Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Emissarjusz: wspomnienie z roku 1838 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Emissarjusz: wspomnienie z roku 1838 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 260 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jed­nym z naj­smut­niej­szych wi­do­ków na świe­cie jest małe a brud­ne mia­stecz­ko, do­daw­szy jesz­cze dzień słot­ny i nie­bo po­chmur­ne, a na­osta­tek oko­licz­ność nie przy­czy­nia­ją­cą się do upięk­nie­nia – mo­skiew­ską ad­mi­ni­stra­cyę, któ­ra z naj­uboż­szej i naj­brzyd­szej mie­ści­ny jak pra­co­wi­ta psz­czół­ka umie tyl­ko dla sie­bie wy­cią­gać soki po­żyw­ne… a wy­nędz­niać nie­szczę­śli­wą ofia­rę – bę­dzie­my mie­li ob­raz brzy­do­ty ide­al­nej.

Nie­ste­ty – je­ste­śmy zmu­sze­ni wpro­wa­dzić wła­śnie czy­tel­ni­ka do ta­kiej mie­ści­ny w po­chmur­ny wie­czór je­sien­ny, bo pierw­sza sce­na dra­ma­tu w niej sie ode­gry­wa. Do nie­wy­sło­wio­ne­go smut­ku, jaki przed­sta­wia­ła ta ru­ina, przy­czy­nia­ła się jej świet­na nie­gdyś prze­szłość jesz­cze wśród wy­cień­cze­nia, wśród nę­dzy i bru­dów – wi­docz­na. Po nad reszt­ka­mi li­chych do­mów drew­nia­nych i cha­tek na pół w zie­mię za­pa­dłych, na wzgó­rzu na tle nie­bios mgli­stem wzno­si­ły się wspa­nia­łe nie­gdyś mury zam­ku od­wiecz­ne­go, ster­czą­ce dla­te­go tyl­ko tak dłu­go, że ich roz­bić nie mia­no siły – wspa­nia­ła wie­ża ka­te­dral­ne­go ko­ścio­ła, i opa­lo­ne ścia­ny kil­ku­na­stu świą­tyń i opu­sto­szo­nych klasz­to­rów. Z tej daw­nej świet­no­ści nie po­zo­sta­ło nic oprócz wa­lą­cych się mu­rów. ko­puł, odar­tych z da­chów wie­życ i czar­nych ko­mi­nów. Mó­wio­no, że Car Mi­ko­łaj przed laty dzie­siąt­kiem, gdy jesz­cze mia­stecz­ko było całe i żywe… prze­jeż­dża­jąc przez nie spoj­rzał na to mnó­stwo ko­ścio­łów ka­to­lic­kich, i w przy­stę­pie nie­na­wi­ści dla wszyst­kie­go, co mu Pol­skę przy­po­mi­na­ło, ode­zwał się był gło­śno: Nie mogę cier­pieć tej mie­ści­ny!

W parę lat z nie­wia­do­mych przy­czyn po­wstał po­żar gwał­tow­ny i znisz­czył znacz­ną część naj­pięk­niej­szych gma­chów. a to co oca­la­ło od pierw­sze­go ognia, wkrót­ce spło­nę­ło w po­wtór­nych pło­mie­niach na­nie­co­nych ręką nie­wi­dzial­ną. Mia­sto po­szło w zglisz­cza i perzy­nę, pa­li­ło się co roku w po­rze, gdy ogień mógł je naj­ła­twiej ująć, i roz­pa­dło się w te gru­zy. Ze znisz­czo­nych kil­ku klasz­to­rów po­ro­bio­no ma­ga­zy­ny woj­sko­we, inne po­roz­bie­ra­no, w in­nych po­ła­taw­szy je umiesz­czo­no więź­niów, po­two­rzo­no tur­my, parę ni­niej­szych ko­ścioł­ków sprze­da­no ży­dom i prze­isto­iczo­no na ka­mie­nicz­ki, inne po­wo­li ja­dła sło­ta i oba­la­ły wi­chry. Z daw­nej wiel­ko­ści po­zo­sta­ły ol­brzy­mie zglisz­cza. W kil­ka lat mia­sto, nie­gdyś sto­li­ca księ­stwa, zie­mi, sie­dli­sko głów­nych są­dów, grod bi­sku­pi – przed­sta­wia­ło ob­raz naj­smut­niej­szych w świe­cie roz­wa­lin… Nie było ulicz­ki, któ­rej­by obok drew­nia­nych nędz­nych kla­tek no­wych, nie osmu­ca­ła ogrom­na ru­ina… sto­sy gru­zów, ster­czą­ce ko­mi­ny, kupy wę­gla i ru­mo­wisk… Ży­cie daw­ne prze­stra­szo­ne ucie­kło z tych miejsc ska­za­nych na po­wol­ne ko­na­nie. Z ce­gieł po­roz­bie­ra­nych świą­tyń wzno­si­ły się cer­kwie nowe, tur­my i ka­zna­czej­stwa… zwy­kłe mo­skiew­skiej cy­wi­li­za­cyi go­dła… rów­nie po­czwar­nie wy­glą­da­ją­ce jak ona.

