Epika - ebook
EPIKA (18+). Po upadku cywilizacji Świat rozpada się na kawałki. Rzeczywistość uległa degradacji. W podziemnych bunkrach Ziemi dogorywają resztki dawnego porządku. Tymczasem po drugiej stronie istnienia trwa starcie ras, magii i stali. Najemnik Amarth wyrusza w podróż przez światy, które dawno utraciły równowagę. Towarzyszy mu Sheeana, wojowniczka odrzucona zarówno przez ludzi jak i elfy. Na ich drodze staną demoniczne siły, echa dawnej technologii i owładnięty wizją podboju światów psychopata.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8440-080-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stało się! AD 2025, a ja jestem już tutaj, dosłownie — właśnie w Twoich szanownych, spracowanych rękach.
Mam tak samo jak Ty. Niezliczona liczba książek do przeczytania. Stos powieści już przeczytanych, do tego wiele z nich woła, aby do nich wrócić — i ostatecznie pojawia się dylemat, w którą z nich wlepić swój wzrok. Której przygodzie oddać się bez pamięci? Czy powrócić do znajomych krain, w których starzy dobrzy bohaterowie witają nas jak krajanie z dawna zaginionego ziomka, czy może zapuścić się w nieznane, poznać nowych ludzi, którzy przecież nie wiadomo, jacy będą i czy w ogóle będzie nam się chciało z nimi gadać?
Mam tak samo jak Ty. Wiele pytań, mało odpowiedzi. Jeszcze więcej wątpliwości. To wszystko może jeszcze przyprószone odrobiną zwątpienia i strachu, ale również sowicie polane sosem ekscytacji i nadziei. Bo takie jest właśnie życie, prawda? Jak kartki książek, które czytamy. Jak historie opowiadane przez niestrudzonych autorów… a raczej płynące przez wszechświat i skrzętnie ubierane w słowa przez pisarzy.
W momencie, w którym piszę te słowa, tekst powieści jest już po redakcji i korekcie. Czeka mnie skład. Minęło prawie dwadzieścia lat od ukończenia dzieła. Potrzeba było tak wiele czasu, aby „Epika” ujrzała światło dzienne. To całkiem sporo, patrząc z perspektywy mojego trzydziesto-prawie-siedmioletniego życia. A jednak… Mamy debiut!
Tym bardziej jestem Ci wdzięczny. Za zaufanie, za tę chęć poznania nieznanego, przeżycia przygód, które ja sam kiedyś miałem zaszczyt obserwować i opisywać na stronach niniejszej książki.
Ale zanim zaczniemy, jeszcze ten jeden, nieodłączny fragment wszystkich wstępów, not autora i posłowi. Zdaję sobie sprawę, że w moim życiu pojawiło się wiele osób, dzięki którym dotarłem aż tutaj… i dzięki którym mogę mierzyć jeszcze wyżej.
Magdaleno, moja żono — za wspólną drogę przez życie, podtrzymywanie niegasnącego płomienia miłości i wspólne wzrastanie w raz trudniejszych, a raz łatwiejszych okolicznościach losu. Mamo — za wychowanie, ukształtowanie, za tchnięcie we mnie pasji do literatury. Za pierwsze przymiarki do redakcji. Pani Agnieszko — za owocną psychoterapię, dzięki której wróciłem do pisania, i dzięki której znowu zacząłem się rozwijać. Pani Ewelino, pani Karolino — za pomoc w redakcji i korekcie tej powieści oraz kolejnych jej części.
Dziękuję.
Mógłbym tak pisać bez końca, aż napisałbym następną książkę. Wybaczcie ci, których nie wymieniłem. Zresztą, proszę się nie rozchodzić. Kolejne podziękowania będą jeszcze w zasadniczej przedmowie.
A zatem, bez dalszego przynudzania…
…ruszajmy w drogę!
PS. Dziękuję, że jesteś!
_Gdańsk, 15.10.2025_Słowem wstępu
Chciałbym wyrazić moje serdeczne podziękowania dla wszystkich, którzy wspomogli mnie w czasie tworzenia powieści. Przede wszystkim wyrazy wdzięczności należą się towarzyszowi Sławomirowi Pędzikowi, dzięki któremu nabyłem podstawową wiedzę na temat światów fantastycznych oraz charakterystyk istot je zamieszkujących. Za jego wielką uprzejmością stałem się także tymczasowym posiadaczem książki pt. „Przewodnik Mistrza Podziemi”.
Nie wolno mi zapomnieć też o mojej małej siostrzyczce (która jest młodą i piękną farmaceutką). Ania zawsze wiedziała, jak wesprzeć mnie duchowo, w szczególności podczas kryzysu twórczego, którego ofiarą stałem się wraz z końcem ferii zimowych roku 2006.
Największe podziękowania należą się jednak Panu Bogu oraz świętym, o których wstawiennictwo prosiłem niejednokrotnie w czasie pisania powieści. Mimo wielu grzechów ciążących na mojej duszy, Jego Majestat wysłuchał mnie, dzięki czemu, Szanowny Czytelniku/Czytelniczko, trzymasz teraz przed sobą (tutaj pozostawiam pewną dowolność, w zależności od pozycji, np. pod sobą) sprawdzony, wydrukowany, a przede wszystkim — kompletny, egzemplarz powieści „Epika”. Chwała Bogu na Wysokości! Niech gitara gra Mu na wieki!
Na zakończenie mej skromnej przedmowy chciałbym ostrzec, że książkę tę należy czytać od POCZĄTKU do KOŃCA. Piszę to, gdyż przynajmniej ja zwykłem oglądać najpierw ostatnią stronę czytanej lektury, a dopiero potem pierwszą. Nie polecam tego sposobu w tym przypadku, gdyż na końcu powieści znajduje się leksykon terminów, których poznanie może popsuć całą zabawę, a przede wszystkim, element zaskoczenia.
Mam nadzieję, że przeczytanie kolejnych ponad dwustu stron powieści nie stanie się dla Ciebie źródłem cierpienia albo, co gorsza, nudy.
_Elbląg, 15.02.2006_Prolog: Bunkier
Wokół panował zaduch. Wydawało się, że z każdym oddechem powietrze gęstnieje, nasyca się parą wodną niczym w lesie tropikalnym. Woda, chociaż tej zdatnej do picia wciąż ubywało, osadzała się na ścianach, skapywała ze sklepień i tworzyła niewielkie kałuże na betonowej podłodze, przykrytej tu i ówdzie skrawkiem sparciałego materiału.
Z dnia na dzień życie redukowało się do coraz bardziej podstawowych czynności. Wykonywano je chyba tylko po to, aby zapomnieć o wyziewach śmierci, które sączyły się z pomieszczenia sanitarnego. Ludzie — ci, którzy mogli — omijali to miejsce z daleka. Tkwili w swoich kryptach-pokojach, udając, że wszystko jest w porządku. Nie należało im się jednak dziwić — i tak prezentowali nadzwyczajną siłę i hart ducha. Inni dawno postradaliby zmysły. Tak też, jak mniemano, musiało się stać z pozostałymi ludźmi, od których nie otrzymano wieści od ponad trzech tygodni.
Kolejne częstotliwości milkły. Z głośnika radia dobiegał tylko szum przerywany trzaskami odległych wyładowań. Miesiąc wcześniej nikt nie chciał dyżurować przy aparacie, gdyż interferujący zlepek głosów przyprawiał o ból głowy. Teraz również nikt nie zasiadał w radiostacji. Jedynie komputer, raz po raz mielący swój program, przeszukiwał częstotliwości gotowy w każdej chwili przyjąć transmisję. A nie zrobił tego jeszcze ani razu, od kiedy został uruchomiony.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •
Wstawał, jeżeli można było wierzyć zegarom, dwudziesty czwarty dzień izolacji. Korytarze pozostawały jednak wciąż puste. Nigdzie nie otwierały się drzwi. Tylko syk zmęczonych pomp i praca aparatury oczyszczającej powietrze mąciły wszechobecną ciszę. Przyciemnione światła nie wyławiały z półmroku żadnej twarzy. Żadnej kałuży nie wzburzyła ani jedna ludzka stopa. Między rurami i szczeblami drabin świszczało jedynie echo ludzkich wspomnień. Powietrze tęchło z minuty na minutę, wysycając się dwutlenkiem węgla, którego nie były w stanie przetworzyć zużyte i nadwerężone filtry.
Trzask — otworzyły się stalowe grodzie. Jęk zawiasów i na korytarzu pojawił się mały, blady chłopiec ubrany w brudną koszulę i spodnie. Nienawidził tego ubioru, ale matka jeszcze nie tak dawno strofowała go, że powinien się cieszyć, że ma co założyć na grzbiet. Nie powiedziała mu jednak, skąd pochodziło to ubranie. Nie miało to znaczenia. Była pewna, że spoczywający w kostnicy młody człowiek nie będzie go więcej potrzebował. Chłopiec miał dopiero dziesięć lat, ale potrafił już czytać między wierszami i dużo rozumiał, dlatego dzielnie — choć z obrzydzeniem — nosił ściągnięte z trupa łachy.
Tadeusz, bo tak mu było na imię, pamiętał, że kiedyś rodzice mówili do niego inaczej. „Zdrobniale”, pomyślał, nieświadomy, że użył właściwego terminu. I właśnie tylko te zdrobniałe czasy podtrzymywały go teraz na duchu, a przynajmniej, odkąd jego młodszy o cztery lata braciszek i matka zniknęli za grodzią ze złowróżbnym napisem.
Kiedyś stanął przed nią i przyjrzał się czerwonym literom. _Oddział sanitarny_. Chociaż nie znał prawdziwego ich znaczenia, zapadły mu one w pamięć. Napawały go uczuciem przejmującej trwogi. Podobnie czuł się w pierwszych dniach pobytu w nowym miejscu, kiedy nieznajomy człowiek wskazał mu na inną ogromną śluzę, którą kończył się jeden z korytarzy. Wówczas dowiedział się — choć wyczytał to już ze spojrzenia mężczyzny — że za żadne skarby nie może się zbliżać do tamtego miejsca. Rozpłakał się wtedy, a wśród własnych szlochów zdołał dosłyszeć jedynie kilka słów, w tym najważniejsze — „śmierć”. Od tej pory nie zapuszczał się ani do tego korytarza, ani do tego, który oddzielał go od bliskich.
Tego dnia jednak postanowił przełamać strach i poszedł zobaczyć, co się dzieje z jego bratem i matką. Odważnie, a zarazem ostrożnie, przekroczył skrzyżowanie korytarzy. Wcześniej się rozejrzał, choć w tym miejscu i tak widywał coraz mniej ludzi. Zastanawiał się, czy sytuacja ta miała coś wspólnego z grodzią, do której miał się nie zbliżać, albo z oddziałem sanitarnym.
Dotarł w końcu do potężnych stalowych drzwi i złapał wilgotną dźwignię. Pociągnął ją do siebie, po czym nastąpił cichy syk.
Kiedy pierwszy raz znalazł się na oddziale, zastał jedynie szafki wypełnione medykamentami, aparaturę, ciągnące się po suficie rury i przewody oraz puste łóżka. Teraz oddział był zapełniony. Pod ścianami leżeli przykryci brudnymi płachtami materiału ludzie. Niektórzy spali albo patrzyli zmęczonym wzrokiem w jakiś punkt. Inni drżeli, płakali lub się modlili. Jeszcze inni mieli twarze okryte zakrwawionymi bandażami, spomiędzy których wyzierała poparzona skóra. Wokół łóżek poruszało się trzech lekarzy-sanitariuszy. Zmieniali kroplówkę za kroplówką, rzucali zdawkowe odpowiedzi pacjentom, tak jakby się obawiali, że wystarczy odrobina empatii za dużo, by poddali się ogromowi cierpienia wypełniającego pokój od jednego końca do drugiego.
Obecność chłopca nie wzbudziła niczyjej uwagi. Stał przy wejściu z jeszcze bardziej niż zwykle pobladłą twarzą i z szamoczącym się w piersi sercem. Nigdy w życiu nie widział tylu rannych. Tylu umierających.
W końcu spostrzegł go starszy mężczyzna z resztką siwych włosów na głowie. Miał na sobie poszarzały fartuch lekarski z nieczytelną plakietką i wsuniętym do kieszeni na piersi dozymetrem. Tadeusz poznał go od razu. Był to lekarz, który odwiedził go w dniu, w którym zabrano jego matkę i brata. Mężczyzna próbował mu wtedy wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Tadeusz zapamiętał, że oczy lekarza pełne były smutku, ale też spokoju, który spłynął na niego i nie pozwalał pogrążyć się w rozpaczy.
Słyszał wcześniej o radioaktywności, chorobie popromiennej, białaczce, ale dopiero dzięki temu mężczyźnie zrozumiał, że to właśnie ta siła — śmierć czyhająca za potężną grodzią na końcu korytarza — stała się przyczyną ciężkiej choroby, która dotknęła jego braciszka, mamę oraz innych ludzi przebywających na oddziale.
Teraz lekarz podszedł do Tadeusza i łagodnym gestem odwrócił jego głowę od widoku bólu i konania.
— Cześć, mały! — powiedział do niego przyjaźnie.
Chłopiec odpowiedział dopiero po dłuższej chwili:
— Dzień dobry panu.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem i objął Tadeusza ramieniem, by następnie odprowadzić go w spokojniejszą część pomieszczenia. Idąc pomału, chłopiec spostrzegł turkusową zasłonę zawieszoną na kilku aluminiowych prętach.
— Przyszedłeś odwiedzić mamę? — spytał lekarz, wciąż prowadząc Tadeusza.
— I brata.
Mężczyzna zatrzymał się, obejrzał za siebie i przyklęknął.
— Pamiętasz — zaczął cicho — jak rozmawialiśmy, kiedy twoja mama i brat zachorowali?
Tadeusz przytaknął i głośno przełknął ślinę.
— Otóż — kontynuował — jak wiesz, zapadli oni na białaczkę.
— Promieniowanie — dodał chłopiec.
Mężczyzna przytaknął i ciągnął dalej:
— Ile lat ma twój brat?
— Niedawno skończył sześć lat.
— Tak… — westchnął mężczyzna i przesunął dłonią po włosach. — Zachorował na białaczkę, co…
Nie zdążył jednak dokończyć. Chłopiec spojrzał właśnie w kierunku turkusowej kotary. Niosący nosze sanitariusz odchylił jej fragment — w tym momencie Tadeusz dojrzał skropioną potem pobladłą twarz swojego brata.
Miał zamknięte oczy, a prześcieradło, którym był wcześniej przykryty, rzucono na podłogę. Jeden z sanitariuszy, przeżegnawszy się, zasuwał zamek czarnego worka, na którym leżało ciało chłopca.
Tadeusz odwrócił się bezwiednie i chociaż starał się, jak mógł, jego oczy wypełniły się łzami. Lekarz złapał go i pozwolił mu wtulić się w swoje ramię. Sam przymknął oczy i słuchał cichego łkania chłopca.
Gdy Tadeusz nieco się uspokoił, mężczyzna złapał go za barki i spojrzał w jego opuchnięte oczy.
— Twój ojciec był żołnierzem — powiedział kojącym głosem. Chłopiec przytaknął i otarł dłonią ostatnie łzy. — Twój ojciec — powtórzył mężczyzna — był nie tylko żołnierzem, ale był też mężczyzną, prawdziwym mężczyzną, odważnym, troszczącym się o bliskich.
— Prawie go nie pamiętam.
Chłopiec ponownie by się rozpłakał, lekarz jednak potrząsnął nim delikatnie, po czym rzekł:
— Jest czas na łzy i lęk, ale po nich musi powrócić spokój.
Tadeusz patrzył smutnymi oczyma na mężczyznę, nie rozumiał ani jego słów, ani zachowania. W oczach lekarza widział jakąś determinację, upór, jakby zmierzał do czegoś bardzo ważnego.
— Tak jak twój ojciec — kontynuował mężczyzna — musisz pozwolić sobie na cierpienie, strach, ale nie możesz dopuścić, by tobą zawładnęły. — Po tych słowach wstał, wciąż na niego patrząc.
Chłopiec poczuł się nieco lepiej i odważył się spojrzeć za siebie, w kierunku prowizorycznego łóżka, na którym spoczywał jego brat. Teraz jednak było ono puste. Jedynie niewielkie odgniecenia na pomarszczonym prześcieradle świadczyły o tym, że właśnie skończyło się tu czyjeś życie. Przymknął na chwilę oczy i na powrót zwrócił się w kierunku lekarza.
— Teraz zaprowadzę cię do mamy — rzekł mężczyzna, popychając go w kierunku drugiej kotary. Zanim ją uchylił, szepnął jeszcze: — Musisz być mężczyzną, Tadeuszu. Proszę, nie mów matce o śmierci twojego brata. I tak jest już wystarczająco osłabiona.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •
Oczy matki okolone były przedwczesnymi zmarszczkami, które zaczęły się pojawiać już po kilku dniach przebywania w schronie. Teraz na jej twarzy swoje piętno odcisnęła również choroba pożerająca jej ciało z godziny na godzinę.
Na widok syna kobieta uśmiechnęła się smutno. Pomimo wyczerpania wyglądał dość zdrowo — zawsze był silny i chociaż bała się o niego, Tadeusz wiedział, że bardziej niepokoił ją stan jej najmłodszego dziecka, Tomasza.
— Byłeś u Tomka? — zagaiła na powitanie.
Chłopiec uśmiechnął się i spoglądając matce w oczy, odparł:
— Tak. — Po chwili namysłu dodał: — Zaprowadził mnie do niego pan doktor, ten starszy, pamiętasz?
Kobieta opadła delikatnie na łóżko, rozluźniając obolałe mięśnie.
— Oczywiście — rzekła. — Bardzo przyjemny człowiek, chociaż, prawdę mówiąc, rzadko go widuję. Wczoraj zmieniał mi kroplówkę. — Wskazała swym chudym palcem na wpół opróżnioną torebkę. — No — ponagliła Tadeusza — ale co z Tomkiem?
Chłopiec wiedział, że nie może powiedzieć matce prawdy. Zebrał się więc w sobie i najbardziej spokojnym głosem, na jaki było go stać, odpowiedział:
— Byłem u Tomka i nawet chwilę z nim porozmawiałem. Nie spał. Pan doktor powiedział, że chociaż nie wraca do zdrowia, jego stan się nie pogarsza. Zostałem z nim tylko na kilka minut, nie chciałem, żeby się zmęczył, ale cieszył się, że go odwiedziłem — recytował na jednym oddechu, tak jakby czuł, że jeśli się zawaha, natychmiast się rozpłacze i wyzna matce prawdę.
Matka dotknęła jego dłoni i spojrzała na niego oczami pełnymi troski i miłości.
— To dobrze — westchnęła z ulgą i przymknęła powieki.
Tadeusz już chciał puścić dłoń mamy, ale po chwili kobieta znowu spojrzała na niego, a jej uścisk się wzmógł.
— A jak ty się czujesz? — spytała.
— Całkiem dobrze — skłamał. Chociaż nic mu nie dolegało, nocą nie mógł zmrużyć oka.
— Nie wchodziłeś na wyższe piętra?
— Nie, mamo. — Pokręcił głową.
— Nie byłeś przy śluzie? — dopytywała dalej matka.
Tadeusz ponownie zaprzeczył.
Po ostatnim pytaniu ręka ściskająca dłoń chłopca cofnęła się i opadła swobodnie na prześcieradło. Oczy kobiety zamknęły się, a jej twarz, chociaż zniszczoną chorobą, przepełniał spokój.
Tadeusz spoglądał na nią przez dłuższą chwilę. W końcu — pewny, że usnęła — skierował się w stronę wyjścia. Zaraz jednak z powrotem się odwrócił.
Matka leżała na łóżku, podpierając się prawą ręką, i dukała coś przez zaciśnięte usta. Po spokoju na jej twarzy nie pozostał ślad. Podźwignęła się jeszcze wyżej i zmierzyła syna uważnym spojrzeniem.
— Uważaj na niego — rzekła cicho.
Tadeusz zląkł się jej głosu. Brzmiał słabo, jakby matka ostatkiem sił chciała mu przekazać coś ważnego.
— Mamo… — zaczął, ale kobieta przerwała mu.
— On jest blisko — cedziła słowa z wysiłkiem.
Chłopiec bał się podejść bliżej. Chociaż bardzo kochał matkę, nie poznawał jej w leżącej przed nim kobiecie. Z jej płuc dobywał się świst wdychanego i wydychanego powietrza, a oczy patrzyły spojrzeniem szaleńca.
— Uważaj.
— Na kogo? — jęknął Tadeusz. — Na doktora?
Kobieta nie powiedziała nic więcej. W końcu jej ramię nie wytrzymało i opadła na posłanie. Oddychała ciężko, ale zdawało się, że śpi. Po kilku sekundach jej ciało znowu się rozluźniło, oddech zaś pogłębił się i uspokoił.
Chłopiec, wciąż trochę niepewny, podszedł do łóżka, chwycił narzutę, którą matka z siebie strąciła, i ją przykrył. Spojrzał jeszcze raz uważnie na jej twarz, aż w końcu się odwrócił.
— A kiedy usłyszysz tykanie Geigera — usłyszał za sobą cichy szept — uciekaj jak najdalej… Zamknij wszystkie grodzie… I uciekaj…
Tadeusz natychmiast ruszył przed siebie. Jak najdalej od cierpienia, które zewsząd go otaczało. Otaczało i żyło w nim.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •
Tej nocy znów nie mógł zasnąć. Powietrze zdawało się jeszcze duszniejsze. Rytmiczny odgłos pracujących maszyn, zamiast jak zwykle koić, denerwował go. Leżał na pryczy wyścielonej mokrym jak wszystko wokół prześcieradłem i myślał.
„Co to miało znaczyć?” — zapytywał sam siebie, wspominając słowa matki. Był pewien, że nie ostrzegała go przed doktorem. W końcu wcześniej mówiła o nim dobrze. Może to przez chorobę? Może majaczyła? Kiedyś powiedziała mu, że sam mamrotał przez sen, lecz jak twierdziła, nigdy nie była w stanie nic z tego zrozumieć. Nie mogła lub nie chciała.
Ta jej twarz, ten wzrok… jakby kogoś obcego. W jednym momencie stał obok śpiącej matki, po czym obserwował osobę, która odchodziła od zmysłów. Gdy ją zostawiał, bał się spojrzeć za siebie. Bał się, że zamiast niej ujrzy upiorną postać, która z czeluści piekieł chce przekazać światu jakąś straszną prawdę.
Geiger. Słyszał kiedyś to słowo. Aparat Geigera? Wskaźnik? Miernik? Tak. Jedno albo drugie. Urządzenie do pomiaru promieniowania. Radiacja była bardzo wysoka, dlatego schronili się w bunkrze. Tłumaczył mu to kiedyś technik krzątający się wśród tajemniczych przyrządów.
Ale czemu miał usłyszeć tykanie? Urządzenia, które widział, milczały. Tykanie musiałoby coś znaczyć. A jeżeli mierzyły promieniowanie… Być może ożywały, gdy radiacja rosła?
Czyżby matka ostrzegała przed promieniowaniem? Wątpił. Wielokrotnie go przed nim przestrzegano — nawet straszono. Tyle że skażenie było na zewnątrz. W środku byli bezpieczni. Chyba.
Przerażające myśli wzmagały chaos w jego głowie. Chorobliwe wizje wypełniły jego umysł. Wszyscy w nich pomarli. Nawet na oddziale sanitarnym. Jedynie gdzieś w trzewiach schronu leżały stosy czarnych toreb ze zniekształconymi przez choroby ciałami.
Łóżko zatrzeszczało. Chłopiec zgiął się wpół i zwymiotował żółcią. Blaszany pogłos niósł echo kolejnych spazmów. Chciał płakać, ale nie mógł. Oczy pozostały suche.
W końcu poczuł, że odzyskuje siły. Sięgnął po opróżnioną do połowy butelkę wody i błyskawicznie wypił jej zawartość. Ciepły i słonawy płyn z odzysku niemile ułożył się w żołądku, wywołując kolejne mdłości. Chłopiec jednak powstrzymał odruch — wiedział, że nie wolno mu zmarnować ani kropli. Odłożył pustą butelkę do zlewu i przyjrzał się swojemu odbiciu w lusterku leżącym na stalowej szafce opodal łóżka, które wcześniej należało do jego matki.
W skąpym świetle rzucanym przez świetlówkę wyglądał mizernie. Miał podkrążone oczy, chudą twarz. Brudne ubranie zaczynało już na nim zwisać. Wiedział, że w bunkrze długo nie przeżyją. Już teraz porcje żywności i wody były skąpe. Jeszcze trochę i już tylko powietrze będzie można racjonować.
Tadeusz oderwał spojrzenie od własnego odbicia i usiadł na łóżku. Nasunął na stopy zniszczone buty. Wypadł na korytarz. W swojej kabinie otoczony przez zapachy potu, psującej się wody i wymiocin czuł się niczym pogrzebany żywcem.
Nie myśląc nawet o gaszeniu światła czy zamykaniu drzwi do pokoju, ruszył korytarzem. Wydawało mu się, że ściany bunkra napierają na niego ze wszystkich stron i zgniatają. Blade światło lamp jarzeniowych raziło jego oczy, chociaż nie było silne.
Chłopiec zapragnął znaleźć się na zewnątrz schronu.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •
Po krótkim marszu korytarzami znalazł się na parterze, nieopodal śluzy, do której miał się nigdy nie zbliżać.
Tunel kończył się niewielkim przedsionkiem. Odizolowany był grodzią od pozostałej części kompleksu, by umożliwić otwarcie śluzy wyjściowej na wypadek napraw. W suficie zainstalowano dmuchawy, które odsysały powietrze, jeśli pojawił się w nim radioaktywny pył. Obok nich ciągnęły się żółte rury, zakończone niewielkimi zraszaczami, które zmywały skażoną powierzchnię skafandrów antyradiacyjnych. I chociaż wszystkie te urządzenia działały sprawnie, nikt ich jeszcze nie użył.
Nigdy nie trzeba było opuścić schronu. Nikt też nigdy nie został do niego wpuszczony od czasu, gdy pojawiło się skażenie. Nie, żeby nikt nie próbował. Niedługo po tym, gdy spadły bomby, ktoś próbował dobijać się do drzwi. Próbował i po kilku godzinach przestał. Zignorowano go, gdyż schron był przeludniony.
Tadeusz postąpił kilka kroków i stanął parę metrów od śluzy. Otwierano ją w centrum dowodzenia, ale w razie potrzeby można było zrobić to ręcznie, kręcąc stalowym kołem. Mechanizm pracował jednak zbyt ciężko, by dał mu radę dziesięciolatek.
Chłopca przeszył dreszcz, chociaż wokół nadal było parno. Przypomniały mu się znowu dawne przestrogi. Wpatrzony w śluzę kucnął przed nią, trwał tak przez moment, aż w końcu wstał i cofnął się o krok.
A wtedy zabrzmiał mu w uszach głos matki: „Uważaj na niego!”. Chłopiec odruchowo się obejrzał, ale oprócz szarej ściany nic nie zauważył. Postanowił jednak, że wróci na poziom mieszkalny.
Już chciał się ruszyć, gdy usłyszał ciche skrzypnięcie, jakby tarcie metalu o metal. Naraz dźwięk się powtórzył. Chłopiec się rozejrzał, ale nie dostrzegł jego źródła. Tymczasem zgrzyt rozległ się znowu, ucichł i ponownie zabrzmiał.
W końcu Tadeusz się zorientował, że skrzypienie dobiegało od strony wyjścia. Koło awaryjnego otwarcia grodzi obracało się w kierunku oznaczonym „otwarcie”.
Ogarnęło go przerażenie. Jego umysł krzyczał, żeby uciekać, jednak sparaliżowane ciało odmówiło posłuszeństwa. Mógł tylko stać i patrzeć na obracające się koło.
Gdzieś daleko rozbrzmiewało tykanie. Mimo przerażenia chłopiec zrozumiał, że to licznik Geigera. Przełknął głośno ślinę. Mimo że wyraźnie czuł zimno ciągnące od strony grodzi, jego ciało pokryło się potem.
Nagle mechanizm się zatrzymał. Drżąc, patrzył na lśniący metal oddzielający bunkier od skażonego świata.
Rozległ się syk…
Stalowa śluza zaczęła się rozstępować. W miarę jak szczelina pomiędzy skrzydłami grodzi się rozszerzała, Tadeusz czuł na policzku coraz intensywniejsze podmuchy powietrza.
Wreszcie przejście stanęło otworem. Z ponurego, zasnutego pyłem nieba sączyło się niewiele światła. Niewielkie zagłębienie w skale, gdzie znajdowało się wejście do bunkra, było spalone i wypełnione pokruszonymi kamieniami i gruzem. Dalej dało się dostrzec jedynie brunatną, spopieloną ziemię, po której jeszcze miesiąc temu przechadzali się ludzie i zwierzęta. Wtedy porastała ją trawa i drzewa… Wszystko to zmiotła fala uderzeniowa i zwęgliła nuklearna eksplozja.
W słabym świetle bijącym ze schronu chłopiec dojrzał coś jeszcze. Początkowo myślał, że to skała, ale po chwili zrozumiał, na co patrzy. Na ziemi leżał martwy człowiek. Czyżby to ten sam, który wiele dni wcześniej czekał, aż udzielony mu zostanie azyl? Miał na sobie brudny, ręcznie wykonany strój ochronny. Wizjer maski z tworzywa sztucznego był strzaskany. W półmroku Tadeusz nie zdołał jednak dostrzec twarzy człowieka.
Wtem poczuł za sobą czyjąś obecność.
Zaraz nad lewym uchem usłyszał wyraźny stukot miernika promieniowania. Niczym dzwon zadudniły w jego głowie słowa matki. Otworzył usta w niemym wyrazie przerażenia. W końcu się odwrócił.
Z naznaczonej oparzeniami twarzy wpatrywały się w niego wypalone oczy.
Oczy monstrum.
Tadeusz stał nieruchomo. Stwór rozwarł paszczę, z której rozległ się ogłuszający terkot licznika Geigera, i zaczął pochylać się nad przerażonym chłopcem coraz niżej i niżej
Wtem rozległ się krzyk, a bestia się zawahała. Tadeusz nie wiedział, co się stało. Stworem targnął spazm. Zamknął paszczę, po czym odsunął się od chłopca i zaczął tracić cielesną postać.
Zapanował mrok.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •
Czuł ból tętniący w całym ciele. Przez długi czas pogrążony był w ciemności, nie mógł się nawet ruszyć ani otworzyć oczu. Niczego też nie słyszał.
W końcu do jego uszu dotarły przytłumione dźwięki. Oczy wychwytywały delikatną poświatę. Zaczęło mu też wracać czucie. Zdał sobie sprawę, że leży na plecach, na czymś miękkim. Gdyby nie usłyszał kolejnych odgłosów, które układały się w słowa i zdania, pomyślałby, że wszystko to mu się śni.
— …robił? — dopytywał jakiś głos.
— Nie mam… — rzekł inny, ale świadomość Tadeusza odpłynęła w ciemność, by za chwilę wrócić i przysporzyć mu kolejnej fali bólu.
— Patrz — odezwał się znowu pierwszy głos.
Chłopiec zauważył, że światło ściemniało.
— Chyba się budzi.
Nastąpiło kilka trzasków i szczęk metalu, jakby przekładanych narzędzi. Brzęknęło szkło i coś zachlupotało.
— Jesteś pewien?
Stukot odstawianego szklanego naczynia.
— Nie mamy już żadnych stymulantów do iniekcji, zostało tylko to.
I kiedy w uszach Tadeusza zabrzmiały ostatnie słowa, poczuł w nosie palący odór. Gwałtownie zaczerpnął przez usta powietrza i się rozkaszlał. Za drugim haustem rozwarł powieki i całe jego ciało, chociaż obolałe, uniosło się.
Światło poraziło jego wzrok. Kaszląc i krztusząc się, zaciskał oczy, próbując pozbyć się chemicznego smrodu z płuc. Po kilku sekundach atak kaszlu minął i chłopiec opadł z powrotem na materac. Wkrótce przyzwyczaił się do światła i znowu mógł nieco uchylić powieki.
Patrzyli na niego dwaj mężczyźni, ale obraz był zbyt zamazany, żeby mógł ich rozpoznać. Wyglądało na to, że znajduje się w jakimś dużym pomieszczeniu, przy ścianie.
— Kim… — zapytał niepewnie. — Kim panowie są?
Mężczyzna w fartuchu odpowiedział:
— To ja, chłopcze. Widzieliśmy się wczoraj, pamiętasz?
Tadeusz przypomniał sobie. Rozpoznał głos i stwierdził, że rozmawia ze znajomym lekarzem, tym samym, który zaprowadził go poprzedniego dnia do matki.
— Aha… — wymamrotał, jakby zaraz znów miał stracić przytomność.
Lekarz natychmiast zareagował i przystawił mu do nosa nasączony wodą amoniakalną materiał.
Chłopiec wzdrygnął się i znowu targnął nim kaszel. Po chwili mógł już swobodnie oddychać. Przytomność powróciła ze zdwojoną siłą. Poprawił mu się wzrok i słuch. Jeszcze bardziej odczuwał wszechogarniający ból.
— Leż spokojnie — powiedział lekarz. — Przykro mi, ale zostało nam bardzo niewiele środków znieczulających, więc bóle, które zapewne odczuwasz, będą dokuczały ci jeszcze jakiś czas. Poza tym nie chcemy, abyś znów stracił przytomność. Im bardziej cię boli, tym większa szansa na to, że ją zachowasz.
Chłopiec zamrugał — wciąż raziło go światło.
Lekarz odsunął się nieco, robiąc miejsce dla drugiego mężczyzny. Tadeusz przyjrzał się mu z wysiłkiem, aż w końcu rozpoznał w nim jednego z dyżurujących w centrum dowodzenia. Jednego z nielicznych, którzy mogli tam jeszcze przebywać. Na piersi i brzuchu miał zamocowany pancerz chroniący przed promieniowaniem, zwykle stosowany podczas pracy z aparatem rentgenowskim. Natomiast jego ogorzała i nieogolona twarz nasuwała skojarzenia z bezdomnym pijaczyną. Ciemna karnacja była jednak skutkiem pracy w ciężkich warunkach, a o golenie po prostu nikt już nie dbał.
— Słyszysz mnie, kolego? — zagadnął, pochylając się nad Tadeuszem.
— Tak — odrzekł słabym głosem.
— Dlaczego poszedłeś pod śluzę wyjściową?
Tadeusz spojrzał na niego i nie siląc się na jakiekolwiek usprawiedliwienia, bo prawdę mówiąc, nie miał żadnego, wyznał:
— Nie wiem.
Dyżurny westchnął i popatrzył na chłopca ze spokojem, ale i stanowczością.
— Pamiętasz w ogóle, żebyś tam szedł?
— Tak, pamiętam.
— Przybiegłem po ciebie, gdy tylko usłyszałem krzyk dochodzący z przedsionka. To ty krzyczałeś?
Chłopiec nie był pewny. Pamiętał krzyk, ale czy należał do niego?
— Chyba tak — odpowiedział zakłopotany. — Nie jestem pewny.
Mężczyzna spojrzał na niego uważnie i już chciał się odezwać, gdy podszedł do niego lekarz i powiedział coś szeptem. Tadeusz zdołał usłyszeć tylko niezrozumiałe strzępy z ich krótkiej rozmowy.
W końcu dyżurny się uspokoił i na powrót zwrócił w kierunku pacjenta.
— Młody — zaczął — bardzo niemądrze postąpiłeś, podchodząc do śluzy. Ostatnimi czasy poziom promieniowania znacząco wzrósł. Jak długo tam byłeś?
— Nie wiem, naprawdę — przyznał zgodnie z prawdą coraz bardziej zmieszany.
— Pamiętasz może, o której godzinie tam poszedłeś? — Mężczyzna nie ustępował.
Chłopiec zdołał sobie przypomnieć jedynie to, co zobaczył przez otwartą gródź.
— Świt — rzekł. — Był świt, widziałem.
Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie z niezrozumieniem wypisanym na twarzach. Nawet ogorzały dyżurny pobladł, słysząc te słowa.
— Jak to widziałeś?
— Śluza się otworzyła.
— Jak mogła się otworzyć? — pytał rozgorączkowany mężczyzna. — Ty ją otworzyłeś?!
— To niemożliwe — rzekł lekarz. — Śluzę można otworzyć tylko z centrum dowodzenia.
Dyżurny popatrzył na niego.
— Cholera! — krzyknął. — Można ją też otworzyć ręcznie! Pieprzone koło awaryjnego otwierania! Jeżeli on je przekręcił… — Zamilkł, potarł brodę, po czym kontynuował: — Ale przecież czujniki nic nie wykryły. Wskazywały tylko nieco wyższy poziom radiacji. Gdyby śluza się otworzyła, cała ta cholerna mogiła by już wyła! Poza tym — rzekł ciszej, wskazując na Tadeusza — on nie byłby w stanie nawet ruszyć kołem. Do tego potrzeba dwóch ludzi i dźwigni, o ile cały mechanizm jest prawidłowo konserwowany i nie skorodował…
Chłopiec przez cały czas patrzył na dyżurnego. Poczekał, aż ten zakończy swoje rozmyślania. Gdy w końcu spojrzał na niego lekarz, zauważył, że Tadeusz chce coś dodać.
— Tak? — zapytał.
— Nie byłem tam sam — powiedział cicho. Obawiał się, jak zareagują mężczyźni. Może nie należało nic mówić?
Dyżurny wraz z lekarzem przyglądali się mu podejrzliwie.
— Kto tam z tobą był? — spytał pierwszy z nich.
— Kiedy śluza się otworzyła — mówił chłopiec — usłyszałem tykanie. Mama mnie przed nim ostrzegała. Tykanie licznika Geigera, bardzo wyraźnie.
Dyżurny pokręcił głową.
— To niemożliwe — powiedział stanowczo. — W tym bunkrze nie ma analogowych mierników radioaktywności. Mamy kilka czujników elektronicznych. Działają bezgłośnie.
— Ale to właśnie był on — kontynuował Tadeusz, zaciskając nerwowo pięści. — Mama mówiła mi o nim, próbowała, ale nie rozumiałem… Poszedłem… — zamilkł, przywoławszy to przerażające wspomnienie.
Obaj mężczyźni ponownie popatrzyli na siebie, tak jakby nie wierzyli chłopcu i myśleli, że majaczy z wyczerpania.
Wciąż oszołomiony Tadeusz obserwował rozmówców. Dyżurny zastanawiał się na głos, próbując dociec, czy doszło do skażenia radiologicznego bunkra. Lekarz masował skroń i obliczał pod nosem, jaką dawkę pochłonęło ciało chłopca w przedsionku. Mimo przerażającej wizji, którą podsuwała mu wracająca pamięć, Tadeusz w końcu zebrał się w sobie i przemówił:
— Nie miał twarzy. Odwróciłem się i zobaczyłem go. Był zimny, lodowaty. Tykał jak licznik.
Lekarz podszedł do niego i dotknął zimnego czoła.
— Już dobrze, mały — powiedział kojącym głosem. — Odpocznij teraz.
Lekarz zdjął dłoń z chłopięcego czoła i chwycił dyżurnego za ramię. Poprosił go cicho, aby poszedł za nim. Kiedy tylko oddalili się na tyle, aby Tadeusz nie mógł ich dosłyszeć, spojrzał na niego z rezygnacją. Choć dyżurny wciąż miał nikłą nadzieję, lekarz delikatnie pokręcił głową.
— Jak długo? — spytał dyżurny szeptem.
— Najwyżej doba. — W głosie mężczyzny pobrzmiewał smutek.
— Musiał tam być przez co najmniej dziesięć godzin. Nikt go nie szukał?
Lekarz znów pokręcił głową.
— Jego matka, ostatnia osoba z rodziny, zmarła na białaczkę przed południem.
— O Jezu. — Dyżurny chwycił się za głowę. — Ilu ich już umarło?
Jego rozmówca rozejrzał się po oddziale sanitarnym i przełknął ślinę.
— Niech pan sam oceni — odezwał się i po krótkiej przerwie dodał: — Wielu umarło lub jest w stanie krytycznym. Łącznie to już ponad połowa mieszkańców.
— Jeszcze trochę — powiedział dyżurny przyciszonym głosem — a ten bunkier naprawdę stanie się zbiorowym grobem. Promieniowanie wciąż wzrasta. Kiedy ostatni raz byłem przy śluzie, zmierzyłem sto rentgenów na godzinę. Wczoraj komputer wykrył niewielki wzrost skażenia na niższych poziomach. Dawka to około pięciu mikrosiwertów na godzinę. To niewiele, ale…
— …wielokrotnie przekracza normę — dokończył lekarz.
— Tak. Jeżeli nie dotrze do nas jakiś front atmosferyczny i nie przyniesie deszczu, promieniowanie będzie tylko rosnąć. A prognozy pogody nie otrzymaliśmy od dwóch tygodni.
Medyk milczał. Dyżurny spojrzał na niego wymownie i westchnął. Parne powietrze, przepełnione dwutlenkiem węgla, zakotłowało się w jego płucach i przyniosło falę mdłości. Zachwiał się, pokręcił parę razy głową i rzekł:
— Pójdę pomierzyć promieniowanie. W razie potrzeby wprowadzę zakaz opuszczania dolnego poziomu.
Lekarz pokiwał głową, ale jego twarz przybrała czujny wyraz.
— Dobrze się pan czuje? — spytał, patrząc, jak mężczyzna się chwieje.
Ten jedynie machnął ręką i ruszył w kierunku grodzi wyjściowej. W końcu sam udał się do swojego niewielkiego pokoju.
Miał coraz mniej pracy. Z godziny na godzinę umierali ludzie. Nawet sanitariusze zaczęli skarżyć się na różne niepokojące objawy. Niejeden z nich już odszedł.
Usiadł na swoim krześle, oparł ręce o biurko i wpatrzył się niewidzącym wzrokiem w wyobrażenie węża eskulapa wiszące na ścianie. Wiedział, że jeśli nic się nie zmieni, ten owinięty wokół laski gad pozostanie wkrótce bez zajęcia. Zastąpi go kostucha nosząca w ołowianym koszyku niewidzialną śmierć.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •
Tadeusz przypatrywał się kolejnym łóżkom stojącym na lepkiej, wilgotnej podłodze oddziału sanitarnego. Wciąż czuł ból, ale ten powoli ustępował zmęczeniu i dziwnemu uczuciu osłabienia. Wiedział, że został napromieniowany. Że może umrzeć. Nie wiedział tylko, kiedy to się stanie. Ta myśl powędrowała jednak do coraz bogatszego zasobu pytań, na które nie chciał znać odpowiedzi.
Opodal przeszła niska sanitariuszka z torebką elektrolitów dla jednego z chorujących. Każda taka wędrówka wyglądała na ostatnią. W każdej chwili mogło zabraknąć podstawowych środków medycznych.
Tadeusz leżał. Odliczał sekundy, potem zaś minuty. Wokół panowała cisza. Z rzadka dobiegał go odgłos kroków albo jęk pacjentów. Sam był bardzo spokojny. Po raz pierwszy w życiu zastanawiał się — przynajmniej na tyle, na ile pozwalał mu jego dziesięcioletni umysł — co się z nim stanie po śmierci. Czy można wierzyć religii? A może po prostu przyjdzie ciemność? Pytanie za pytaniem. Odpowiedzi wciąż brak.
Poczuł na swoim czole delikatny powiew wiatru. Popatrzył przed siebie, szukając źródła, ale niczego nie dostrzegł. Prąd powietrza ponownie wywołał dreszcz, a chłopiec podciągnął pod szyję cienki koc, którym był okryty.
— Halo? — zawołał słabo, próbując zwrócić na siebie uwagę.
Na nic zdała się jednak ta próba. Nie powiodła się też kolejna i jeszcze następna.
Chłód się wzmagał, chłopiec zaś zaczął drżeć pod swoim okryciem. Wtedy coś trzasnęło i zgasły wszystkie światła.
Otworzył usta z przerażenia, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk. Z każdym oddechem z jego płuc ulatywał cichy świst. Poczuł, jak serce pompuje do krwiobiegu dodatkową porcję adrenaliny. W końcu zapaliły się ciemnopomarańczowe lampy awaryjne.
Gdzieś w oddali zadudniło, jakby ktoś przetaczał ciężkie beczki. Chłopiec próbował się rozejrzeć, ale nie był w stanie nic dostrzec. Wreszcie jego uwagę przykuła gródź oddzielająca oddział sanitarny od reszty poziomu mieszkalnego.
Były to standardowe ciężkie drzwi, jakie napotykało się w całym schronie. Tak jak wszystkie inne te też skonstruowano z dwóch warstw stali i wewnętrznej warstwy o właściwościach pochłaniających promieniowanie — na wypadek skażenia korytarzy. Mogły wytrzymać spore naprężenia, choć ich przeznaczeniem nie była ochrona przed uderzeniem mechanicznym. Otwierało się je ręczną dźwignią, która odsuwała stalowe rygle.
Jego uszu dobiegł huk, tym razem nieco bliżej. Chłopiec poczuł, że dźwięk wstrząsnął podłogą i ścianami. Poza tym było cicho. Straszliwie cicho, jakby był ostatnim człowiekiem na oddziale.
Po chwili, od strony grodzi wyjściowej, rozległo się głuche uderzenie. Tadeusz przypatrzył się jej i początkowo nie mógł nic dostrzec. Kiedy nastąpił kolejny huk, powierzchnia grodzi wybrzuszyła się do środka. Chłopiec poderwał się i oparł na łokciu.
Wtedy wszystko się uspokoiło. Nastąpił metaliczny brzęk i drzwi się otworzyły, ukazując skąpany w krwistym świetle długi korytarz. Nikt tam jednak nie stał. Tadeusza ogarniał strach. Nie rozumiał, dlaczego wokół nie ma żadnego personelu medycznego. Nie rozumiał, dlaczego nie słyszał żadnych dźwięków oprócz odgłosu tętniącej mu w uszach krwi.
W głębi korytarza rozległo się znajome tykanie. Chłopiec podciągnął koc jeszcze wyżej.
„On nadchodzi!”, myślał. „Wraca po mnie!”
Odgłos zdawał się narastać, nadchodzić z pulsującego awaryjnymi światłami korytarza. W końcu stał się prawie tak głośny jak wtedy, kiedy Tadeusz słyszał go w przedsionku bunkra.
Aż wreszcie zobaczył. Potwora.
Sunął w powietrzu, a jego radioaktywną twarz oświetlały światła awaryjne. Gdy dostał się na oddział sanitarny, niewidzialna siła zatrzasnęła stalową gródź i zasunęła rygle. Nieubłaganie zbliżał się do miejsca, w którym leżał sparaliżowany ze strachu Tadeusz.
Wypalone oczy potwora ziały głęboką czernią. Zwiewne, niematerialne cielsko niczym chmura burzyło się i ewoluowało. Z pyska odchodziły płaty wyschniętej skóry, jakby łuszczącej się farby. Z rozdziawionej paszczy dobiegał terkot, chaotyczna kanonada zliczanych cząstek promieniotwórczych.
Tadeusz nie był w stanie wypowiedzieć słowa. Czuł wydobywający się z paszczy stwora chłód. Czuł na skórze potężną dawkę promieniowania jonizującego.
Bestia podpłynęła bliżej. Tadeusz próbował się wycofać, ale ciało wciąż odmawiało mu posłuszeństwa. Upiór wyciągnął przed siebie półprzeźroczystą, kościstą rękę pokrytą pęcherzami. Jego palce spoczęły na mokrym czole chłopca. Niespiesznym ruchem obracał głowę w kierunku jego twarzy.
Tadeusz zdał sobie sprawę, że staje się lekki. Jego głowa unosiła się w kierunku radioaktywnej paszczy. Chłopiec zamrugał nieprzytomnie. Wydawało mu się, że coś wysysa z niego życie. Że umiera.
Wtem dojrzał jasny promień. Nie wiedząc czemu, wstąpiła w niego nadzieja. Nie widział już bestii, nie widział oddziału, tylko ciemny tunel, na którego końcu znajdowało się oślepiające źródło światła. Tunel wzywał go, przyciągał. Nie miał siły się temu przeciwstawić. Był całkowicie bezwładny, pewny tego, że jest już martwy.
Spoza rzeczywistości dobiegł go zdławiony głos. Po chwili powtórzył się, ale znacznie wyraźniej. Konający Tadeusz z całą pewnością usłyszał:
— Wypierdalaj stąd!