Emma - ebook
Emma - ebook
Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.
Błyskotliwa komedia omyłek, której przedmiotem jest gra pozorów i iluzje, jakich dostarcza nam w nadmiarze nasz egoizm i zadufanie. W samym zaś środku intrygi stoi niezwykła bohaterka, pełna życia i wigoru, urocza, nieznośna i apodyktyczna Emma.
Emma Woodhouse mieszka z ojcem na angielskiej prowincji. Chociaż sama nie zamierza wyjść za mąż, próbuje swoich sił jako swatka. W sprawach serca jednak nie wszystko da się przewidzieć. Może z konwencjonalnych gestów, grzeczności przewidzianych etykietą, ukradkowych spojrzeń zostaną odczytane prawdziwe intencje? Jak to w komedii omyłek bywa...
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-934-0 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Emma Woodhouse, osóbka przystojna, rozumna i bogata, posiadająca dostatni dom i obdarzona pogodnym usposobieniem, otrzymała, zda się, wszelkie dary, jakie życie ofiarować może; toteż przeżyła na świecie blisko dwadzieścia jeden lat bez większych powodów do zmartwień i niezadowolenia.
Była młodszą z dwóch córek najczulszego i najpobłażliwszego z ojców, wskutek zaś wczesnego zamęścia siostry bardzo wcześnie została panią domu. Matka umarła zbyt dawno, by sierota zachowała coś więcej niż mgliste wspomnienie jej pieszczot; miejsce nieboszczki zajęła guwernantka, niezwykle zacna kobieta, która darzyła ją niemal macierzyńskim uczuciem.
Panna Taylor przebyła szesnaście lat w rodzinie pana Woodhouse’a bardziej jako szczera przyjaciółka obu panienek niż jako ich wychowawczyni; zwłaszcza między nią a Emmą wytworzyła się zażyłość raczej siostrzana. Panna Taylor, łagodna z natury, nie potrafiła narzucić pupilce niemal żadnych rygorów nawet wówczas, gdy piastowała jeszcze godność guwernantki, a kiedy już zniknął nawet cień jej autorytetu, żyły nadal pod jednym dachem jak dwie przywiązane do siebie przyjaciółki, przy czym Emma postępowała tak, jak się jej podobało, ceniąc sobie wielce zdanie panny Taylor, lecz kierując się przeważnie własnym.
Prawdziwe zło w położeniu Emmy polegało na tym, że mogąc powodować się jedynie własną wolą, miała nieco zbyt pochlebną opinię o sobie; obie te niepomyślne okoliczności razem wzięte groziły zmąceniem wielu przyjemnych chwil, które mogłyby stać się jej udziałem. Niebezpieczeństwo wszakże było na razie tak niedostrzegalne, że cechy owe bynajmniej nie wydawały się jej niefortunne.
Przyszedł wprawdzie smutek, lecz był to łagodny smutek, pozbawiony wszelkiej przykrości – panna Taylor wyszła za mąż. Strata panny Taylor była pierwszym zmartwieniem Emmy. Wieczorem, w dzień ślubu ukochanej przyjaciółki, po raz pierwszy pogrążyła się przez dłuższą chwilę w smutnych myślach. Przyjęcie weselne dobiegło końca, goście wyjechali, ona została; zjedli obiad we dwoje z ojcem, bez nadziei na obecność osoby trzeciej, która ożywiłaby nieco długi wieczór. Ojciec usadowił się do zwykłej poobiedniej drzemki, córce zaś nie pozostało nic innego, jak siedzieć i rozmyślać nad tym, co utraciła.
Zmiana losu zdawała się wróżyć szczęście przyjaciółce. Pan Weston był człowiekiem dość zamożnym, w odpowiednim wieku, miał ponadto nienaganną opinię i miły sposób bycia. Emma znajdowała pewne zadowolenie w rozważaniu, z jakim samowyrzeczeniem, z jak bezinteresowną przyjaźnią zawsze popierała ten związek, lecz była to z jej strony ciężka ofiara. Brak panny Taylor odczuwać teraz miała co dzień, o każdej godzinie. Wspominała dobroć, jaką panna Taylor od tak dawna ją otaczała, tkliwość okazywaną przez szesnaście lat – wspominała, jak guwernantka uczyła ją i jak się z nią bawiła od piątego roku jej życia, jak dokładała wszelkich starań, by ją do siebie przywiązać i zabawić, jak pielęgnowała ją w przeróżnych chorobach dziecięcego wieku. Emma zaciągnęła wobec niej już wówczas ogromny dług wdzięczności, lecz okres ostatnich siedmiu lat – doskonała równość i całkowita otwartość, jakie zapanowały między nimi wkrótce po zamążpójściu Izabelli, gdy zostały tylko we dwie – stanowił jeszcze droższe, jeszcze rzewniejsze wspomnienie. Panna Taylor była przyjaciółką i towarzyszką, jaką nieliczni tylko posiadają: inteligentna, wykształcona, pomocna, łagodna, znająca na wskroś zwyczaje rodziny, szczerze przejęta wszystkim, co tej rodziny dotyczyło, a zwłaszcza nią, Emmą, każdą jej przyjemnością, każdym zamierzeniem; była istotą, której Emma mogła wyjawić każdą budzącą się myśl, istotą, która darzyła ją niezawodnym uczuciem.
Jakże miała znieść tę zmianę? Wprawdzie przyjaciółka osiadła w bliskim sąsiedztwie, tylko o pół mili, lecz Emma zdawała sobie sprawę z tego, jak wielka jest różnica pomiędzy panią Weston oddaloną o pół mili a panną Taylor przebywającą pod tym samym dachem; toteż Emmie, pomimo wyjątkowych przywilejów, jakie były jej udziałem, istotnie groziło duchowe osamotnienie. Szczerze kochała ojca, lecz nie był on dla niej dobrym towarzyszem i nie mógł podjąć z nią rozmowy – ani poważnej, ani żartobliwej.
Ujemne strony dość znacznej różnicy wieku (pan Woodhouse ożenił się niemłodo) pogłębiały jeszcze jego usposobienie i nawyki; ustawicznie kwękający, ociężały na ciele, jak i na umyśle, prowadził tryb życia właściwy dla człowieka o wiele bardziej niż on wiekowego, i choć był lubiany przez wszystkich za dobroć serca i łagodność charakteru, nie błyszczał nigdy intelektem.
Z siostrą, którą małżeństwo niewiele oddaliło od domu, mieszkała bowiem stale w Londynie, to znaczy zaledwie w odległości szesnastu mil, Emma nie mogła się co dzień widywać; toteż wiedziała, że wypadnie przetrwać w Hartfield niejeden długi wieczór październikowy i listopadowy, zanim na Boże Narodzenie doczeka się następnej wizyty Izabelli z mężem i dziećmi i dom zapełni się i ożywi ich miłym towarzystwem.
W Highbury, dużej i ludnej osadzie, niemal miasteczku (w jego to obrębie, mimo odmiennej nazwy, leżało Hartfield wraz z należącymi doń polami i lasami), nie mieszkał nikt równy jej stanem. Woodhouse’owie zajmowali tu bezsprzecznie pierwsze miejsce i wszyscy się na nich wzorowali. Emma miała w Highbury wielu znajomych, gdyż ojciec jej był uprzejmy dla wszystkich, nie było jednakże wśród nich nikogo, kto mógłby zastąpić pannę Taylor, choćby tylko na pół dnia. Nastąpiła więc nad wyraz smutna zmiana w życiu Emmy, toteż mogła teraz jedynie wzdychać i pragnąć rzeczy niemożliwych, dopóki ojciec się nie obudzi; wówczas trzeba będzie udawać dobry humor. Pan Woodhouse wymagał stałego duchowego wsparcia. Był człowiekiem nerwowym, łatwo wpadał w depresję, przywiązywał się do tych, do których towarzystwa nawykł, nie cierpiał się z nimi rozstawać, ponadto nienawidził wszelkich nowości. Małżeństwo, jako powód wielkich zmian, budziło w nim zawsze niechęć, nie mógł w żaden sposób pogodzić się z myślą, że jego własna córka wyszła za mąż, ani mówić o niej inaczej jak ze współczuciem, chociaż zawarła małżeństwo z najczystszej miłości; teraz, kiedy musiał z kolei rozstać się z panną Taylor, był skłonny sądzić – a jego łagodny egoizm nie dopuszczał myśli, by ktokolwiek odczuwał coś inaczej niż on – że panna Taylor odważyła się na krok, którego następstwa będą równie smutne dla niej, jak dla nich, i że byłaby znacznie szczęśliwsza, gdyby dokonała dni swego żywota w Hartfield. Emma uśmiechała się i gawędziła, jak mogła najweselej, aby odpędzić od niego podobne myśli, ale gdy nadeszła pora wieczornej herbaty, pan Woodhouse nie oparł się pokusie i powtórzył dokładnie to samo, co powiedział przy obiedzie:
– Biedna panna Taylor! Chciałbym, żeby znów z nami była. Jaka szkoda, że panu Westonowi przyszło do głowy ożenić się z nią!
– Nie zgadzam się z tobą, papo, wiesz o tym dobrze. Pan Weston to człowiek tak pogodny, miły, zacny, że zasłużył sobie w pełni na dobrą żonę. A nie chciałbyś chyba, żeby panna Taylor wiecznie u nas mieszkała, znosząc moje kaprysy, skoro może mieć własny dom?
– Własny dom! A cóż jej z tego przyjdzie, że będzie miała własny dom! Nasz jest trzy razy większy, a ty nigdy nie kaprysisz, moja droga.
– Będziemy tak często u nich bywać, a oni u nas! Nie przestaniemy się widywać! Teraz musimy zrobić pierwszy krok i złożyć im niedługo wizytę.
– Moja droga, a jakże ja się tam dostanę, tak daleko? Do Randalls to spory kawał, nie dobrnąłbym nawet do połowy drogi.
– Ależ, papo, a któż to mówi, żebyś szedł na piechotę? Pojedziemy powozem, oczywiście.
– Powozem! James nie lubi zaprzęgać na tak krótki dystans i gdzież się podzieją biedne konie przez ten czas, kiedy my będziemy składali wizytę?
– W stajni pana Westona, papo. Wiesz przecie, że to postanowione. Omówiliśmy to wszystko z panem Westonem wczoraj wieczorem. A James zawsze z ochotą pojedzie do Randalls, możesz być tego pewien, jego córka jest tam pokojówką. Wątpię nawet, czy zechce nas zawieźć gdziekolwiek indziej. To już twoja sprawka, papo! To ty znalazłeś Hannie takie dobre miejsce! Nikt nawet nie myślał o Hannie, póki tyś o niej nie wspomniał. James taki ci jest wdzięczny!
– Bardzo się cieszę, że wpadłem na tę myśl, nie chciałbym za nic w świecie, by biedny James myślał, że o nim zapominamy; jestem pewien, że z jego córki będzie znakomita służąca, to grzeczna dziewczyna, ładnie się wysławia, mam o niej jak najlepszą opinię. Ile razy ją spotkam, zawsze dyga i pyta, jak moje zdrowie, w bardzo miły sposób; a kiedy brałaś ją czasem do szycia, zauważyłem, że zawsze obracała klamką we właściwą stronę i nigdy nie trzaskała drzwiami. Jestem pewien, że wyrobi się na znakomitą pokojową; a dla biednej panny Taylor będzie to wielka pociecha mieć przy sobie kogoś, kogo nawykła widywać. Ile razy James pójdzie odwiedzić córkę, panna Taylor dowie się, co u nas słychać. On jej powie, jak się wszyscy miewamy.
Emma nie szczędziła trudu, by utrzymać ten pogodniejszy nastrój, miała też nadzieję, że grając z ojcem w tryktraka, zapewni mu znośny wieczór, sama zaś uwolni się od żalów innych niż te, które ją samą nurtowały. Rozstawiono stolik do kart, lecz odwiedziny gościa, który nadszedł niebawem, sprawiły, że projektowana rozrywka okazała się zbyteczna.
Pan Knightley, stateczny człowiek lat trzydziestu siedmiu czy ośmiu, był nie tylko dawnym i zażyłym przyjacielem rodziny, ale nawet powinowatym, jako starszy brat męża Izabelli. Mieszkał o milę od Highbury, bywał gościem częstym i mile widzianym, tym razem milej niż kiedykolwiek, jechał bowiem prosto od wspólnych krewnych w Londynie. Po kilkudniowej nieobecności wrócił do domu na trochę spóźniony obiad, a teraz przyszedł spacerkiem do Hartfield, aby powiedzieć, że wszyscy na Brunswick Square są w dobrym zdrowiu. Był to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności i pan Woodhouse ożywił się nieco. Pan Knightley miał pogodne usposobienie, co dobrze wpływało na gospodarza, i na wszystkie pytania o „biedną Izabellę” i jej dzieci odpowiadał w sposób wielce zadowalający. W końcu pan Woodhouse stwierdził z wdzięcznością:
– Jak to uprzejmie z pańskiej strony, że wyszedł pan o tak późnej porze, by nas odwiedzić. Obawiam się, że droga jest fatalna.
– Ani trochę, proszę pana. Jest piękna księżycowa noc, tak ciepła, że muszę się nawet nieco odsunąć od tego sutego ognia na kominku.
– Ależ na dworze musi być straszna wilgoć i błoto, obyś się pan tylko nie przeziębił.
– Błoto! Proszę, niech pan spojrzy na moje buty. Nie ma na nich ani plamki.
– No, to zdumiewające, bośmy tu mieli tęgi deszcz. Lało jak z cebra przez godzinę, gdyśmy byli przy pierwszym śniadaniu, chciałem już, żeby odłożyli ślub.
– Skoro o tym mowa, nie spieszyłem się ze składaniem gratulacji, zdaję sobie bowiem sprawę, że cieszycie się oboje nieszczególnie. Ale mam nadzieję, że wszystko poszło znośnie. Jak się zachowali uczestnicy uroczystości? Kto najwięcej płakał?
– Ach, biedna panna Taylor! Co za smutna historia.
– Za pozwoleniem, biedni pan Woodhouse i panna Emma, ale nie mogę w żaden sposób powiedzieć „biedna panna Taylor”. Żywię najgłębszy szacunek dla państwa, ale gdy wchodzi w grę niezależność!… W każdym razie lepiej mieć jedną osobę, którą trzeba zadowolić, niż dwie.
– Zwłaszcza jeżeli jedna z nich jest tak kapryśna i sprawia tyle kłopotu – odrzekła Emma żartobliwie. – Wiem, co pan ma na myśli i co by pan powiedział, gdyby tu ojca nie było.
– To chyba szczera prawda, moja droga – rzekł pan Woodhouse z westchnieniem. – Boję się, że bywam czasem bardzo kapryśny i dużo jest ze mną kłopotu.
– Najdroższy papo! Nie sądzisz chyba, że ja albo pan Knightley mówimy o tobie. Co za okropne przypuszczenie! Ach, nie, miałam jedynie siebie na myśli. Pan Knightley lubi mnie krytykować, wiesz, tak żartem. Zawsze mówimy sobie nawzajem wszystko, co nam strzeli do głowy.
Po prawdzie, pan Knightley był jednym z nielicznych ludzi, którzy dostrzegali wady w Emmie Woodhouse, i jedynym, który jej o tym mówił, a choć nie było jej to szczególnie miłe, wiedziała, że ojcu byłoby to jeszcze mniej miłe, nie chciała więc, by powziął nawet podejrzenie, że nie wszyscy uważają jego córkę za doskonałość.
– Panna Emma wie, że nigdy jej nie schlebiam – rzekł pan Knightley – nie zamierzałem czynić aluzji pod niczyim adresem. Po prostu panna Taylor nawykła zadowalać dwie osoby, teraz pozostanie jej tylko jedna. Wszystko wskazuje, że wygra na tym.
– A więc – powiedziała Emma, chcąc zmienić temat – jest pan ciekaw, jak się odbył ślub; chętnie panu o tym opowiem, gdyż zachowaliśmy się wzorowo. Wszyscy byli punktualni, wszyscy wyglądali jak najlepiej, ani jednej łzy, nikt nie miał nosa na kwintę. Ależ nie, wiedzieliśmy, że będziemy od siebie zaledwie o pół mili i z pewnością nie przestaniemy się co dzień widywać.
– Moja droga Emma zawsze wszystko tak dzielnie znosi – wtrącił ojciec. – Jednakże, prawdę powiedziawszy, bardzo jej przykro, że straciła biedną pannę Taylor, i jestem pewien, że odczuje jej brak znacznie silniej, niż sama sądzi.
Emma odwróciła głowę – łzy i uśmiech walczyły o lepsze na jej twarzy.
– Byłoby rzeczą niemożliwą – odparł pan Knightley – żeby panna Emma nie odczuwała braku takiej towarzyszki. Nie lubilibyśmy jej tak, jak lubimy, gdyby można było ją posądzić o podobny brak serca: jednakże panna Emma wie, że małżeństwo jest wielką wygraną dla panny Taylor, rozumie dobrze, jakie to pomyślne dla osoby w jej wieku osiąść we własnym domu, jak ważne mieć zapewniony dostatni byt! Z pewnością panna Emma nie pozwala sobie na to, by przykrość wzięła w niej górę nad uczuciem zadowolenia. Ktokolwiek żywi przyjaźń dla panny Taylor, cieszy się, że wyszła za mąż tak szczęśliwie.
– A zapomniał pan o jednej jeszcze przyczynie mojej radości – dodała Emma – i to bardzo poważnej, a mianowicie, że to ja skojarzyłam tę parę. Wie pan, zaczęłam ją kojarzyć przed czterema laty. Myśl, że się to w końcu stało, że miałam słuszność, podczas gdy tyle osób twierdziło, że pan Weston nigdy się ponownie nie ożeni, jest dla mnie pociechą i nagrodą za wszystko.
Pan Knightley pokręcił na to głową. Ojciec zaś odrzekł serdecznie:
– Ach, moje drogie dziecko, chciałbym, żebyś przestała kojarzyć pary i przepowiadać przyszłość, bo cokolwiek powiesz, zawsze się sprawdzi. Proszę cię, nie kojarz już więcej małżeństw.
– Przyrzekam ci, papo, że nie uczynię tego nigdy dla siebie, ale nie mogę się wyrzec tej przyjemności, gdy chodzi o innych. To najlepsza zabawa, jaka istnieć może! A rozumiesz, jeszcze po takim sukcesie! Wszyscy mówili, że pan Weston nigdy się ponownie nie ożeni. A gdzie tam! Pan Weston, który tak dawno owdowiał, któremu tak dobrze było bez żony, stale zajęty bądź w biurze, bądź wśród tutejszych przyjaciół, zawsze mile widziany, gdziekolwiek się udał, zawsze pogodny, pan Weston mógł przez okrągły rok nie spędzić ani jednego wieczoru samotnie w domu, jeżeli nie miał na to ochoty. Skąd znowu! Pan Weston z pewnością nigdy się ponownie nie ożeni! Niektórzy wspominali nawet, że obiecał to żonie na łożu śmierci, inni znów, że syn i wuj mu na to nie pozwolą. Mówiono na ten temat wszelkie możliwe bzdury, ale wcale temu nie wierzyłam. Od dnia, kiedy mniej więcej przed czterema laty spotkałam go, idąc z panną Taylor na Broadway Lane, a on, z chwilą gdy zaczął mżyć lekki deszczyk, z taką galanterią pobiegł do farmy Mitchella i pożyczył dla nas dwie parasolki, wiedziałam, co o tym myśleć. Od razu zaświtało mi w głowie, że należałoby skojarzyć to małżeństwo, a skoro moje starania zostały uwieńczone takim powodzeniem, nie sądzisz chyba, drogi papo, bym miała poniechać dalszych swatów.
– Nie rozumiem, co pani ma na myśli, mówiąc o „powodzeniu” – rzekł pan Knightley. – Powodzenie, zwykliśmy uważać, jest wynikiem wytrwałych wysiłków. Zaiste, postępowała pani właściwie i taktownie, jeżeli przez cztery lata usiłowała pani doprowadzić do tego małżeństwa. Zajęcie godne młodej damy! Atoli jeśli, jak przypuszczam, owe swaty – jak je pani nazwała – polegały tylko na planowaniu tego małżeństwa, na powiedzeniu sobie pewnego dnia, kiedy nie miała pani nic lepszego do roboty: „Zdaje mi się, że byłoby dobrze dla panny Taylor, gdyby pan Weston się z nią ożenił”, i powtarzaniu tego potem w myśli raz po raz, czemu nazywa to pani powodzeniem? Gdzież tu zasługa? Z czego jest pani dumna? Po prostu zgadła pani trafnie, nic więcej o tym powiedzieć się nie da.
– A czy pan nigdy nie zaznał zadowolenia i triumfu, jakie człowiek odczuwa, gdy odgadnie coś trafnie? Żal mi pana. Posądzałam pana o większą subtelność. Proszę mi wierzyć, odgadnąć coś trafnie nie jest tylko kwestią szczęścia. Tkwi w tym jakaś odrobina intuicji. A jeżeli chodzi o samo niefortunne słowo „powodzenie”, którego mi pan tak zawzięcie odmawia, nie wiem, czy moje pretensje są znów tak zupełnie bezpodstawne. Nakreślił pan dwa ładne obrazki. Sądzę jednak, że istnieje trzeci, coś pośredniego pomiędzy tym, gdy ktoś nie zrobi nic, a tym, gdy zrobi wszystko. Gdybym nie była ułatwiała panu Westonowi wizyt w naszym domu, gdybym go często delikatnie nie zachęcała i nie usuwała pewnych drobnych trudności, mogłoby w ogóle nie dojść do niczego. Sądzę, że dość pan zna Hartfield, by to zrozumieć.
– Prostolinijnego, szczerego człowieka, jakim jest Weston, i rozsądną, bezpretensjonalną kobietę, jaką jest panna Taylor, można było śmiało pozostawić ich własnym losom; sami by sobie poradzili. Wdając się w te sprawy, mogła pani raczej sobie zaszkodzić niż im pomóc.
– Emma nigdy nie myśli o sobie, jeżeli może komuś się przysłużyć – zabrał znowu głos pan Woodhouse, częściowo tylko rozumiejąc dyskusję. – Ale, moje drogie dziecko, przestań na przyszłość bawić się w swaty; to niedorzeczne zajęcie i zakłóca harmonię rodzinnego kółka.
– Jeszcze jeden jedyny raz, papo! Trzeba się zająć biednym panem Eltonem! Lubisz pana Eltona, papo, prawda? Muszę znaleźć żonę dla niego. W Highbury nie ma nikogo, kto byłby go wart; mieszka tu już od roku, urządził sobie dom tak wygodnie, że szkoda, by miał nadal żyć w kawalerskim stanie; gdy dziś łączył ręce oblubieńców, zdawało mi się, że sam pragnąłby poddać się podobnemu obrządkowi! Mam jak najlepsze zdanie o panu Eltonie, a to jedyny sposób, w jaki mogę mu się przysłużyć.
– Pan Elton jest młodzieńcem bardzo przystojnym i z pewnością ogromnie zacnym, żywię dla niego głęboki szacunek. Jeżeli jednak chcesz mu wyświadczyć jakąś grzeczność, moja droga, zaproś go raczej któregoś dnia do nas na obiad. Tak będzie znacznie lepiej. Sądzę, że pan Knightley nie odmówi wówczas naszemu zaproszeniu i zechce się z nim u nas spotkać.
– Z ogromną przyjemnością, proszę pana, i to każdej chwili – odrzekł pan Knightley, śmiejąc się. – Zgadzam się z panem w zupełności, że tak będzie znacznie lepiej. Niech go pani zaprosi na obiad, panno Emmo, wybierze mu najlepszy kawałek ryby i kurczęcia, ale wybór żony pozostawi jemu. Proszę mi wierzyć, mężczyzna dwudziestosześcio- czy też dwudziestosiedmioletni potrafi sam dać sobie radę.ROZDZIAŁ II
Pan Weston, rodem z Highbury, pochodził z cieszącej się powszechnym szacunkiem rodziny, która w ciągu ostatnich dwóch czy trzech pokoleń stopniowo zyskiwała na pozycji i majątku. Otrzymał staranną edukację, ale osiągnąwszy bardzo młodo niezależność materialną, stracił zamiłowanie do gospodarstwa, jakie mieli jego bracia, zaspokoił natomiast swój czynny, pogodny umysł i nerw społeczny, wstępując w szeregi milicji swego hrabstwa, właśnie wtedy tworzonej.
Kapitan Weston był ulubieńcem wszystkich, a gdy koleje kariery wojskowej sprawiły, że przedstawiono go pannie Churchill, córce wielkiego rodu osiadłego w hrabstwie York, po czym panna Churchill zakochała się w nim, nikt się temu nie dziwił, z wyjątkiem jej braterstwa, którzy go nie znali, a których dumę i wysokie mniemanie o sobie obrażał podobny związek.
Panna Churchill wszakże, będąc już pełnoletnią i dysponując całkowicie swoim majątkiem – chociaż majątek ów był nieporównanie mniejszy od dóbr rodowych – nie dała sobie wyperswadować tego małżeństwa; zostało ono zawarte ku głębokiemu niezadowoleniu państwa Churchill, którzy odsunęli się od niej, zachowując jedynie należne pozory. Jednak ów mezalians nie dał żadnemu z małżonków prawdziwego szczęścia. Młoda pani Weston nie potrafiła docenić swego losu; znalazła bowiem męża o tak gorącym sercu i łagodnym usposobieniu, iż pragnął żonie przychylić nieba za to, że w swej wielkiej dobroci raczyła go pokochać; sama jednak miała charakter silny, lecz nie najlepszy. Była dość stanowcza, by przeprowadzić własną wolę wbrew woli brata, lecz nie dość stanowcza, by stłumić w sobie nierozsądny żal z powodu nierozsądnego gniewu tegoż brata, a także tęsknotę za zbytkownym życiem w rodzicielskim domu. Państwo Weston żyli zatem nad stan, wydając więcej, niż pozwalały ich dochody, wszystko to było wszakże niczym w porównaniu ze świetnością Enscombe: pani Weston nie przestała kochać męża, ale najchętniej byłaby żoną kapitana Westona, pozostając zarazem panną Churchill.
Kapitan Weston, który zdaniem wszystkich, a zwłaszcza rodziny Churchillów, zrobił tak zdumiewająco świetną partię, w gruncie rzeczy marnie na tym wyszedł, bo gdy żona jego umarła po trzyletnim pożyciu małżeńskim, był biedniejszy niż wówczas, gdy się żenił, i musiał w dodatku łożyć na utrzymanie dziecka. Z wydatków na dziecko wkrótce go jednak zwolniono. Chłopiec pomógł mu pogodzić się z rodziną, do czego przyczyniła się już uprzednio długotrwała choroba matki; że zaś państwo Churchill nie mieli własnych dzieci ani żadnych młodocianych krewnych, zaofiarowali się wkrótce, że obejmą całkowitą opiekę nad małym Frankiem. Owdowiały ojciec miał zapewne jakieś skrupuły i opory, jednakże przemogły inne względy, oddał więc dziecko pod opiekuńcze skrzydła Churchillów oraz ich fortuny, sam zaś troszczył się odtąd tylko o własne potrzeby i, w miarę możności, o poprawę bytu.
Zapragnął radykalnej zmiany trybu życia. Wystąpił z milicji i zajął się handlem – bracia jego wyrobili już sobie mocne stanowiska w Londynie, co zapewniało mu pomyślny debiut. Przedsiębiorstwo nie pochłaniało mu zbyt wiele czasu. Posiadał jeszcze niewielki domek w Highbury, gdzie spędzał większość wolnych dni, i tak, pomiędzy pożytecznymi zajęciami a rozrywkami życia towarzyskiego, upłynęło mu pogodnie osiemnaście czy dwadzieścia następnych lat. Osiągnąwszy przez ten czas dobrobyt, mógł sobie pozwolić na kupno małej posiadłości graniczącej z Highbury, którą od dawna pragnął nabyć, mógł sobie pozwolić nawet na to, by poślubić kobietę tak bezposażną jak panna Taylor i zacząć żyć zgodnie z pragnieniami własnej rodziny oraz swej towarzyskiej natury.
Osoba panny Taylor wywierała już od pewnego czasu wpływ na jego plany, nie był to wszakże wpływ tak przemożny, jak ten, który młodość wywiera na młodość. Nie zachwiał on powziętym przez kapitana postanowieniem, że założy dom dopiero wówczas, gdy będzie mógł kupić Randalls, a na sprzedaż Randalls czekał już od dawna; wytrwale nie spuszczał z oka obu tych celów, aż wreszcie się urzeczywistniły. Dorobił się majątku, kupił dom, zdobył żonę, zaczynał się dla niego nowy okres życia, obiecujący mu więcej szczęścia, niż kiedykolwiek zaznał. Nie był nigdy człowiekiem nieszczęśliwym, nawet w pierwszym małżeństwie, broniło go przed tym usposobienie; jednakże drugi związek winien dowieść, jak zachwycającą towarzyszką może być roztropna i prawdziwie urocza kobieta, winien dowieść, że znacznie lepiej jest wybrać niż być wybranym, wzbudzać wdzięczność niż samemu ją odczuwać.
Czyniąc wybór, mógł się w pełni kierować własnym gustem; majątek należał wyłącznie do niego, Frank bowiem, który na mocy milczącej umowy był wychowywany jako spadkobierca swego wuja, po dojściu do pełnoletności przyjął nazwisko Churchill – usynowienie go było sprawą oczywistą. Zakrawało na niepodobieństwo, aby kiedykolwiek potrzebował ojcowskiej pomocy i jego ojciec nie żywił żadnych obaw pod tym względem. Bratowa była wprawdzie kobietą kapryśną i rządziła mężem całkowicie, jednakże nie leżało w naturze pana Westona wyobrażać sobie, że istnieje kaprys dość silny, by skrzywdzić osobę tak drogą jego sercu – w jego przekonaniu tak zasłużenie drogą – jak Frank. Widywał syna, ilekroć bywał w Londynie, i był z niego dumny, a pełne ojcowskiej miłości opowiadania o nim, jako o młodzieńcu niezwykłych zalet, sprawiły, że Highbury również na swój sposób się nim chlubiło. Uważano, że łączą go z miasteczkiem dość silne więzy, aby jego zasługi i widoki na przyszłość były przedmiotem ogólnego zainteresowania.
Pan Frank Churchill, chluba Highbury, wzbudzał żywe zaciekawienie, wszyscy pragnęli go poznać, jednakże uczucia te nie były, niestety, wzajemne, i to tak dalece, że obiekt owych zainteresowań nigdy się w mieście nie pokazał. Mówiono często, że zamierza odwiedzić dom rodzinny, lecz zamiar ten jakoś się nie urzeczywistnił. Teraz, z uwagi na ożenek ojca, sądzono powszechnie, że wypada ze wszech miar, aby ta wizyta doszła na koniec do skutku. Nie odezwał się ani jeden głos wyrażający odmienny pogląd ani wówczas, gdy pani Perry przyszła na herbatę do pań Bates, ani kiedy panie Bates rewizytowały panią Perry. Nadeszła pora, aby pan Frank Churchill pojawił się wśród nich; nadzieje umocniły się jeszcze, gdy się dowiedziano, że młodzieniec rzekomo napisał z powinszowaniem do swej macochy. Przez kilka dni, podczas każdej porannej wizyty, jaką składali sobie mieszkańcy Highbury, wspominano o pięknym liście, jaki odebrała pani Weston. „Słyszał pan zapewne o tym pięknym liście? Podobno bardzo piękny list, naprawdę. Tak mnie zapewnił pan Woodhouse. Pan Woodhouse czytał ten list i twierdzi, że równie pięknego nigdy jeszcze nie widział”.
List ten spotkał się istotnie z najwyższą oceną adresatki. Pani Weston wyrobiła sobie, rzecz prosta, nader pochlebne pojęcie o młodzieńcu; podobna atencja była jeszcze jednym dowodem jego rozsądku i niezwykle miłym uzupełnieniem licznych, z różnych stron płynących gratulacji, jakie otrzymała z okazji zamążpójścia. Uważała się za bardzo szczęśliwą kobietę – co więcej, żyła już dość długo, by rozumieć, jak szczęśliwą jest w pojęciu innych, jedyną bowiem chmurką, przesłaniającą ów jasny obraz, było niewielkie oddalenie od przyjaciół, których przyjaźń dla niej bynajmniej nie ochłodła i którzy wręcz nie mogli znieść rozstania!
Wiedziała, że odczuwano nieraz jej brak i nie mogła myśleć bez żalu o Emmie pozbawionej jakiejś przyjemności albo cierpiącej przez godzinę _ennui_¹, z tęsknoty za jej towarzystwem. Jednakże kochana Emma nie była istotą o słabym charakterze; bardziej dorosła do sytuacji niż wiele innych dziewcząt na jej miejscu, miała zdrowy rozsądek, energię i siłę ducha, co rokowało nadzieję, że przetrwa zwycięsko życiowe trudności i wyrzeczenia. A przy tym wielką pociechę stanowiła nieznaczna odległość dzieląca Randalls od Hartfield – spacer odpowiedni nawet dla samotnej kobiety. Dzięki sprzyjającym okolicznościom oraz usposobieniu pana Westona nawet nadchodząca zima nie zdoła stanąć na przeszkodzie wspólnemu spędzeniu kilku wieczorów w tygodniu.
Pani Weston na ogół całymi godzinami rozmyślała z wdzięcznością nad szczęśliwą zmianą, jaka zaszła w jej życiu, z rzadka tylko odczuwając żal; zadowolenie, więcej nawet niż zadowolenie, radosna pogoda była tak oczywista i tak widoczna, że Emma, chociaż dobrze znała ojca, dziwiła się nieraz, że pan Woodhouse mógł jeszcze litować się nad „biedną panną Taylor”, kiedy pozostawiali ją w Randalls w wygodnym, przytulnym domu lub gdy żegnali ją wsiadającą w towarzystwie troskliwego męża do własnego powozu. Nie zdarzyło się jednak nigdy, by po jej wyjeździe pan Woodhouse nie westchnął lekko i nie powiedział:
– Biedna panna Taylor! Chętnie by z nami została.
Nie było jednak mowy o odzyskaniu panny Taylor, jak również o tym, by pan Woodhouse przestał się nad nią litować, jednakże najbliższe tygodnie przyniosły mu pewne ukojenie. Skończyły się gratulacje sąsiadów, przestano mu dokuczać, składając życzenia szczęścia z racji tak smutnego ewenementu, a przy tym tort weselny, który był dla niego przyczyną utrapień, został nareszcie zjedzony co do okruszyny. Jego wrażliwy żołądek nie znosił żadnych cięższych potraw, nie mógł więc nigdy uwierzyć, by ludzie różnili się od niego pod tym względem. To, co jemu nie służyło, musiało być, jego zdaniem, szkodliwe dla wszystkich, dlatego też usiłował całkiem serio namówić narzeczonych, aby wyrzekli się w ogóle tortu weselnego, a gdy to się okazało daremne, z równą powagą doradzał gościom, by go nie jedli. Zasięgał nawet w tej materii rady pana Perry’ego, aptekarza. Pan Perry był człowiekiem inteligentnym, doskonale wychowanym, a jego częste wizyty były wielką pociechą w życiu pana Woodhouse’a; toteż farmaceuta, gdy go klient zapytał o zdanie, musiał przyznać – acz, jak się zdawało, wbrew przekonaniu – że tort weselny mógłby zaszkodzić wielu osobom, może nawet większości, chyba że raczyłyby się nim bardzo umiarkowanie. W oparciu o tak miarodajną opinię, która potwierdzała jego własne zdanie, pan Woodhouse powziął nadzieję, że zdoła wpłynąć na wszystkich gości nowo zaślubionej pary; mimo to jedzono tort, a póki nie zniknął ostatni jego okruch, wrażliwe nerwy gospodarza nie zaznały spokoju.
Dziwne słuchy krążyły w Highbury: widziano rzekomo, jak każde z dzieci aptekarza zajada duży kawał weselnego tortu pani Weston, ale pan Woodhouse za nic nie chciał dać im wiary.ROZDZIAŁ III
Pan Woodhouse na swój sposób lubił towarzystwo. Gdy go znajomi odwiedzali, bardzo był rad, i to z wielu powodów: składały się na to długie lata pobytu w Hartfield, wrodzona dobroduszność, dostatek, dom własny, córka – ponadto jego pozycja pozwalała mu w znacznym stopniu regulować wizyty małego kółka, w którym się obracał. Poza tym szczupłym gronem miał ze światem niewiele do czynienia; jego niechęć do zasiadywania się późno w noc, do wielkich obiadów proszonych, sprawiała, że utrzymywał stosunki tylko z tymi, którzy chcieli go odwiedzać na podyktowanych przez niego warunkach. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zarówno w Highbury, wraz z Randalls, leżącym w tej samej parafii, jak i Donwell Abbey, w sąsiedniej, w siedzibie pana Knightleya, mieszkało wiele takich osób. Nierzadko, ulegając namowom Emmy, zapraszał na obiad wybranych, i to samą śmietankę, lecz miał szczególną predylekcję do zebrań wieczornych, toteż z wyjątkiem chwil, kiedy czuł, że nie nadaje się do towarzystwa, nie było prawie wieczoru, aby Emma nie mogła mu zorganizować partii kart.
Długoletni, niezmienny szacunek przyciągał tu państwa Westonów i pana Knightleya; pan Elton zaś, młody człowiek, trawiący, acz niechętnie, życie w samotności, poczytywał sobie za wielki zaszczyt, kiedy, zamiast spędzić wieczór w swej pustelni, mógł znaleźć się w eleganckim, ludnym salonie pana Woodhouse’a i ujrzeć uśmiech jego ślicznej córki. Nie było zatem obawy, aby miał kiedykolwiek wyrzec się tej przyjemności.
Istniał także drugi garnitur gości, spośród którego najłatwiej osiągalne były pani i panna Bates oraz pani Goddard; wszystkie te trzy panie nie omieszkały nigdy skorzystać z zaproszenia do Hartfield, posyłano po nie i odwożono je do domu tak często, że pan Woodhouse przestał uważać to za ciężką pańszczyznę zarówno dla Jamesa, jak dla koni. Gdyby podobna konieczność miała zdarzać się zaledwie raz na rok, byłoby to, rzecz prosta, istne utrapienie.
Pani Bates, wdowa po pastorze z Highbury, była wiekową damą, która nie mogła już robić nic zgoła poza wypiciem filiżanki herbaty i zagraniem partyjki kwadryla². Mieszkała z niezamężną córką, żyła bardzo skromnie, okazywano jej zaś względy i poważanie należne nieszkodliwej starszej pani znajdującej się w trudnych warunkach życiowych. Jej córka cieszyła się niezwykłą sympatią jak na kobietę ani młodą, ani przystojną, ani bogatą, ani zamężną. Panna Bates zdawała się mieć najmniej w świecie szans, by zdobyć sobie poklask ogółu; nie odznaczała się też wybitnym umysłem, który mógł bądź zastąpić naturalne powaby, bądź zastraszyć niechętnych tak, aby okazywali jej pozorny szacunek. Nie szczyciła się nigdy ani pięknością, ani rozumem. Młodość jej minęła bez żadnych szczególnych przeżyć, wiek średni zaś poświęciła całkowicie opiece nad podupadającą na zdrowiu matką oraz wysiłkom, aby niewielkie dochody starczyły w miarę możności na zaspokojenie bieżących potrzeb. Mimo to była kobietą pogodną, kobietą, którą każdy wspominał życzliwie. Jej bezgraniczna dobra wola i bezpośredniość dokonały tego cudu. Kochała wszystkich, szczęście wszystkich leżało jej na sercu, jej bystre oko umiało dostrzec zalety każdego; siebie samą uważała za istotę wyjątkowo szczęśliwą, obdarzoną widomymi oznakami łaski losu: idealną matką, dobrymi sąsiadami i przyjaciółmi, domem, gdzie nie zbywało na niczym. Prostota i pogoda jej charakteru, wdzięczne serce, skromne wymagania zjednywały wszystkich i były zarazem nieprzebraną kopalnią szczęścia dla niej samej. Umiała szeroko się rozwodzić nad drobiazgami, co bardzo odpowiadało panu Woodhouse’owi, który miał zawsze w zanadrzu mnóstwo błahych nowinek i niewinnych plotek.
Pani Goddard była przełożoną pensji, nie szkoły ani zakładu naukowego, ani też żadnej z tych instytucji, które w długich, bezsensownie kwiecistych zdaniach głoszą, że rozwijają talenty we wszelkich dziedzinach sztuki, zaszczepiając zarazem swoim wychowankom wytworne maniery oraz kształtując ich umysły i serca wedle nowych zasad i nowych systemów pedagogicznych, i gdzie młode panny, w zamian za olbrzymią opłatę, mogą tylko stracić zdrowie, a nabrać próżności. Nie, pani Goddard prowadziła prawdziwą, uczciwą staroświecką pensję z internatem, gdzie rozsądną dawkę wiedzy sprzedawano po rozsądnej cenie, gdzie można było umieścić córki, by nie zawadzały w domu i mogły zdobyć sobie nieco wykształcenia bez obawy, że powrócą pod dach rodzicielski jako geniusze. Pensja pani Goddard cieszyła się jak najlepszą opinią, bardzo zresztą słusznie, gdyż Highbury uchodziło za miejscowość wielce zdrowotną; przełożona posiadała obszerny dom i ogród, dzieci żywiła zdrowo i obficie, latem pozwalała im dużo biegać, zimą zaś własnoręcznie opatrywała ich odmrożenia. Nic dziwnego więc, że prowadziła za sobą do kościoła dwadzieścia par pensjonarek. Była kobietą nieładną, o silnie rozwiniętym instynkcie macierzyńskim i ciężko pracowała za młodu, uważała więc, że należy się jej teraz od czasu do czasu chwila wytchnienia, jak na przykład pójście do kogoś na herbatę; a ponieważ wiele zawdzięczała niegdyś dobroci pana Woodhouse’a, gotowa była na jego wezwanie opuścić swoją schludną bawialnię, obwieszoną dokoła robótkami ręcznymi uczennic, by wygrać lub przegrać parę szylingów przy jego kominku.
Te właśnie panie Emma często gromadziła u siebie, rada, że może to czynić ze względu na ojca, choć dla niej osobiście ich obecność nie była żadnym lekarstwem na brak pani Weston. Cieszyło ją, że ojciec najwyraźniej dobrze się bawi, i była bardzo zadowolona ze swej przedsiębiorczości; jednakże monotonne pogawędki trzech kobiet tego pokroju uzmysławiały jej, że każdy tak spędzony wieczór to właśnie jeden z owych dłużących się wieczorów, których się zawczasu obawiała.
Któregoś rana, kiedy siedziała, rozmyślając nad czekającym ją zakończeniem dnia, doręczono jej bilecik od pani Goddard; przełożona pensji prosiła w pełnych szacunku zwrotach o pozwolenie przyprowadzenia z sobą panny Smith; prośba wielce pożądana, gdyż panna Smith była to osóbka siedemnastoletnia, którą Emma dobrze znała z widzenia i od dawna się nią interesowała z uwagi na jej niezwykłą urodę. W odpowiedzi na bilecik zostało zatem wystosowane bardzo uprzejme zaproszenie, wieczór zaś przestał już napełniać lękiem uroczą panią domu.
Harriet Smith była czyjąś nieślubną córką. Przed kilku laty ktoś umieścił ją na pensji pani Goddard i ten sam ktoś niedawno wyniósł ją z rangi pensjonarki do rangi pensjonariuszki przełożonej. Tyle wiedziano na ogół o jej dziejach. Nie widać było, aby miała przyjaciół poza tymi, których zdobyła sobie w Highbury, i wróciła niedawno z długich odwiedzin u młodych panien, koleżanek z pensji.
Była to bardzo ładna dziewczyna, a jej typ urody budził w Emmie szczególny podziw. Niewielkiego wzrostu, pulchna, miała delikatną świeżą cerę, błękitne oczy, jasne włosy, regularne rysy, wyraz twarzy pełen słodyczy; toteż, zanim wieczór dobiegł końca, Emma była równie zachwycona jej sposobem bycia, jak jej osobą, i postanowiła, że będzie podtrzymywała tę znajomość.
Panna Smith nie zdradzała w rozmowie niezwykłej inteligencji, lecz Emma uważała, że jest bardzo ujmująca: nie będąc przesadnie nieśmiałą, rozmawiała chętnie, a jednak bez narzucania się, z należnym i przynoszącym jej zaszczyt szacunkiem; zdawała się tak wdzięczna za goszczenie jej w Hartfield i tak szczerze pod wrażeniem wszystkiego, co ją tu otaczało, a co górowało poziomem i wykwintem nad warunkami, do których nawykła, że musiała być osobą obdarzoną zdrowym rozsądkiem i zasługującą na poparcie. I poparcie to otrzymać powinna. Łagodne błękitne oczy i wszystkie wrodzone jej wdzięki nie mogły się zmarnować wśród pośledniejszego towarzystwa Highbury i kół z nim związanych. Znajomości, które dotychczas nawiązała, są jej niegodne. Przyjaciółki, u których właśnie bawiła, choć z bardzo zacnego środowiska, mogły jej tylko zaszkodzić. Rodzina ta, nazwiskiem Martin – Emma znała ją dobrze ze słyszenia, dzierżawiła bowiem dużą farmę od pana Knightleya i mieszkała w obrębie parafii Donwell – cieszyła się wprawdzie szacunkiem, pan Knightley cenił ją wysoko, lecz byli to ludzie prości i nieokrzesani i nie godziło się, by dziewczyna, której do doskonałości brakło tylko trochę wykształcenia i poloru, utrzymywała z nimi zażyłe stosunki. Emma się nią zajmie, ogładzi ją, oderwie od niewłaściwych znajomości, wprowadzi w krąg dobrego towarzystwa, ukształtuje jej przekonania, nauczy dobrych manier. Było to zadanie ciekawe, świadczące o dobrym sercu, całkowicie odpowiednie dla pozycji Emmy i jej możliwości, zdolne wypełnić wolny czas, jakim rozporządzała.
Była tak pochłonięta podziwianiem łagodnych, błękitnych oczu, przemawianiem do Harriet i słuchaniem jej odpowiedzi oraz, w przerwach, snuciem w myśli planów na przyszłość, iż wieczór mknął z niezwykłą szybkością. Dość powiedzieć, że stolik z zastawioną kolacją – którego wyczekiwała zazwyczaj niecierpliwie, bo oznaczał zakończenie podobnych zebrań – zanim się spostrzegła, stał już gotów, nakryty i przysunięty do kominka. Z ochotą, przerastającą jeszcze jej zwykłe, instynktowne dążenie, by czynić wszystko wzorowo i z uwagą, pełna prawdziwie dobrej woli, zachwycona własnym pomysłem, zaczęła czynić honory domu i tak skwapliwie częstować gości pasztetem z drobiu i ostrygami w kokilkach, iż mogła być pewna, że pan domu uda się wcześnie na spoczynek, a zebrani nie będą długo robić ceremonii.
W takich razach panem Woodhouse’em szarpały nader sprzeczne uczucia. Lubił nakryty stół, taka bowiem moda panowała za jego młodych lat, lecz nabyte z wiekiem przekonanie, że kolacje są rzeczą niezdrową, sprawiało, że przykrym był mu widok każdego półmiska; przez wrodzoną gościnność gotów był uraczyć odwiedzających, czym tylko mógł, jednak przez dbałość o ich zdrowie smucił się, że będą w ogóle coś jedli. Płytki talerz wodnistej kaszki, jaką sam jadał, to wszystko, co mógł z czystym sumieniem doradzić każdemu, choć czasem, gdy panie beztrosko opróżniały półmiski smaczniejszych potraw, zmuszał się do powiedzenia:
– Pozwolę sobie zaproponować pani to jajko. Jajka na miękko nie są szkodliwe. Nasza Serle umie gotować jajka jak nikt na świecie. Nie odważyłbym się nigdy częstować jajkiem ugotowanym przez kogo innego, ale takie małe jajeczko z pewnością pani nie zaszkodzi. Niech pani pozwoli, żeby Emma nałożyła pani kawałeczek placka, maleńki kawałeczek. To placek z jabłkami. Proszę się nie obawiać, nie używamy żadnych niezdrowych przetworów. Nie namawiam na krem. Ale co by pani powiedziała na pół kieliszka wina? – tu zwrócił się do pani Goddard. – Pół kieliszeczka wina rozcieńczonego szklanką wody? Nie sądzę, aby to było coś złego.
Emma pozwalała ojcu mówić, lecz nakładała i dolewała gościom znacznie hojniejszą ręką, znajdując tego wieczoru szczególną przyjemność w poczuciu, że panie opuszczą ich dom zadowolone z przyjęcia. Radość panny Smith dorównywała całkowicie zamierzeniom pani domu. Panna Woodhouse była tak ważną osobistością w Highbury, że możliwość poznania jej napełniała Harriet w równym stopniu lękiem, co zadowoleniem. Nic dziwnego, że pokorna, wdzięczna dziewczyna odeszła uszczęśliwiona, pełna zachwytu nad uprzejmością, jaką panna Emma okazywała jej przez cały wieczór. Ba, nawet uścisnęła jej dłoń na pożegnanie!ROZDZIAŁ VII
Dzień, w którym pan Elton wybrał się do Londynu, dostarczył Emmie nowej sposobności przysłużenia się przyjaciółce. Harriet, jak zwykle, była w Hartfield wkrótce po pierwszym śniadaniu, po czym poszła do domu z zamiarem powrócenia do Emmy na obiad; tymczasem zjawiła się wcześniej, niż to było umówione, w pośpiechu, snadź czymś podniecona. Mina jej zdradzała, że stało się coś niezwykłego, czym pragnie się podzielić z przyjaciółką. Nie minęło pół minuty, a wszystko wyszło na jaw. Gdy rano wróciła do pani Goddard, dowiedziała się, że pan Martin był tam przed godziną, a kiedy mu powiedziano, że jej nie ma w domu i nieprędko spodziewają się jej powrotu, zostawił dla niej paczkę od jednej z sióstr i oddalił się. Otóż gdy otworzyła paczkę, znalazła w niej oprócz nut dwóch piosenek, które pożyczyła Elżbiecie do przepisania, list zaadresowany do niej, list ten zaś był od niego, od pana Martina, i zawierał formalną prośbę o rękę. Kto by to pomyślał! Harriet była tak zdziwiona, że nie wiedziała, co robić. Formalne oświadczyny i bardzo ładny list – tak się przynajmniej zdawało dziewczynie. Pisał w taki sposób, jak gdyby naprawdę bardzo ją kochał! Ale nie wiedziała, co z tym począć; toteż przybiegła czym prędzej do panny Woodhouse z zapytaniem, co ma robić.
Emmie wstyd było trochę za przyjaciółkę, że wydaje się być tak uradowana i pełna wahań.
– Trzeba przyznać – powiedziała – że ten młodzieniec nieśmiałością nie grzeszy i zmierza prosto do celu. Sięga wysoko, myśląc sobie: „A nuż się uda?”.
– Może pani przeczyta jego list? – wykrzyknęła Harriet. – Proszę, oto on!
Emma rada była z tych nalegań. Przeczytała i nie mogła oprzeć się zdziwieniu. Styl listu przewyższał jej najśmielsze oczekiwania. Nie dość, że nie zawierał ani jednego błędu gramatycznego, lecz żaden dżentelmen nie powstydziłby się jego układu; język, chociaż prosty, był stanowczy i bezpretensjonalny, uczucia zaś, które go podyktowały, przynosiły zaszczyt piszącemu. List był krótki, lecz zdradzał zdrowy rozsądek, gorące przywiązanie, szczerość poglądów, dyskrecję, a nawet subtelność uczuć. Emma zastanawiała się nad nim chwilę, podczas gdy Harriet stała, z niepokojem wyczekując jej zdania, szepcząc raz po raz: – No i co? No i co? – aż w końcu zapytała:
– Czy to ładny list? Czy może za krótki?
– Trzeba przyznać, że całkiem niezły list – odrzekła Emma dość powoli. – Tak dalece, że zważywszy wszystko, zdaje mi się, iż któraś z sióstr musiała mu pomagać w pisaniu. Trudno mi sobie wyobrazić, by młodzieniec, z którym rozmawiałaś przed paru dniami, mógł wyrażać się tak poprawnie, gdyby go pozostawiono o własnych siłach, a jednak nie jest to styl kobiecy, nie, z całą pewnością, jest zbyt silny i zwięzły, nie dość mglisty jak na kobietę. Nie ulega wątpliwości, że to człowiek roztropny i sądzę, że ma pewien wrodzony talent – myśli bowiem jasno i stanowczo – a gdy weźmie pióro do ręki, swobodnie dobiera właściwych słów. To się zdarza u niektórych ludzi. Znam ten typ umysłowości. Bystry, zdecydowany i nawet nie tak bardzo pospolity w uczuciach. – I zwracając list Harriet, dodała: – Lepiej napisane, niż przypuszczałam.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki