Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Emma - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
25 marca 2021
Ebook
29,99 zł
Audiobook
43,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Emma - ebook

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Błyskotliwa komedia omyłek, której przedmiotem jest gra pozorów i iluzje, jakich dostarcza nam w nadmiarze nasz egoizm i zadufanie. W samym zaś środku intrygi stoi niezwykła bohaterka, pełna życia i wigoru, urocza, nieznośna i apodyktyczna Emma.

Emma Woodhouse mieszka z ojcem na angielskiej prowincji. Chociaż sama nie zamierza wyjść za mąż, próbuje swoich sił jako swatka. W sprawach serca jednak nie wszystko da się przewidzieć. Może z konwencjonalnych gestów, grzeczności przewidzianych etykietą, ukradkowych spojrzeń zostaną odczytane prawdziwe intencje? Jak to w komedii omyłek bywa...

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-934-0
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Emma Woodho­use, osóbka przy­stojna, rozumna i bogata, posia­da­jąca dostatni dom i obda­rzona pogod­nym uspo­so­bie­niem, otrzy­mała, zda się, wszel­kie dary, jakie życie ofia­ro­wać może; toteż prze­żyła na świe­cie bli­sko dwa­dzie­ścia jeden lat bez więk­szych powo­dów do zmar­twień i nie­za­do­wo­le­nia.

Była młod­szą z dwóch córek naj­czul­szego i naj­po­błaż­liw­szego z ojców, wsku­tek zaś wcze­snego zamę­ścia sio­stry bar­dzo wcze­śnie została panią domu. Matka umarła zbyt dawno, by sie­rota zacho­wała coś wię­cej niż mgli­ste wspo­mnie­nie jej piesz­czot; miej­sce nie­boszczki zajęła guwer­nantka, nie­zwy­kle zacna kobieta, która darzyła ją nie­mal macie­rzyń­skim uczu­ciem.

Panna Tay­lor prze­była szes­na­ście lat w rodzi­nie pana Woodho­use’a bar­dziej jako szczera przy­ja­ciółka obu panie­nek niż jako ich wycho­waw­czyni; zwłasz­cza mię­dzy nią a Emmą wytwo­rzyła się zaży­łość raczej sio­strzana. Panna Tay­lor, łagodna z natury, nie potra­fiła narzu­cić pupilce nie­mal żad­nych rygo­rów nawet wów­czas, gdy pia­sto­wała jesz­cze god­ność guwer­nantki, a kiedy już znik­nął nawet cień jej auto­ry­tetu, żyły na­dal pod jed­nym dachem jak dwie przy­wią­zane do sie­bie przy­ja­ciółki, przy czym Emma postę­po­wała tak, jak się jej podo­bało, ceniąc sobie wielce zda­nie panny Tay­lor, lecz kie­ru­jąc się prze­waż­nie wła­snym.

Praw­dziwe zło w poło­że­niu Emmy pole­gało na tym, że mogąc powo­do­wać się jedy­nie wła­sną wolą, miała nieco zbyt pochlebną opi­nię o sobie; obie te nie­po­myślne oko­licz­no­ści razem wzięte gro­ziły zmą­ce­niem wielu przy­jem­nych chwil, które mogłyby stać się jej udzia­łem. Nie­bez­pie­czeń­stwo wszakże było na razie tak nie­do­strze­galne, że cechy owe by­naj­mniej nie wyda­wały się jej nie­for­tunne.

Przy­szedł wpraw­dzie smu­tek, lecz był to łagodny smu­tek, pozba­wiony wszel­kiej przy­kro­ści – panna Tay­lor wyszła za mąż. Strata panny Tay­lor była pierw­szym zmar­twie­niem Emmy. Wie­czo­rem, w dzień ślubu uko­cha­nej przy­ja­ciółki, po raz pierw­szy pogrą­żyła się przez dłuż­szą chwilę w smut­nych myślach. Przy­ję­cie weselne dobie­gło końca, goście wyje­chali, ona została; zje­dli obiad we dwoje z ojcem, bez nadziei na obec­ność osoby trze­ciej, która oży­wi­łaby nieco długi wie­czór. Ojciec usa­do­wił się do zwy­kłej poobied­niej drzemki, córce zaś nie pozo­stało nic innego, jak sie­dzieć i roz­my­ślać nad tym, co utra­ciła.

Zmiana losu zda­wała się wró­żyć szczę­ście przy­ja­ciółce. Pan Weston był czło­wie­kiem dość zamoż­nym, w odpo­wied­nim wieku, miał ponadto nie­na­ganną opi­nię i miły spo­sób bycia. Emma znaj­do­wała pewne zado­wo­le­nie w roz­wa­ża­niu, z jakim samo­wy­rze­cze­niem, z jak bez­in­te­re­sowną przy­jaź­nią zawsze popie­rała ten zwią­zek, lecz była to z jej strony ciężka ofiara. Brak panny Tay­lor odczu­wać teraz miała co dzień, o każ­dej godzi­nie. Wspo­mi­nała dobroć, jaką panna Tay­lor od tak dawna ją ota­czała, tkli­wość oka­zy­waną przez szes­na­ście lat – wspo­mi­nała, jak guwer­nantka uczyła ją i jak się z nią bawiła od pią­tego roku jej życia, jak dokła­dała wszel­kich sta­rań, by ją do sie­bie przy­wią­zać i zaba­wić, jak pie­lę­gno­wała ją w prze­róż­nych cho­ro­bach dzie­cię­cego wieku. Emma zacią­gnęła wobec niej już wów­czas ogromny dług wdzięcz­no­ści, lecz okres ostat­nich sied­miu lat – dosko­nała rów­ność i cał­ko­wita otwar­tość, jakie zapa­no­wały mię­dzy nimi wkrótce po zamąż­pój­ściu Iza­belli, gdy zostały tylko we dwie – sta­no­wił jesz­cze droż­sze, jesz­cze rzew­niej­sze wspo­mnie­nie. Panna Tay­lor była przy­ja­ciółką i towa­rzyszką, jaką nie­liczni tylko posia­dają: inte­li­gentna, wykształ­cona, pomocna, łagodna, zna­jąca na wskroś zwy­czaje rodziny, szcze­rze prze­jęta wszyst­kim, co tej rodziny doty­czyło, a zwłasz­cza nią, Emmą, każdą jej przy­jem­no­ścią, każ­dym zamie­rze­niem; była istotą, któ­rej Emma mogła wyja­wić każdą budzącą się myśl, istotą, która darzyła ją nie­za­wod­nym uczu­ciem.

Jakże miała znieść tę zmianę? Wpraw­dzie przy­ja­ciółka osia­dła w bli­skim sąsiedz­twie, tylko o pół mili, lecz Emma zda­wała sobie sprawę z tego, jak wielka jest róż­nica pomię­dzy panią Weston odda­loną o pół mili a panną Tay­lor prze­by­wa­jącą pod tym samym dachem; toteż Emmie, pomimo wyjąt­ko­wych przy­wi­le­jów, jakie były jej udzia­łem, istot­nie gro­ziło duchowe osa­mot­nie­nie. Szcze­rze kochała ojca, lecz nie był on dla niej dobrym towa­rzy­szem i nie mógł pod­jąć z nią roz­mowy – ani poważ­nej, ani żar­to­bli­wej.

Ujemne strony dość znacz­nej róż­nicy wieku (pan Woodho­use oże­nił się nie­młodo) pogłę­biały jesz­cze jego uspo­so­bie­nie i nawyki; usta­wicz­nie kwę­ka­jący, ocię­żały na ciele, jak i na umy­śle, pro­wa­dził tryb życia wła­ściwy dla czło­wieka o wiele bar­dziej niż on wie­ko­wego, i choć był lubiany przez wszyst­kich za dobroć serca i łagod­ność cha­rak­teru, nie błysz­czał ni­gdy inte­lek­tem.

Z sio­strą, którą mał­żeń­stwo nie­wiele odda­liło od domu, miesz­kała bowiem stale w Lon­dy­nie, to zna­czy zale­d­wie w odle­gło­ści szes­na­stu mil, Emma nie mogła się co dzień widy­wać; toteż wie­działa, że wypad­nie prze­trwać w Hart­field nie­je­den długi wie­czór paź­dzier­ni­kowy i listo­pa­dowy, zanim na Boże Naro­dze­nie doczeka się następ­nej wizyty Iza­belli z mężem i dziećmi i dom zapełni się i ożywi ich miłym towa­rzy­stwem.

W High­bury, dużej i lud­nej osa­dzie, nie­mal mia­steczku (w jego to obrę­bie, mimo odmien­nej nazwy, leżało Hart­field wraz z nale­żą­cymi doń polami i lasami), nie miesz­kał nikt równy jej sta­nem. Woodho­use’owie zaj­mo­wali tu bez­sprzecz­nie pierw­sze miej­sce i wszy­scy się na nich wzo­ro­wali. Emma miała w High­bury wielu zna­jo­mych, gdyż ojciec jej był uprzejmy dla wszyst­kich, nie było jed­nakże wśród nich nikogo, kto mógłby zastą­pić pannę Tay­lor, choćby tylko na pół dnia. Nastą­piła więc nad wyraz smutna zmiana w życiu Emmy, toteż mogła teraz jedy­nie wzdy­chać i pra­gnąć rze­czy nie­moż­li­wych, dopóki ojciec się nie obu­dzi; wów­czas trzeba będzie uda­wać dobry humor. Pan Woodho­use wyma­gał sta­łego ducho­wego wspar­cia. Był czło­wie­kiem ner­wo­wym, łatwo wpa­dał w depre­sję, przy­wią­zy­wał się do tych, do któ­rych towa­rzy­stwa nawykł, nie cier­piał się z nimi roz­sta­wać, ponadto nie­na­wi­dził wszel­kich nowo­ści. Mał­żeń­stwo, jako powód wiel­kich zmian, budziło w nim zawsze nie­chęć, nie mógł w żaden spo­sób pogo­dzić się z myślą, że jego wła­sna córka wyszła za mąż, ani mówić o niej ina­czej jak ze współ­czu­ciem, cho­ciaż zawarła mał­żeń­stwo z naj­czyst­szej miło­ści; teraz, kiedy musiał z kolei roz­stać się z panną Tay­lor, był skłonny sądzić – a jego łagodny ego­izm nie dopusz­czał myśli, by kto­kol­wiek odczu­wał coś ina­czej niż on – że panna Tay­lor odwa­żyła się na krok, któ­rego następ­stwa będą rów­nie smutne dla niej, jak dla nich, i że byłaby znacz­nie szczę­śliw­sza, gdyby doko­nała dni swego żywota w Hart­field. Emma uśmie­chała się i gawę­dziła, jak mogła naj­we­se­lej, aby odpę­dzić od niego podobne myśli, ale gdy nade­szła pora wie­czor­nej her­baty, pan Woodho­use nie oparł się poku­sie i powtó­rzył dokład­nie to samo, co powie­dział przy obie­dzie:

– Biedna panna Tay­lor! Chciał­bym, żeby znów z nami była. Jaka szkoda, że panu Westo­nowi przy­szło do głowy oże­nić się z nią!

– Nie zga­dzam się z tobą, papo, wiesz o tym dobrze. Pan Weston to czło­wiek tak pogodny, miły, zacny, że zasłu­żył sobie w pełni na dobrą żonę. A nie chciał­byś chyba, żeby panna Tay­lor wiecz­nie u nas miesz­kała, zno­sząc moje kaprysy, skoro może mieć wła­sny dom?

– Wła­sny dom! A cóż jej z tego przyj­dzie, że będzie miała wła­sny dom! Nasz jest trzy razy więk­szy, a ty ni­gdy nie kapry­sisz, moja droga.

– Będziemy tak czę­sto u nich bywać, a oni u nas! Nie prze­sta­niemy się widy­wać! Teraz musimy zro­bić pierw­szy krok i zło­żyć im nie­długo wizytę.

– Moja droga, a jakże ja się tam dostanę, tak daleko? Do Ran­dalls to spory kawał, nie dobrnął­bym nawet do połowy drogi.

– Ależ, papo, a któż to mówi, żebyś szedł na pie­chotę? Poje­dziemy powo­zem, oczy­wi­ście.

– Powo­zem! James nie lubi zaprzę­gać na tak krótki dystans i gdzież się podzieją biedne konie przez ten czas, kiedy my będziemy skła­dali wizytę?

– W stajni pana Westona, papo. Wiesz prze­cie, że to posta­no­wione. Omó­wi­li­śmy to wszystko z panem Westo­nem wczo­raj wie­czo­rem. A James zawsze z ochotą poje­dzie do Ran­dalls, możesz być tego pewien, jego córka jest tam poko­jówką. Wąt­pię nawet, czy zechce nas zawieźć gdzie­kol­wiek indziej. To już twoja sprawka, papo! To ty zna­la­złeś Han­nie takie dobre miej­sce! Nikt nawet nie myślał o Han­nie, póki tyś o niej nie wspo­mniał. James taki ci jest wdzięczny!

– Bar­dzo się cie­szę, że wpa­dłem na tę myśl, nie chciał­bym za nic w świe­cie, by biedny James myślał, że o nim zapo­mi­namy; jestem pewien, że z jego córki będzie zna­ko­mita słu­żąca, to grzeczna dziew­czyna, ład­nie się wysła­wia, mam o niej jak naj­lep­szą opi­nię. Ile razy ją spo­tkam, zawsze dyga i pyta, jak moje zdro­wie, w bar­dzo miły spo­sób; a kiedy bra­łaś ją cza­sem do szy­cia, zauwa­ży­łem, że zawsze obra­cała klamką we wła­ściwą stronę i ni­gdy nie trza­skała drzwiami. Jestem pewien, że wyrobi się na zna­ko­mitą poko­jową; a dla bied­nej panny Tay­lor będzie to wielka pocie­cha mieć przy sobie kogoś, kogo nawy­kła widy­wać. Ile razy James pój­dzie odwie­dzić córkę, panna Tay­lor dowie się, co u nas sły­chać. On jej powie, jak się wszy­scy mie­wamy.

Emma nie szczę­dziła trudu, by utrzy­mać ten pogod­niej­szy nastrój, miała też nadzieję, że gra­jąc z ojcem w tryk­traka, zapewni mu zno­śny wie­czór, sama zaś uwolni się od żalów innych niż te, które ją samą nur­to­wały. Roz­sta­wiono sto­lik do kart, lecz odwie­dziny gościa, który nad­szedł nie­ba­wem, spra­wiły, że pro­jek­to­wana roz­rywka oka­zała się zby­teczna.

Pan Kni­gh­tley, sta­teczny czło­wiek lat trzy­dzie­stu sied­miu czy ośmiu, był nie tylko daw­nym i zaży­łym przy­ja­cie­lem rodziny, ale nawet powi­no­wa­tym, jako star­szy brat męża Iza­belli. Miesz­kał o milę od High­bury, bywał gościem czę­stym i mile widzia­nym, tym razem milej niż kie­dy­kol­wiek, jechał bowiem pro­sto od wspól­nych krew­nych w Lon­dy­nie. Po kil­ku­dnio­wej nie­obec­no­ści wró­cił do domu na tro­chę spóź­niony obiad, a teraz przy­szedł spa­cer­kiem do Hart­field, aby powie­dzieć, że wszy­scy na Brun­swick Squ­are są w dobrym zdro­wiu. Był to bar­dzo szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści i pan Woodho­use oży­wił się nieco. Pan Kni­gh­tley miał pogodne uspo­so­bie­nie, co dobrze wpły­wało na gospo­da­rza, i na wszyst­kie pyta­nia o „biedną Iza­bellę” i jej dzieci odpo­wia­dał w spo­sób wielce zado­wa­la­jący. W końcu pan Woodho­use stwier­dził z wdzięcz­no­ścią:

– Jak to uprzej­mie z pań­skiej strony, że wyszedł pan o tak póź­nej porze, by nas odwie­dzić. Oba­wiam się, że droga jest fatalna.

– Ani tro­chę, pro­szę pana. Jest piękna księ­ży­cowa noc, tak cie­pła, że muszę się nawet nieco odsu­nąć od tego sutego ognia na kominku.

– Ależ na dwo­rze musi być straszna wil­goć i błoto, obyś się pan tylko nie prze­zię­bił.

– Błoto! Pro­szę, niech pan spoj­rzy na moje buty. Nie ma na nich ani plamki.

– No, to zdu­mie­wa­jące, bośmy tu mieli tęgi deszcz. Lało jak z cebra przez godzinę, gdy­śmy byli przy pierw­szym śnia­da­niu, chcia­łem już, żeby odło­żyli ślub.

– Skoro o tym mowa, nie spie­szy­łem się ze skła­da­niem gra­tu­la­cji, zdaję sobie bowiem sprawę, że cie­szy­cie się oboje nie­szcze­gól­nie. Ale mam nadzieję, że wszystko poszło zno­śnie. Jak się zacho­wali uczest­nicy uro­czy­sto­ści? Kto naj­wię­cej pła­kał?

– Ach, biedna panna Tay­lor! Co za smutna histo­ria.

– Za pozwo­le­niem, biedni pan Woodho­use i panna Emma, ale nie mogę w żaden spo­sób powie­dzieć „biedna panna Tay­lor”. Żywię naj­głęb­szy sza­cu­nek dla pań­stwa, ale gdy wcho­dzi w grę nie­za­leż­ność!… W każ­dym razie lepiej mieć jedną osobę, którą trzeba zado­wo­lić, niż dwie.

– Zwłasz­cza jeżeli jedna z nich jest tak kapry­śna i spra­wia tyle kło­potu – odrze­kła Emma żar­to­bli­wie. – Wiem, co pan ma na myśli i co by pan powie­dział, gdyby tu ojca nie było.

– To chyba szczera prawda, moja droga – rzekł pan Woodho­use z wes­tchnie­niem. – Boję się, że bywam cza­sem bar­dzo kapry­śny i dużo jest ze mną kło­potu.

– Naj­droż­szy papo! Nie sądzisz chyba, że ja albo pan Kni­gh­tley mówimy o tobie. Co za okropne przy­pusz­cze­nie! Ach, nie, mia­łam jedy­nie sie­bie na myśli. Pan Kni­gh­tley lubi mnie kry­ty­ko­wać, wiesz, tak żar­tem. Zawsze mówimy sobie nawza­jem wszystko, co nam strzeli do głowy.

Po praw­dzie, pan Kni­gh­tley był jed­nym z nie­licz­nych ludzi, któ­rzy dostrze­gali wady w Emmie Woodho­use, i jedy­nym, który jej o tym mówił, a choć nie było jej to szcze­gól­nie miłe, wie­działa, że ojcu byłoby to jesz­cze mniej miłe, nie chciała więc, by powziął nawet podej­rze­nie, że nie wszy­scy uwa­żają jego córkę za dosko­na­łość.

– Panna Emma wie, że ni­gdy jej nie schle­biam – rzekł pan Kni­gh­tley – nie zamie­rza­łem czy­nić alu­zji pod niczyim adre­sem. Po pro­stu panna Tay­lor nawy­kła zado­wa­lać dwie osoby, teraz pozo­sta­nie jej tylko jedna. Wszystko wska­zuje, że wygra na tym.

– A więc – powie­działa Emma, chcąc zmie­nić temat – jest pan cie­kaw, jak się odbył ślub; chęt­nie panu o tym opo­wiem, gdyż zacho­wa­li­śmy się wzo­rowo. Wszy­scy byli punk­tu­alni, wszy­scy wyglą­dali jak naj­le­piej, ani jed­nej łzy, nikt nie miał nosa na kwintę. Ależ nie, wie­dzie­li­śmy, że będziemy od sie­bie zale­d­wie o pół mili i z pew­no­ścią nie prze­sta­niemy się co dzień widy­wać.

– Moja droga Emma zawsze wszystko tak dziel­nie znosi – wtrą­cił ojciec. – Jed­nakże, prawdę powie­dziaw­szy, bar­dzo jej przy­kro, że stra­ciła biedną pannę Tay­lor, i jestem pewien, że odczuje jej brak znacz­nie sil­niej, niż sama sądzi.

Emma odwró­ciła głowę – łzy i uśmiech wal­czyły o lep­sze na jej twa­rzy.

– Byłoby rze­czą nie­moż­liwą – odparł pan Kni­gh­tley – żeby panna Emma nie odczu­wała braku takiej towa­rzyszki. Nie lubi­li­by­śmy jej tak, jak lubimy, gdyby można było ją posą­dzić o podobny brak serca: jed­nakże panna Emma wie, że mał­żeń­stwo jest wielką wygraną dla panny Tay­lor, rozu­mie dobrze, jakie to pomyślne dla osoby w jej wieku osiąść we wła­snym domu, jak ważne mieć zapew­niony dostatni byt! Z pew­no­ścią panna Emma nie pozwala sobie na to, by przy­krość wzięła w niej górę nad uczu­ciem zado­wo­le­nia. Kto­kol­wiek żywi przy­jaźń dla panny Tay­lor, cie­szy się, że wyszła za mąż tak szczę­śli­wie.

– A zapo­mniał pan o jed­nej jesz­cze przy­czy­nie mojej rado­ści – dodała Emma – i to bar­dzo poważ­nej, a mia­no­wi­cie, że to ja sko­ja­rzy­łam tę parę. Wie pan, zaczę­łam ją koja­rzyć przed czte­rema laty. Myśl, że się to w końcu stało, że mia­łam słusz­ność, pod­czas gdy tyle osób twier­dziło, że pan Weston ni­gdy się ponow­nie nie ożeni, jest dla mnie pocie­chą i nagrodą za wszystko.

Pan Kni­gh­tley pokrę­cił na to głową. Ojciec zaś odrzekł ser­decz­nie:

– Ach, moje dro­gie dziecko, chciał­bym, żebyś prze­stała koja­rzyć pary i prze­po­wia­dać przy­szłość, bo cokol­wiek powiesz, zawsze się spraw­dzi. Pro­szę cię, nie kojarz już wię­cej mał­żeństw.

– Przy­rze­kam ci, papo, że nie uczy­nię tego ni­gdy dla sie­bie, ale nie mogę się wyrzec tej przy­jem­no­ści, gdy cho­dzi o innych. To naj­lep­sza zabawa, jaka ist­nieć może! A rozu­miesz, jesz­cze po takim suk­ce­sie! Wszy­scy mówili, że pan Weston ni­gdy się ponow­nie nie ożeni. A gdzie tam! Pan Weston, który tak dawno owdo­wiał, któ­remu tak dobrze było bez żony, stale zajęty bądź w biu­rze, bądź wśród tutej­szych przy­ja­ciół, zawsze mile widziany, gdzie­kol­wiek się udał, zawsze pogodny, pan Weston mógł przez okrą­gły rok nie spę­dzić ani jed­nego wie­czoru samot­nie w domu, jeżeli nie miał na to ochoty. Skąd znowu! Pan Weston z pew­no­ścią ni­gdy się ponow­nie nie ożeni! Nie­któ­rzy wspo­mi­nali nawet, że obie­cał to żonie na łożu śmierci, inni znów, że syn i wuj mu na to nie pozwolą. Mówiono na ten temat wszel­kie moż­liwe bzdury, ale wcale temu nie wie­rzy­łam. Od dnia, kiedy mniej wię­cej przed czte­rema laty spo­tka­łam go, idąc z panną Tay­lor na Broad­way Lane, a on, z chwilą gdy zaczął mżyć lekki desz­czyk, z taką galan­te­rią pobiegł do farmy Mit­chella i poży­czył dla nas dwie para­solki, wie­dzia­łam, co o tym myśleć. Od razu zaświ­tało mi w gło­wie, że nale­ża­łoby sko­ja­rzyć to mał­żeń­stwo, a skoro moje sta­ra­nia zostały uwień­czone takim powo­dze­niem, nie sądzisz chyba, drogi papo, bym miała ponie­chać dal­szych swa­tów.

– Nie rozu­miem, co pani ma na myśli, mówiąc o „powo­dze­niu” – rzekł pan Kni­gh­tley. – Powo­dze­nie, zwy­kli­śmy uwa­żać, jest wyni­kiem wytrwa­łych wysił­ków. Zaiste, postę­po­wała pani wła­ści­wie i tak­tow­nie, jeżeli przez cztery lata usi­ło­wała pani dopro­wa­dzić do tego mał­żeń­stwa. Zaję­cie godne mło­dej damy! Atoli jeśli, jak przy­pusz­czam, owe swaty – jak je pani nazwała – pole­gały tylko na pla­no­wa­niu tego mał­żeń­stwa, na powie­dze­niu sobie pew­nego dnia, kiedy nie miała pani nic lep­szego do roboty: „Zdaje mi się, że byłoby dobrze dla panny Tay­lor, gdyby pan Weston się z nią oże­nił”, i powta­rza­niu tego potem w myśli raz po raz, czemu nazywa to pani powo­dze­niem? Gdzież tu zasługa? Z czego jest pani dumna? Po pro­stu zga­dła pani traf­nie, nic wię­cej o tym powie­dzieć się nie da.

– A czy pan ni­gdy nie zaznał zado­wo­le­nia i triumfu, jakie czło­wiek odczuwa, gdy odgad­nie coś traf­nie? Żal mi pana. Posą­dza­łam pana o więk­szą sub­tel­ność. Pro­szę mi wie­rzyć, odgad­nąć coś traf­nie nie jest tylko kwe­stią szczę­ścia. Tkwi w tym jakaś odro­bina intu­icji. A jeżeli cho­dzi o samo nie­for­tunne słowo „powo­dze­nie”, któ­rego mi pan tak zawzię­cie odma­wia, nie wiem, czy moje pre­ten­sje są znów tak zupeł­nie bez­pod­stawne. Nakre­ślił pan dwa ładne obrazki. Sądzę jed­nak, że ist­nieje trzeci, coś pośred­niego pomię­dzy tym, gdy ktoś nie zrobi nic, a tym, gdy zrobi wszystko. Gdy­bym nie była uła­twiała panu Westo­nowi wizyt w naszym domu, gdy­bym go czę­sto deli­kat­nie nie zachę­cała i nie usu­wała pew­nych drob­nych trud­no­ści, mogłoby w ogóle nie dojść do niczego. Sądzę, że dość pan zna Hart­field, by to zro­zu­mieć.

– Pro­sto­li­nij­nego, szcze­rego czło­wieka, jakim jest Weston, i roz­sądną, bez­pre­ten­sjo­nalną kobietę, jaką jest panna Tay­lor, można było śmiało pozo­sta­wić ich wła­snym losom; sami by sobie pora­dzili. Wda­jąc się w te sprawy, mogła pani raczej sobie zaszko­dzić niż im pomóc.

– Emma ni­gdy nie myśli o sobie, jeżeli może komuś się przy­słu­żyć – zabrał znowu głos pan Woodho­use, czę­ściowo tylko rozu­mie­jąc dys­ku­sję. – Ale, moje dro­gie dziecko, prze­stań na przy­szłość bawić się w swaty; to nie­do­rzeczne zaję­cie i zakłóca har­mo­nię rodzin­nego kółka.

– Jesz­cze jeden jedyny raz, papo! Trzeba się zająć bied­nym panem Elto­nem! Lubisz pana Eltona, papo, prawda? Muszę zna­leźć żonę dla niego. W High­bury nie ma nikogo, kto byłby go wart; mieszka tu już od roku, urzą­dził sobie dom tak wygod­nie, że szkoda, by miał na­dal żyć w kawa­ler­skim sta­nie; gdy dziś łączył ręce oblu­bień­ców, zda­wało mi się, że sam pra­gnąłby pod­dać się podob­nemu obrząd­kowi! Mam jak naj­lep­sze zda­nie o panu Elto­nie, a to jedyny spo­sób, w jaki mogę mu się przy­słu­żyć.

– Pan Elton jest mło­dzień­cem bar­dzo przy­stoj­nym i z pew­no­ścią ogrom­nie zacnym, żywię dla niego głę­boki sza­cu­nek. Jeżeli jed­nak chcesz mu wyświad­czyć jakąś grzecz­ność, moja droga, zaproś go raczej któ­re­goś dnia do nas na obiad. Tak będzie znacz­nie lepiej. Sądzę, że pan Kni­gh­tley nie odmówi wów­czas naszemu zapro­sze­niu i zechce się z nim u nas spo­tkać.

– Z ogromną przy­jem­no­ścią, pro­szę pana, i to każ­dej chwili – odrzekł pan Kni­gh­tley, śmie­jąc się. – Zga­dzam się z panem w zupeł­no­ści, że tak będzie znacz­nie lepiej. Niech go pani zaprosi na obiad, panno Emmo, wybie­rze mu naj­lep­szy kawa­łek ryby i kur­czę­cia, ale wybór żony pozo­stawi jemu. Pro­szę mi wie­rzyć, męż­czy­zna dwu­dzie­sto­sze­ścio- czy też dwu­dzie­sto­sied­mio­letni potrafi sam dać sobie radę.ROZ­DZIAŁ II

Pan Weston, rodem z High­bury, pocho­dził z cie­szą­cej się powszech­nym sza­cun­kiem rodziny, która w ciągu ostat­nich dwóch czy trzech poko­leń stop­niowo zyski­wała na pozy­cji i majątku. Otrzy­mał sta­ranną edu­ka­cję, ale osią­gnąw­szy bar­dzo młodo nie­za­leż­ność mate­rialną, stra­cił zami­ło­wa­nie do gospo­dar­stwa, jakie mieli jego bra­cia, zaspo­koił nato­miast swój czynny, pogodny umysł i nerw spo­łeczny, wstę­pu­jąc w sze­regi mili­cji swego hrab­stwa, wła­śnie wtedy two­rzo­nej.

Kapi­tan Weston był ulu­bień­cem wszyst­kich, a gdy koleje kariery woj­sko­wej spra­wiły, że przed­sta­wiono go pan­nie Chur­chill, córce wiel­kiego rodu osia­dłego w hrab­stwie York, po czym panna Chur­chill zako­chała się w nim, nikt się temu nie dzi­wił, z wyjąt­kiem jej bra­ter­stwa, któ­rzy go nie znali, a któ­rych dumę i wyso­kie mnie­ma­nie o sobie obra­żał podobny zwią­zek.

Panna Chur­chill wszakże, będąc już peł­no­let­nią i dys­po­nu­jąc cał­ko­wi­cie swoim mająt­kiem – cho­ciaż mają­tek ów był nie­po­rów­na­nie mniej­szy od dóbr rodo­wych – nie dała sobie wyper­swa­do­wać tego mał­żeń­stwa; zostało ono zawarte ku głę­bo­kiemu nie­za­do­wo­le­niu pań­stwa Chur­chill, któ­rzy odsu­nęli się od niej, zacho­wu­jąc jedy­nie należne pozory. Jed­nak ów meza­lians nie dał żad­nemu z mał­żon­ków praw­dzi­wego szczę­ścia. Młoda pani Weston nie potra­fiła doce­nić swego losu; zna­la­zła bowiem męża o tak gorą­cym sercu i łagod­nym uspo­so­bie­niu, iż pra­gnął żonie przy­chy­lić nieba za to, że w swej wiel­kiej dobroci raczyła go poko­chać; sama jed­nak miała cha­rak­ter silny, lecz nie naj­lep­szy. Była dość sta­now­cza, by prze­pro­wa­dzić wła­sną wolę wbrew woli brata, lecz nie dość sta­now­cza, by stłu­mić w sobie nie­roz­sądny żal z powodu nie­roz­sąd­nego gniewu tegoż brata, a także tęsk­notę za zbyt­kow­nym życiem w rodzi­ciel­skim domu. Pań­stwo Weston żyli zatem nad stan, wyda­jąc wię­cej, niż pozwa­lały ich dochody, wszystko to było wszakże niczym w porów­na­niu ze świet­no­ścią Enscombe: pani Weston nie prze­stała kochać męża, ale naj­chęt­niej byłaby żoną kapi­tana Westona, pozo­sta­jąc zara­zem panną Chur­chill.

Kapi­tan Weston, który zda­niem wszyst­kich, a zwłasz­cza rodziny Chur­chil­lów, zro­bił tak zdu­mie­wa­jąco świetną par­tię, w grun­cie rze­czy mar­nie na tym wyszedł, bo gdy żona jego umarła po trzy­let­nim poży­ciu mał­żeń­skim, był bied­niej­szy niż wów­czas, gdy się żenił, i musiał w dodatku łożyć na utrzy­ma­nie dziecka. Z wydat­ków na dziecko wkrótce go jed­nak zwol­niono. Chło­piec pomógł mu pogo­dzić się z rodziną, do czego przy­czy­niła się już uprzed­nio dłu­go­trwała cho­roba matki; że zaś pań­stwo Chur­chill nie mieli wła­snych dzieci ani żad­nych mło­do­cia­nych krew­nych, zaofia­ro­wali się wkrótce, że obejmą cał­ko­witą opiekę nad małym Fran­kiem. Owdo­wiały ojciec miał zapewne jakieś skru­puły i opory, jed­nakże prze­mo­gły inne względy, oddał więc dziecko pod opie­kuń­cze skrzy­dła Chur­chil­lów oraz ich for­tuny, sam zaś trosz­czył się odtąd tylko o wła­sne potrzeby i, w miarę moż­no­ści, o poprawę bytu.

Zapra­gnął rady­kal­nej zmiany trybu życia. Wystą­pił z mili­cji i zajął się han­dlem – bra­cia jego wyro­bili już sobie mocne sta­no­wi­ska w Lon­dy­nie, co zapew­niało mu pomyślny debiut. Przed­się­bior­stwo nie pochła­niało mu zbyt wiele czasu. Posia­dał jesz­cze nie­wielki domek w High­bury, gdzie spę­dzał więk­szość wol­nych dni, i tak, pomię­dzy poży­tecz­nymi zaję­ciami a roz­ryw­kami życia towa­rzy­skiego, upły­nęło mu pogod­nie osiem­na­ście czy dwa­dzie­ścia następ­nych lat. Osią­gnąw­szy przez ten czas dobro­byt, mógł sobie pozwo­lić na kupno małej posia­dło­ści gra­ni­czą­cej z High­bury, którą od dawna pra­gnął nabyć, mógł sobie pozwo­lić nawet na to, by poślu­bić kobietę tak bez­po­sażną jak panna Tay­lor i zacząć żyć zgod­nie z pra­gnie­niami wła­snej rodziny oraz swej towa­rzy­skiej natury.

Osoba panny Tay­lor wywie­rała już od pew­nego czasu wpływ na jego plany, nie był to wszakże wpływ tak prze­możny, jak ten, który mło­dość wywiera na mło­dość. Nie zachwiał on powzię­tym przez kapi­tana posta­no­wie­niem, że założy dom dopiero wów­czas, gdy będzie mógł kupić Ran­dalls, a na sprze­daż Ran­dalls cze­kał już od dawna; wytrwale nie spusz­czał z oka obu tych celów, aż wresz­cie się urze­czy­wist­niły. Doro­bił się majątku, kupił dom, zdo­był żonę, zaczy­nał się dla niego nowy okres życia, obie­cu­jący mu wię­cej szczę­ścia, niż kie­dy­kol­wiek zaznał. Nie był ni­gdy czło­wie­kiem nie­szczę­śli­wym, nawet w pierw­szym mał­żeń­stwie, bro­niło go przed tym uspo­so­bie­nie; jed­nakże drugi zwią­zek winien dowieść, jak zachwy­ca­jącą towa­rzyszką może być roz­tropna i praw­dzi­wie uro­cza kobieta, winien dowieść, że znacz­nie lepiej jest wybrać niż być wybra­nym, wzbu­dzać wdzięcz­ność niż samemu ją odczu­wać.

Czy­niąc wybór, mógł się w pełni kie­ro­wać wła­snym gustem; mają­tek nale­żał wyłącz­nie do niego, Frank bowiem, który na mocy mil­czą­cej umowy był wycho­wy­wany jako spad­ko­bierca swego wuja, po doj­ściu do peł­no­let­no­ści przy­jął nazwi­sko Chur­chill – usy­no­wie­nie go było sprawą oczy­wi­stą. Zakra­wało na nie­po­do­bień­stwo, aby kie­dy­kol­wiek potrze­bo­wał ojcow­skiej pomocy i jego ojciec nie żywił żad­nych obaw pod tym wzglę­dem. Bra­towa była wpraw­dzie kobietą kapry­śną i rzą­dziła mężem cał­ko­wi­cie, jed­nakże nie leżało w natu­rze pana Westona wyobra­żać sobie, że ist­nieje kaprys dość silny, by skrzyw­dzić osobę tak drogą jego sercu – w jego prze­ko­na­niu tak zasłu­że­nie drogą – jak Frank. Widy­wał syna, ile­kroć bywał w Lon­dy­nie, i był z niego dumny, a pełne ojcow­skiej miło­ści opo­wia­da­nia o nim, jako o mło­dzieńcu nie­zwy­kłych zalet, spra­wiły, że High­bury rów­nież na swój spo­sób się nim chlu­biło. Uwa­żano, że łączą go z mia­stecz­kiem dość silne więzy, aby jego zasługi i widoki na przy­szłość były przed­mio­tem ogól­nego zain­te­re­so­wa­nia.

Pan Frank Chur­chill, chluba High­bury, wzbu­dzał żywe zacie­ka­wie­nie, wszy­scy pra­gnęli go poznać, jed­nakże uczu­cia te nie były, nie­stety, wza­jemne, i to tak dalece, że obiekt owych zain­te­re­so­wań ni­gdy się w mie­ście nie poka­zał. Mówiono czę­sto, że zamie­rza odwie­dzić dom rodzinny, lecz zamiar ten jakoś się nie urze­czy­wist­nił. Teraz, z uwagi na oże­nek ojca, sądzono powszech­nie, że wypada ze wszech miar, aby ta wizyta doszła na koniec do skutku. Nie ode­zwał się ani jeden głos wyra­ża­jący odmienny pogląd ani wów­czas, gdy pani Perry przy­szła na her­batę do pań Bates, ani kiedy panie Bates rewi­zy­to­wały panią Perry. Nade­szła pora, aby pan Frank Chur­chill poja­wił się wśród nich; nadzieje umoc­niły się jesz­cze, gdy się dowie­dziano, że mło­dzie­niec rze­komo napi­sał z powin­szo­wa­niem do swej maco­chy. Przez kilka dni, pod­czas każ­dej poran­nej wizyty, jaką skła­dali sobie miesz­kańcy High­bury, wspo­mi­nano o pięk­nym liście, jaki ode­brała pani Weston. „Sły­szał pan zapewne o tym pięk­nym liście? Podobno bar­dzo piękny list, naprawdę. Tak mnie zapew­nił pan Woodho­use. Pan Woodho­use czy­tał ten list i twier­dzi, że rów­nie pięk­nego ni­gdy jesz­cze nie widział”.

List ten spo­tkał się istot­nie z naj­wyż­szą oceną adre­satki. Pani Weston wyro­biła sobie, rzecz pro­sta, nader pochlebne poję­cie o mło­dzieńcu; podobna aten­cja była jesz­cze jed­nym dowo­dem jego roz­sądku i nie­zwy­kle miłym uzu­peł­nie­niem licz­nych, z róż­nych stron pły­ną­cych gra­tu­la­cji, jakie otrzy­mała z oka­zji zamąż­pój­ścia. Uwa­żała się za bar­dzo szczę­śliwą kobietę – co wię­cej, żyła już dość długo, by rozu­mieć, jak szczę­śliwą jest w poję­ciu innych, jedyną bowiem chmurką, prze­sła­nia­jącą ów jasny obraz, było nie­wiel­kie odda­le­nie od przy­ja­ciół, któ­rych przy­jaźń dla niej by­naj­mniej nie ochło­dła i któ­rzy wręcz nie mogli znieść roz­sta­nia!

Wie­działa, że odczu­wano nie­raz jej brak i nie mogła myśleć bez żalu o Emmie pozba­wio­nej jakiejś przy­jem­no­ści albo cier­pią­cej przez godzinę _ennui_¹, z tęsk­noty za jej towa­rzy­stwem. Jed­nakże kochana Emma nie była istotą o sła­bym cha­rak­te­rze; bar­dziej doro­sła do sytu­acji niż wiele innych dziew­cząt na jej miej­scu, miała zdrowy roz­są­dek, ener­gię i siłę ducha, co roko­wało nadzieję, że prze­trwa zwy­cię­sko życiowe trud­no­ści i wyrze­cze­nia. A przy tym wielką pocie­chę sta­no­wiła nie­znaczna odle­głość dzie­ląca Ran­dalls od Hart­field – spa­cer odpo­wiedni nawet dla samot­nej kobiety. Dzięki sprzy­ja­ją­cym oko­licz­no­ściom oraz uspo­so­bie­niu pana Westona nawet nad­cho­dząca zima nie zdoła sta­nąć na prze­szko­dzie wspól­nemu spę­dze­niu kilku wie­czo­rów w tygo­dniu.

Pani Weston na ogół całymi godzi­nami roz­my­ślała z wdzięcz­no­ścią nad szczę­śliwą zmianą, jaka zaszła w jej życiu, z rzadka tylko odczu­wa­jąc żal; zado­wo­le­nie, wię­cej nawet niż zado­wo­le­nie, rado­sna pogoda była tak oczy­wi­sta i tak widoczna, że Emma, cho­ciaż dobrze znała ojca, dzi­wiła się nie­raz, że pan Woodho­use mógł jesz­cze lito­wać się nad „biedną panną Tay­lor”, kiedy pozo­sta­wiali ją w Ran­dalls w wygod­nym, przy­tul­nym domu lub gdy żegnali ją wsia­da­jącą w towa­rzy­stwie tro­skli­wego męża do wła­snego powozu. Nie zda­rzyło się jed­nak ni­gdy, by po jej wyjeź­dzie pan Woodho­use nie wes­tchnął lekko i nie powie­dział:

– Biedna panna Tay­lor! Chęt­nie by z nami została.

Nie było jed­nak mowy o odzy­ska­niu panny Tay­lor, jak rów­nież o tym, by pan Woodho­use prze­stał się nad nią lito­wać, jed­nakże naj­bliż­sze tygo­dnie przy­nio­sły mu pewne uko­je­nie. Skoń­czyły się gra­tu­la­cje sąsia­dów, prze­stano mu doku­czać, skła­da­jąc życze­nia szczę­ścia z racji tak smut­nego ewe­ne­mentu, a przy tym tort weselny, który był dla niego przy­czyną utra­pień, został naresz­cie zje­dzony co do okru­szyny. Jego wraż­liwy żołą­dek nie zno­sił żad­nych cięż­szych potraw, nie mógł więc ni­gdy uwie­rzyć, by ludzie róż­nili się od niego pod tym wzglę­dem. To, co jemu nie słu­żyło, musiało być, jego zda­niem, szko­dliwe dla wszyst­kich, dla­tego też usi­ło­wał cał­kiem serio namó­wić narze­czo­nych, aby wyrze­kli się w ogóle tortu wesel­nego, a gdy to się oka­zało daremne, z równą powagą dora­dzał gościom, by go nie jedli. Zasię­gał nawet w tej mate­rii rady pana Perry’ego, apte­ka­rza. Pan Perry był czło­wie­kiem inte­li­gent­nym, dosko­nale wycho­wa­nym, a jego czę­ste wizyty były wielką pocie­chą w życiu pana Woodho­use’a; toteż far­ma­ceuta, gdy go klient zapy­tał o zda­nie, musiał przy­znać – acz, jak się zda­wało, wbrew prze­ko­na­niu – że tort weselny mógłby zaszko­dzić wielu oso­bom, może nawet więk­szo­ści, chyba że raczy­łyby się nim bar­dzo umiar­ko­wa­nie. W opar­ciu o tak mia­ro­dajną opi­nię, która potwier­dzała jego wła­sne zda­nie, pan Woodho­use powziął nadzieję, że zdoła wpły­nąć na wszyst­kich gości nowo zaślu­bio­nej pary; mimo to jedzono tort, a póki nie znik­nął ostatni jego okruch, wraż­liwe nerwy gospo­da­rza nie zaznały spo­koju.

Dziwne słu­chy krą­żyły w High­bury: widziano rze­komo, jak każde z dzieci apte­ka­rza zajada duży kawał wesel­nego tortu pani Weston, ale pan Woodho­use za nic nie chciał dać im wiary.ROZ­DZIAŁ III

Pan Woodho­use na swój spo­sób lubił towa­rzy­stwo. Gdy go zna­jomi odwie­dzali, bar­dzo był rad, i to z wielu powo­dów: skła­dały się na to dłu­gie lata pobytu w Hart­field, wro­dzona dobro­dusz­ność, dosta­tek, dom wła­sny, córka – ponadto jego pozy­cja pozwa­lała mu w znacz­nym stop­niu regu­lo­wać wizyty małego kółka, w któ­rym się obra­cał. Poza tym szczu­płym gro­nem miał ze świa­tem nie­wiele do czy­nie­nia; jego nie­chęć do zasia­dy­wa­nia się późno w noc, do wiel­kich obia­dów pro­szo­nych, spra­wiała, że utrzy­my­wał sto­sunki tylko z tymi, któ­rzy chcieli go odwie­dzać na podyk­to­wa­nych przez niego warun­kach. Szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści zarówno w High­bury, wraz z Ran­dalls, leżą­cym w tej samej para­fii, jak i Don­well Abbey, w sąsied­niej, w sie­dzi­bie pana Kni­gh­tleya, miesz­kało wiele takich osób. Nie­rzadko, ule­ga­jąc namo­wom Emmy, zapra­szał na obiad wybra­nych, i to samą śmie­tankę, lecz miał szcze­gólną pre­dy­lek­cję do zebrań wie­czor­nych, toteż z wyjąt­kiem chwil, kiedy czuł, że nie nadaje się do towa­rzy­stwa, nie było pra­wie wie­czoru, aby Emma nie mogła mu zor­ga­ni­zo­wać par­tii kart.

Dłu­go­letni, nie­zmienny sza­cu­nek przy­cią­gał tu pań­stwa Westo­nów i pana Kni­gh­tleya; pan Elton zaś, młody czło­wiek, tra­wiący, acz nie­chęt­nie, życie w samot­no­ści, poczy­ty­wał sobie za wielki zaszczyt, kiedy, zamiast spę­dzić wie­czór w swej pustelni, mógł zna­leźć się w ele­ganc­kim, lud­nym salo­nie pana Woodho­use’a i ujrzeć uśmiech jego ślicz­nej córki. Nie było zatem obawy, aby miał kie­dy­kol­wiek wyrzec się tej przy­jem­no­ści.

Ist­niał także drugi gar­ni­tur gości, spo­śród któ­rego naj­ła­twiej osią­galne były pani i panna Bates oraz pani God­dard; wszyst­kie te trzy panie nie omiesz­kały ni­gdy sko­rzy­stać z zapro­sze­nia do Hart­field, posy­łano po nie i odwo­żono je do domu tak czę­sto, że pan Woodho­use prze­stał uwa­żać to za ciężką pańsz­czy­znę zarówno dla Jamesa, jak dla koni. Gdyby podobna koniecz­ność miała zda­rzać się zale­d­wie raz na rok, byłoby to, rzecz pro­sta, istne utra­pie­nie.

Pani Bates, wdowa po pasto­rze z High­bury, była wie­kową damą, która nie mogła już robić nic zgoła poza wypi­ciem fili­żanki her­baty i zagra­niem par­tyjki kwa­dryla². Miesz­kała z nie­za­mężną córką, żyła bar­dzo skrom­nie, oka­zy­wano jej zaś względy i powa­ża­nie należne nie­szko­dli­wej star­szej pani znaj­du­ją­cej się w trud­nych warun­kach życio­wych. Jej córka cie­szyła się nie­zwy­kłą sym­pa­tią jak na kobietę ani młodą, ani przy­stojną, ani bogatą, ani zamężną. Panna Bates zda­wała się mieć naj­mniej w świe­cie szans, by zdo­być sobie poklask ogółu; nie odzna­czała się też wybit­nym umy­słem, który mógł bądź zastą­pić natu­ralne powaby, bądź zastra­szyć nie­chęt­nych tak, aby oka­zy­wali jej pozorny sza­cu­nek. Nie szczy­ciła się ni­gdy ani pięk­no­ścią, ani rozu­mem. Mło­dość jej minęła bez żad­nych szcze­gól­nych prze­żyć, wiek średni zaś poświę­ciła cał­ko­wi­cie opiece nad pod­upa­da­jącą na zdro­wiu matką oraz wysił­kom, aby nie­wiel­kie dochody star­czyły w miarę moż­no­ści na zaspo­ko­je­nie bie­żą­cych potrzeb. Mimo to była kobietą pogodną, kobietą, którą każdy wspo­mi­nał życz­li­wie. Jej bez­gra­niczna dobra wola i bez­po­śred­niość doko­nały tego cudu. Kochała wszyst­kich, szczę­ście wszyst­kich leżało jej na sercu, jej bystre oko umiało dostrzec zalety każ­dego; sie­bie samą uwa­żała za istotę wyjąt­kowo szczę­śliwą, obda­rzoną wido­mymi ozna­kami łaski losu: ide­alną matką, dobrymi sąsia­dami i przy­ja­ciółmi, domem, gdzie nie zby­wało na niczym. Pro­stota i pogoda jej cha­rak­teru, wdzięczne serce, skromne wyma­ga­nia zjed­ny­wały wszyst­kich i były zara­zem nie­prze­braną kopal­nią szczę­ścia dla niej samej. Umiała sze­roko się roz­wo­dzić nad dro­bia­zgami, co bar­dzo odpo­wia­dało panu Woodho­use’owi, który miał zawsze w zana­drzu mnó­stwo bła­hych nowi­nek i nie­win­nych plo­tek.

Pani God­dard była prze­ło­żoną pen­sji, nie szkoły ani zakładu nauko­wego, ani też żad­nej z tych insty­tu­cji, które w dłu­gich, bez­sen­sow­nie kwie­ci­stych zda­niach gło­szą, że roz­wi­jają talenty we wszel­kich dzie­dzi­nach sztuki, zaszcze­pia­jąc zara­zem swoim wycho­wan­kom wytworne maniery oraz kształ­tu­jąc ich umy­sły i serca wedle nowych zasad i nowych sys­te­mów peda­go­gicz­nych, i gdzie młode panny, w zamian za olbrzy­mią opłatę, mogą tylko stra­cić zdro­wie, a nabrać próż­no­ści. Nie, pani God­dard pro­wa­dziła praw­dziwą, uczciwą sta­ro­świecką pen­sję z inter­na­tem, gdzie roz­sądną dawkę wie­dzy sprze­da­wano po roz­sąd­nej cenie, gdzie można było umie­ścić córki, by nie zawa­dzały w domu i mogły zdo­być sobie nieco wykształ­ce­nia bez obawy, że powrócą pod dach rodzi­ciel­ski jako geniu­sze. Pen­sja pani God­dard cie­szyła się jak naj­lep­szą opi­nią, bar­dzo zresztą słusz­nie, gdyż High­bury ucho­dziło za miej­sco­wość wielce zdro­wotną; prze­ło­żona posia­dała obszerny dom i ogród, dzieci żywiła zdrowo i obfi­cie, latem pozwa­lała im dużo bie­gać, zimą zaś wła­sno­ręcz­nie opa­try­wała ich odmro­że­nia. Nic dziw­nego więc, że pro­wa­dziła za sobą do kościoła dwa­dzie­ścia par pen­sjo­na­rek. Była kobietą nie­ładną, o sil­nie roz­wi­nię­tym instynk­cie macie­rzyń­skim i ciężko pra­co­wała za młodu, uwa­żała więc, że należy się jej teraz od czasu do czasu chwila wytchnie­nia, jak na przy­kład pój­ście do kogoś na her­batę; a ponie­waż wiele zawdzię­czała nie­gdyś dobroci pana Woodho­use’a, gotowa była na jego wezwa­nie opu­ścić swoją schludną bawial­nię, obwie­szoną dokoła robót­kami ręcz­nymi uczen­nic, by wygrać lub prze­grać parę szy­lin­gów przy jego kominku.

Te wła­śnie panie Emma czę­sto gro­ma­dziła u sie­bie, rada, że może to czy­nić ze względu na ojca, choć dla niej oso­bi­ście ich obec­ność nie była żad­nym lekar­stwem na brak pani Weston. Cie­szyło ją, że ojciec naj­wy­raź­niej dobrze się bawi, i była bar­dzo zado­wo­lona ze swej przed­się­bior­czo­ści; jed­nakże mono­tonne poga­wędki trzech kobiet tego pokroju uzmy­sła­wiały jej, że każdy tak spę­dzony wie­czór to wła­śnie jeden z owych dłu­żą­cych się wie­czo­rów, któ­rych się zawczasu oba­wiała.

Któ­re­goś rana, kiedy sie­działa, roz­my­śla­jąc nad cze­ka­ją­cym ją zakoń­cze­niem dnia, dorę­czono jej bile­cik od pani God­dard; prze­ło­żona pen­sji pro­siła w peł­nych sza­cunku zwro­tach o pozwo­le­nie przy­pro­wa­dze­nia z sobą panny Smith; prośba wielce pożą­dana, gdyż panna Smith była to osóbka sie­dem­na­sto­let­nia, którą Emma dobrze znała z widze­nia i od dawna się nią inte­re­so­wała z uwagi na jej nie­zwy­kłą urodę. W odpo­wie­dzi na bile­cik zostało zatem wysto­so­wane bar­dzo uprzejme zapro­sze­nie, wie­czór zaś prze­stał już napeł­niać lękiem uro­czą panią domu.

Har­riet Smith była czy­jąś nie­ślubną córką. Przed kilku laty ktoś umie­ścił ją na pen­sji pani God­dard i ten sam ktoś nie­dawno wyniósł ją z rangi pen­sjo­narki do rangi pen­sjo­na­riuszki prze­ło­żo­nej. Tyle wie­dziano na ogół o jej dzie­jach. Nie widać było, aby miała przy­ja­ciół poza tymi, któ­rych zdo­była sobie w High­bury, i wró­ciła nie­dawno z dłu­gich odwie­dzin u mło­dych panien, kole­ża­nek z pen­sji.

Była to bar­dzo ładna dziew­czyna, a jej typ urody budził w Emmie szcze­gólny podziw. Nie­wiel­kiego wzro­stu, pulchna, miała deli­katną świeżą cerę, błę­kitne oczy, jasne włosy, regu­larne rysy, wyraz twa­rzy pełen sło­dy­czy; toteż, zanim wie­czór dobiegł końca, Emma była rów­nie zachwy­cona jej spo­so­bem bycia, jak jej osobą, i posta­no­wiła, że będzie pod­trzy­my­wała tę zna­jo­mość.

Panna Smith nie zdra­dzała w roz­mo­wie nie­zwy­kłej inte­li­gen­cji, lecz Emma uwa­żała, że jest bar­dzo ujmu­jąca: nie będąc prze­sad­nie nie­śmiałą, roz­ma­wiała chęt­nie, a jed­nak bez narzu­ca­nia się, z należ­nym i przy­no­szą­cym jej zaszczyt sza­cun­kiem; zda­wała się tak wdzięczna za gosz­cze­nie jej w Hart­field i tak szcze­rze pod wra­że­niem wszyst­kiego, co ją tu ota­czało, a co góro­wało pozio­mem i wykwin­tem nad warun­kami, do któ­rych nawy­kła, że musiała być osobą obda­rzoną zdro­wym roz­sąd­kiem i zasłu­gu­jącą na popar­cie. I popar­cie to otrzy­mać powinna. Łagodne błę­kitne oczy i wszyst­kie wro­dzone jej wdzięki nie mogły się zmar­no­wać wśród pośled­niej­szego towa­rzy­stwa High­bury i kół z nim zwią­za­nych. Zna­jo­mo­ści, które dotych­czas nawią­zała, są jej nie­godne. Przy­ja­ciółki, u któ­rych wła­śnie bawiła, choć z bar­dzo zacnego śro­do­wi­ska, mogły jej tylko zaszko­dzić. Rodzina ta, nazwi­skiem Mar­tin – Emma znała ją dobrze ze sły­sze­nia, dzier­ża­wiła bowiem dużą farmę od pana Kni­gh­tleya i miesz­kała w obrę­bie para­fii Don­well – cie­szyła się wpraw­dzie sza­cun­kiem, pan Kni­gh­tley cenił ją wysoko, lecz byli to ludzie pro­ści i nie­okrze­sani i nie godziło się, by dziew­czyna, któ­rej do dosko­na­ło­ści bra­kło tylko tro­chę wykształ­ce­nia i poloru, utrzy­my­wała z nimi zażyłe sto­sunki. Emma się nią zaj­mie, ogła­dzi ją, ode­rwie od nie­wła­ści­wych zna­jo­mo­ści, wpro­wa­dzi w krąg dobrego towa­rzy­stwa, ukształ­tuje jej prze­ko­na­nia, nauczy dobrych manier. Było to zada­nie cie­kawe, świad­czące o dobrym sercu, cał­ko­wi­cie odpo­wied­nie dla pozy­cji Emmy i jej moż­li­wo­ści, zdolne wypeł­nić wolny czas, jakim roz­po­rzą­dzała.

Była tak pochło­nięta podzi­wia­niem łagod­nych, błę­kit­nych oczu, prze­ma­wia­niem do Har­riet i słu­cha­niem jej odpo­wie­dzi oraz, w prze­rwach, snu­ciem w myśli pla­nów na przy­szłość, iż wie­czór mknął z nie­zwy­kłą szyb­ko­ścią. Dość powie­dzieć, że sto­lik z zasta­wioną kola­cją – któ­rego wycze­ki­wała zazwy­czaj nie­cier­pli­wie, bo ozna­czał zakoń­cze­nie podob­nych zebrań – zanim się spo­strze­gła, stał już gotów, nakryty i przy­su­nięty do kominka. Z ochotą, prze­ra­sta­jącą jesz­cze jej zwy­kłe, instynk­towne dąże­nie, by czy­nić wszystko wzo­rowo i z uwagą, pełna praw­dzi­wie dobrej woli, zachwy­cona wła­snym pomy­słem, zaczęła czy­nić honory domu i tak skwa­pli­wie czę­sto­wać gości pasz­te­tem z dro­biu i ostry­gami w kokil­kach, iż mogła być pewna, że pan domu uda się wcze­śnie na spo­czy­nek, a zebrani nie będą długo robić cere­mo­nii.

W takich razach panem Woodho­use’em szar­pały nader sprzeczne uczu­cia. Lubił nakryty stół, taka bowiem moda pano­wała za jego mło­dych lat, lecz nabyte z wie­kiem prze­ko­na­nie, że kola­cje są rze­czą nie­zdrową, spra­wiało, że przy­krym był mu widok każ­dego pół­mi­ska; przez wro­dzoną gościn­ność gotów był ura­czyć odwie­dza­ją­cych, czym tylko mógł, jed­nak przez dba­łość o ich zdro­wie smu­cił się, że będą w ogóle coś jedli. Płytki talerz wod­ni­stej kaszki, jaką sam jadał, to wszystko, co mógł z czy­stym sumie­niem dora­dzić każ­demu, choć cza­sem, gdy panie bez­tro­sko opróż­niały pół­mi­ski smacz­niej­szych potraw, zmu­szał się do powie­dze­nia:

– Pozwolę sobie zapro­po­no­wać pani to jajko. Jajka na miękko nie są szko­dliwe. Nasza Serle umie goto­wać jajka jak nikt na świe­cie. Nie odwa­żył­bym się ni­gdy czę­sto­wać jaj­kiem ugo­to­wa­nym przez kogo innego, ale takie małe jajeczko z pew­no­ścią pani nie zaszko­dzi. Niech pani pozwoli, żeby Emma nało­żyła pani kawa­łe­czek placka, maleńki kawa­łe­czek. To pla­cek z jabł­kami. Pro­szę się nie oba­wiać, nie uży­wamy żad­nych nie­zdro­wych prze­two­rów. Nie nama­wiam na krem. Ale co by pani powie­działa na pół kie­liszka wina? – tu zwró­cił się do pani God­dard. – Pół kie­li­szeczka wina roz­cień­czo­nego szklanką wody? Nie sądzę, aby to było coś złego.

Emma pozwa­lała ojcu mówić, lecz nakła­dała i dole­wała gościom znacz­nie hoj­niej­szą ręką, znaj­du­jąc tego wie­czoru szcze­gólną przy­jem­ność w poczu­ciu, że panie opusz­czą ich dom zado­wo­lone z przy­ję­cia. Radość panny Smith dorów­ny­wała cał­ko­wi­cie zamie­rze­niom pani domu. Panna Woodho­use była tak ważną oso­bi­sto­ścią w High­bury, że moż­li­wość pozna­nia jej napeł­niała Har­riet w rów­nym stop­niu lękiem, co zado­wo­le­niem. Nic dziw­nego, że pokorna, wdzięczna dziew­czyna ode­szła uszczę­śli­wiona, pełna zachwytu nad uprzej­mo­ścią, jaką panna Emma oka­zy­wała jej przez cały wie­czór. Ba, nawet uści­snęła jej dłoń na poże­gna­nie!ROZ­DZIAŁ VII

Dzień, w któ­rym pan Elton wybrał się do Lon­dynu, dostar­czył Emmie nowej spo­sob­no­ści przy­słu­że­nia się przy­ja­ciółce. Har­riet, jak zwy­kle, była w Hart­field wkrótce po pierw­szym śnia­da­niu, po czym poszła do domu z zamia­rem powró­ce­nia do Emmy na obiad; tym­cza­sem zja­wiła się wcze­śniej, niż to było umó­wione, w pośpie­chu, snadź czymś pod­nie­cona. Mina jej zdra­dzała, że stało się coś nie­zwy­kłego, czym pra­gnie się podzie­lić z przy­ja­ciółką. Nie minęło pół minuty, a wszystko wyszło na jaw. Gdy rano wró­ciła do pani God­dard, dowie­działa się, że pan Mar­tin był tam przed godziną, a kiedy mu powie­dziano, że jej nie ma w domu i nie­prędko spo­dzie­wają się jej powrotu, zosta­wił dla niej paczkę od jed­nej z sióstr i odda­lił się. Otóż gdy otwo­rzyła paczkę, zna­la­zła w niej oprócz nut dwóch pio­se­nek, które poży­czyła Elż­bie­cie do prze­pi­sa­nia, list zaadre­so­wany do niej, list ten zaś był od niego, od pana Mar­tina, i zawie­rał for­malną prośbę o rękę. Kto by to pomy­ślał! Har­riet była tak zdzi­wiona, że nie wie­działa, co robić. For­malne oświad­czyny i bar­dzo ładny list – tak się przy­naj­mniej zda­wało dziew­czy­nie. Pisał w taki spo­sób, jak gdyby naprawdę bar­dzo ją kochał! Ale nie wie­działa, co z tym począć; toteż przy­bie­gła czym prę­dzej do panny Woodho­use z zapy­ta­niem, co ma robić.

Emmie wstyd było tro­chę za przy­ja­ciółkę, że wydaje się być tak ura­do­wana i pełna wahań.

– Trzeba przy­znać – powie­działa – że ten mło­dzie­niec nie­śmia­ło­ścią nie grze­szy i zmie­rza pro­sto do celu. Sięga wysoko, myśląc sobie: „A nuż się uda?”.

– Może pani prze­czyta jego list? – wykrzyk­nęła Har­riet. – Pro­szę, oto on!

Emma rada była z tych nale­gań. Prze­czy­tała i nie mogła oprzeć się zdzi­wie­niu. Styl listu prze­wyż­szał jej naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Nie dość, że nie zawie­rał ani jed­nego błędu gra­ma­tycz­nego, lecz żaden dżen­tel­men nie powsty­dziłby się jego układu; język, cho­ciaż pro­sty, był sta­now­czy i bez­pre­ten­sjo­nalny, uczu­cia zaś, które go podyk­to­wały, przy­no­siły zaszczyt piszą­cemu. List był krótki, lecz zdra­dzał zdrowy roz­są­dek, gorące przy­wią­za­nie, szcze­rość poglą­dów, dys­kre­cję, a nawet sub­tel­ność uczuć. Emma zasta­na­wiała się nad nim chwilę, pod­czas gdy Har­riet stała, z nie­po­ko­jem wycze­ku­jąc jej zda­nia, szep­cząc raz po raz: – No i co? No i co? – aż w końcu zapy­tała:

– Czy to ładny list? Czy może za krótki?

– Trzeba przy­znać, że cał­kiem nie­zły list – odrze­kła Emma dość powoli. – Tak dalece, że zwa­żyw­szy wszystko, zdaje mi się, iż któ­raś z sióstr musiała mu poma­gać w pisa­niu. Trudno mi sobie wyobra­zić, by mło­dzie­niec, z któ­rym roz­ma­wia­łaś przed paru dniami, mógł wyra­żać się tak popraw­nie, gdyby go pozo­sta­wiono o wła­snych siłach, a jed­nak nie jest to styl kobiecy, nie, z całą pew­no­ścią, jest zbyt silny i zwię­zły, nie dość mgli­sty jak na kobietę. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że to czło­wiek roz­tropny i sądzę, że ma pewien wro­dzony talent – myśli bowiem jasno i sta­now­czo – a gdy weź­mie pióro do ręki, swo­bod­nie dobiera wła­ści­wych słów. To się zda­rza u nie­któ­rych ludzi. Znam ten typ umy­sło­wo­ści. Bystry, zde­cy­do­wany i nawet nie tak bar­dzo pospo­lity w uczu­ciach. – I zwra­ca­jąc list Har­riet, dodała: – Lepiej napi­sane, niż przy­pusz­cza­łam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: