Sekretarz ledwie mógł za nim podążyć blady jak chusta i drżący.
Policmajster wyrwany z łona rodziny, piorunem wpadł do kancelaryi, widocznie sam nie wiedząc co począć, zatrzasnął drzwiami za sobą, pochwycił się za głowę.
– Słuchaj… na obwach natychmiast sześciu ludzi… z bronią… rozumiesz… – rzekł do inwalida. Powiedz kapitanowi, że jeźli w pięć minut nie będą tu… czynię go za następstwa odpowiedzialnym, rozumiesz… sześciu ludzi, z bronią.
– Słyszę – rzekł równie przerażony inwalid biorąc się do wyjścia.
– Adamie Prokopowicz – zawołał rzucając papierami o stół policmajster – nieszczęście! zguba… Bież do Hryszy, niech mi tu poda mundur, szpadę… każ konie zaprzęgać… Mówię ci… ty, ja… wszyscy pod sąd! Nieszczęśliwa godzina… Przynieś mi butelkę z wódką. Powiedz matronie Iwanównie, niech mi się żadna baba na oczy nie pokazuje…
Sekretarz stał, słuchał i na wiarę starszego ręce łamał nad nieszczęściem, którego głębiny sam jeszcze zmierzyć nie mógł.
– Ale ja głowę tracę… – krzyknął pułkownik. – Adam Prokopowicz… tak… nie… ja idę się ubierać… ty przeczytaj pismo sekretne… mów, pomagaj… co robić, a nie to i ciebie i żonę i wszystkich diabli pobiorą…
Paramiu wyszedł a sekretarz rzucił się chciwie na sekretne i bardzo ważne papiery.
Pierwszy z nich oznajmywał pułkownikowi, aby z powodu rozgałęzionego w guberniach zachodnich spisku, dawać jak największą baczność na przejeżdżających podróżnych, ich paszporta i listy pocztowe.
Już nad tem pierwszem Adam Prokopowicz począł głową trząść, nie umiejąc pojąć i przypuścić, jak na świecie znajdować się mogli ludzie tak zuchwali, tak niegodziwi, którzy spiski knuć śmieli przeciwko rządowi.
Drugie pismo było jeszcze gorsze… Wskazywano w niem policmajstrowi, iż przez powiat i miasteczko wiodła droga, którą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa uciekający z Kijowa zbrodniarze przesuwać się mieli… rozkazano postawić straże na rogatkach, nikogo nie puszczać bez papierów, a szczególniej dawać baczność na ludzi podszywających się pod nazwisko i paszporty cudzoziemskie.
Zimny pot wystąpił na czoło sekretarza…
– Dla tych ludzi nie ma nic świętego! – zawołał… paszport! niegodziwi!