Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Epi. Nie pozwól mi upaść - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 czerwca 2025
E-book: EPUB, PDF MOBI
49,99 zł
Audiobook
34,99 zł
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Epi. Nie pozwól mi upaść - ebook

Nikt nie prowadzi perfekcyjnego życia. Po prostu niektórzy potrafią lepiej ukryć swoje tajemnice. Odgrywają tylko role, chowają się za szerokim uśmiechem, podczas gdy w środku krzyczą z bólu.

Epilepsja dotyka około jednego procenta społeczeństwa. Dla Leny okazała się nieoczekiwanym gościem, który wywrócił jej świat do góry nogami. Nastolatka w jednej chwili straciła przyjaciół, chłopaka, wiarę w siebie i marzenia o świetlanej przyszłości. Jej jedyną ucieczką od szarej codzienności zostały książki fantasy, zwłaszcza te autorstwa tajemniczego Kaja.

Mijają lata, a Lena uczy się żyć z nieodłączną towarzyszką Epi. Wynajmuje mieszkanie w Katowicach, zaczyna naukę w Akademii Sztuk Pięknych i odkrywa, że nawet z epilepsją można spełniać marzenia.

Alek z kolei z pozoru ma wszystko: studio tatuażu, swobodę, kobiety i zgraną paczkę przyjaciół. Za fasadą pewnego siebie buntownika kryje się jednak mężczyzna walczący z własnymi demonami. Przeszłość, która powinna odejść w zapomnienie, niespodziewanie powraca i grozi zburzeniem jego idealnie wykreowanego świata.

Co się stanie, gdy ścieżki tych dwojga niespodziewanie się przetną?

Czy będą dla siebie oparciem w walce z mrokiem?

Czy pozwolą sobie na szczęście, mimo że życie ciągle rzuca im kłody pod nogi?

Poruszająca opowieść o miłości, sile i nadziei, które pomagają przetrwać najtrudniejsze chwile. Czasem największym bohaterstwem jest walka o siebie.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autorki

Od­kąd skoń­czy­łam pięt­na­ście lat, cho­ruję na epi­lep­sję. Moja pa­daczka jest le­ko­oporna. Na­pady to­niczno-klo­niczne, pod­czas któ­rych tracę przy­tom­ność, a ciało wpada w drgawki, są nie­od­łączną czę­ścią mo­jego ży­cia. Mimo to nie po­zwa­lam, by cho­roba mnie de­fi­nio­wała. Wal­czę o każdy dzień, czer­pię z ży­cia peł­nymi gar­ściami i sta­ram się do­strze­gać piękno w ma­łych rze­czach.

Mam ogromne szczę­ście – przy mnie są wspa­niały wspie­ra­jący mąż oraz zdrowa, cu­downa có­reczka.

Hi­sto­ria cho­roby Leny jest w du­żej mie­rze oparta na mo­jej. Pa­mię­taj­cie jed­nak, że to, co za­dzia­łało u mnie, nie­ko­niecz­nie bę­dzie od­po­wied­nie dla Was.

Je­śli czu­je­cie, że chcie­li­by­ście się wy­ga­dać, po­dzie­lić oba­wami czy po pro­stu po­roz­ma­wiać – cze­kam na kon­takt. Na­pisz­cie. Wy­słu­cham Was i opo­wiem o swo­ich do­świad­cze­niach, o ile tylko bę­dzie to mo­gło w czymś po­móc. Nie je­ste­ście sami.

Po­wieść po­ru­sza bar­dzo ważne spo­łecz­nie te­maty, ta­kie jak prze­moc psy­chiczna i fi­zyczna, epi­lep­sja, brak zro­zu­mie­nia oraz sa­mot­ność.

Po­ni­żej przed­sta­wiam garść przy­dat­nych in­for­ma­cji – sko­rzy­staj­cie z nich, je­śli znaj­dzie­cie się w trud­nej sy­tu­acji. Pa­mię­taj­cie, że za­wsze warto po­pro­sić o po­moc!

Nie­bie­ska li­nia – strona, gdzie znaj­dzie­cie wspar­cie dla sie­bie i bli­skich:
https://www.nie­bie­ska­li­nia.pl

Ogól­no­pol­ski Te­le­fon dla Ofiar Prze­mocy w Ro­dzi­nie
(ca­ło­do­bowy):
800 120 002

An­ty­de­pre­syjny Te­le­fon Za­ufa­nia
(czynny od po­nie­działku do piątku 15:00–20:00):
22 484 88 01

Te­le­fon Za­ufa­nia Mło­dych
(dy­żury psy­cho­lo­gów od po­nie­działku
do so­boty 11:00–21:00):
22 484 88 04

EPI­LEP­SJA – grupa wspar­cia na Fa­ce­bo­oku:
https://www.fa­ce­book.com/gro­ups/682157078542171ROZ­DZIAŁ 1

Lena

Przenikliwy ból głowy spra­wia, że jesz­cze bar­dziej za­ci­skam już za­mknięte po­wieki. Lewa pół­kula mó­zgu pul­suje po­ra­ża­jąco, co za­głu­sza wszyst­kie my­śli. Mam wra­że­nie, że ktoś przy­sta­wił mi wielki gwóźdź do skroni i za­czął go bez­li­to­śnie wbi­jać. Każdy im­puls jest jak roz­ry­wa­jące od środka ostrze.

Pali mnie pra­gnie­nie. Gar­dło woła choćby o łyk wody, ale ciało od­ma­wia po­słu­szeń­stwa. Nie je­stem w sta­nie wy­ko­nać naj­mniej­szego ru­chu i do­sko­nale wiem, co sta­nowi tego przy­czynę.

Wo­kół mnie wi­rują spa­ni­ko­wane dźwięki, każdy gło­śniej­szy od po­przed­niego. Krzyki wni­kają w czaszkę ni­czym ostre igły, do­pro­wa­dzają na skraj obłędu. Bła­gam w my­ślach, by się za­mknęli… Pro­szę, choć na chwilę. Moje nieme wo­ła­nie jed­nak ni­kogo nie do­sięga. Po­zo­staję w du­szą­cym ha­ła­sie, który nie ma końca.

Czuję prze­ni­kliwe zimno. Le­d­wie zdą­żam się przy­zwy­czaić do tego lo­do­wa­tego uści­sku, a już nad­cho­dzi fala żaru, jak­bym na­gle za­częła pło­nąć. Bez­li­to­sna gra kon­tra­stów.

Bez­sku­tecz­nie pró­buję po­ru­szać obo­la­łymi koń­czy­nami. Je­stem wy­czer­pana jak po kil­ku­dnio­wym in­ten­syw­nym tre­ningu na si­łowni, który zo­stał sku­mu­lo­wany do kilku mi­nut.

– We­zwij­cie po­go­to­wie, na li­tość bo­ską! – woła ja­kaś ko­bieta. Sły­szę w jej gło­sie na­pię­cie. Jest mocno zde­ner­wo­wana. – Drogi Jezu, co się stało? – pyta. Nie mam po­ję­cia kogo. Prze­chod­niów, mnie, a może Boga?

– Pani, a skąd mam wie­dzieć? – od­po­wiada męż­czy­zna, który jesz­cze chwilę temu wy­cie­rał mi ślinę z twa­rzy. – Sze­dłem z za­ku­pów do domu i pa­trzę, że dziew­czyna pada na zie­mię i za­czyna się trząść – tłu­ma­czy, od­gar­nia­jąc mi włosy ze spo­co­nego czoła. – Pani, ta­kiego cze­goś to ja jesz­cze nie wi­dzia­łem.

– Za­dzwo­ni­łam po ka­retkę, za­raz tu będą – oświad­cza trze­cia osoba, a mnie w ułamku se­kundy ogar­niają mdło­ści.

Czuję pie­kące łzy. Ta pie­przona cho­roba jest prze­kleń­stwem, moim nie­od­łącz­nym cie­niem. Nie­na­wi­dzę jej i tego, jak bez­li­to­śnie nisz­czy nor­mal­ność. Nie­na­wi­dzę, że od­biera mi kon­trolę i za­mie­nia w bez­radną ku­kłę. Nie­na­wi­dzę, że przez nią już nikt nie pa­trzy na mnie tak jak daw­niej.

Zbie­ram siły i wresz­cie otwie­ram oczy. Po­wieki mam cięż­kie, jakby były z oło­wiu. Wszystko wo­kół wi­ruje i nie chce prze­stać.

– Nie trzeba – mó­wię, a ra­czej pró­buję po­wie­dzieć. Na­wet głos od­ma­wia mi po­słu­szeń­stwa. – Nie trzeba ni­g­dzie dzwo­nić – po­wta­rzam nieco gło­śniej.

– Spo­koj­nie, dziecko. – Nie­zna­jomy męż­czy­zna cią­gle głasz­cze mnie po gło­wie. Ten gest praw­do­po­dob­nie bar­dziej koi jego nerwy niż moje. – Za­biorą cię do szpi­tala i prze­ba­dają. Do­brze się czu­jesz? Je­steś cała po­obi­jana. Strach po­my­śleć, co by było, gdy­bym aku­rat nie nad­szedł.

– Nic mi nie jest – szep­czę, ale wiem, że to, co on wi­dzi, prze­czy mo­jej wy­po­wie­dzi. – Chcę do domu.

Naj­chęt­niej po­ło­ży­ła­bym się do łóżka i za­snęła jak ka­mień. Ra­tow­nicy me­dyczni w ni­czym mi nie po­mogą, cza­sami bywa wręcz od­wrot­nie. Nie mam do­brych do­świad­czeń z ochroną zdro­wia.

Sły­sząc sy­renę nad­jeż­dża­ją­cej ka­retki po­go­to­wia, czuję jesz­cze więk­szy nie­po­kój. Wiem, że ze­brani wo­kół lu­dzie chcą mi po­móc. Ataki epi­lep­sji nie na­leżą do przy­jem­nych do­świad­czeń i nie cho­dzi mi wy­łącz­nie o sie­bie, ale także o świad­ków ob­ser­wu­ją­cych zaj­ście.

Nie­zna­jomy męż­czy­zna z pew­no­ścią od­czuwa te­raz bez­rad­ność po­dobną do mo­jej. Był zmu­szony pa­trzeć, jak tracę pa­no­wa­nie nad cia­łem, upa­dam ni­czym ścięte drzewo i ra­nię się o po­bli­skie przed­mioty.

– Chcesz pić? Na pewno nic ci nie jest? – Ko­bieta w żół­tym be­re­cie i czer­wo­nym sza­liku przy­klęka na ko­lano, by po­dać mi wodę.

Ręka mi drży, gdy się­gam po pla­sti­kową bu­telkę. Cała się trzęsę, jakby pa­no­wała ujemna tem­pe­ra­tura. Nie mogę tego po­wstrzy­mać. Je­stem wy­dre­no­wana z ener­gii.

– Mu­szę się tylko wy­spać. Na­prawdę wszystko w po­rządku – za­pew­niam, a po­tem do­strze­gam dwóch ra­tow­ni­ków wy­ska­ku­ją­cych z ka­retki.

Gdy roz­po­znaję twarz jed­nego z nich, zdo­by­wam siłę na lekki uśmiech.

– Lenka, wszystko z tobą do­brze? – Ar­tur kuca obok, ale nie czeka na od­po­wiedź, tylko mówi da­lej: – Od­wie­ziemy cię do domu.

Cie­szę się, że tra­fi­łam aku­rat na niego, ka­mień z serca. To syn przy­ja­ciółki mo­ich ro­dzi­ców. Za­wsze chciał zo­stać ra­tow­ni­kiem me­dycz­nym i uważa tę pracę za speł­nie­nie ma­rzeń. Ko­cha po­ma­gać lu­dziom, co w po­łą­cze­niu z jego em­pa­tią i wie­dzą spra­wia, że jest w tym na­prawdę do­bry.

– Dzię­kuję za wszystko. – Spo­glą­dam na ze­brane wo­kół osoby, które się mną za­jęły.

– Nie ma za co, dziecko – od­po­wiada ko­bieta w żół­tym be­re­cie. – Szyb­kiego po­wrotu do zdro­wia – ży­czy, a ja le­dwo po­wstrzy­muję gło­śne wes­tchnie­nie.

Żeby to było ta­kie ła­twe. Jako epi­lep­tyczka nie mogę li­czyć, że usły­szę od le­ka­rza pro­wa­dzą­cego do­brą no­winę w stylu: „Za­pi­szę pani ta­kie fajne le­kar­stwo i pro­szę je brać przez dwa ty­go­dnie. Spo­koj­nie, wyj­dzie pani z tego i za ja­kiś czas bę­dzie w pełni zdrowa”.

Epi­lep­sja jest nie­ule­czalna. W nie­mal sie­dem­dzie­się­ciu pro­cen­tach przy­pad­ków jej na­pady kon­tro­lo­wane są po­przez le­cze­nie far­ma­ko­lo­giczne, choć rów­nie do­brze może ono za­wieść.

U mnie bywa róż­nie. Cza­sami my­ślę, że moje ży­cie to nie­prze­wi­dy­walna si­nu­so­ida. Się­gam gwiazd, by w naj­mniej ocze­ki­wa­nym mo­men­cie upaść… Do­słow­nie i w prze­no­śni.

– Za­biorę cię do two­jego miesz­ka­nia, ale mu­szę wie­dzieć, że nie bę­dziesz sama. – Ar­tur uśmie­cha się cie­pło. – Aśka jest w pracy?

– Piątki ma wolne – od­po­wia­dam, po czym prze­cie­ram zmę­czone oczy.

Jo­asia to moja do­bra ko­le­żanka, ale nie na­zwa­ła­bym na­szej re­la­cji praw­dziwą przy­jaź­nią. Mamy przed sobą zbyt wiele ta­jem­nic i dzieli nas pe­wien dy­stans. Dziew­czyna jest miła i nie trak­tuje mnie jak dzi­wo­ląga, ale rzadko ro­bimy coś ra­zem. Aśka to typ im­pre­zo­wiczki, pod­czas gdy ja wolę spo­kojny ką­cik, mu­zykę w tle i do­brą książkę.

Ar­tur spo­gląda na moje po­obi­jane dło­nie i robi kwa­śną minę.

– Trzeba to po­trak­to­wać zim­nym okła­dem – ra­dzi.

– Tym ra­zem nie było tak źle – kon­sta­tuję, pró­bu­jąc go w ten spo­sób uspo­koić.

To szczę­ście, że nie wy­rzą­dzi­łam so­bie więk­szej krzywdy. Mam za sobą nie­jedno zła­ma­nie i pa­skudne ska­le­cze­nia, któ­rych go­je­nie cza­sami trwało ca­łymi ty­go­dniami. Było rów­nież wstrzą­śnie­nie mó­zgu. Nie­kiedy czuję się cho­dzącą ka­ta­strofą.

– Lena…

– Wszystko bę­dzie do­brze, co nie? – uprze­dzam stwier­dze­nie, które nie­mal za każ­dym ra­zem opusz­cza usta męż­czy­zny. – Jedźmy już.

Nie wiem, jak długo spa­łam – praw­do­po­dob­nie kil­ka­na­ście go­dzin. Niby mi­nęło wy­star­cza­jąco dużo czasu, bym zdą­żyła się do tego przy­zwy­czaić, w końcu pró­buję oswoić moją to­wa­rzyszkę Epi od po­nad ośmiu lat, ale mimo to na­dal nie daję rady. Naj­chęt­niej sko­pa­ła­bym jej ty­łek i po­słała w dia­bły.

Nie po­wiem, że ten czas ni­czego mnie nie na­uczył. Pod­czas pierw­szych czte­rech mie­sięcy z Epi ży­łam w cią­głym lęku przed wy­stą­pie­niem na­padu. Szcze­gól­nie że pod­czas de­mon­stra­cji jego siły je­stem cały czas nie­świa­doma tego, co się dzieje. Nie mogę nic zro­bić. Nie re­aguję na żadne bodźce, ciało mam cał­ko­wi­cie spa­ra­li­żo­wane. Długo ba­łam się na­wet za­snąć, po­nie­waż nocą rów­nież mogą wy­stą­pić drgawki. Sta­łam się kłęb­kiem ner­wów. Ce­lowo uni­ka­łam kon­taktu z in­nymi, co­raz bar­dziej ogra­ni­cza­jąc ak­tyw­ność do wy­ko­ny­wa­nia pod­sta­wo­wych czyn­no­ści ta­kich jak je­dze­nie, pi­cie, to­a­leta i w miarę moż­li­wo­ści sen. Czę­sto le­ża­łam w po­koju, wpa­trzona w biały su­fit, roz­wa­ża­jąc, co da­lej. Przy­szłość ma­lo­wała się w sza­rych bar­wach, a ja nie mia­łam już sił, by wy­krze­sać choćby iskrę na­dziei. Moż­liwe, że we­ge­to­wa­ła­bym tak do dziś… gdyby nie Kaj.

Krew pul­suje mi w skro­niach, kiedy wresz­cie wstaję z łóżka. Wkła­dam ulu­bione wy­tarte dżinsy i spraną czarną bluzę z na­pi­sem: „Nie licz dni, spraw, by dni się li­czyły”.

Po­woli pod­cho­dzę do okna. Od­sła­niam fi­rankę i pa­trzę na kro­ple desz­czu. Suną po szy­bie, jakby za­pi­sy­wały na niej swoje se­krety. Każda z nich ma­leńka i de­li­katna, a jed­nak nie­stru­dzona w wę­drówce.

Czas po­trafi być okrut­nym na­uczy­cie­lem, ale i ła­ska­wym wy­bawcą. Ży­cie za­ska­kuje. Raz rzuca pod nogi płatki róż, in­nym ra­zem ścieli dy­wan z kol­ców. Choć cza­sami do­świad­czam braku li­to­ści, wiem jedno – pod­da­nie się ozna­cza pustkę w sercu, gdzie nic już nie za­kwit­nie. Nie wolno od­pusz­czać. Prze­cież za ko­lej­nym za­krę­tem może cze­kać od­po­wiedź, któ­rej tak długo szu­ka­li­śmy.

Kaj na­pi­sał mi kie­dyś, że każdy krok do przodu to akt od­wagi, na­wet gdy nogi drżą ze stra­chu. Po­wta­rzam to so­bie za­wsze, kiedy tracę grunt pod sto­pami, a wszystko wy­gląda, jakby nie miało sensu. Ku­rio­zalne, że in­ter­ne­towa zna­jo­mość stała się nie­zwy­kle ważną czę­ścią fun­da­mentu mo­jego ist­nie­nia. To wła­śnie dzięki temu męż­czyź­nie zro­zu­mia­łam, że ży­cie nie musi być ide­alne. Zna­cze­nie mają mgnie­nia, se­kundy, które po­tra­fią zdzia­łać cuda. Uśmiech nie­zna­jo­mego, cie­pła her­bata w dło­niach, śmiech dziecka, śpiew ptaka, mru­cze­nie za­do­wo­lo­nego kota, po­ra­nek po bu­rzy…

Niebo na­dal ciemne, prze­siąk­nięte za­pa­chem mo­krej ziemi, a jed­nak gdzieś w od­dali wi­dać pro­mie­nie słońca. Wy­star­czy za­mknąć oczy i po­zwo­lić mu się ogrzać. Kaj zdra­dził mi, że ta­kie mo­menty to jedne z jego ulu­bio­nych.

Ży­cie bywa okrutne, to prawda. Cza­sem ła­mie nas na pół, rzuca na ko­lana i każe pa­trzeć, jak ruj­nuje nasz świat. Ale wiem, że w tych ru­inach za­wsze można zna­leźć ziarno no­wego po­czątku. Po­nie­waż ży­cie to nie tylko ból. To także mi­łość, nadzieja, małe cuda prze­my­ka­jące nie­zau­wa­żone. Nie wolno prze­stać ich szu­kać.

Biorę głę­boki wdech i za­sła­niam fi­rankę. Uśmiech roz­kwita mi na twa­rzy. Tak się dzieje za­wsze, gdy o nim my­ślę. Sza­lona…

Sia­dam na ob­ro­to­wym krze­śle przy biurku i włą­czam lap­top z na­dzieją, że Kaj od­pi­sał na mój e-mail.

Mo­tylki w brzu­chu bu­dzą się do ży­cia, gdy w skrzynce wi­dzę jedną nie­od­czy­taną wia­do­mość. Nie cze­kam dłu­żej i od razu za­czy­nam czy­tać:

Ko­lejna noc za mną, a snu jak nie było, tak nie ma. Po­woli jest to co­raz bar­dziej mę­czące. Zmie­niam po­zy­cję z boku na bok, pró­bu­jąc zna­leźć choć chwilę uko­je­nia. Chciał­bym się móc po pro­stu wy­łą­czyć. Mam na­dzieję, że ro­zu­miesz.

Po­sta­no­wi­łem jed­nak, że za­miast bez­sen­sow­nie dry­fo­wać w tej bez­sen­no­ści, zro­bię coś bar­dziej pro­duk­tyw­nego. A więc pi­szę do Cie­bie, mimo że ostat­nią wia­do­mość wy­sła­łem kilka go­dzin temu. Sam nie wiem, co w mię­dzy­cza­sie o mnie my­śla­łaś, ale wiedz, że prze­cież nie je­stem ja­kimś stal­ke­rem! Do­bra, na­wet w mo­ich uszach za­brzmiało to mało wia­ry­god­nie. Zi­gno­ruj to zda­nie i przejdź da­lej.

Uśmie­cham się sze­rzej, krę­cąc lekko głową. Je­śli któ­reś z nas jest tu­taj stal­ke­rem, to na pewno nie on. Jakby nie pa­trzeć, to ja ob­ser­wuję każdy pro­fil Kaja w so­cial me­diach i ko­men­tuję wszystko, co udo­stępni. Ko­cham jego styl pi­sa­nia, stwo­rzone przez niego hi­sto­rie i bo­ha­te­rów. Dzięki niemu mam moż­li­wość prze­nie­sie­nia się do zu­peł­nie in­nego świata. Ura­to­wał mnie od de­pre­sji i tę­sk­noty za nor­mal­nym ży­ciem. Jakby rze­czy­wi­ście wła­dał ma­gią.

W każ­dym ra­zie chciał­bym po­dzie­lić się z Tobą do­brą wia­do­mo­ścią – skoń­czy­łem prace nad moją naj­now­szą książką, więc mo­żesz być ze mnie dumna. Twoje nę­ka­nie po­skut­ko­wało, i to jak! Stwier­dzi­łem, że choćby nie wiem co na­pi­szę dzien­nie przy­naj­mniej trzy strony. Te­raz po­zo­staje mi li­czyć, że to „dzieło” za­spo­koi Twoje ocze­ki­wa­nia…

Nie! Wróć! To wcale nie miało tak za­brzmieć i tak, zdaję so­bie sprawę, że za­brzmiało tak do­piero te­raz, gdy Cię na to na­pro­wa­dzi­łem.

Chi­cho­czę ci­cho. Uwiel­biam oso­bliwy hu­mor Kaja. Lu­bię jego otwar­tość i to, że pi­sze od serca. Mam prze­czu­cie, że ni­kogo nie udaje. Naj­zwy­czaj­niej jest sobą i nie przej­muje się zda­niem in­nych. Cza­sami wy­obra­żam so­bie, jak by wy­glą­dało na­sze spo­tka­nie. Czy roz­ma­wia­li­by­śmy tak swo­bod­nie jak te­raz? A może mil­cze­li­by­śmy, za­wsty­dzeni swoją obec­no­ścią? Praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie zwe­ry­fi­kuję tej kwe­stii, ale może to i le­piej. Nie chcę psuć tego, co mamy. Nie wiem, jak Kaj wy­gląda, ani tak wła­ści­wie na­wet – jak się na­prawdę na­zywa. Jego książki można ku­pić w więk­szo­ści księ­garń, ale używa pseu­do­nimu i jesz­cze ni­gdy ni­g­dzie nie zdra­dził swo­jej praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści. Nie­któ­rzy spe­ku­lują, czy rze­czy­wi­ście jest fa­ce­tem, co do­pro­wa­dza go do szału.

W za­łącz­niku znaj­dziesz tekst. Będę z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kał na Twoją opi­nię. Bądź bez­li­to­sna, jak za­wsze. Wiesz, że to lu­bię.

Pa­mię­tam ogrom szczę­ścia, gdy udało mi się do­stać do grupy jego beta-czy­tel­ni­ków. Wtedy na­wet nie śmia­łam ma­rzyć o tym, że kie­dyś zo­sta­niemy przy­ja­ciółmi. Nie­ważne, że nigdy się nie spo­tka­li­śmy na żywo – wia­do­mo­ści, które ze sobą wy­mie­niamy, są o wiele cen­niej­sze. Może to głu­pie, ale mam wra­że­nie, że gdyby nie Kaj, już ni­gdy nie po­tra­fi­ła­bym się szcze­rze uśmie­chać.

Do­bra, dość o mnie. Na­pisz mi, jak idzie To­bie. Skoń­czy­łaś już naj­now­szą pracę? Wiesz, że na nią cze­kam. Masz rzadką umie­jęt­ność nada­wa­nia ob­ra­zom tego cze­goś. Kiedy pa­trzę na Twoje dzieła, od­no­szę wra­że­nie, że ukry­łaś w każ­dym z nich część wła­snej du­szy.

Owi­jam na palcu ko­smyk ciem­nych wło­sów i za­czy­nam się nim ba­wić. Sztuka jest moją naj­więk­szą pa­sją. Kaj do­brze my­śli – po­przez ma­lo­wa­nie i ry­so­wa­nie wy­ra­żam sie­bie. To pew­nego ro­dzaju te­ra­pia. Słowa ni­gdy nie były moją mocną stroną, o wiele ła­twiej po­ka­zać mi to, co czuję, w two­rzo­nych ob­ra­zach.

Twoja ostat­nia praca wy­da­wała się bar­dzo smutna. Mam na­dzieję, że nie za­po­mnia­łaś: je­stem tu­taj. Dla Cie­bie za­wsze, bez względu gdzie i kiedy. Je­śli nie chcesz o tym ga­dać, rów­nie do­brze mo­żemy ra­zem po­mil­czeć, ale pa­mię­taj, że masz we mnie wspar­cie.

Nie po­tra­fię zli­czyć, ile razy trzy­ma­łam w ręce ko­mórkę, wy­bie­ra­łam nu­mer do Kaja i… za­wsze tchó­rzy­łam. Tak na­prawdę boję się usły­szeć jego głos. Je­stem mu nie­zmier­nie wdzięczna, że nie prosi o mój nu­mer i nie pyta, dla­czego jesz­cze do niego nie za­dzwo­ni­łam. Jakby wie­dział, że ta na po­zór ła­twa de­cy­zja ma w rze­czy­wi­sto­ści na­prawdę dużą wagę.

Co, je­śli bę­dzie mną roz­cza­ro­wany? Co, je­śli się okażę nie­wy­star­cza­jąco do­bra?

Kie­dyś mi na­pi­sa­łaś, że ży­cie po­trafi być okrutne. Ale wiesz co? Ono po­trafi być także za­ska­ku­jące, w po­zy­tyw­nym tego słowa zna­cze­niu. Cza­sami trzeba dać mu szansę. Sam bar­dzo długo nie mo­głem dojść do po­ro­zu­mie­nia z wła­snym lo­sem, ale za­ufaj mi, ni­gdy nie jest cał­ko­wi­cie ciemno. Ni­gdy! A kiedy bę­dziesz my­ślała, że nie ma na­dziei, za­wo­łaj mnie. Zo­ba­czysz, przy­bie­gnę choćby z pie­przoną za­pałką i po­każę Ci, że na­wet w naj­gor­szej sy­tu­acji można do­strzec świa­tło.ROZ­DZIAŁ 2

Alek

Otwie­ram drzwi do stu­dia ta­tu­ażu, które zda­niem mo­jej ko­cha­nej babci jest świą­ty­nią sza­tana. Prze­cze­suję blond włosy, po­cie­ram twarz i uci­skam na­sadę nosa. Je­stem cho­ler­nie zmę­czony. Do tego mam po­twor­nego kaca po wczo­raj­szej im­pre­zie. Że też da­łem się na­mó­wić na de­gu­sta­cję tego… cze­goś. Kuba po­stra­dał resztki ro­zumu, skoro czę­sto­wał nas tym świń­stwem. Nie mó­wię, że kre­atyw­ność to coś złego, ale, kurwa, mógłby być kre­atywny w in­nych dzie­dzi­nach, nie w mie­sza­niu drin­ków.

– _Fuck_, wy­glą­dasz jak zom­bie – wita mnie Kara i na mo­ment prze­rywa my­cie pod­łogi. – Mó­wię ci, rolę w _The Wal­king Dead_ do­stał­byś od ręki.

– Od­pier­dol się – mru­czę i po­ka­zuję dziew­czy­nie środ­kowy pa­lec, po czym pa­dam ocię­żale na wielki fo­tel sto­jący w ką­cie po­miesz­cze­nia.

Za­my­kam oczy, pró­buję nie my­śleć o pul­su­ją­cym bólu głowy. Za­biję Kubę. Nor­mal­nie wy­pruję z niego flaki. „Wiem, co ro­bię, stary”, __ po­wie­dział. Taaa… Je­śli pla­no­wał mor­der­stwo mo­ich sza­rych ko­mó­rek, to rze­czy­wi­ście wie­dział, co robi.

– Czyżby Che­mik znów coś zmik­so­wał? – Ko­le­żanka chi­cho­cze jak hiena.

Nie bez po­wodu, gdy chcę do­piec dziew­czy­nie, uży­wam ksywki Ed1. Miło, że cho­ciaż jej jest do śmie­chu.

– Że­byś, kurwa, wie­działa – od­po­wia­dam tak ci­cho, że nie je­stem pe­wien, czy mnie usły­szała.

– Wczo­raj, kiedy mia­łeś prze­rwę, przy­szedł i za­czął za­chwa­lać swój nowy prze­pis. – Żmija nie prze­staje się śmiać. Matko, jak ja jej w tej chwili nie­na­wi­dzę. – My­ślisz, że dla­czego mnie wie­czo­rem u was nie było?

– Wal się, Kara – mam­ro­czę, a ona od­po­wiada mi jesz­cze gło­śniej­szym śmie­chem. – Co ja ci zro­bi­łem, że po­sta­no­wi­łaś wpa­ko­wać mnie pro­sto w pasz­czę lwa?

– A tam, nie prze­sa­dzaj. Sły­sza­łam, że nie­źle się ba­wi­łeś – stwier­dza, a ja je­stem nie­mal prze­ko­nany, że po­ru­sza ko­kie­te­ryj­nie brwiami.

Czy do­brze się ba­wi­łem? Cóż, je­śli seks z le­dwo po­znaną panną to nie­zła za­bawa – ow­szem. Pro­blem w tym, że dla mnie to nic nad­zwy­czaj­nego. A także nic, z czego mógł­bym być dumny. Moż­liwe, że w oczach zna­jo­mych je­stem za­du­fa­nym w so­bie ko­bie­cia­rzem, który robi, co chce i z kim chce, ale w rze­czy­wi­sto­ści nie mają o ni­czym po­ję­cia.

– Twój klient bę­dzie za pół go­dziny – in­for­muje Kara. Kła­dzie mi rękę na ra­mie­niu i po­daje szklankę zim­nej wody, za­pewne zmie­sza­nej z aspi­ryną. – Wy­pij to. Nie chcemy, żeby za­miast mo­tylka wy­szła ćma, co nie?

– Jak­bym kie­dy­kol­wiek w ży­ciu wy­ta­tu­ował ko­muś pie­przo­nego mo­tylka – bur­czę, a po­tem wle­wam w sie­bie za­war­tość szklanki. – Spo­koj­nie, dam radę.

– Jak za­wsze. – Pusz­cza oczko i gdy­bym nie znał jej le­piej, po­my­ślał­bym, że wła­śnie ze mną flir­tuje.

Nie je­stem jed­nak w jej ty­pie. Prawdę mó­wiąc, ża­den fa­cet nie jest. Może to i le­piej. Nie wy­obra­żam so­bie, do­kąd zmie­rzy­łoby moje ży­cie, gdy­bym po­trak­to­wał ją ni­czym jedną z wielu… Wtedy ni­gdy nie zo­sta­li­by­śmy przy­ja­ciółmi.

Szczu­pła blon­dyna, moja klientka, jest już na fo­telu, a ja przy­go­to­wuję sprzęt.

– Bę­dzie za­je­bi­ste – stwier­dzam. Sia­dam na krze­śle obok i wkła­dam la­tek­sowe rę­ka­wiczki. – Za­boli – ostrze­gam szcze­rze. Oczysz­czam jej skórę, na­stęp­nie na­są­czam pa­pie­rowy ręcz­nik al­ko­ho­lem i prze­cie­ram miej­sce, które będę ta­tu­ował. – Je­śli po­czu­jesz się nie­kom­for­towo, od razu daj mi znać, do­brze? Mo­żemy zro­bić prze­rwę w każ­dej chwili. – Na zde­zyn­fe­ko­wany ob­szar na­kła­dam śro­dek do od­bi­ja­nia wzoru.

– Ja­sne. – Uśmie­cha się sze­roko. – Za­czy­naj.

To nie jest jej pierw­szy ta­tuaż, ale po­przed­nie dwa zo­stały wy­ko­nane na ra­mie­niu i ze­wnętrz­nej czę­ści uda. Man­dala, któ­rej wzór wła­śnie od­bi­jam na ala­ba­stro­wej cien­kiej skó­rze, ozdobi prawą dłoń dziew­czyny.

– Będę nie­mal do­ty­kał ko­ści – tłu­ma­czę.

– Je­śli o mnie cho­dzi, mo­żesz do­ty­kać, czego tylko chcesz – oświad­cza.

Le­dwo po­wstrzy­muję się od prze­wró­ce­nia oczami na te słowa. Pięk­nie. Po pro­stu zaje-kurwa-bi­ście.

– Taaa… – prze­cią­gam to słowo, nie mam naj­mniej­szego za­miaru skoń­czyć mię­dzy no­gami blon­dyny. A przy­naj­mniej nie dzi­siaj.

Zer­kam na twarz ko­biety i wi­dzę, że się ru­mieni. Po­sy­łam jej de­li­katny uśmiech, po­nie­waż nie chcę, by czuła skrępo­wa­nie. Nie te­raz, kiedy je­stem w pracy, a opi­nia klientki pod­su­muje nie tylko moje za­cho­wa­nie, lecz także dzia­ła­nie stu­dia.

Po na­bra­niu pew­no­ści, że wzór wy­sechł, przy­kła­dam igłę do skóry ko­biety. Mocno sku­piony na prze­mian ta­tu­uję jej dłoń i prze­my­wam spe­cjal­nym my­dłem. Dbam, by ta­tuaż wy­szedł per­fek­cyj­nie.

– Długo tu pra­cu­jesz? – pyta na­gle.

– Skar­bie, to mój biz­nes – od­po­wia­dam i uno­szę ką­cik ust.

W wieku pięt­na­stu lat zro­bi­łem so­bie pierw­szy ta­tuaż. No i się za­częło. Za­przy­jaź­ni­łem się z Ci­chym, wła­ści­cie­lem stu­dia w Gli­wi­cach, i ro­bi­łem wszystko, by przy­jął mnie na staż. Wy­le­wa­łem z sie­bie siódme poty, żeby kie­dyś móc ro­bić ta­kie dzieła, ja­kie wy­cho­dziły spod jego igieł.

Ry­so­wa­łem od naj­młod­szych lat. Po­cząw­szy od ko­mik­sów, ulu­bio­nych po­staci z kre­skó­wek czy świata fan­tasy, skoń­czyw­szy na re­ali­stycz­nych mo­ty­wach. Ni­gdy nie stu­dio­wa­łem, ale szcze­rze… Nie ża­łuję tego.

Przez dłuż­szy czas by­łem uczniem Ci­chego, bar­dzo jed­nak chcia­łem ro­bić ta­tu­aże sa­mo­dziel­nie, stać się czę­ścią tej ma­gicz­nej sztuki. Ha­ro­wa­łem jak wół, żeby móc ku­pić so­bie wła­sny sprzęt, a po czte­rech la­tach wresz­cie po­zwo­lono mi przy­jąć pierw­szego klienta.

Te­raz gdy mam dwa­dzie­ścia osiem lat, je­stem wła­ści­cie­lem jed­nego z naj­lep­szych sa­lo­nów ta­tu­ażu na Ślą­sku i czuję z tego po­wodu cho­lerną dumę.

– Co ro­bisz po pracy? – za­gaja blondi po pra­wie go­dzin­nym mil­cze­niu.

Kto by po­my­ślał. Przez mo­ment roz­wa­żam, czy od­po­wiedź w stylu: „Pa­trzę, jak ro­bisz mi loda”, bę­dzie ade­kwatna do sy­tu­acji, ale ha­muję się w ostat­niej chwili i za­miast tego mó­wię:

– Mam coś do za­ła­twie­nia.

– Ach tak? – mru­czy jak kotka.

– Go­towe! – oznaj­miam i ście­ra­jąc roz­ma­zany tusz, od­sła­niam man­dalę na jej dłoni.

– Wy­gląda ide­al­nie – za­chwyca się, ob­raca ręką tak, by móc po­dzi­wiać dziarę z każ­dej strony. – Jest na­prawdę mega.

– Ocze­ki­wa­łaś cze­goś in­nego? – Wstaję i roz­pro­sto­wuję krę­go­słup. – Te palce po­tra­fią zdzia­łać cuda – stwier­dzam, do­sko­nale zda­jąc so­bie sprawę z tego, jak to za­brzmiało.

– Nie wąt­pię – zga­dza się ze mną, po czym jesz­cze raz po­dzi­wia nowy na­by­tek.

– Sma­ruj go tym – po­le­cam i daję jej krem wspo­ma­ga­jący re­ge­ne­ra­cję skóry.

Moje miesz­ka­nie znaj­duje się na ostat­niej kon­dy­gna­cji wy­so­kiego bu­dynku. Od ja­kichś dwóch ty­go­dni nie działa winda, więc je­stem zmu­szony za­pier­dzie­lać pięć pię­ter po scho­dach. Ból głowy, całe szczę­ście, nie jest już tak upo­rczywy jak rano, ale na­dal daje o so­bie znać.

Kiedy w końcu prze­kra­czam próg swo­jej sa­motni, od­dy­cham z ulgą. Zrzu­cam skó­rzaną kurtkę i zdej­muję czarne glany, po czym ru­szam do otwar­tej kuchni.

Nie­ważne, co bab­cia my­śli o moim za­wo­dzie, ni­gdy, prze­nigdy nie zo­sta­wi­łaby mnie na pa­stwę losu. Od­wie­dzam ją przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu i za­wsze wy­cho­dzę z wi­kli­no­wym ko­szem w ręce wy­peł­nio­nym po brzegi do­mo­wym żar­ciem. Nie że­bym na­rze­kał. Ko­cham tę ko­bietę, a jesz­cze bar­dziej ko­cham jej je­dze­nie. Big Mac i frytki nie umy­wają się do ślą­skiej ro­lady z klu­skami.

Pod­grze­wam obiad i zja­dam go w bły­ska­wicz­nym tem­pie, na­stęp­nie biorę szybki prysz­nic, by wresz­cie paść na łóżko.

Za­nim wy­łą­czam świa­tło, spo­glą­dam na lap­top. Cza­sami mam wra­że­nie, że pro­wa­dzę dwa różne ży­cia.

Choć wiem, że po­wi­nie­nem już pójść spać, nie mogę się oprzeć po­ku­sie. Sia­dam przy biurku i spraw­dzam nowe wia­do­mo­ści w skrzynce.

Szcze­rzę zęby w uśmie­chu jak głupi dzie­ciak, gdy wi­dzę, że mi od­pi­sała. Nie mam po­ję­cia, jak do­szło do tego, że na­sza re­la­cja stała się na­gle tak bli­ska, in­ten­sywna i… in­tymna? Pi­sząc z Leną, nie czuję po­trzeby ukry­wa­nia się i od­gry­wa­nia roli ko­goś, kim w rze­czy­wi­sto­ści wcale nie je­stem. Mam wra­że­nie, że tej ko­bie­cie mógł­bym po­wie­dzieć o wszyst­kim, a ona ni­gdy nie spoj­rza­łaby na mnie z góry.

Otwie­ram ma­ila, któ­rego wy­słała mi za­le­d­wie dwie go­dziny temu, i za­czy­nam czy­tać:

Masz ra­cję. Ży­cie, choć po­trafi dać nie­źle w kość, jest za­ska­ku­jące. Nie można się kon­cen­tro­wać wy­łącz­nie na złych mo­men­tach, o wiele waż­niej­sze są te do­bre. Gdyby to tylko nie było ta­kie trudne. By­wają chwile, kiedy naj­bar­dziej chcia­ła­bym się za­mknąć w po­koju i krzy­czeć w po­duszkę, aż uj­dzie ze mnie cała fru­stra­cja. Uwierz, cza­sami to je­dyna me­toda, dzięki któ­rej mogę spo­koj­nie za­snąć.

Je­śli cho­dzi o moją ostat­nią pracę, tu­taj rów­nież się nie my­lisz. Ma­lu­jąc ją, mia­łam wszyst­kiego dość. Mu­sia­łam wy­rzu­cić z sie­bie tę ne­ga­tywną ener­gię i w końcu ode­tchnąć. Na­wet nie przy­pusz­czasz, jak bar­dzo chcia­ła­bym z Tobą po­ga­dać ani jak bar­dzo pra­gnę tej roz­mowy unik­nąć. Pew­nie my­ślisz, że je­stem to­tal­nie po­krę­cona, ale wiesz co? Le­piej być po­krę­co­nym niż per­fek­cyj­nie nud­nym.

Czę­sto od­no­szę wra­że­nie, że ży­cie to skom­pli­ko­wana ukła­danka, w któ­rej każdy puz­zel sub­tel­nie zmie­nia po­strze­ga­nie ca­ło­ści. Raz je­steś na gó­rze, raz na dole. Ale może wła­śnie w tym tkwi ma­gia? Może to te upadki spra­wiają, że bar­dziej do­ce­niamy mo­menty, gdy sto­imy na szczy­cie?

Ostat­nio uświa­do­mi­łam so­bie, że smu­tek to taki ci­chy na­uczy­ciel. Po­ka­zuje nam, co na­prawdę jest ważne. Tak jak w ma­lar­stwie – ciemne barwy cza­sem są ko­nieczne, by pod­kre­ślić te ja­sne.

Ką­cik ust de­li­kat­nie drga mi w uśmie­chu. Po raz ko­lejny ła­pię się na my­śli, czy za­py­tać ją o nu­mer. Oczy­wi­ście nie ro­bię tego. Gdyby na­prawdę chciała usły­szeć mój głos, już dawno by za­dzwo­niła. Nie trzeba być ge­niu­szem, aby zro­zu­mieć, że nie jest na to go­towa.

Lena to naj­bar­dziej emo­cjo­nalna osoba, jaką mia­łem oka­zję po­znać w ca­łym swoim ży­ciu. Nie jest to w mo­ich oczach wada, wprost prze­ciw­nie. Wy­star­czy je­den rzut oka na jej dzieła, by roz­po­znać, co czuła pod­czas two­rze­nia. Ob­raz, któ­rego zdję­cie wy­słała mi wczo­raj, zda­wał się krzy­czeć. Wzbu­dził we mnie coś, czego nie spo­sób zlek­ce­wa­żyć.

Do­bra, dość uża­la­nia się nad sobą. Świet­nie, że Twoja nowa po­wieść jest już go­towa. Mam na­dzieję, że fi­nał tego tomu nie wy­gląda tak jak za­koń­cze­nie po­przed­niego. W prze­ciw­nym ra­zie źle się to dla Cie­bie skoń­czy. I nie, to nie jest groźba, to po­ważna obiet­nica! Nie można zo­sta­wiać czy­tel­ni­ków w ta­kim mo­men­cie i li­czyć, że oni nie wbiją Ci na chatę, by siłą wy­du­sić kon­ty­nu­ację.

Wy­obra­żam so­bie ją – jak­kol­wiek wy­gląda – gdy wbiega do mo­jego po­koju, przy­sta­wia mi nóż do gar­dła i żąda, bym zdra­dził jej wszyst­kie szcze­góły ko­lej­nej książki. Czy by­łaby do tego zdolna?

Na kilka se­kund od­ry­wam wzrok od mo­ni­tora. Nie­sa­mo­wi­cie mnie kusi, żeby prze­szu­kać cały in­ter­net i zna­leźć wię­cej in­for­ma­cji o Le­nie. Ja­kiego ko­loru są jej oczy? Czy pod­czas uśmie­chu cała pro­mie­nieje szczę­ściem, tak jak to so­bie zwy­kle wy­obra­żam? Czy ma pełne usta? Czy są mięk­kie? Jak sma­kują?

Biorę się w garść i wra­cam do czy­ta­nia wia­do­mo­ści. Nie chcę zro­bić cze­goś, czego praw­do­po­dob­nie póź­niej będę ża­ło­wał.

Masz ochotę się po­śmiać? Pew­nie, że tak. No to słu­chaj. Wczo­raj po­sta­no­wi­łam po­ma­lo­wać jedną ze ścian mo­jego po­koju na ciemny fio­let. Za­mknę­łam drzwi, żeby Ber­nard nie mógł wejść do środka (wiesz, jaki on jest, wy­star­czy mo­ment nie­uwagi, by od­sta­wił coś głu­piego). Gdy koń­czy­łam, usły­sza­łam pisk za­wia­sów. Za­nim zdą­ży­łam za­re­ago­wać, ten sku­ba­niec ocie­rał się już o świeżo po­ma­lo­waną ścianę! Nie py­taj, jak otwo­rzył drzwi, sama tego nie wiem. W każ­dym ra­zie te­raz, jak na praw­dziwą ar­tystkę przy­stało, mam su­per­kre­atywne dzieło w po­koju – fio­le­tową ścianę z od­ci­skiem dupy Ber­narda. Mó­wię Ci, klasa. A jakby tego było mało, sier­ściuch nie po­zwo­lił mi się wy­ką­pać. Le­dwo wsa­dzi­łam jego biało-fio­le­towy ty­łek do wanny i od­krę­ci­łam wodę, Ber­nard – czy­sta pa­nika w oczach. Pa­nika i żą­dza mordu! Po­dra­pał mnie po przed­ra­mio­nach i cały mo­kry czmych­nął z ła­zienki! Lecę za nim z fu­rią i ob­ser­wuję, jak prze­mie­rza ko­ry­tarz ni­czym dia­beł ta­smań­ski, otrze­puje się, ska­cze, ta­rza po dy­wa­nach… Farbę roz­bry­zguje do­słow­nie po wszyst­kim. Wy­obraź so­bie minę mo­jej współ­lo­ka­torki, gdy wró­ciła do miesz­ka­nia. Ja – po­dra­pana, z fry­zurą godną Cru­elli De Mon, Ber­nard – na wpół fio­le­towy, świ­ru­jący po ca­łym po­miesz­cze­niu. Szok wy­pi­sany na twa­rzy Aśki był bez­cenny. W pierw­szej chwili od­jęło jej mowę, w dru­giej prze­wró­ciła oczami, a w trze­ciej mach­nęła na nas ręką i za­ba­ry­ka­do­wała się w swoim po­koju. Więc… li­czę, że znaj­dziesz wolne miej­sce u sie­bie, jakby moja ko­chana współ­lo­ka­torka kom­plet­nie stra­ciła cier­pli­wość. Tylko pa­mię­taj, mnie do­sta­niesz tylko w dwu­paku z Ber­nim.

Cie­szę się, że Lena ma przy so­bie ko­goś, kto spra­wia, że ży­cie jest pełne barw. Ber­nard – kot rasy rag­doll, o za­dzior­nym cha­rak­te­rze – za­słu­żył na miano naj­lep­szego przy­ja­ciela, oczy­wi­ście za­raz po mnie. Ro­dzice po­da­ro­wali go ko­bie­cie w trud­nym mo­men­cie, gdy wszystko za­częło się sy­pać. Lena ni­gdy nie zdra­dziła mi szcze­gó­łów, ale co­kol­wiek wtedy za­szło, mu­siało mocno nią wstrzą­snąć.

1.

1 Ed (Eddy) – hiena, fik­cyjna po­stać z bajki Di­sneya _Król lew_

.ROZ­DZIAŁ 3

Lena

Prze­cha­dzam się po Parku Bo­guc­kim. Lu­bię to miej­sce, a że znaj­duje się w po­bliżu aka­de­mii, od­wie­dzam je nie­mal co­dzien­nie.

Sły­szę ci­chy śpiew pta­ków i szum wia­tru w ko­ro­nach drzew. Po­wie­trze jest cie­płe, pach­nące kwia­tami.

Po krót­kim spa­ce­rze sia­dam na wol­nej ławce i wy­cią­gam z torby szki­cow­nik. Otwie­ram go na czy­stej stro­nie. Za­wsze jest coś eks­cy­tu­ją­cego w tym mo­men­cie, kiedy mam przed sobą pu­stą kartkę. Czuję się jak ma­gik tuż przed wy­po­wie­dze­niem za­klę­cia.

Się­gam po je­den z mo­ich ulu­bio­nych ołów­ków – B2. Nie za twardy, nie za miękki. Ide­alny w sy­tu­acjach, gdy nie ma moż­li­wo­ści, by co rusz zmie­niać na­rzę­dzie.

My­ślami wę­druję do Kaja. Tekst, który mi przy­słał, po­chło­nę­łam w bły­ska­wicz­nym tem­pie. Wie­dzia­łam, że nie skoń­czy się na pierw­szym roz­dziale, a mimo to znów po­peł­ni­łam ten błąd i za­czę­łam lek­turę póź­nym wie­czo­rem. Co za tym idzie – za­rwa­łam noc, ale nie ża­łuję ani se­kundy.

Sama nie wiem czemu, ale przez brak wi­ze­runku kon­kret­nej twa­rzy utoż­sa­miam Kaja ze stwo­rzo­nym przez niego bo­ha­te­rem. Tak samo emo­cjo­nalny, by­stry, em­pa­tyczny…

Kre­ślę pierw­sze li­nie. Gra­fit płyn­nie su­nie po lekko chro­po­wa­tej po­wierzchni. Jak zwy­kle naj­pierw sku­piam pracę na oczach. Po­noć wła­śnie one są zwier­cia­dłem du­szy. Są­dzę, że to w nich kryje się naj­waż­niej­sze.

Wy­obra­żam so­bie, że jego mają kształt mig­da­łów. De­li­kat­nie wy­dłu­żone, z głę­bo­kimi, ciem­nymi tę­czów­kami przy­cią­ga­ją­cymi wzrok ni­czym ma­gnes. Są pełne ży­cia, pa­sji i ma­rzeń. Ale je­śli po­pa­trzeć dłu­żej, można do­strzec rów­nież smu­tek. Pew­nego ro­dzaju me­lan­cho­lię. Wy­dają się mó­wić wię­cej niż słowa. Szep­czą o se­kre­tach, które ni­gdy nie po­winny uj­rzeć świa­tła dzien­nego.

Sta­wiane kre­ski są pre­cy­zyjne, pewne, a jed­no­cze­śnie sub­telne. Na ko­niec do­daję lekki błysk ro­giem gumki. Ten niu­ans spra­wia, że jego oczy wy­glą­dają nie­mal re­al­nie. Pa­trzą na mnie.

Ry­suję da­lej. Mocny nos z le­dwo wi­docz­nym gar­bem, który do­daje twa­rzy har­do­ści. Póź­niej usta – pełne, ale bez prze­sady. De­li­kat­nie unie­sione w ką­ci­kach, pre­zen­tu­jące pół­u­śmiech. Górna warga odro­binę więk­sza od dol­nej.

Prze­ły­kam ślinę, gdy opuszką palca roz­ma­zuję po­sta­wione przed chwilą li­nie, by nadać im mięk­ko­ści.

To głu­pie. Do­prawdy…

Jak mogę fan­ta­zjo­wać o kimś, kogo ni­gdy nie spo­tka­łam? Z kim wy­mie­niam je­dy­nie ma­ile? Dla mnie jed­nak to nie są zwy­czajne wia­do­mo­ści.

Czuję cie­pło w piersi, kiedy przy­po­mi­nam so­bie na­sze kon­wer­sa­cje. Go­dziny spę­dzone na pi­sa­niu, wy­mie­nia­niu my­śli. Cza­sami od­no­szę wra­że­nie, że znam Kaja le­piej niż ko­go­kol­wiek.

Pa­trzę na szkic. Twarz jest pra­wie go­towa. Jego twarz. Przy­naj­mniej taka, jaką so­bie wy­obra­żam. Może ni­gdy nie zo­ba­czę, czy wy­gląda tak na­prawdę. Może na­sze drogi ni­gdy się nie skrzy­żują, a jed­nak… Czuję, że jest mi bli­ski w spo­sób, któ­rego nie po­tra­fię wy­tłu­ma­czyć. Jakby mię­dzy nami ist­niała ja­kaś nić – nie­wi­dzialna, ale nie­zwy­kle silna.

Cho­wam szki­cow­nik i ołó­wek do torby, na­stęp­nie się­gam po ko­mórkę. Wcho­dzę w skrzynkę ma­ilową. Kaj na­pi­sał dziś do mnie z sa­mego rana, ale jesz­cze nie ze­bra­łam się na od­wagę, by dać mu od­po­wiedź.

Po­now­nie czy­tam jego wia­do­mość:

Pi­szę do Cie­bie, po­nie­waż czuję, że już nie daję so­bie rady. Ty za­wsze po­tra­fi­łaś mnie zro­zu­mieć, na­wet gdy świat wy­daje się cza­sem głu­chy na to, co mam do po­wie­dze­nia. Li­czę, że znaj­dziesz w tych sło­wach choć odro­binę sensu, bo ja co­raz czę­ściej go gu­bię.

Ży­cie bywa tak nie­spra­wie­dliwe, że przy­cho­dzi mi na myśl py­ta­nie, czy kto­kol­wiek to kon­tro­luje. Czy ist­nieje ja­kiś Sąd Osta­teczny? Czy lu­dzie, któ­rzy ra­nią in­nych, na­prawdę po­niosą kie­dyś karę za swoje grze­chy? Pa­trzę wo­kół i wi­dzę, jak zło ucho­dzi pła­zem, jak ci, któ­rzy nisz­czą, żyją bez kon­se­kwen­cji swo­ich czy­nów. To prze­ra­ża­jące. Czy to na­prawdę wszystko? Czy ich po­stę­po­wa­nie po­zo­sta­nie bez echa?

Czę­sto my­ślę o tym, co mogę zro­bić, kiedy wi­dzę, że ktoś cierpi. Jak wal­czyć z nie­spra­wie­dli­wo­ścią? Każda próba, by coś zmie­nić, wy­daje się koń­czyć fia­skiem. Mam wra­że­nie, że mó­wię w pustkę, że moje słowa giną gdzieś, za­nim do­trą do serca tej kon­kret­nej osoby. Na­wet kiedy ona mnie słu­cha, to albo nie chce zro­zu­mieć, albo nie po­trafi do­strzec, co na­prawdę chcę prze­ka­zać. Jakby moje prze­sła­nie było nie­wi­dzialne.

Kaj czę­sto pi­sze mi tego typu wia­do­mo­ści. Nie­rzadko są prze­sy­cone emo­cjami. Jakby mu­siał wy­lać z sie­bie jad, żeby nie sko­nać. Bywa, że się o niego boję. Wąt­pię, że te prze­my­śle­nia są hi­po­te­tyczne. On czuje. Mocno, do­głęb­nie. Tak, że w pew­nych mo­men­tach to aż boli.

Może dla­tego książki, które two­rzy, wy­dają się praw­dzi­wymi hi­sto­riami, a ich bo­ha­te­ro­wie – ludźmi z krwi i ko­ści.

Raz za­py­ta­łam wprost, czy spo­tkało go coś złego. Za­pew­ni­łam, że je­śli tylko chce, może mi o tym na­pi­sać. Pa­mię­tam re­ak­cję Kaja, jakby to było wczo­raj. Wy­słał mi za­ska­ku­jąco krótką wia­do­mość: „Ty już wszystko wiesz”.

Po­sta­no­wi­łam, że nie będę ni­czego wy­cią­gać siłą. Po­my­śla­łam, że je­śli na­dej­dzie od­po­wied­nia pora, sam się prze­ła­mie. Ważne, by zda­wał so­bie sprawę, że je­stem.

Choć znam już treść jego naj­now­szego ma­ila, i tak czuję dziwne zde­ner­wo­wa­nie, mu­szę więc ro­bić prze­rwy, by na spo­koj­nie uło­żyć so­bie w gło­wie prze­czy­tane zda­nia.

To uczu­cie bez­rad­no­ści mnie nisz­czy. Je­stem jak dziecko wa­lące pię­ściami w drzwi, które nie chcą się otwo­rzyć. Nie wiem, jak so­bie z tym ra­dzić. Nie wiem, jak prze­stać czuć tę nie­moc. Cza­sem my­ślę, że może po pro­stu mu­szę to za­ak­cep­to­wać. Ale czy to ozna­cza, że po­wi­nie­nem prze­stać wal­czyć? Mam się po­go­dzić z tym, że zło wy­grywa? Nie po­tra­fię.

Wiem, że nie znasz od­po­wie­dzi na wszystko, bo kto je zna. Ale chcia­łem, że­byś wie­działa, co sie­dzi mi w gło­wie, co mnie gry­zie każ­dego dnia. Ty za­wsze mia­łaś dar, by zna­leźć świa­tło w ciem­no­ści. Może i tym ra­zem uda Ci się mi po­móc, choćby tylko sło­wem…

Za­czy­nam pi­sać od­po­wiedź, ale każdy wers wy­daje się miałki, pu­sty, nie na miej­scu. Są­dzi­łam, że tu­taj, w parku, po tym, jak zre­lak­suję umysł ry­so­wa­niem, dam radę wy­my­ślić coś mą­drego, ale na próżno.

Twoje py­ta­nia o nie­spra­wie­dli­wość i o to, czy ist­nieje coś ta­kiego jak osta­teczna spra­wie­dli­wość, są jed­nymi z naj­trud­niej­szych, ja­kie można so­bie za­dać. Sama cza­sem się nad tym za­sta­na­wiam. Dla­czego lu­dzie, któ­rzy ra­nią, uni­kają kon­se­kwen­cji? Dla­czego do­bro czę­sto jest tak bez­bronne wo­bec zła? Nie mam na to pro­stych od­po­wie­dzi, ale wie­rzę, że każdy czyn, każda in­ten­cja zo­sta­wiają ślad – może nie za­wsze wi­dzialny, lecz praw­dziwy. Cza­sem spra­wie­dli­wość przy­cho­dzi w spo­sób, któ­rego nie po­tra­fimy od razu do­strzec.

Coś ści­ska mi gar­dło. Mocno. Tak, że z tru­dem za­czer­puję tchu. Z Ka­jem two­rzymy har­mo­nijną ca­łość, jak dwie strony wagi. Gdy jego szala opada, daję z sie­bie wszystko, by unieść ją z po­wro­tem. A kiedy to ja tracę grunt, on z taką samą siłą wy­ciąga mnie ku gó­rze.

Te­raz ja mu­szę do­pil­no­wać, by nie ude­rzył o twardą po­wierzch­nię.

Wiem, jak trudno jest pa­trzeć na cier­pie­nie in­nych i czuć się bez­rad­nym. Taki stan po­trafi znisz­czyć czło­wieka od środka. Ale pa­mię­taj, że na­wet naj­mniej­sze ge­sty mają zna­cze­nie. Twoje słowa, Twoja obec­ność, Twoje próby – to wszystko jest ważne. Może nie zmie­nisz ca­łego świata, lecz mo­żesz być świa­tłem dla ko­goś, kto go wła­śnie po­trze­buje. I wiesz co? Je­steś ta­kim świa­tłem dla mnie.

Nie­któ­rzy mu­szą mieć czas, by zro­zu­mieć, co na­prawdę pró­bu­jesz im po­wie­dzieć. Nie są go­towi, by przy­jąć prawdę, którą przy­no­sisz. To nie zna­czy, że Twoje słowa są nie­istotne. Ich echo może wró­cić póź­niej, kiedy ktoś się na nie otwo­rzy. Daj so­bie prawo do od­de­chu. Nie mu­sisz no­sić ca­łego cię­żaru świata.

Twój ból po­ka­zuje, jak bar­dzo Ci za­leży, a to jest coś nie­zwy­kłego. Nie każdy ma tyle serca, by przej­mo­wać się lo­sem in­nych, by wi­dzieć nie­spra­wie­dli­wość i chcieć z nią wal­czyć. To, kim je­steś, jest piękne, na­wet je­śli cza­sem Cię to przy­tła­cza. A ja za swoje za­da­nie uznaję przy­po­mi­na­nie Ci o tej sile, kiedy sam jej w so­bie nie wi­dzisz. Pa­mię­taj, że nie mu­sisz wal­czyć z tym w po­je­dynkę. Za­wsze będę tu dla Cie­bie. Mo­żesz na mnie po­le­gać.

Nie za­sta­na­wiam się już dłu­żej. Na­wet nie spraw­dzam tego, co na­pi­sa­łam. Od razu wy­sy­łam wia­do­mość. Po­tem sie­dzę, pa­trzę w czy­ste niebo tak długo, aż my­śli roz­pra­sza mi grupa prze­jeż­dża­ją­cych obok rol­ka­rzy. Roz­ba­wieni suną przed sie­bie, nie wie­dzą, co wy­wo­łali swoim wi­do­kiem.

Po­czątki z Epi były ka­torgą. Ro­dzice nie mieli po­ję­cia, co zro­bić. Pa­nicz­nie się bali mnie stra­cić. Po­pa­dali w różne skraj­no­ści. Wszystko, by chro­nić córkę. Po tym, jak pod­czas ich nie­obec­no­ści do­sta­łam ataku tuż przed scho­dami, spa­dłam i wy­lą­do­wa­łam w szpi­talu ze wstrzą­śnie­niem mó­zgu, po­sta­wili na do­dat­kowe za­bez­pie­cze­nia. Mama ku­piła mi kask. I choć może się to wy­da­wać idio­tyczne, było po pro­stu smutne. Nie mo­głam pa­trzeć na strach wid­nie­jący na ich twa­rzach. Ro­bi­łam, co ka­zali, by choć odro­binę uśmie­rzyć ten lęk.

Kaj na­pi­sał mi wtedy coś, co zmie­niło moje po­strze­ga­nie: „Ży­cie przy­po­mina roz­bu­jany ocean. Nie za­wsze mo­żemy kon­tro­lo­wać fale, które nas ota­czają. Bywa ciężko, kiedy czu­jesz, że tracisz pa­no­wa­nie nad ste­rami, ale to w po­rządku. Nie mu­sisz mieć wszyst­kiego pod kon­trolą. Jej brak nie ozna­cza sła­bo­ści. To przy­po­mnie­nie, że je­ste­śmy tylko ludźmi. Są ta­kie chwile, kiedy trzeba po pro­stu po­zwo­lić rze­czom za­ist­nieć. Za­ufać, że ży­cie samo znaj­dzie wła­ściwy kie­ru­nek. Nie bój się każ­dego nad­cho­dzą­cego dnia. Za­miast tego spró­buj cie­szyć serce dro­bia­zgami”.

Alek

Wczy­tuję się w wia­do­mość Leny i nie po­tra­fię wyjść z po­dziwu. Jak to moż­liwe, że tra­fi­łem na ko­goś tak wy­jąt­ko­wego? Ko­goś, kto wi­dzi we mnie wię­cej niż sumę mo­ich wad. Mimo szpe­cą­cych pęk­nięć nie skre­śla na­szej re­la­cji.

Cza­sami się za­sta­na­wiam, czy ta ko­bieta w ogóle ist­nieje. Może jest tylko wy­two­rem mo­jej wy­obraźni? Bo­ha­terką stwo­rzoną, by oszu­kać pustkę w sercu? A po­tem chłonę jej li­sty, szczere wy­zna­nia, pełne em­pa­tii słowa, dzięki któ­rym na­dal wie­rzę, że świat nie może być do­szczęt­nie zły… I już wiem – ona jest praw­dziwa. Bar­dziej praw­dziwa niż co­kol­wiek, co na­pi­sa­łem.

Jej bez­gra­niczne za­ufa­nie jest jak cie­pła przy­stań w środku bu­rzy. Nie wiem, co zro­bi­łem, by na nie za­słu­żyć, ale wiem, że mu­szę go strzec. Lena się przede mną otwiera, opo­wiada mi o rze­czach, któ­rych nie zdra­dzi­łaby ni­komu in­nemu. W jej sło­wach nie ma fał­szu, tylko su­rowa, szczera prawda. Dla­tego czuję, że mogę zro­bić to samo.

Więc do niej pi­szę. O bólu, któ­rego czę­sto sam nie ro­zu­miem. O wspo­mnie­niach jak roz­pa­lone wę­gle, zo­sta­wia­ją­cych bli­zny na du­szy. O de­mo­nach… oskar­ży­ciel­skich, bez­li­to­snych, roz­dra­pu­ją­cych stare rany.

Wczo­raj od­wie­dzi­łem mamę. Chcia­łem zo­ba­czyć, czy się trzyma. Wszystko wy­glą­dało jak za­wsze. Wy­pi­li­śmy kawę, zja­dłem ka­wa­łek cia­sta, które upie­kła. Ona po­na­rze­kała na pracę. A po­tem roz­mowa ze­szła na niego… Czło­wieka, który zo­sta­wił po so­bie ru­inę.

Mama na­dal nie ro­zu­mie, dla­czego nie mogę wy­po­wie­dzieć imie­nia tego gnoja bez za­ci­ska­nia pię­ści. Dla niej to prze­szłość, za­mknięty roz­dział. Dla mnie – otwarta rana. Nie­na­wi­dzę go. Nie­na­wi­dzę z taką siłą, że cza­sami sam się tego boję. Nie po­tra­fię za­po­mnieć ani wy­ba­czyć, na­wet je­śli od tam­tych dni mi­nęło tyle czasu. To uczu­cie jest jak tru­ci­zna po­woli zja­da­jąca mnie od środka. Nie wiem, co bym zro­bił, gdyby on wró­cił i sta­nął przede mną. Może nic. Może wszystko. Gniew trzyma mnie w miej­scu, a jed­no­cze­śnie na­pę­dza.

Pró­buję o tym nie my­śleć, ale cza­sami nie daję rady uciec. Widma prze­szło­ści wra­cają, nie­ważne, jak da­leko od nich od­bie­gnę.

Od­kąd jed­nak w moje ży­cie we­szła Lena, coś ule­gło zmia­nie. Ta ko­bieta stała się ko­łem ra­tun­ko­wym. Bab­cia po­wie­dzia­łaby, że to za­sługa Boga – przy­słał ją, żeby oto­czyła mnie opieką. Li­sty, które mi wy­syła, to an­ti­do­tum na zło. Nie mu­szę jej nic tłu­ma­czyć – ona ro­zu­mie. Jest jak bra­ku­jąca część ukła­danki, któ­rej szu­ka­łem przez całe ży­cie.

Dźwięk otwie­ra­ją­cych się drzwi sa­lonu wy­rywa mnie z prze­my­śleń. Blo­kuję ko­mórkę i cho­wam ją do kie­szeni, po czym wi­tam klienta umó­wio­nego dziś na ostat­nią se­sję.

Przy­go­to­wuję wszystko i spraw­nie prze­cho­dzę do ta­tuo­wa­nia. Sztuka jest moją i Leny wspólną pa­sją. Choć nie je­dyną. Ona ko­cha książki, ja ko­cham je two­rzyć. Oboje nie wy­obra­żamy so­bie ży­cia bez mu­zyki. Mamy na­wet po­dobny gust. Do tego nie zno­simy ro­dzy­nek. Po­noć jej tata robi na wi­gi­lię dwa ro­dzaje ma­kó­wek. Jedną z ba­ka­liami, drugą bez – spe­cjal­nie dla swo­jej có­reczki. Zdu­mie­wa­jące, jak różni po­tra­fią być oj­co­wie…

Od­ry­wam my­śli od Leny i kon­cen­truję uwagę na pracy. Wo­kół pa­nują czy­stość i po­rzą­dek – ste­rylne igły, jed­nora­zowe rę­ka­wiczki, fo­lie za­bez­pie­cza­jące po­wierzch­nie. Wszystko musi być per­fek­cyjne. Hi­giena to pod­stawa.

Przy­go­to­wa­łem pro­jekt wcze­śniej, kon­sul­to­wa­łem każdy szcze­gół z klien­tem. Na ple­cach wid­nieje sło­wiań­ski mo­tyw – drzewo świata z wi­ją­cymi się ko­rze­niami, wil­kami wy­ją­cymi do księ­życa i ru­nami, które sym­bo­li­zują mą­drość i siłę. To ostat­nia se­sja, więc wzór jest już czę­ściowo wy­ko­nany. Dla pre­cy­zji po­now­nie na­no­szę kalkę trans­fe­rową na nie­ukoń­czone frag­menty. Męż­czy­zna jesz­cze raz po­twier­dza, że wszystko mu od­po­wiada. Mogę za­czy­nać.

Naj­pierw kon­tury. Się­gam po igłę li­ner, ide­alną do pre­cy­zyj­nych li­nii. Za­nu­rzam ją w tu­szu, spraw­dzam na­pię­cie skóry, a po­tem wy­ko­nuję pierw­szy ruch. Ko­lor wnika pod na­skó­rek, po­zo­sta­wia­jąc wy­raźny, czarny ślad. Ciało klienta re­aguje de­li­kat­nym za­czer­wie­nie­niem, ale to nor­malne. Wi­bra­cyjne brzmie­nie ma­szynki jest ni­czym sym­fo­nia – ryt­miczna i hip­no­ty­zu­jąca.

Kiedy kon­tury są go­towe, przy­stę­puję do cie­nio­wa­nia. Zmie­niam igłę na ma­gnum – po­zwala na stwo­rze­nie gład­kich przejść to­nal­nych. Pra­cuję me­to­dycz­nie, war­stwa po war­stwie. Ma­szynka prze­suwa się po skó­rze w rów­nych, de­li­kat­nych ru­chach, a tusz stop­niowo wy­peł­nia prze­strze­nie mię­dzy kon­tu­rami. Wi­dzę, jak ko­lory i cie­nie za­czy­nają współ­grać, i od­czu­wam ogromną sa­tys­fak­cję.

– Wszystko w po­rządku? – py­tam, zer­ka­jąc na klienta.

Kiwa głową mimo wi­docz­nego na­pię­cia w ra­mio­nach. Ból jest nie­od­łącz­nym ele­men­tem tego pro­cesu. Dla wielu to ro­dzaj ry­tu­ału – ofiara zło­żona dla no­wej czę­ści sie­bie.

Dla mnie ta­tu­owa­nie jest czymś wię­cej niż pracą. To pa­sja, ale też te­ra­pia. Zda­rza się, że gdy moje niebo ciem­nieje, cał­ko­wi­cie po­chła­nia­jąc słońce, wy­cią­gam ma­szynkę, by ozdo­bić wła­sną skórę. Ból po­maga mi sku­pić my­śli, wy­ci­szyć ich go­ni­twę. Każdy nowy ta­tuaż na moim ciele to za­pis chwili, emo­cji, próba ujarz­mie­nia cha­osu.

Mi­mo­wol­nie zer­kam na dziarę zdo­biącą moje przed­ra­mię. Drzewo wy­ra­sta­jące z pęk­nię­tego ze­gara. Me­ta­liczny blask tar­czy przy­po­mina czas, który kie­dyś wy­da­wał się wro­giem. Czas, który mnie oszu­ki­wał. Sta­wał, gdy chcia­łem biec, i pę­dził, kiedy pra­gną­łem przy­sto­po­wać.

Po­tężne ko­rze­nie opla­ta­jące frag­menty me­cha­ni­zmu sym­bo­li­zują siłę, którą wresz­cie w so­bie od­na­la­złem. Te­raz choć w ma­łym stop­niu kon­tro­luję ślady prze­szło­ści i bu­duję coś no­wego.

Wska­zówki ze­gara za­trzy­mały się dawno temu, na chwi­lach, które nie­mal mnie znisz­czyły. Pa­mię­tam je, jakby wy­da­rzyły się za­le­d­wie wczo­raj…

Nie­za­leż­nie od tego, jak pęk­nięty byłby ze­gar, ży­cie wciąż brnie do przodu. Ro­śnie. Kwit­nie. A ten ta­tuaż ma mi przy­po­mi­nać, że czas mną nie rzą­dzi. Nie­ważne, ile razy pró­buje mnie za­trzy­mać, za­wsze znajdę spo­sób, by wstać i iść da­lej.

Wra­cam do pracy. Ostat­nie po­prawki, de­tale. Koń­czę, prze­my­wam skórę i na­kła­dam maść. Plecy klienta są dzie­łem sztuki. Skóra lekko za­czer­wie­niona, tusz błysz­czy w świe­tle.

Nie je­stem roz­mowny. Pod­czas ta­tu­owa­nia to­wa­rzy­szy mi głów­nie mu­zyka. Nie­któ­rzy to sza­nują i przez całą se­sję mogę ro­bić swoje. Inni na siłę pró­bują wy­cią­gnąć coś in­te­re­su­ją­cego.

Klient, któ­rego wła­śnie skoń­czy­łem dzia­rać, na szczę­ście na­leży do tej pierw­szej grupy. Gdy do­strze­gam uśmiech za­do­wo­le­nia na jego twa­rzy i wi­dzę, jak sub­tel­nie kiwa głową, oglą­da­jąc moją pracę, czuję dumę i sa­tys­fak­cję. To dla tych mo­men­tów za­ło­ży­łem wła­sne stu­dio.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij