- W empik go
Enamorada - ebook
Enamorada - ebook
Dziennikarka telewizyjna traci pracę. Zostaje zastąpiona młodą adeptką, która zdobywa jej posadę przez łóżko. Piętnaście lat poświęconych dla kogoś innego, bez wdzięczności i podziękowań zmieniają diametralnie podejście Eli do życia. Zamyka się w domu oglądając brazylijskie seriale, ćwicząc jogę i kłócąc się nieustannie z mężem. Dwadzieścia pięć lat udanego małżeństwa stoi pod znakiem zapytania. Marysia służąca z Bzowa, nazwana Carmen, ma wpływ na zmiany mentalne sfrustrowanej Eli. Wszystko zmienia się na lepsze, kiedy do domu Eli i Mateusza wprowadza się mąż Carmen Rysiu, który ma zdolności przewidywania przyszłości. Główna bohaterka w wyniku zawirowań różnych zdarzeń otrzymuje lepszą pracę, zaczyna podróżować i poznawać ciekawych ludzi m.in. Omarę Portuondo z kubańskiego zespołu Buena Vista Social Club. Olbrzymi wpływ na wszystkie przemiany ma sąsiad, Kubańczyk Diego i jego żona Marcelina. Ela realizuje film o ich życiu erotycznym i dostaje prestiżową nagrodę. Dzięki temu rozpoczyna się jej prawdziwa kariera.
Zróbcie krótki urlop, aby w ciszy i spokoju poprawić sobie humor i dowiedzieć się, kto jest ojcem Lilki, córki Diego:)
Ela Walczak aktorka i finalista konkursu Debiut Literacki Roku 2015 jest autorką Enamorady.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-943468-3-6 |
Rozmiar pliku: | 295 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POCZĄTEK
ODCINEK I: Czas na zmiany
ODCINEK II: Moda na sukces
ODCINEK III: Dyskretne pocałunki
ODCINEK IV: Almodovar by się zdziwił
ODCINEK V: Feng-shui, couching i takie tam
ODCINEK VI: Casting
ODCINEK VII: Pomieszanie z poplątaniem – brazylijskie problemy
ODCINEK VIII: Przepowiednie Rysia
ODCINEK IX: Musical – Premiera
ODCINEK X: Kubanosy
ODCINEK XI: Enamorada – zakochana w życiu z wzajemnością
ENAMORADA PIĘĆ LAT PÓŹNIEJ...
ODCINEK 250: My / Oni
ODCINEK 251: Kochając marzcie o przyszłości
ODCINEK 252: Ślub
ODCINEK 253:
Enamorada dziesięć lat później, czyli Przepowiednia Rysia
Ponad dziesięć lat później...POCZĄTEK
Jestem bezrobotną dziennikarką. Mam czterdzieści pięć lat. Parę dyplomów i certyfikatów, które wiszą nad biurkiem. Nigdy nie dostałam długopisu ani zegarka w podziękowaniu za wysiłek, jaki włożyłam w swoją pracę. Moje zmarszczki zaczęły się przenosić przez ekran telewizji. Komuś to przeszkadzało. Moim widzom chyba nie. Zwolnili mnie tak, po prostu, po piętnastu latach wkładania energii, wysiłku i realizowania moich pomysłów dla kogoś. Obraziłam się na świat. Od pół roku siedzę w domu. Oglądam seriale, ćwiczę pilates i jogę, dużo czytam. Jeden serial nawet mi się spodobał. Jestem pod wrażeniem Jose Manchego i jego żony, która nigdy się nie dowie, że zdradzał ją z Juanitą i brzydką Laurą. Ona go nie zdradzała, ale myślała o innych. To też zdrada.
Coś się jednak zmieniło w moim życiu. Może wpływ na to miało feng-shui, którym zainteresowałam się z nudów. Sztuka feng-shui odnosi się do sfer życia, na które jako ludzie możemy mieć wpływ. Kształtując odpowiednio kierunek „ti” oraz „ren” zyskujemy odmianę swojego losu. Kupiłam kilka symboli, które chyba powiesiłam nie po tej stronie, co powinnam, bo nic się nie zmieniało. Czekałam na propozycję pracy i oglądałam codziennie program telewizyjny, który stworzyłam, a jakaś młoda cipka zarzynała go na moich oczach. A więc poczytałam i dowiedziałam się, że moje feng-shui to wszystko, co skierowane na północny zachód. Wszystko, co skierowane w innym kierunku, to porażka. Przewiesiłam gadżety i zdjątko mojego męża w tym właśnie kierunku. Czy bardziej mnie kocha – nie wiem.
Mateusz jest poważnym biznesmen. Prezesem spółki „Matela”. Ładna nazwa, kobieca. Jesteśmy małżeństwem od dwudziestu pięciu lat. Udanym? Czasami strzelamy fochy, a czasami nie. To, co dzieje się w naszym życiu teraz, to niezły scenariusz na serial polsko-brazylijski. Poskładałabym z tego tysiąc trzysta odcinków.
Byłam pod wielkim wpływem brazylijskiego serialu o seniorze Manchego, dlatego Marysię, naszą służącą z Bzowa, nazwałam Carmen. Taka walka z nudą.
Ten stan sprawiał, że kłóciliśmy się z Matim przynajmniej raz w tygodniu. Nie było o co, tak naprawdę, ale wydawało mi się, że wszystko jest przeciwko mnie. Sama tworzyłam klimat, w którym nie potrafiłam się odnaleźć, więc zaczęłam wymyślać swój nowy scenariusz na życie. Długo nie wiedziałam o co mi chodzi. Po pół roku chyba jednak przyzwyczaiłam się i pokochałam ten czas. Nazwałam ten stan, swoją prywatną brazyliadą.ODCINEK I
Czas na zmiany
– Znowu stawiasz pasjanse Ela? Popraw mi krawat. Mam spotkanie z zarządem. Spóźnię się.
– Zarząd ma jakieś imię? – spytałam Mateusza.
– Foch? Znowu? – zaczesywał nażelowany pióropusz i czyścił paluchem zęby. Ohyda.
– Kiedy wrócisz Mati? – nie odrywałam wzroku od kart, bo nie dało się patrzeć na ten poranny cyrk.
– Nie wiem, jak się przedłuży, to dam ci znak.
– Jak się wydłuży, to też daj znak – podniosłam wzrok i widziałam, że jest zmieszany.
– Ela, proszę cię. Te twoje żarciki już mi się przejadły.
Mateusz codziennie rano odbywał ten sam rytuał. Błękitna koszula, żel na włosy i kretyński czerwony krawat. Zawsze się spieszył. Po prostu petarda: szafa, lustro, toaletka, żel, teczka, kurteczka i już go nie było. Prawie, bo zatrzymał się w drzwiach i wrócił do lustra.
– Zrób dzisiaj paellę. Albo nie, same krewetki zrób. Lustro przetrzyj, bo zniekształca. Żelu zabrakło. Zadzwonię do Kwiatkowskiej.
Kwiatkowska, to nasza sąsiadka. Dystrybutor kosmetyków.
– Po co mi o tym mówisz? – spytałam i wypięłam pupkę w jego stronę. Nie zauważył, przeleciał koło mnie.
– Czas… Czas mnie goni. Ostro i do przodu! Jak się prezentuję? Hę? Dam im dzisiaj popalić. Nie siedź godzinami przy tym komputerze i zostaw te karty. Miłego dnia.
Od pół roku życzy mi miłego dnia! Czasami mówię do siebie. Mój monolog wewnętrzny, który się musi uzewnętrznić jakoś. Podniosłam żel, żeby sprawdzić faktyczną zawartość i monologowałam:
„Urocze. Kosmetyki Kwiatkowskiej. Wiem do czego pijesz, Mateuszu. Dystrybutora chce ze mnie zrobić. Kretyn. Witam, doniosłam panu pachnidła na lata całe. Polecam. Donia Ela”.
Spojrzałam na siebie w lustro i stwierdziłam, że faktycznie zniekształca. Biodra jakby szersze, znalazłam dwa włosy na brodzie, nową zmarszczkę i nowy pieprzyk na czole.
„Ja pitolę był wcześniej czy nie? Czegoś ci brakuje Elu. Żelu? Miłości? Radości?” – spojrzałam w lustro, a z tyłu, za mną, stał wielki hiszpański kok we włosach.
Carmen, moja służąca z Bzowa, zawsze pojawia się cicho, bezszelestnie. Najpierw obserwuje przez dziurkę od klucza, co się dzieje. Potem pojawia się, stoi, patrzy i czeka.
– Carmen weszłaś tak cichutko. Nawet nie szurasz kapciami. Brawo. Co tam?
– Przyniosłam korespondencję dla pana Mateusza.
– Połóż proszę. Ładnie wyglądasz.
– Dziękuję.
– Pięknie… Naprawdę! – mam nadzieję, że nie wierzyła w to co mówię, bo codziennie wyglądała identyko.
– Pani śniadanie… – ten piszczący głos drażnił mnie coraz bardziej.
– Postaw – ugryzłam rogalika, który od razu skojarzył mi się z zapomnianą, męska częścią ciała i poczułam się lepiej.
– Jak ci się Carmen układa z mężem? – pytałam, bo coś trzeba było mówić.
– Zmienił się – odpowiedziała nieśmiało.
– Postarzał się? – ciamkałam z rozkoszą.
– Nie, nawet nie to. Ciągle czegoś szuka.
– Czego taki Rysiu może szukać. Czystych majtek? Wódki? Oni bez przerwy czegoś szukają. Oj tam. Znajdziecie, każdy w końcu znajduje – konwersowałam, czując masełko orzechowe i ciepełko w ustach.
– Oby nie w kimś innym.
– Tak Carmen. Każdy ma swoje problemy. Straciłam pracę. Skończyłam czterdziestkę i nie mam głowy do tego, żeby rozumieć. Możesz iść – ciamkałam. – Przejedź tylko szmatką posążek Buddy. Bo może to przez ten kurz przestałam być ukochanym dzieckiem Wszechświata.
– Pan Mateusz, gdyby to słyszał byłoby mu trochę przykro. Kocha panią.
– Szczęście już mnie dawno opuściło. Mam czterdzieści pięć lat i żadnych perspektyw na przyszłość. Dziennikarka roku to przeszłość. Nie pojadłam. Co mamy jeszcze dobrego w lodówce?
– Wszystko co pani potrzebuje, żeby obejrzeć swój program. Po co pani to robi? Trzeba się ogarnąć i iść dalej – mówiła, przecierając posążek uśmiechniętego Buddy.
– Jak mam iść dalej? Jak jakaś młoda cipka zarzyna moje medialne dzieciątko – chodziło o mój program telewizyjny, który stworzyłam. Codziennie go oglądałam, płakałam, popijałam, obżerałam się. Musiałam. To było silniejsze ode mnie.
– Po co pani na to patrzy?
– Carmen, proszę cię. Przynieś lody, chipsy i kielicha. I włącz ten telewizor.
– Dobrze, ale nie zmusi mnie pani, żeby oglądać go z panią. Proszę bardzo.
Włączyła. Nie wytrzymywałam presji. Młoda, ładna. Musiałam sobie nalać. Wcześniej tego nie robiłam, ale w tej sytuacji… Bolało.
– Szanowni państwo, w dzisiejszym programie „Kawa czy kawa z cukrem”, będziemy gościć znanego terapeutę – pana Vana.
– Jesteś zasrańcu – gadałam do telewizora – terapeuta Van? Skąd go wytrzasnęłaś? Amatorka!
– To trudne – mądrował się pan Van – trzeba zmienić nawyki myślowe. Zmiany muszą dokonać się w nas samych. Co wewnątrz, to na zewnątrz.
– To prawda – dodałam swój komentarzyk – jeśli w środku wygląda ten pan tak jak na zewnątrz, to gratuluję.
– Każdą terapię zacząłbym od zadania sobie pytania: czego tak naprawdę chcesz? Jeśli znasz odpowiedź na to pytanie, wszystko się zmienia, nakierowuje się samo.
– Że tak powiem – wiedziałam, co powie. Zawsze wiedziałam.
– Że tak powiem. Nasi rodzice już od dzieciństwa wpajali nam złe nawyki myślowe. Powiedzenia typu: jesteś niedobry, dzieci i ryby głosu nie mają, wyrobiły w nas nawyk autodestrukcji.
– Zasraniec – wytknęłam język do telewizora.
– Szanowni państwo. Nasz gość będzie odbierał telefony jeszcze przez pół godziny. Trzej pierwsi telewidzowie, którzy się do nas dodzwonią, będą mieli szansę na rozmowę na antenie i otrzymają w prezencie kosz pełen niespodzianek.
– Wolałabym torbę z twoją dedykacją. Dlaczego zgasiłaś telewizor? Carmen!
– Pan Mateusz podjechał – wiedziała, że cierpię.
– Jak to, o tej porze? Zabieraj to żarełko. Daleko nie chowaj.
*
Mateusz wpadł wściekły z zalaną jedwabną, niebieską koszulą kupioną w ZARZE. Kocha te klimaty, więc miał prawo być wściekły.
– Co tu robisz Mateusz?
– Wyszedłem na parking, podawałem stróżowi kwitek. Wylazł do mnie z kawą i zobacz – wymachiwał łapkami i prezentował wielką, brązową plamę na pięknej koszuli.
– Kawa czy kawa z cukrem? – spytałam złośliwie. Bo mój program nazywał się „Kawa czy kawa z cukrem”, ale już tylko ja o tym pamiętałam.
– Z cukrem, bo zobacz... Spójrz – był naprawdę rozdarty.
– Przyjechałeś spod firmy zmienić koszulę?
– Powinni go zwolnić za ten numer.
– Ile miał lat?
– Około czterdziestki. A jakie to ma znaczenie? Wiesz ile ta koszula...
– Kosztowała? Wiem. Sama ci ją kupiłam. Jak jeszcze pracowałam.
– To sama rozumiesz moje poruszenie.
– Nie przeginaj.
Na słowa nie przeginaj stanął jak wryty, rozejrzał się. Szukał motywu, żeby mi dowalić. Znalazł. Włączony, wyciszony telewizor, a w nim „zasraniec”: uśmiechnięta twarz, bez zmarszczek i kompleksów.
– Ela, jak tak siedzisz, to sprawdź moje walizki. Wyjeżdżam za tydzień służbowo. Oczywiście mówię teraz, żeby nie było, że nie mówiłem.
– Aha – próbowałam zareagować na tę wiadomość.
– Mówię teraz, bo wiem jak cię wszystko ostatnio drażni. Zobacz ile mam na głowie – nie wiem czy znowu mu chodziło o żel. – Na jogę się zapiszę. Taki żarcik. Ty też się ogarnij, bo widzę, że się coraz bardziej nudzisz. Minę masz taką, że bez kija nie podchodź. Zapomnij już o telewizji. Skończyłaś czterdziechę. Pogódź się z tym – doszedł do mnie i spojrzał mi w oczy. – Obiecaj, że znajdziesz dla siebie jakieś sensowne zajęcie. Tak dłużej nie można. Ten botoks, mówiłem. Zobacz jaką masz tu zmarchę – dotknął mojego czoła – skasował cię ten skalpel jak za zboże. Moja matka nigdy niczego nie stosowała. Może olej słonecznikowy jak się opalała. I zobacz, siedemdziesiątka na karku i ho, ho! Kawy nie pij. Ta dziewczyna co cię w telewizji zastępuje zrobiła bardzo ciekawy wywiad o kawie. Krawat mi popraw – poprawiłam.
– Podduszasz mnie! Wariatka.
– Stara wariatka.
– Ty to powiedziałaś. Zwolnili cię z tej telewizji bo... bo podduszałaś wszystkich swoją zaborczością. Myślenie zmień. Pozytywnie się do życia nastaw. Tyle masz tu pozytywnych książek. Elka, do ciebie mówię! Czarną masz duszę jak moja koszula. Co ja gadam. Wysysasz ze mnie pozytywną energię. Jestem wykończony. Wypalony. Wy-me-mła-ny.
– Nie krzycz tak, bo się muchy zlecą.
– Chciałabyś pewnie, żeby to były hiszpańskie muchy. Kwiatkowska dzwoniła do mnie. Pytała czy nie zajęłabyś się dystrybucją kosmetyków. Ludzie cię znają, szanują, może coś kupią. Żadna praca. Zastanów się.
– A jednak! – wyszło szydło z worka, chodziło o dystrybucję. – Nie reżyseruj mi życia.
– Ktoś musi.
– Z dziennikarki chcesz zrobić dystrybutora?
– Rozczulasz się nad sobą pół roku. To ty przestałaś galopować ze mną. Dziennikarka roku, która stawia sobie pasjanse, żeby sprawdzić czy się ziści. Radziłaś sobie bez tego. Zrobiłaś coś dla siebie dzisiaj? Czy tylko myślałaś o tym jak wpłynąłem na twoją porażkę? Myślisz, że twój wiek, twoje zmarszczki, twój cellulit i zmiana zarządu w telewizji to moja wina. Czyż nie?
– Mati! – krzyknęłam, bo troszkę przeginaliśmy oboje. Tak jak mówiłam, przynajmniej raz w tygodniu.
– A o czym myślisz jak już sobie wyjdę? O mnie? Nie, myślisz wyłącznie o sobie. Myślisz o tym, czy pasuje założyć białe spodnie i stringi do tego. Czy będzie widać to takie, co jak palcem dotkniesz, to się zapada i zaraz potem podnosi. Nawet nie zapytałaś dlaczego jem lunche na mieście. Powiem ci dlaczego. Bo po ostatnim twoim obiedzie, który jedliśmy wspólnie nie mogłem zatrzymać… Biegunki, nie mogłem zatrzymać! Latałem w firmie jak opętany. Bąka przez ciebie puściłem, Elu. Wstydu się najadłem! Powiedz coś. Milczysz w ważnych życiowych kwestiach. Przestałaś się starać!
– Twoje bąki są ważną kwestią od dwudziestu lat. Spać się nie da. Od dwudziestu lat ten schemat, co wieczór. Chrapanie i bąki.
– Nie mogłaś mi tego powiedzieć wcześniej?
– Jak?
– Porozmawiamy o tym przy kolacji. Muszę lecieć. Czekają na mnie.
– A leć. Nikt nie będzie tęsknił. I nie wracaj. Mam dosyć! – walnęłam rączką w stół i rozsypał się mój pasjans, stawiany cały poranek.
– Ja też! Trzasnął drzwiami i wyszedł. Atmosfera była zagęszczona i nie do zniesienia.
– Carmen, kielicha! Nic nie mów. Co mi pokazujesz? Kolorowe, durne czasopismo – wniosła jakiś periodyk, nie wiedzieć dlaczego w tym momencie. – „Żyj tak, jakby to był ostatni dzień z tych, które ci jeszcze zostały”? Czy to są oferty firm pogrzebowych? – rzuciłam je na stół.
– Nie, oferty matrymonialne.
– Sugerujesz, że czas na zmiany? – wzięłam z powrotem. – Chcesz mi je przeczytać? Sama przeczytam. Albo od razu napiszę: „Poznam pana w średnim wieku, poszukującego prawdziwej miłości”.
Naprawdę miałam dosyć. Siedziałam od pół roku w domu. Im bardziej tam siedziałam, tym więcej czytałam durnowatych książek i oglądałam równie durnowate seriale. Mateusz od wielu lat czytał wyłącznie pozytywne pozycje literackie: „Czym się karmisz, tym nasiąkasz”, „Co dajesz – wraca”. Tym się karmił, tym się nakręcał. Ja przerzuciłam się na pilates i feng-shui. Ale moja podświadomość załapała temat z książki: „Jak skończysz czterdziestkę, to cię uśpią”. Bałam się. Mój ojciec zawsze mówił matce takie rzeczy. Zastanawiałam się na ile przyczynili się do mojej złej karmy. Zaprogramowali mój strach. Jestem pewna. Zauważyłam, że coraz częściej mówię do siebie. Stanęłam i zupełnie nieświadomie monologowałam przed lustrem:
– A gdyby powiększyć sobie piersi i wyjechać w poszukiwaniu przygód. W poszukiwaniu prawdziwej, nie powiem tego słowa na M. Majorka, nie Casablanca. Inni ludzie, inni klimat. Inny męski, czarujący, kruczoczarny Mateusz. Oszukam przeznaczenie. Niech będzie blondyn, Bradzio Pidzio. Si. Albo niech ma brodę, albo coś dłuższego. Włosy niech będą dłuższe. Niech będzie owłosiony cały. Niech to będzie masażysta – dotknęłam swoich małych piersi. – Niewidomy masażysta. Ole! Muszę się odrobinkę podlać.
Bez odgłosu, po cichutku wlazła Carmen. Wiedziałam, że słyszy:
– Czyż nie, Carmen? – dodałam.
– Gdyby umiała się pani ogarnąć, byłaby pani inną kobietą. Teraz telewizja potrzebuje zadbanych. To pani obżarstwo do niczego dobrego nie doprowadzi. A podlewać to by się pani mogła z umitygowaniem – komentowała zbierając zastawy ze stołu.
– Co to za słowo, Carmen?
– Normalne, polskie. A nie: si, gracias. Co to kogo obchodzi? Woda z mózgu. Pani jest wykształcona, piękna. Można artykuły dla gazet pisać. A nie ogłoszenia matrymonialne. No i co z tego, że tyle lat zmarnowanych. Można zacząć od nowa.
– Carmen odejdź. Daj mi spokój. Zasłaniasz. Manchego odchodzi od Laury – odganiałam ją od telewizora.
– Idę, ale nie będę krzyczeć „chować kieliszki” jak pan Mateusz podjedzie.
– Nie musisz. Podjęłam decyzję.
– Jaką decyzję?
– Odchodzę.
– Proszę mi oddać ten alkohol! – próbowała zabrać butelkę ze stołu, więc ją przycisnęłam do siebie.
– Proszę. Zobacz Carmen – otworzyłam laptopa – ktoś jednak odpisał. – Wysłałam swoje ogłoszenie matrymonialne, tak na próbę: „Jestem teraz właścicielem siłowni. Kocham panią.” Widzisz… Albo to: „Jestem emerytowanym aktorem. Grałem w reklamach kleju do zębów. Powinna mnie pani znać”. Oddychaj Carmen. Jeszcze, głębiej – sapała ze złości na mnie. Ale zupełnie mi to nie przeszkadzało, aby kontynuować. – Powinnam znać? Możesz odejść. Resztę doczytam sama.
Lubię Marysię, w sensie Carmen. Jest taka wrażliwa, oddana i potrafi kochać Rysia, który rozmawia ze zwierzętami, bo ma podobno wyrobioną intuicję. A ja nigdy nie przeżyłam prawdziwej miłości. Mateusz… Nawet nie wiem jak wygląda. Czy ma cellulit, czy nowy pieprzyk. Tyle czasu minęło. Obejrzę serial, a potem się zastanowię.
Dopiłam resztki z butelki i zasnęłam.
*
– Hola. Pani Sola? – usłyszałam, jakby przez sen.
– Que tal? To pan odpowiedział na moje ogłoszenie? – słyszałam szum morza i grzało słońce.
– Si. Nazywam się Manuel Manchego. Dziękuję, że pani przyszła.
Siedziałam w meksykańskiej restauracji. Na stole leżała róża i książka. Kruczoczarny nieznajomy dotykał mojej ręki.
– Co pani robi? – nie wiedziałam o co pyta, ale z ruchu jego warg ustaliłam, że o mój zawód.
– Jestem dystrybutorem kosmetyków – odpowiedziałam.
– Piękny zawód. Zamówię Martini. Szybko pani przyszła.
– A po co tyle czekać? Tak ładnie pan napisał – wypiłam duszkiem Martini. Chyba zaschło mi gardle.
Zamówię następne. Może powie mi coś o sobie… Był taki piękny i delikatny. Czułam muskania jego warg na swojej dłoni i ciepło, jakbym jadła masło orzechowe.
– Nie mam nic do ukrycia. Jestem otwarta i szczera. Mówię co myślę. A pan co myśli? – miał na sobie meksykańskie sombrero, które przeszkadzało mi dojrzeć kolor jego oczu.
– Różne rzeczy. Raz myślę o pracy, raz o niej nie myślę. Tak po prostu już mam.
– Potrafi pan złapać równowagę – uśmiechnęłam się w dziwnie zwolnionym tempie i moje wargi lekko zatrzepotały.
– Si. Jeśli tylko praca nie jest ciężka. Silny jestem. Pani jest delikatna. Ale widzę, że nosi pani w sobie ciężary. Co wewnątrz, to na zewnątrz. Musi się pani ich pozbyć. Wiszą u szyi i ramion.
– Tak, te ciężary nie pozwalają się ruszyć. Bez nich mogłabym pójść daleko – przesuwałam się ciałem w jego kierunku.
– Pięknie to pani powiedziała. Jeśli zmierzymy się z tym razem, to udźwigniemy wszystkie ciężary. Szybko pani pije. Zamówię następny. O czym to ja mówiłem…
– Że jak nie będziemy sami, to nie będziemy samotni.
– Co robimy, żeby móc razem... – obsunęłam się pod stolik.
– Si, za szybko pani pije – usłyszałam dziwny dźwięk.
*
– Carmen! Co tam? Spałam? Tyle czasu? – spojrzałam na zegar. Robiłam to coraz częściej. Przesypiałam – Mogłaś mnie obudzić.
– Próbowałam. Pan Mateusz podjechał. Podać lunch?
– Jakbyś mogła.
– Ello. I’m home! – wrzeszczał od drzwi mój ukochany
– Co to za chemia w powietrzu? Piłaś? O tej porze?
– Mały drineczek, z małą parasoleczką – mówiąc szczerze, byłam nieźle wstawiona.
– Te twoje brazylijskie problemy cię kiedyś przerosną.
– Mateusz. Usiądź, proszę – nie miałam humoru, więc nadszedł kolejny czas rozstania.
Tak postanowiłam. Rzuciłam okiem w stronę lustra: włos potargany, szybko wyjęłam „śpiocha” z oka, ale tym razem Mateusz był szybszy.
– Długo nad tym wszystkim dzisiaj myślałaś? – wiedział co powiem, odchodziłam co tydzień, więc się nie bał.
– Nad czym?
– Nad tym, co za chwilę usłyszę.
– Tym razem, to poważna sprawa.
– Wiem, przeżyłem tysiące twoich ważnych spraw.
No i tym razem byłam pewna, że decyzja była słuszna.
– Wiesz, ile lat jesteśmy ze sobą?– spytałam, oparta o blat stołu.
– Wiem. Tyle ile mam paluszków? – patrzył i miał kamienną twarz. Zupełnie jak Orerio z mojego ukochanego serialu. Zadufany w sobie i nieczuły.
– Tyle, ile miałam zmarszczek, zanim je usunęłam. Dwadzieścia pięć – odpowiedziałam z równie zimnym spojrzeniem.
– Miałaś tyle zmarszczek?
– Jedna zmarszczka, to jeden rok z tobą.
– I cellulit w pakiecie – był bezczelny.
– Sam widzisz. Ja mówię czarne. Ty mówisz białe. I tak przez dwadzieścia pięć lat.
– Galopujesz – pukał paluchami w blat.
– Nie robiłam tego ho, ho.
– Nie świntusz, te twoje żarciki przestały mnie bawić.
– Pamiętasz, kiedy ostatni raz galopowaliśmy razem?
– Wszystko jest na mojej głowie. Daty kredytów, szyfry do sejfu. Zapytam inaczej. Do czego pijesz od rana?
– Rozstajemy się Mateusz.
– Jak to? Tak po prostu? Po dwudziestu pięciu latach? – pytał przeżuwając kluski, które podała mu Carmen.
– Nie po prostu. Po dwudziestu pięciu latach, nieudanego małżeństwa. Dłużej nie dam rady tego znosić. Chcę zacząć od nowa. Z nową energią i z nowym nastawieniem do życia – oczywiście to był cytat z którejś z jego ukochanych książek. – Chcę być szczęśliwa. Znasz znaczenie słowa szczęśliwa?
– Jestem szczęśliwy – patrzył spode łba.
– To znaczy, że znasz, ale ja nie znam.
– Czego ci brakuje Ela? Wszystko masz. Mówisz, masz.
– Ty mówisz, że mam. Ja mówię, że nie mam.
– Mamy piękny dom – przestrzeń, cisza – i cały czas ciamkał.
– Oczywiście. Nasze ranczo jest większe od rancza Alejandro Bermudez – wiecie, brazyliada.
Licytowaliśmy się czas jakiś.
– Nawet konie mamy – to powiedział Mateusz.
– Ty masz konie – a to ja.
– Za to ty masz szmergla i to coraz większego. Możemy kupić czwartego konia.
Galopowałam już w temacie rozstań, byłam w tym niezła. Nie zwracałam uwagi na to, czy sprawiam mu przykrość. Stałam głównie tyłem do niego, żeby nie widzieć jego nieczułych spojrzeń albo, żeby nie zauważył mojej nowej zmarszczki, która pojawiła się na mojej twarzy. Już sama nie wiem, ale parłam do przodu.
– Muszę zmienić zawód. To upokarzające w tym wieku.
– Kto ci każe zmienić zawód?
– Nie wiem, kto. Nie stawiam pasjansów.
– Stawiasz. Oszukujesz siebie. Nie wiesz czego chcesz. Skończyłaś czterdziestkę i co z tego? Jesteś piękniejsza niż zwykle? Mądrzejsza? Lepsza? Lepiej gotujesz niż kiedyś. Oprócz tego jednego razu, no wiesz… No, rozwinęłaś się.
– Pożyczam jedną walizkę – wyrwałam się do szafy.
– Jedziesz do mamy? – odsunął talerz i wytarł usta o obrus.
– Odchodzę. Zmęczyły mnie twoje biznes plany i ta cała Matela.
– Dobrze Elu, też już jestem zmęczony. Wiesz czym najbardziej?
– Szuraniem kapciami i małymi piersiami. Zawsze patrzysz mi tylko w oczy. Biust mam tutaj. Odchodzę Mateusz. Carmen, zostajesz z panem Mateuszem. Mam to gdzieś.
– Tak proszę pani – powiedziała ze smutkiem moja służąca.
– Zniszczyłaś nasze życie. Idź i nie wracaj. Będziesz skamlała pod drzwiami. Nie wpuszczę!
– Nie wpuszczaj. Carmen, podaj panu kielicha. Niech się ogarnie.
Wzięłam walizkę, wrzuciłam ciuchy i wyszłam. Zatrzymałam się za drzwiami, odwróciłam głowę i wyszeptałam: „Adios”. Mateusz został sam z Carmen.
*
– O co jej chodzi, Carmen? Wszystko ma. Od pół roku rozczula się nad sobą. Ogląda jakieś brazylijskie pierdoły i czyta głupoty. Posłuchaj: „Donia Ines galopowała na swoim koniu. Poranna przejażdżka dobrze jej robiła. Kochała go całym sercem. I innymi organami”.
– Może o te inne organy chodzi. Podać kielicha?
– Podać. Idź do domu Carmen. Nie chcę żebyś mnie widziała w takim stanie.
– Zostanę. Bo tutaj mieszkam. Jest pan za miękki.
– Czym jest sukces? – płakał Mateusz wypijając duszkiem alkohol, a nigdy nie pił. – Czym jest luksus? Zdobywaliśmy wszystko razem: od łyżki po mercedesa. Podaj drugą butelkę Carmen i idź. Podaj mi chusteczki por favor.
– Niech się pan nie poddaje.
– Nie poddam się. Napiszę książkę o naszej miłości, a potem zrobię z tego serial. To się opłaca.
*
Stanęłam w drzwiach, postawiłam walizkę, mój mąż wyglądał nieziemsko seksownie. Byłam inna, w swoim żywiole.
– Czy mnie wzrok nie myli? Już wróciłaś? Wcześniej niż zwykle. Wydmuchało z ciebie powietrze? – miał na głowie sombrero, które dostał w prezencie od naszego sąsiada.
– Wydmuchało. Więcej nie pijesz. Carmen, zrób panu szatana. Ogarnij się mistrzuniu, bo wracam do zawodu. Dzwonił jakiś Grzesiuk. Pracuje dla korporacji Kitroni. Zwolnili go, bo skończył czterdziestkę. Zrobię o tym reportaż.
– Przecież jesteś wypalona – jego nakrycie głowy osunęło mu się na twarz, więc je zrzucił na podłogę.
– Zacznę od nowa. Z nową energią. Z nowym nastawieniem do życia. Zakocham się...
– Elu, ustalmy coś! – próbował uderzyć ręką w stół, ale jego wibrująca dłoń uniosła się tylko na chwilę i zatrzymała się na kolanach.
– Zakocham się w życiu z wzajemnością. Jak Manchego w Majte.
– Jak Kwiatkowska w żelu... – ledwo wyartykułował Mateusz.
Zadzwonił do mnie facet, niejaki Grzesiuk, którego zwolnili z korporacji, bo skończył czterdzieści lat. Poczułam, że nadszedł czas zemsty i dobrobytu. Dam im wszystkim popalić. Poszłam przewieszać feng-shui na kierunek „sukces”.