Wy­pę­dzo­no bi­sku­pa, ro­ze­gna­no księ­ży, po­wy­no­szo­no sądy, a resz­cie star­ców le­d­wie do­zwo­lo­no kąta, w któ­rym­by umrzeć mo­gli pod stra­żą ka­ra­bi­nów mo­skiew­skich. Mia­stecz­ko przed­sta­wia­ło niby cmen­tarz pe­łen pa­mią­tek, na któ­re­go gro­bo­wi­skach po­lic­maj­ster i spraw­nik ssa­li reszt­kę po­zo­sta­łej lud­no­ści, któ­rą na­łóg i nę­dza przy­ku­wa­ły do miej­sca.

Pro­szęż so­bie wy­sta­wić ten gród nie­gdyś moż­ny, dziś le­d­wie dy­szą­cy pod bło­go­sła­wio­ne­mi rzą­dy łu­pież­ców – w po­chmur­ny dzień a ra­czej wie­czór je­sien­ny, w deszcz i wi­cher, z ulicz­ka­mi peł­ne­mi bło­ta niby wy­mosz­czo­ne­mi tar­ci­ca­mi i dy­la­mi, któ­re prze­jazd utrud­nia­ły i two­rzy­ły gdzie­nieg­dzie ro­dzaj ba­ry­kad wśród prze­pa­ści. W uli­cach ży­wej du­szy, gdzie­nieg­dzie żyd prze­su­wa­ją­cy się okryw­szy gło­wę pod­nie­sio­ne­mi na nią po­ła­mi sza­ra­fa­na… wóz nędz­ne­mi szka­pa­mi cią­gnio­ny i grzę­zną­cy w ryn­ku… wy­chu­dły pies lub odar­ty że­brak…

Na pro­gu tych mu­ro­wa­nych bu­dek straż­ni­czych, któ­re mają niby strzedz po­rząd­ku… wi­dać było tyl­ko przy­par­tą do ścia­ny ha­le­bar­dę bud­ni­ka… on sam na bar­ło­gu od­po­czy­wał gdzieś po wód­ce, pe­wien że po­lic­maj­ster w taką szar­gę nie wy­je­dzie na uli­cę.

Wiatr wył w za­uł­kach i po waż­kich pu­stych szy­jach mię­dzy mu­ra­mi… obry­zga­ne­mi bło­tem wy­so­ko.

Gdzie­nieg­dzie po nad da­chy za­jezd­nych do­mostw z ko­mi­na wy­ry­wa­ło się tro­chę dymu, któ­rym wiatr miótł po zie­mi. Nie­wy­sło­wio­na tę­sk­no­ta… nie­opi­sa­ne wy­zie­wy bło­ta, at­mos­fe­ra gę­sta i smro­dli­wa opa­sy­wa­ły nie­szczę­śli­wą ru­inę.

* * *

W jed­nej z uli­czek szer­szych nie­co, w drew­nia­nym dom­ku pod­nie­sio­nym pod­mu­ro­wa­niem nad po­ziom grzę­za­wi­cy ulicz­nej, nad któ­re­go drzwia­mi przy­bi­tą była de­ska z na­ma­lo­wa­nym ener­gicz­nie or­łem mo­skiew­skim – w pierw­szej iz­deb­ce sie­dział wca­le nie cie­ka­wy czło­wie­czek. Po­znać w nim było ła­two mo­skiew­skie­go czy­now­ni­ka nie­tyl­ko po mun­du­rze, ale i po fi­zjo­gno­mii, któ­rą kan­ce­la­ryj­ną na­zwać by­ło­by naj­wła­ści­wiej. Izbę tę – któ­rej śro­dek zaj­mo­wał sto­lik, zie­lo­nem suk­nem wy­sza­rza­nem okry­ty i po pod­ło­dze plam­ka­mi czar­ne­mi atra­men­tu ob­wie­dzio­ny, przy­stra­ja­ła li­to­gra­fia ce­sa­rza, dwa po­mniej­sze sto­ły z ka­ła­ma­rza­mi, i kil­ka krze­se­łek, z któ­rych jed­no wy­ście­la­ła mi­zer­na wy­sie­dzia­na po­du­szecz­ka. Oczy­wi­ście zu­żyt­ko­wał ją w tej chwi­li ska­za­ny na sa­mot­ną me­dy­ta­cję urzęd­nik, opar­ty na sto­le i po­glą­da­ją­cy smęt­nie w za­bru­ka­ne i od wie­ków nie myte okno. Niz­kie czo­ło, czer­wo­ny nos, sze­ro­kie usta, wy­go­lo­na twarz i bro­daw­ka oko­ło warg, od­zna­cza­ły se­kre­ta­rza po­lic­maj­stra.

Nie był­to bo­wiem kto inny nad sa­me­go se­kre­ta­rza… Drzwi od kan­ce­la­ryi, po za któ­re­mi sły­chać było do­syć gło­śną, prze­ry­wa­ną śmie­cha­mi roz­mo­wę, łą­czy­ły to biu­ro pu­ste z pry­wat­nem miesz­ka­niem puł­kow­ni­ka Pra­mi­na, na­ów­czas peł­nią­ce­go obo­wiąz­ki na­czel­ni­ka gro­du w mia­stecz­ku…

Za­po­mnie­li­śmy do­dać, iż przede drzwia­mi dom­ku sta­ła jed­no­kon­na, strasz­li­wie obło­co­na do­roż­ka, skó­rą po­kry­ta, któ­rej woź­ni­ca od­wró­co­ny ple­ca­mi do desz­czu, drze­mał ocze­ku­jąc na swe­go pana.

Se­kre­tarz po­lic­maj­stra zie­wał i prze­kli­nał ko­niecz­ność sie­dze­nia w pu­stej kan­ce­la­ryi – za­czy­na­ło po­wo­li zmierz­chać.

W tem zwol­na i ostroż­nie otwar­ły się drzwi, uka­za­ła gło­wa, i ocie­ra­jąc nogi w pro­gu wszedł ka­pią­cy desz­czem ży­dek. Był­to fak­tor z domu za­jezd­ne­go Ny­so­no­wi­czów, któ­ry jar­muł­ką ukło­nił się se­kre­ta­rzo­wi i za suk­nią po­czął szu­kać pa­pie­ru. Se­kre­tarz przy­brał minę i po­sta­wę groź­ną, urzęd­ni­czą, po­wa­gi peł­ną.

– Cze­go chcesz?…

– Pro­szę ja­sne­go pana… pasz­port… Po­dróż­ny prze­jeż­dża, to się mel­du­je.

Se­kre­tarz wziął na­przód marsz­cząc brwi pa­pier i spoj­rzał na ręce żyd­ko­wi, któ­ry zło­tych dwa na sto­li­ku po ci­chu po­ło­żył… Czy­tał pasz­port z ro­dza­jem wzgar­dy i wy­ra­zem siły wła­snej.

Dwu­zło­tów­ka, któ­rą już był scho­wał do kie­sze­ni w ka­mi­zel­ce, nie zda­wa­ła się wca­le skut­ko­wać.

Raz i dru­gi pasz­port ob­ró­cił w ręku, szu­ka­jąc niby na nim, cze­go nie znaj­do­wał, i krę­cąc gło­wą:

– Co to jest? – za­wo­łał na­re­ście kład­nąc pa­pier na sto­li­ku – co to za ma­nie­ra? he? Po­dróż­ny, a jesz­cze cu­dzo­zie­miec, z da­le­ka, dja­bli go tam wie­dzą, oso­ba może po­dej­rza­na… przy­sy­ła so­bie pa­pier do pod­pi­sa­nia, a nie jawi mi się oso­bi­ście? Cóż­to ty Icku nie wiesz prze­pi­sów? hę? Czy­to ja jesz­cze sam mam iść do was, aże­by spraw­dzić, że ry­so­pis wier­ny, i spoj­rzeć w oczy je­go­mo­ści temu? Cóż­to nie wiesz ja­kie cza­sy? hę? kie­dy nam naj­sro­żej prze­pi­sa­no zwra­cać jak naj­bacz­niej­szą uwa­gę na każ­de­go po­dró­żu­ją­ce­go a zwłasz­cza cu­dzo­ziem­ca? Ale co to jest? ale to wy so­bie ze mnie i z puł­kow­ni­ka żar­ty stro­icie? hę? chce­cie może pod sąd od­dać? he? Trzy­dzie­ści ko­pi­jek na­le­ży się za pie­cząt­kę… ot co! a po­dróż­ny nie­chaj się sam po­fa­ty­gu­je do kan­ce­la­ryi.

Icek spoj­rzał na za­bło­co­ne nogi.

– Ja­śnie se­kre­ta­rzu – rzekł – to jest cho­ry czło­wiek.

– A poco jeź­dzi kie­dy cho­ry?

– Jemu zę­bów okrut­nie bolą…

– Niech go boli co chce, a on tu mi po­wi­nien być sam… Hę? nie­chno ja mu w oczy spoj­rzę.. Tak pra­wo chce… a ja nie mogę wi­zo­wać nie wi­dząc… Te­raz taki czas. dia­beł go wie ja­kiej na­cji… pasz­port nie­zro­zu­mia­ły.

– Na­cyi? – od­parł ży­dek – co ma być na­cji! Kie­dy to jest ze­gar­mistrz…

– Mnie wszyst­ko jed­no… czy on ze­gar­mistrz, czy graf, czy kto­by­kol­wiek był, a do­syć że on przez usza­no­wa­nie wła­dzy po­wi­nien się sta­wić do kan­ce­la­ryi.

Icek ru­szył ra­mio­na­mi i do­był jesz­cze dwu­zło­tów­kę, co­fa­jąc się po do­ko­na­niu w mil­cze­niu tego śmia­łe­go czy­nu zno­wu do pro­gu.

W mil­cze­niu tak­że se­kre­tarz na­przód scho­wał dwu­zło­tów­kę do kie­sze­ni, ale za­raz stuk­nął ręką o stół.

– Że­byś mi dał ru­bla! słysz? z tego nic nie bę­dzie – czło­wiek cu­dzo­ziem­ski, za­gra­nicz­ny czło­wiek… Ze­gar­mistrz, albo ty wiesz czy praw­dzi­wy ze­gar­mistrz, czy uda­je! Mo­żesz ty wie­dzieć? Znasz ty naj­sroż­sze prze­pi­sy po­li­cyj­ne? hę! Icek! Icek! nie igraj z wła­dzą! nie pró­buj cier­pli­wo­ści mo­jej… Ostat­nie sło­wo: idź precz, a przy­szlij tu tego czło­wie­ka.

– Ale on nie gada żad­ne­go ję­zy­ka – za­wo­łał Icek… a no po nie­miec­ku…

– Ja go wy­eg­za­mi­nu­ję… der, die, das! – krzyk­nął se­kre­tarz – daj mi go tu… in­a­czej nie bę­dzie… Czy ty wiesz ja­kie to cza­sy!

– Co ja mam wie­dzieć – rzekł ży­dek ru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Se­kre­tarz pod­niósł rękę do góry.

– Czy ty wiesz jaka od­po­wie­dzial­ność! Co to jest prze­pu­ścić cu­dzo­ziem­ca… za­gra­nicz­ne­go cu­dzo­ziem­ca… nie skon­fron­to­waw­szy ry­so­pi­su?…

Stuk­nął o stół: – Idź mi za­raz po nie­go. Żyd się po­skro­bał, nie śmiał już mó­wić, ale bła­ga­ją­co ki­wał gło­wą.

– Ja się z tem znam, co wy fak­to­ry umie­cie. Cu­dzo­zie­miec, przy­pusz­czam czło­wiek po­rząd­ny, któ­ry zna do­brze, iż na świe­cie nic się dar­mo nie robi… daje ru­bla albo dwa za pasz­port… a fak­tor przy­no­si mi nędz­ne dwie dwu­zło­tów­ki.

Żyd się w pier­si ude­rzył.

– Niech się sam sta­wi – do­dał se­kre­tarz – idź na­tych­miast… precz…

Icek po­stał chwi­lę, za­wró­cił się nie­chęt­ny, stuk­nął drzwia­mi i znik­nął.

Se­kre­tarz uśmiech­nął się do sie­bie… ujął pasz­port w ręce i po­czął mu się przy­pa­try­wać ze wszech stron… ki­wał gło­wą… po­tem za­piął mun – dur, wy­cią­gnął nie­co koł­nie­rzyk, spoj­rzał w lu­ster­ko od much upstrzo­ne, i przy­su­nąw­szy ogrom­ną księ­gę prze­trzą­sał ją nie­zmier­nie pil­nie, aby so­bie nadać po­zór za­ję­te­go pra­cą czło­wie­ka… Pió­ro za­ło­żył za ucho.

Przy­słu­chi­wał się czy kto nie idzie… ale na­próż­no. Sły­chać było tyl­ko ka­pa­nie desz­czu z da­chów i po­świ­stu­ją­cy wiatr wie­czor­ny.

Na­resz­cie chód dał się po­chwy­cić w gan­ku, w sie­ni, drzwi za­skrzy­pia­ły i na pro­gu zrzu­ca­jąc płaszcz uka­zał się dość słusz­ne­go wzro­stu męż­czy­zna.

* * *

Se­kre­tarz za­to­pio­ny w księ­dze, z brwia­mi zmarsz­czo­ne­mi po­wo­li pod­niosł gło­wę… Po­dróż­ny z pod­wią­za­ną twa­rzą skło­nił mu się lek­ko i po­czął beł­ko­tać po nie­miec­ku. Icek pa­trzał to na nie­go to na se­kre­ta­rza, któ­ry zda­wał się spraw­dzać ry­so­pis.

Twa­rzy po­dróż­ne­go do­brze ro­ze­znać nie było moż­na, dwo­je tyl­ko oczów czar­nych, mło­dych, ogni­stem wej­rze­niem try­ska­ło z pod czo­ła. Ubra­ny był po­rząd­nie… i miał coś w so­bie, co se­kre­ta­rza onie­śmie­la­ło.

Ale nie dar­mo on był urzęd­ni­kiem po­li­cyj­nym, mimo że ry­so­pis się zga­dzał z pasz­por­tem, po­trze­ba się było po­dro­żyć i spró­bo­wać przy­najm­niej coś wy­tar­go­wać z nie­zna­jo­me­go.

Se­kre­tarz więc nic nie mó­wiąc po­pa­trzyw­szy na pasz­port, wstał i ma­je­sta­tycz­nie z pió­rem w zę­bach wy­szedł przez drzwi wio­dą­ce do wnę­trza domu.

Po­dróż­ny zda­wał się na to wszyst­ko spo­glą­dać bar­dzo obo­jęt­nie. Icek mu pod­szep­nął po nie­miec­ku: – Jemu jesz­cze trze­ba co dać, a nie to bę­dzie nu­dził.

Nie­zna­jo­my gło­wą kiw­nął.

Se­kre­tarz tym­cza­sem wszedł z pasz­por­tem do po­ko­ju, w któ­rym ra­tu­jąc się prze­ciw sple­eno­wi i nu­dom, spraw­nik z po­lic­maj­strem gra­li w ekar­te.

Bu­tel­ka rumu i szklan­ki her­ba­ty do­trzy­my­wa­ły im to­wa­rzy­stwa.

Po­strze­gł­szy se­kre­ta­rza Pa­ra­min, któ­ry nie cier­piał aby mu prze­ry­wa­no, pod­niósł gło­wę mar­kot­ny i gniew­ny.

– Cze­go ty chcesz! Jak ty śmiesz… Se­kre­tarz za całą od­po­wiedź pod­su­nął mu pasz­port.

– No, to pod­pisz go i idź do sto ty­się­cy dia­błów.

– Pod­pisz, nu tak – rzekł se­kre­tarz – ale to za­gra­nicz­ny cu­dzo­zie­miec.

– Co? kto? kto taki?

– Ze­gar­mistrz…

– Pal go li­cho ra­zem z tobą!

– A jeź­li po­dej­rza­na jaka oso­ba?

– To two­ja rzecz… wy­py­taj go,…

– Mówi tyl­ko po nie­miec­ku.

– Pusz­czaj go… jak Nie­miec, nie może być po­dej­rza­ny… Czyj pod­da­ny?

– Pru­ski pod­da­ny.

– A jak ty śmiesz głu­pi wstrzy­my­wać pru­skie­go pod­da­ne­go? hę? Ty wiesz… o gło­wo ty gło­wo… z usza­mi dłu­gie­mi… że król pru­ski krew­ny Naj. Pana, że my z Pru­sa­ka­mi w przy­jaź­ni…

– Ale ja po­li­ty­ką się nie zaj­mu­ję…

– To idź­że precz… i ru­szaj pó­kiś cały. Se­kre­tarz po­ki­waw­szy gło­wą wy­szedł bar­dzo po­wol­nie.

– Czort­że jego wie – rzekł w du­chu – pru­ski pod­da­ny… za­pew­ne że to coś zna­czy… a jak­by mie­li Pru­sa­cy się gnie­wać?…

Zde­cy­do­wa­ny pod­pi­sać pasz­port szedł, ale chęt­ka wy­zy­ska­nia zręcz­no­ści nada­wa­ła mu minę za­sę­pio­ną i groź­ną. Z tą miną uka­zał się we drzwiach i kro­czył ku sto­li­ko­wi, na któ­rym le­żą­cy ru­bel oczy jego ude­rzył. Ar­gu­ment ten po­skut­ko­wał i se­kre­tarz za­jął się po­ło­że­niem wizy, pie­czę­ci po­li­cyj­nej i wła­sne­go pod­pi­su. Wszyst­ko to za­bra­ło ka­wa­łek cza­su, bo urzęd­nik gwo­li wy­go­dzie ja­kie­goś tam po­dróż­ne­go, cho­ciaż­by i pod­da­ne­go pru­skie­go, spie­szyć się nig­dy nie po­wi­nien. Na­osta­tek pasz­port opa­trzo­ny zo­stał wy­ci­śnio­ną pie­czę­cią, i se­kre­tarz od­dał go bar­dzo do­tąd cier­pli­wie ocze­ku­ją­ce­mu nań je­go­mo­ści z pod­wią­za­ną twa­rzą.

Mrok pa­dał i po­dróż­ny już miał wy­cho­dzić, gdy w przy­le­głym po­ko­ju dały się sły­szeć gło­sy.

Puł­kow­nik Pa­ra­min że­gnał się ze spraw­ni­kiem, i wy­so­ka po­stać na­czel­ni­ka po­wia­tu na­gle uka­za­ła się w dru­gich drzwiach.

Spraw­nik szyb­ko prze­cho­dził kan­ce­la­ryę, ale miał czas rzu­cić okiem na sto­ją­ce­go w płasz­czu pru­skie­go pod­da­ne­go, oczy ich się spo­tka­ły. Po­dróż­ny nie zmie­szał się wca­le, tyl­ko spraw­nik na chwi­lę przy­sta­nął, zda­wa­ło się że prze­stra­szo­ny chce wró­cić, trwa­ło to mgnie­nie oka tyl­ko, rzu­cił okiem jesz­cze raz na sto­ją­ce­go w pro­gu i wy­szedł. W sie­ni jesz­cze się jak­by roz­my­śla­jąc za­trzy­mał, pu­ścił dym z cy­ga­ra i mach­nąw­szy ręką za­wo­łał na śpią­ce­go woź­ni­cę: – Po­da­waj!

Wań­ka prze­bu­dzo­ny za­ciął ko­nia, na co mu ten rów­nie zdu­mio­ny od­po­wie­dział wierz­gnię­ciem i bło­tem, ale do­roż­ka za­je­cha­ła… a spraw­nik rzu­cił się w nią i ru­szył z ko­py­ta.

W chwi­lę po­tem po­dróż­ny z Ic­kiem wy­do­był się z kan­ce­la­ryi po­lic­maj­stra i znikł w po­mro­ce ulicz­nej, brnąc przez grząz­kie uli­ce.

* * *

Była go­dzi­na dzie­wią­ta, noc czar­na z desz­czem i mgłą po­kry­wa­ła już na pół uśpio­ne mia­stecz­ko… gdy wy­sła­ny na pocz­tę in­wa­lid… opóź­niw­szy się moc­no z wo­rem skó­rza­nym peł­nym pa­pie­rów wci­snął się do kan­ce­la­ryi.

Se­kre­tarz wła­śnie na tę nie­szczę­śli­wą pocz­tę do tak po­źna ocze­ki­wał znie­cier­pli­wio­ny. Sa­mo­war na­sta­wio­ny od­daw­na, czu­ła żona ocze­ku­ją­ca nań w to­wa­rzy­stwie pod­po­rucz­ni­ka Mi­łu­szy­na… cie­pła iz­deb­ka i wy­po­czy­nek uśmie­cha­ły mu się na­próż­no.

Pa­ra­min sam nie za­bi­jał się pra­cą, ale dla pod­wład­nych w służ­bie był nie­ubła­ga­ny. Zo­ba­czyw­szy więc w pro­gu in­wa­li­da, se­kre­tarz zrzu­cił py­chę z ser­ca i po­biegł mu po­ma­gać do roz­pa­ko­wa­nia pocz­ty.

– Cze­goś ty się spo­źnił? nie­go­dzi­wy?

– Ja się spo­źnił, Wa­sze Bła­ho­ro­dje! Ja? nie ja się spo­źni­łem ale pocz­ta, bo oko­ło Jar­mu­szo­wa za­grzę­zła… przy­wieź­li tyl­ko rzą­do­we pa­pie­ry na ko­niach, a resz­ta tłu­mo­ków w bło­cie…

– Da­waj!

W mgnie­niu oka do­świad­czo­ny czy­now­nik ro­ze­brał pacz­ki, po­roz­ry­wał ko­per­ty, roz­rzu­cił i po­klas­sy­fi­ko­wał pa­pie­ry.

Aż trzy pi­sma, do któ­rych la­kiem po­przy­le­pia­ne były piór­ka, ozna­cza­ją­ce po­spiech z ja­kiem le­cieć były po­win­ny, a na któ­rych ko­per­tach sta­ło: Bar­dzo waż­ne (Wie­śma nuż­no­je) i – se­kret­ne, ude­rzy­ły oczy prze­ra­żo­ne­go se­kre­ta­rza. Nad­zwy­czaj rzad­ko coś po­dob­ne­go tra­fi­ło się od­bie­rać miej­skiej po­li­cyi, a tu aż trzy na­raz pi­sma se­kret­ne. Nie wie­dzieć dla cze­go ręce za­drza­ły se­kre­ta­rzo­wi.

– Stój przy pro­gu i pil­nuj, ja mu­szę do po­lic­maj­stra – za­wo­łał, po­chwy­cił trzy se­kret­ne i z miną waż­ną wszedł do po­ko­ju, w któ­rym puł­kow­nik z wy­cią­gnio­ne­mi no­ga­mi, w szla­fro­ku, z cy­ga­rem za­ba­wiał się traf­ne­mi żar­ci­ka­mi z gu­wer­nant­ką swo­ich dzie­ci.

Jeź­li nie mi­łem mu było wdar­cie się w jego kół­ko pry­wat­ne, gdy grał ze spraw­ni­kiem, sto­kroć bar­dziej obu­rza­ją­cym wy­dał mu się se­kre­tarz na­pa­stu­ją­cy go o go­dzi­nie dzie­wią­tej, od­po­czy­wa­ją­ce­go po tru­dach.

Zmarsz­czył się jo­wi­szo­wym gnie­wem… ale nie­ustra­szo­ny se­kre­tarz po­dał mu trzy pi­sma se­kret­ne i świe­cę.

Była to po­słu­ga prze­cho­dzą­ca jego obo­wiąz­ki, ale ona mu się tem mia­ła wy­pła­cić, iż był pe­wien, że po­tra­fi tak sta­nąć, aby na treść se­kret­nych odezw rzu­cić okiem.

Puł­kow­nik nic nie mó­wiąc ro­ze­rwał pierw­szą ko­per­tę… po­pa­trzał chwi­lę i po­ki­waw­szy gło­wą odło­żył ją na sofę… na­stą­pi­ła dru­ga… brwi się na­marsz­czy­ły, ręka za­drża­ła; ru­szył gwał­tow­nie ra­mio­na­mi i odło­żył ją, wi­docz­nie za­nie­po­ko­jo­ny. Ale trze­ci pa­pier, trze­ci, któ­ry mu po­zo­stał na za­ką­skę… tak go prze­ra­ził, iż po­rwał się na­gle z ka­na­py, obłą­ka­nem okiem po­wiódł po po­ko­ju, chwy­cił się za gło­wę i jak sza­lo­ny wy­le­ciał do kan­ce­la­ryi.

Se­kre­tarz le­d­wie mógł za nim po­dą­żyć bla­dy jak chu­s­ta i drżą­cy.

Po­lic­maj­ster wy­rwa­ny z łona ro­dzi­ny, pio­ru­nem wpadł do kan­ce­la­ryi, wi­docz­nie sam nie wie­dząc co po­cząć, za­trza­snął drzwia­mi za sobą, po­chwy­cił się za gło­wę.

– Słu­chaj… na ob­wach na­tych­miast sze­ściu lu­dzi… z bro­nią… ro­zu­miesz… – rzekł do in­wa­li­da. Po­wiedz ka­pi­ta­no­wi, że jeź­li w pięć mi­nut nie będą tu… czy­nię go za na­stęp­stwa od­po­wie­dzial­nym, ro­zu­miesz… sze­ściu lu­dzi, z bro­nią.

– Sły­szę – rzekł rów­nie prze­ra­żo­ny in­wa­lid bio­rąc się do wyj­ścia.

– Ada­mie Pro­ko­po­wicz – za­wo­łał rzu­ca­jąc pa­pie­ra­mi o stół po­lic­maj­ster – nie­szczę­ście! zgu­ba… Bież do Hry­szy, niech mi tu poda mun­dur, szpa­dę… każ ko­nie za­przę­gać… Mó­wię ci… ty, ja… wszy­scy pod sąd! Nie­szczę­śli­wa go­dzi­na… Przy­nieś mi bu­tel­kę z wód­ką. Po­wiedz ma­tro­nie Iwa­nów­nie, niech mi się żad­na baba na oczy nie po­ka­zu­je…

Se­kre­tarz stał, słu­chał i na wia­rę star­sze­go ręce ła­mał nad nie­szczę­ściem, któ­re­go głę­bi­ny sam jesz­cze zmie­rzyć nie mógł.

– Ale ja gło­wę tra­cę… – krzyk­nął puł­kow­nik. – Adam Pro­ko­po­wicz… tak… nie… ja idę się ubie­rać… ty prze­czy­taj pi­smo se­kret­ne… mów, po­ma­gaj… co ro­bić, a nie to i cie­bie i żonę i wszyst­kich dia­bli po­bio­rą…

Pa­ra­miu wy­szedł a se­kre­tarz rzu­cił się chci­wie na se­kret­ne i bar­dzo waż­ne pa­pie­ry.

Pierw­szy z nich oznaj­my­wał puł­kow­ni­ko­wi, aby z po­wo­du roz­ga­łę­zio­ne­go w gu­ber­niach za­chod­nich spi­sku, da­wać jak naj­więk­szą bacz­ność na prze­jeż­dża­ją­cych po­dróż­nych, ich pasz­por­ta i li­sty pocz­to­we.

Już nad tem pierw­szem Adam Pro­ko­po­wicz po­czął gło­wą trząść, nie umie­jąc po­jąć i przy­pu­ścić, jak na świe­cie znaj­do­wać się mo­gli lu­dzie tak zu­chwa­li, tak nie­go­dzi­wi, któ­rzy spi­ski knuć śmie­li prze­ciw­ko rzą­do­wi.

Dru­gie pi­smo było jesz­cze gor­sze… Wska­zy­wa­no w niem po­lic­maj­stro­wi, iż przez po­wiat i mia­stecz­ko wio­dła dro­ga, któ­rą we­dle wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa ucie­ka­ją­cy z Ki­jo­wa zbrod­nia­rze prze­su­wać się mie­li… roz­ka­za­no po­sta­wić stra­że na ro­gat­kach, ni­ko­go nie pusz­czać bez pa­pie­rów, a szcze­gól­niej da­wać bacz­ność na lu­dzi pod­szy­wa­ją­cych się pod na­zwi­sko i pasz­por­ty cu­dzo­ziem­skie.

Zim­ny pot wy­stą­pił na czo­ło se­kre­ta­rza…

– Dla tych lu­dzi nie ma nic świę­te­go! – za­wo­łał… pasz­port! nie­go­dzi­wi!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: