Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Epoka diamentu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 września 2018
Ebook
32,50 zł
Audiobook
29,79 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Epoka diamentu - ebook

Kiedy John Hackworth po raz pierwszy dopuścił się przestępstwa, nawet nie zdawał sobie sprawy, co zapoczątkował i w jak gęstą sieć intryg się wplątał. W świecie, w którym wszystko jest na wyciągnięcie ręki, gdzie domowe kompilatory materii potrafią stworzyć niemal każdy żądany przedmiot, rozwój techniki determinuje los jednostki. O sile decyduje przynależność do grupy i umiejętność szybkiego reagowania na nadarzające się okazje. Ale świat ten skazany jest na zagładę. Jego przyszłość znalazła się w rękach małej dziewczynki, która przypadkowo weszła w posiadanie pewnej wielce istotnej księgi...

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66065-43-7
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Theta odwiedza modsalon;
godne uwagi cechy nowoczesnego uzbrojenia

Na zboczu wzniesienia dzwony świętego Marka wygrywały kurant, kiedy Bud podjechał do modsalonu, żeby zmodernizować swój czaszkolet. Miał śliczne, nowiuteńkie rolki, osiągające prędkość maksymalną od stu do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – w zależności od tego, ile ważył użytkownik i czy nosił aero, czy nie. Bud lubił obcisłe skóry, które podkreślały jego muskulaturę. Podczas poprzedniej wizyty w modsalonie, dwa lata temu, zapłacił za wszczepienie gromady żytów, stworków tak małych, że nie można ich zobaczyć ani dotknąć, które impulsami elektrycznymi pobudzały mięśnie zgodnie z programem maksymalizacji masy. W połączeniu z wbudowaną w przedramię pompą testosteronu dawały efekt porównywalny z ćwiczeniem na siłowni przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu – z tą różnicą, że Bud nie musiał nic robić i w ogóle się nie pocił. Jedyna niedogodność polegała na tym, że na skutek tarmoszących go stale impulsów robił się nieco spięty. Wprawdzie zdążył się do tego przyzwyczaić, ale na rolkach wciąż czuł się trochę niepewnie, zwłaszcza kiedy leciał setką przez tłum na ulicy. Mało kto próbował go jednak zaczepiać, nawet kiedy Bud go przewrócił, a po dzisiejszym dniu już nikt nigdy nie ośmieli się wejść mu w drogę.

Z ostatniej akcji w roli pozoranta cudem wyszedł bez szwanku, za to mniej więcej z tysiącem ujm w kieszeni. Jedną trzecią tej sumy wydał już na nowe ciuchy (głównie czarne skóry), jedną trzecią na rolki, a teraz resztę zamierzał przepuścić w modsalonie. Oczywiście mógł kupić czaszkolet znacznie taniej, w tym celu musiałby jednak przedostać się Groblą do Szanghaju i tam spiknąć z jakimś działającym na czarno Przybrzeżnym, który nie tylko załatwiłby mu gratisową infekcję kości, ale przy okazji jeszcze go obrobił w znieczuleniu. Poza tym do Szanghaju wpuszczali tylko dziewice i gdyby Bud – z wbudowanym czaszkoletem – chciał pokonać Groblę, musiałby słono zapłacić całej gromadzie szanghajskich gliniarzy. Zresztą nie było sensu na tym oszczędzać. Czekały go nieograniczone perspektywy: właśnie rozpoczynał wspinaczkę po szczeblach długiej i skrajnie niebezpiecznej kariery powiązanej z handlem narkotykami, a ostatnia robótka miała być czymś w rodzaju płatnego przesłuchania. Topowy system uzbrojenia był rozsądną inwestycją na początek.

Przeklęte dzwony wygrywały we mgle swoją melodię. Półgłosem wydał polecenie aktywujące system muzyczny. Synchroniczna matryca akustyczna, rozpięta na powierzchni bębenków usznych jak pestki rozrzucone na truskawce, posłusznie podbiła głośność, nie zdołała jednak zagłuszyć głębokich basów karylionu, od których wibrowały wszystkie kości długie w ciele Buda. Przyszło mu do głowy, że korzystając z wizyty w modsalonie, mógłby kazać rozwiercić prawy wyrostek sutkowaty i wymienić baterie; miały ponoć wystarczać na dziesięć lat, ale miał je już od sześciu i słuchał muzyki bez przerwy. I to głośno.

W kolejce czekało troje ludzi. Usiadł i wziął do ręki leżący na stoliku mediatron, do złudzenia przypominający brudny i wymięty arkusz niezapisanego papieru.

– Roczniki samoobrony – powiedział dostatecznie głośno, żeby wszyscy w salonie go usłyszeli.

Na pustej stronicy zmaterializowało się logo jego ulubionego mediawlewu. Mediaglify (w większości te najfajniejsze, animowane) ułożyły się w schludne wiersze i kolumny. Wyszukał wśród nich symbol porównania i pstryknął w niego paznokciem. Na arkusz wypłynęła nowa ławica mediaglifów, otaczająca większe okna, w których pracownicy Roczników wypróbowywali różne modele czaszkoletów na żywych i martwych obiektach.

Odrzucił mediatron z powrotem na stolik: nad tym porównaniem ślęczał od wczoraj, a skoro nie nastąpiła żadna aktualizacja, nie zamierzał zmieniać podjętej decyzji.

Pierwszy z klientów przyszedł zrobić sobie tatuaż, co zajęło jakieś dziesięć sekund. Drugi chciał tylko załadować czaszkolet świeżą amunicją, co trwało niewiele dłużej. Dziewczyna zażyczyła sobie wymiany części żytów w podkładzie interaktorskim, głównie wokół oczu, gdzie pojawiły się pierwsze zmarszczki. Taki zabieg wymagał nieco więcej czasu, więc Bud znowu sięgnął po mediatron i włączył swój ulubiony interakt Stul dziób, bo zginiesz!

Właściciel salonu chciał zobaczyć ujmy, zanim przystąpi do instalacji czaszkoletu. W innych okolicznościach mogłoby mu to zostać poczytane za obelgę, ale tutaj, na Terytoriach Dzierżawionych, była to standardowa praktyka biznesowa. Upewniwszy się, że nie zostanie wykiwany, spryskał Budowi czoło środkiem znieczulającym, naciął i odciągnął płat skóry, po czym przesunął mu nad głowę maszynę zamontowaną na delikatnym zrobotyzowanym wysięgniku niczym narzędzie dentystyczne. Maszyna – poruszająca się z niepokojącą prędkością i determinacją – samoczynnie nakierowała się na stary czaszkolet. Bud, nieustająco pobudzony na skutek działania stymulatorów mięśniowych, odruchowo się wzdrygnął, ale automat na wysięgniku był od niego sto razy szybszy i bezbłędnie wyłuskał mu broń z głowy. Modartysta śledził przebieg zabiegu na monitorze; nie miał nic do roboty poza snuciem komentarza:

– Otwór w czaszce ma nierówne krawędzie. Maszyna wyrówna go i powiększy jego średnicę... Już. A teraz wstawimy nowy czaszkolet.

Nieprzyjemny zgrzyt rozszedł się po czaszce Buda, gdy robot zamontował mu nową broń. Przypomniały mu się lata młodości, gdy zdarzało się czasem, że któryś z kumpli postrzelił go w łepetynę z wiatrówki.

Natychmiast rozbolała go głowa.

– Na razie jest w niej sto ziaren kukurydzy – powiedział modartysta – żeby mógł pan przetestować irmo. Jak się pan z nim oswoi, załadujemy prawdziwą amunicję.

Naciągnął płat skóry na miejsce i umocował klamerkami, żeby nie zostały blizny. Za dodatkową opłatą mógł celowo zostawić w tym miejscu charakterystyczną bliznę, żeby wszyscy wiedzieli, że właściciel jest uzbrojony, ale Bud słyszał, że niektóre laski tego nie lubią. Rządzący jego związkami z płcią przeciwną melanż pierwotnych impulsów, mętnych domniemań, wypaczonych teorii, zasłyszanych skrawków rozmów, na wpół zapomnianych kiepskich rad oraz fragmentów przerysowanych (bez wątpienia) anegdot, który w praktyce niczym nie różnił się od zbioru przesądów, w tej akurat chwili podpowiadał mu, że lepiej będzie nie dopominać się o bliznę.

Zwłaszcza że miał całkiem ładną kolekcję celowników – nieprzesadnie gustownych okularów przeciwsłonecznych z krzyżem celowniczym wstawionym w szkło przed dominującym okiem. Rewelacyjnie wpływały na precyzję strzału, a przy tym miały charakterystyczny wygląd i trudno było ich nie zauważyć. Wszyscy wiedzieli, że z klientem w celownikach nie ma żartów.

– Proszę spróbować – powiedział modartysta.

Obrócił Buda wraz z ogromnym, wiekowym fotelem fryzjerskim obitym pomarszczoną folią i Bud zobaczył ustawionego w kącie manekina, który nie miał twarzy ani włosów i był – podobnie jak ściana za jego plecami – calusieńki upstrzony maleńkimi śladami przypaleń.

– Status – powiedział Bud.

Czaszkolet zabrzęczał cicho w odpowiedzi.

– Przygotuj – polecił i usłyszał kolejne buczenie.

Spojrzał prosto na manekina.

– Wal.

Wymówił to słowo szeptem, nie poruszając wargami, ale czaszkolet i tak je wyłapał. Lekki odrzut szarpnął głową Buda. Z kąta, w którym stał manekin, dobiegło zaskakujące POP!, któremu towarzyszył błysk światła na ścianie nad jego głową.

Ból pod czaszką Buda się wzmógł, ale on nie zwracał na to uwagi.

– Strzela szybszą amunicją, dlatego trzeba celować nieco niżej – wyjaśnił modartysta.

Bud spróbował jeszcze raz i tym razem trafił manekina prosto w szyję.

– Piękny strzał! Gdyby miał pan załadowany hellfire, urwałoby mu łeb. Widzę, że zna się pan na rzeczy. Proszę tylko pamiętać o dodatkowych opcjach. Ma pan trzy magazynki, może pan na bieżąco zmieniać rodzaj amunicji.

– Wiem, czytałem o tym modelu – odparł Bud i wydał polecenie czaszkoletowi: – Seria, dziesięć, średnie skupienie.

Następne bezgłośne „wal” znacznie mocnej targnęło mu głową wstecz. Dziesięć POP! rozległo się jednocześnie, pociski posiekały manekina i ścianę z tyłu. W powietrzu zgęstniał dym, zapachniało palonym plastikiem.

– W serii można wystrzelić do stu pocisków – dodał właściciel salonu. – Chociaż wtedy odrzut mógłby panu przetrącić kark.

– Chyba wiem już wszystko. Ładuj: pierwszy magazynek setka paraliżujących elektryków, drugi obezwładniacze, trzeci hellfire’y. I załatw mi jakąś aspirynę, do cholery.

Źródło Wiktorii; opis jego otoczenia

Wloty powietrza Źródła Wiktorii strzelały ze szczytu Królewskiej Oranżerii Ekologicznej niczym bukiet wysokich na sto metrów kalii. Analogii dopełniało znajdujące się pod nimi odwrócone do góry nogami drzewo przewodów instalacyjnych, które jak fraktalna plątanina korzeni rozchodziły się w diamentoidowej skale Nowego Zhoushanu i kończyły w ciepłych wodach Morza Południowochińskiego: nieprzeliczone mrowie kapilar tworzyło pas wokół rafy intelkoralowej, kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią wody. Jedna duża rura zasysająca wodę działałaby z grubsza tak samo, podobnie jak i pęk kalii można by zastąpić pojedynczą wielką, wyjącą paszczą, w której jakiś zakrwawiony filtr wyłapywałby śmieci i ptaki, zanim te zdołałyby zatkać instalację.

Byłoby to jednak nieekologiczne. Geotekci z Imperial Tectonics nie rozpoznaliby ekosystemu, nawet gdyby zamieszkali w samym jego środku, wiedzieli jednak, że ekosystemy stają się wybitnie męczące, gdy tylko coś się w nich spieprzy. Dlatego chronili środowisko z tym samym niewzruszonym, tępym, zielonym uporem, z jakim podchodzili do projektowania przekopów i kładek dla zwierząt. I dlatego właśnie woda do Źródła Wiktorii sączyła się przez mikrorurki (nieco podobnie, jak gdzie indziej wsiąkała w piasek na plaży), a powietrze spływało w głąb artystycznie uformowanych wykładniczych krzywizn niebotycznych kalii. Każdy z tych precyzyjnie wyrysowanych kształtów w przestrzeni parametrycznej znajdował się bardzo blisko jakiegoś centralnie położonego ideału. Były dostatecznie mocne, żeby oprzeć się tajfunom, a zarazem wystarczająco elastyczne, by giąć się i szeleścić na wietrze. Ptaki, które zabłądziły do ich wnętrza, wyczuwały wciągający je w czeluść gradient ciśnienia i zwyczajnie wylatywały na zewnątrz, zanim jeszcze zdążyły spanikować na tyle, żeby się zesrać.

Kalie wykwitały z wielkiego jak stadion lekkoatletyczny wazonu z rżniętego kryształu, zwanego Diamentowym Pałacem i otwartego dla zwiedzających. Turyści, zażywający ruchu emeryci i zdyscyplinowani uczniowie w szkolnych mundurkach włóczyli się po nim non stop, popatrując przez ściany ze szkła (ściślej rzecz biorąc – z litego diamentu, który był od szkła tańszy) na kolejne segmenty molekularnej linii demontażowej, jaką było Źródło Wiktorii. Zanieczyszczone powietrze i woda trafiały do zbiorników. Obok każdego zbiornika znajdował się drugi, podobny, zawierający nieco czystsze powietrze lub nieco czystszą wodę. Po powtórzeniu tej procedury kilkadziesiąt razy zbiorniki znajdujące się na samym końcu były wypełnione idealnie czystym azotem i idealnie czystą wodą.

Ciąg zbiorników nazywano „kaskadą”, lecz turyści, którzy nie dostrzegali w nim niczego godnego sfotografowania, nie doceniali też abstrakcyjnego inżynierskiego poczucia humoru jego twórców. To, co najciekawsze, działo się w obrębie rozdzielających zbiorniki ścian, które nie były zwykłymi ścianami, lecz niemal nieskończonymi matrycami submikroskopijnych kółeczek, opatrzonych wieloma łopatkami i pozostających w ciągłym ruchu. Każda łopatka wyłapywała cząsteczkę azotu lub wody z brudniejszego zbiornika, po czym – dokonawszy obrotu wokół własnej osi – wyrzucała ją na drugą, czystą stronę. Wszystko, co nie było azotem lub wodą, nie było przez kółeczka wyłapywane, toteż nie mogło się przedostać przez „ścianę”. Inne kółeczka odpowiadały za wychwytywanie użytecznych pierwiastków śladowych, takich jak węgiel, siarka i fosfor, które doprowadzano następnie do postaci czystej w równolegle zestawionych mniejszych kaskadach. Oczyszczone pierwiastki trafiały do zbiorników, skąd można było je następnie pobrać do konstrukcji prostych, lecz przydatnych gadżetów molekularnych. Wszystko to ostatecznie lądowało na taśmociągach molekularnych znanych pod wspólną nazwą „podajnika”, którego wylotami były Źródło Wiktorii i pół tuzina innych źródeł w Atlantydzie/Szanghaju.

Komplikacje finansowe w życiu Buda; wizyta u bankiera

Bud był zaskoczony, że tak długo nie musiał używać czaszkoletu. Sama świadomość, że go ma, skutkowała z jego strony takim sposobem bycia, że nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiał mu się postawić, zwłaszcza kiedy dodatkowo zobaczył celowniki i czarne skóry. Wystarczyło, że Bud krzywo na kogoś spojrzał, żeby postawić na swoim.

Nadszedł czas, aby wspiąć się wyżej po drabinie. Szukał pracy jako czujka, ale nie było z tym łatwo. Branża farmaceutyków alternatywnych opierała się na topowym systemie błyskawicznych dostaw na żądanie; nikt nie przechowywał znaczniejszych zapasów magazynowych, żeby w razie wpadki policja nie znalazła za dużo dowodów. Towar wytwarzano w nielegalnych kompilatorach materii poukrywanych w pustostanach w tanich blokach, skąd gońcy dostarczali go do dilerów na ulicach. Przez cały czas okolicę patrolowała probabilistycznie rozproszona armia czujek i pozorantów: nigdzie nie zatrzymywali się na dość długo, żeby ktoś mógł im zarzucić włóczęgostwo, i na bieżąco monitorowali ruchy policji i policyjnych kapsuł obserwacyjnych na wbudowanych w okulary przeciwsłoneczne wyświetlaczach przeziernych.

Kiedy swojemu poprzedniemu szefowi powiedział, żeby się walił, był praktycznie pewien, że bez trudu zaczepi się gdzieś indziej w roli gońca. Niestety, nic z tego nie wyszło, a od tamtej pory z Ameryki Północnej przybyły kolejne dwa latające olbrzymy i wypluły na rynek pracy tysiące sztuk białego i czarnego ścierwa. A teraz Budowi kończyły się pieniądze i miał serdecznie dość darmowego żarcia z ogólnodostępnych kompilatorów materii.

Peacock Bank był przystojnym mężczyzną ze szpakowatą kozią bródką; pachniał cytrusami i nosił niezwykle elegancki dwurzędowy garnitur, który ładnie podkreślał jego wąską talię. Urzędował w zapuszczonym biurze na pięterku, nad agencją turystyczną, w szemranej okolicy pomiędzy aerodromem i obstawionym burdelami nabrzeżem.

Podali sobie ręce na powitanie, po czym bankier oparł się tyłem o skraj biurka i bez słowa, ze skrzyżowanymi na piersi rękami, wysłuchał bajdurzenia Buda. Od czasu do czasu kiwał głową, jakby Bud powiedział coś wyjątkowo ważnego. Było to trochę niepokojące, bo Bud miał świadomość, że cała jego historyjka jest od początku do końca wyssana z palca. Słyszał jednak, że ci kolesie z kropką na czole bardzo lubią się chełpić tym, iż każdemu klientowi poświęcają równie dużo uwagi.

W jakimś przypadkowo wybranym momencie przedłużającego się monologu bankier przerwał Budowi, podnosząc na niego wzrok.

– Interesuje pana oferta kredytu odnawialnego – stwierdził takim tonem, jakby był tym mile zaskoczony, co jednak wydawało się mało prawdopodobne.

– Chyba można tak powiedzieć – przytaknął ostrożnie Bud. Trochę żałował, że brakuje mu biegłości w posługiwaniu się taką elegancką terminologią.

Bankier wyjął zza pazuchy złożoną na troje kartkę papieru.

– W takim razie zechce pan łaskawie zapoznać się z treścią tej broszury – powiedział do Buda, po czym przemówił do samej broszury: krótko, pośpiesznie, w nieznanym Budowi języku.

Kiedy Bud wziął ją od niego, na pustej dotychczas stronicy wyświetliło się ładne animowane, kolorowe logo i zabrzmiała muzyczka. Logo rozkwitło w pawia, a pod nim rozpoczęła się prezentacja wideo prowadzona przez drugiego podobnego jegomościa, który wyglądał trochę jak Hindus, ale też trochę jak Arab.

– Parsowie witają w Peacock Banku – powiedział.

– Co to są Parsowie? – zapytał Bud.

Bankier przymknął nieco powieki i skinieniem bródki wskazał broszurę, która tymczasem podchwyciła pytanie i wdała się w wyjaśnienia. Bud pożałował, że zapytał, ponieważ w odpowiedzi usłyszał masę bzdetów na temat tych całych Parsów, którym najwyraźniej strasznie zależało na tym, żeby nikt ich nie pomylił z kropkogłowymi, Pakistańcami czy Arabusami – chociaż oczywiście nie mieli absolutnie nic przeciwko tym grupom etnicznym. Starał się wprawdzie, jak mógł, nie słuchać tych wyjaśnień, ale mimo woli przyswoił sobie więcej, niżby chciał, informacji o Parsach, ich porąbanej religii, zamiłowaniu do łazęgostwa, a nawet o ich zakichanej kuchni (jej opisy brzmiały dziwacznie, ale i tak pociekła mu ślinka). W końcu broszura wróciła do spraw bieżących, czyli kredytu odnawialnego.

Bud wiedział, jak to działa. Peacock uprawiał taki sam rozbój jak wszyscy inni: jeżeli bank zaakceptował klienta, od razu na miejscu wszczepiał mu swoją kartę. Ci z Peacocka wstrzeliwali ją w grzebień biodrowy, inni woleli kości czaszki; nadawała się do tego celu każda duża kość znajdująca się płytko pod skórą. Musiała być duża, ponieważ karta potrzebowała łączności radiowej, musiała zatem dysponować dostatecznie długą anteną, żeby wychwytywała fale radiowe. Potem zrobienie zakupów wymagało już tylko wejścia do sklepu i poproszenia o towar. Sprzedawca, Peacock Bank i karta w biodrze załatwiali resztę.

Banki różniły się między sobą filozofią naliczania odsetek, wysokością minimalnych spłat miesięcznych i tym podobnymi duperelami, które dla Buda nie miały absolutnie żadnego znaczenia. Interesowało go, co bank zrobi, kiedy klient zacznie zalegać ze spłatą, dlatego odczekawszy chwilę, aby udać, że z uwagą słucha całego tego pieprzenia o stopach procentowych, zapytał – od niechcenia, jakby dopiero teraz przyszło mu to do głowy – o politykę windykacyjną.

Bankier wyjrzał przez okno, jakby w ogóle nie usłyszał jego pytania.

Ścieżka dźwiękowa płynnie przeszła w miły dla ucha jazzowy kawałek, na stronie wyświetlił się zaś obraz wieloetnicznej grupy ludzi obojga płci, którzy zupełnie nie przypominali upokorzonych przestępców kredytowych. Siedzieli przy stole i składali etniczną biżuterię z dużych elementów; świetnie się przy tym bawili, przekomarzając się i popijając herbatę. Zdaniem Buda tej herbaty było stanowczo za dużo; na wiele rzeczy potrafił być całkiem ślepy, był za to skrajnie wyczulony na wszelką manipulację medialną. Musiało im bardzo zależeć na uwypukleniu tego herbacianego wątku.

Z zadowoleniem odnotował, że ludzie przy stole noszą normalne ciuchy, nie żadne uniformy, oraz że nikt nie próbuje oddzielać mężczyzn od kobiet.

– Peacock Bank prowadzi obejmującą cały świat sieć czystych, bezpiecznych i przestronnych przytułków. Gdyby podczas naszej współpracy nieprzewidziane okoliczności pokrzyżowały wam plany albo gdybyście przez przypadek źle ocenili swoje perspektywy finansowe, możecie mieć pewność, że niedaleko od domu znajdziecie przytulne lokum na czas niezbędny, by wspólnie z bankiem wyjaśnić wszystkie wątpliwości. Mieszkańcy przytułków Peacock Banku mają do dyspozycji własne łóżka, a w niektórych przypadkach nawet własne pokoje. Oczywiście dzieci będą wam mogły towarzyszyć podczas całego pobytu. Zapewniane przez nas warunki pracy należą do najlepszych w branży, a dzięki wysokiej wartości dodanej naszej etnicznej biżuterii macie gwarancję, że bez względu na skalę napotkanych komplikacji wasza trudna sytuacja zostanie błyskawicznie uregulowana.

– A jaką macie... ehm... strategię pilnowania, żeby ludzie... no, wie pan... przychodzili wtedy, kiedy powinni przyjść? – spytał Bud.

Bankier stracił zainteresowanie rozmową. Wyprostował się, obszedł biurko dookoła i usiadł przy nim ze wzrokiem utkwionym w widoczny ponad wodą Pudong i Szanghaj.

– Broszura nie obejmuje takich detali – odparł – ponieważ większość naszych potencjalnych klientów nie podziela pańskiego przywiązania do szczegółów odnoszących się do tego akurat aspektu naszej współpracy. – Wydmuchnął powietrze przez nos jak człowiek, który uparcie nie chce poczuć jakiegoś zapachu, i skubnął bródkę. – Procedura egzekucyjna jest trzyetapowa. Każdy etap ma swoją sympatyczną nazwę, naturalnie, ale z praktycznego punktu widzenia rzecz przedstawia się następująco. Faza pierwsza: uprzejme napomnienie. Faza druga: zdecydowane przekroczenie progu bólu. Faza trzecia: widowiskowa śmierć.

Bud miał ochotę pokazać temu całemu Parsowi, co znaczy widowiskowa śmierć, ale zdawał sobie sprawę, że gość – jak na bank przystało – dysponuje zapewne niezłą ochroną. Poza tym procedura wyglądała w gruncie rzeczy dosyć standardowo i był poniekąd wdzięczny facetowi, że wyłożył mu ją bez ogródek.

– W porządku – powiedział. – Będziemy w kontakcie. Mogę zatrzymać broszurę?

Pars machnięciem ręki odprawił go razem z broszurą i Bud wrócił na ulicę w poszukiwaniu łaskawszych warunków kredytowych.

Przybycie członka rodu królewskiego;
Hackworthowie lecą na wycieczkę;
przyjęcie urodzinowe księżniczki Charlotte;
Hackworth poznaje arystokratę

Było piątkowe popołudnie. Trzy kopulaste kapsuły szybowały ponad dachami i ogrodami Atlantydy/Szanghaju niczym zarodniki wielkiej jak księżyc tykwy. Dwa maszty cumownicze wykiełkowały i wystrzeliły pod niebo z owalnych jak boisko do krykieta lądowisk w Parku Źródła Wiktorii. Najmniejszy z powietrznych statków, niosący banderę rodziny królewskiej, zawisł w górze, gdy dwa pozostałe, większe, obniżyły lot, kierując się na lądowiska. Ich zewnętrzne powłoki były prawie przezroczyste: zamiast tłumić światło, odbijały je, zażółcały i marszczyły, rozsiewając dookoła ogromne abstrakcyjne wzory z jasnych i ciemniejszych plam, które dzieci – poubierane w odświętne krynoliny i szykowne garniturki z krótkimi spodniami – próbowały łapać w ręce. Grała orkiestra dęta. Drobniutka postać w białej sukience stała przy relingu „Atlantisa” i machała do dzieci w dole. Domyślając się, że to dzisiejsza jubilatka, księżniczka Charlotte we własnej osobie, dzieciaki również machały do niej i wiwatowały w odpowiedzi.

Fiona Hackworth spacerowała po Królewskiej Oranżerii Ekologicznej w towarzystwie rodziców, którzy, idąc po obu jej stronach, pilnowali, żeby nie ubrudziła sukni ziemią i liśćmi. Strategia ta nie okazała się wprawdzie stuprocentowo skuteczna, ale John i Gwendolyn paroma szybkimi ruchami rąk zdołali przenieść większość brudu z sukienki na swoje białe rękawiczki, skąd ulotnił się w powietrze. Większość współczesnych rękawiczek męskich i damskich produkowano z mikroskopijnych fabrykuł, które samoczynnie odrzucały brud. Można było wrzucić rękawiczkę w błoto, a ona i tak po kilku sekundach stałaby się na powrót śnieżnobiała.

Hierarchia prywatnych kabin na „Ætherze” idealnie odpowiadała następstwu statusu jego pasażerów, ponieważ te części statku można było dowolnie dekompilować i odtwarzać pomiędzy kolejnymi rejsami. Dla lorda Finkle-McGrawa, trojga jego dzieci z małżonkami oraz Elizabeth (pierwszej – i na razie jedynej – wnuczki) statek opuścił prywatny eskalator, który zawiózł ich do apartamentu na samym dziobie, skąd roztaczała się panorama obejmująca niemal sto osiemdziesiąt stopni widnokręgu.

Kabiny dalej od dziobu zajmował mniej więcej tuzin lordów udziałowców, którzy nosili tytuły skromnych hrabiów i baronów, a na statku podróżowali w mniej wykwintnych kajutach w towarzystwie raczej swoich wnuków niż dzieci. Następna w kolejności była kadra kierownicza – dyrektorowie w ciemnych kamizelkach mających maskować pokaźne brzuchy i przyozdobionych zawieszonymi na złotych dewizkach miniaturowymi skrzynkami poczty elektronicznej, telefonami, latarkami, tabakierkami i innymi fetyszami. Większość ich dzieci osiągnęła wiek, w którym mogły uchodzić za przeurocze wyłącznie w oczach własnych rodziców; gabaryty, przy których rozpierająca je energia stawała się raczej zagrożeniem niż źródłem zachwytów; oraz poziom inteligencji, przy którym miejsce dziecinnej niewinności zajmowała doprowadzająca do szału bezczelność. Pszczoła fruwająca w poszukiwaniu nektaru jest śliczna mimo ewentualnego zagrożenia użądleniem z jej strony; to samo zachowanie u trzykrotnie większego szerszenia każe nam się od razu rozglądać za podręczną packą na owady. Dlatego na szerokich eskalatorach prowadzących do kabin pierwszej klasy wiele dziecięcych przedramion dostawało się w kleszcze ojcowskich uścisków, gdy rodziciele w przekrzywionych cylindrach syczeli przez zaciśnięte zęby i rozglądali się na wszystkie strony w poszukiwaniu niepożądanych świadków.

John Percival Hackworth był inżynierem. Większość inżynierów podróżowała w maciupeńkich kajutach z rozkładanymi łóżkami, ale Hackworth – jako noszący zaszczytny tytuł artifeksa i kierujący zespołem przy realizacji tego akurat projektu – zasłużył sobie na prywatną kabinę drugiej klasy z podwójnym łożem małżeńskim i dostawką dla Fiony. Tragarz przyniósł bagaże do kabiny mniej więcej w tym samym momencie, kiedy „Æther” ruszył w dalszą drogę. Zanim statek obrał kurs na południe, maszt cumowniczy – diamentoidowy słup kratownicowy o wysokości dwudziestu metrów – został wchłonięty przez owalny plac, który znów stał się gładki jak powierzchnia stołu bilardowego. Park znajdujący się w bezpośrednim sąsiedztwie Źródła Wiktorii był podziurawiony jak rzeszoto mnóstwem podziemnych wylotów podajnika, co pozwalało błyskawicznie wyprodukować dowolny pożądany rekwizyt.

Kabina Hackworthów znajdowała się przy prawej burcie, dlatego oddalając się od Nowego Zhoushanu, mogli podziwiać zachód słońca nad Szanghajem, spowitym w wiecznie zalegający nad nim całun węglowego dymu. Gwendolyn przez godzinę czytała Fionie bajki na dobranoc. John w tym czasie przejrzał wieczorne wydanie „Timesa”, a następnie rozłożył na niedużym biurku jakieś swoje papiery. Później oboje przebrali się w stroje wieczorowe (po cichutku, żeby nie obudzić Fiony), o dziewiątej wyszli z kabiny, zamknęli drzwi na klucz i kierując się dźwiękami muzyki, trafili do głównej sali balowej na pokładzie „Ætheru”, gdzie właśnie zaczynały się tańce. Podłogę sali stanowiła lita płyta przezroczystego diamentu. W przyćmionym świetle zdawali się unosić nad roziskrzoną księżycowym blaskiem powierzchnią Pacyfiku, kiedy tańczyli kolejno walca, menueta, lindy hopa i electric slide.

* * *

Wschód słońca zastał trzy statki powietrzne zawieszone nad Morzem Południowochińskim, z dala od wszelkiego lądu. Ocean był w tym rejonie stosunkowo płytki, ale wiedzieli o tym tylko Hackworth i paru innych inżynierów. Z okna kabiny Hackworthów roztaczał się całkiem zacny widok, lecz John wstał wcześnie i zaklepał sobie dogodne miejsce na diamentowej posadzce sali balowej. Następnie zamówił u kelnera espresso i „Timesa” i miło spędzał czas, podczas gdy Gwen i Fiona szykowały się na nadejście nowego dnia. Wszędzie dookoła podekscytowane dzieci snuły przypuszczenia na temat tego, co miało się wkrótce wydarzyć.

Gwen i Fiona przybyły wystarczająco późno, żeby John zainteresował się ich przedłużającą się nieobecnością; zdążył przez ten czas z dziesięć razy sprawdzić godzinę na swoim mechanicznym zegarku kieszonkowym, aż w końcu ściskając go w ręce, nerwowymi ruchami na przemian otwierał i zamykał kopertę. Siadając na przejrzystej podłodze, Gwen podkuliła długie nogi i w prześliczny sposób rozpostarła wokół spódnicę, czym ściągnęła na siebie jadowite spojrzenia tych kobiet, które postanowiły nie siadać. John z ulgą stwierdził, że większość zgromadzonych stanowią inżynierowie niższej rangi lub małżonki takowych. Nikt naprawdę ważny nie musiał się fatygować do sali balowej.

Fiona opadła na czworaka i z zadartą pupą prawie przycisnęła buzię do diamentu. Hackworth ujął w palce kanty zaprasowanych nogawek, leciuteńko je podciągnął i przyklęknął na jedno kolano.

Intelkoral eksplodował z głębiny z gwałtownością, która wstrząsnęła nawet Hackworthem, chociaż przecież nadzorował cały projekt i śledził wszystkie próby od początku. Widziany przez ciemną powierzchnię oceanu rozkwit rafy przypominał eksplozję oglądaną przez potrzaskaną szybę, a Hackworthowi przywodził na myśl wstrzykniętą do kawy strugę gęstej śmietanki, która odbija się od dna filiżanki wzburzonym fraktalnym kwiatem i twardnieje w zderzeniu z powierzchnią. Szybkość tego procesu była efektem starannie przemyślanej sztuczki. Intelkoral rozrastał się w tym miejscu od trzech miesięcy: zasilany nadprzewodnikiem, który specjalnie na tę okazję wyhodowano na dnie oceanu, czerpał niezbędne do rozwoju atomy bezpośrednio z wody morskiej i rozpuszczonych w niej gazów. Ewolucja koralu wyglądała na pozór chaotycznie – i w pewnym sensie taka właśnie była, chociaż każda litocząstka dokładnie wiedziała, gdzie ma się znaleźć i jaką rolę spełnić. Litocząstki – czworościenne klocki budowlane z wapnia i węgla – miały rozmiar ziarenka maku, własne zasilanie, mózg i system nawigacyjny. Podniosły się z dna oceanu na sygnał dany przez księżniczkę Charlotte, która rankiem znalazła pod poduszką urodzinowy prezent. Otworzywszy paczuszkę, zobaczyła w środku złoty gwizdek na łańcuszku. Wyszła na balkon i dmuchnęła w gwizdek.

Koral zbiegał się ku miejscu powstania wyspy ze wszystkich stron; niektóre litocząstki musiały przebyć nawet kilka kilometrów, żeby zająć wskazane miejsce. Przy tej okazji wypierały ilość wody równą objętości wyspy, rzędu kilku lub kilkunastu kilometrów sześciennych. Efektem ich zachowania była wściekła kipiel. Na widok potężnego wybrzuszenia powierzchni morza niektóre dzieci zaczęły krzyczeć, bojąc się, że woda wystrzeli w górę i zagarnie statek powietrzny – i rzeczywiście, kilka kropel bryznęło na diamentowy brzuch pojazdu, na co pilot zareagował lekkim zwiększeniem wysokości. Szybki manewr wywołał serdeczne wybuchy śmiechu ze strony zebranych w sali balowej ojców, zachwyconych złudzeniem zagrożenia i bezsilnością natury.

W końcu piana i wodna mgła rozpłynęły się i odsłoniły nową wyspę, która w pierwszych promieniach słońca przybrała łososiowy odcień. Oklaski i wiwaty przycichły do profesjonalnego pomruku, za to trajkotanie zaskoczonych dzieci, piskliwe i bardzo głośne, było trudne do zniesienia.

Trzeba było poczekać jeszcze około dwóch godzin. Hackworth pstryknięciem palców przywołał kelnera i zamówił świeże owoce, sok, gofry i dolewkę kawy; nic nie stało na przeszkodzie, żeby porozkoszować się sławną kuchnią „Ætheru”, gdy z wyspy będą kiełkowały zamki, fauny, centaury i niezwykłe lasy.

Księżniczka Charlotte była pierwszą istotą ludzką na zaczarowanej wyspie. Kiedy zeszła z „Atlantisa” po trapie, towarzyszyły jej dwie rówieśniczki. W ozdobionych powiewającymi wstążkami czepkach przypominały dzikie kwiaty. Zabrały ze sobą koszyczki do zbierania pamiątek, które jednak dość szybko oddały guwernantkom. Księżniczka odwróciła się do zacumowanych w odległości dwustu metrów „Ætheru” i „Chinooka” i przemówiła. Mimo że nie podnosiła głosu, wszyscy dobrze ją słyszeli: nanofon, wszyty w koronkowy kołnierzyk sukienki i sprzężony z synchroniczną matrycą akustyczną wbudowaną w górną warstwę materii wyspy, doskonale przekazywał dźwięki.

– Chciałabym podziękować lordowi Finkle-McGrawowi i wszystkim pracownikom Machine-Phase Systems Limited za ten przecudny prezent urodzinowy. A teraz powiedzcie mi, drogie dzieci z Atlantydy/Szanghaju, czy chcecie być gośćmi na moim przyjęciu urodzinowym?

Dzieci z Atlantydy/Szanghaju odpowiedziały chóralnym „tak!” i tłumnie zbiegły z pokładów obu statków; na wszelki wypadek opuszczono wszystkie trapy, aby uniknąć tworzenia się wąskich gardeł, w których ścisk mógłby skutkować wypadkiem lub – Boże uchowaj! – nieuprzejmością. Z początku dzieci po prostu uciekały ze statków jak gaz wypuszczony z butelki, dopiero po dłuższej chwili ich uwagę przyciągnęły pierwsze cudowności: centaur o wzroście dobrych ośmiu stóp, który kroczył dostojnie po łące w towarzystwie rozbrykanych syna i córki; gromadka małych dinozaurów; jaskinia w łagodnym zboczu, która zapowiadała się nadzwyczaj magicznie; droga wijąca się po stoku w kierunku widocznych na sąsiednim wzgórzu ruin zamku.

Dorośli w większości zostali na statkach, dając dzieciom czas, żeby się wyszumiały, ale lord Finkle-McGraw szedł po wysepce w stronę „Atlantisa” i z zaciekawieniem poszturchiwał ziemię laską, jakby chciał się upewnić, że podłoże jest stosowne dla królewskich stóp.

Po trapie „Atlantisa” zeszli mężczyzna i kobieta: w lekkiej sukience w kwiaty, odważnie zapuszczającej się na płynne pogranicze oddzielające skromność od letniej wygody, i ze stosownie dobraną parasolką Wiktoria II, królowa Atlantydy, w eleganckim garniturze z beżowego płótna jej mąż, książę małżonek, który na imię miał – co godne pożałowania – Joe. Joe (albo Joseph, bo tak nazywano go przy oficjalnych okazjach) zszedł pierwszy, poruszając się cokolwiek pompatycznie, w stylu „to mały krok dla człowieka”, po czym odwrócił się do Jej Królewskiej Mości i podał jej rękę, którą przyjęła ze zdawkową wdzięcznością, jakby chciała wszystkim przypomnieć, że w Oxfordzie należała do osady wioślarskiej, a na wydziale biznesowym Uniwersytetu Stanforda dla relaksu jeździła na rolkach, pływała i ćwiczyła jeet kune do. Lord Finkle-McGraw ukłonił się, gdy królewskie espadryle dotknęły ziemi, i pocałował podaną mu dłoń, co było odrobinę niestosowne, lecz dopuszczalne w wypadku ludzi starszych i stylowych, takich jak Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw.

– Jeszcze raz dziękujemy lordowi Finkle-McGrawowi, Imperial Tectonics Limited oraz Machine-Phase Systems Limited za to wspaniałe wydarzenie. A teraz nacieszmy się tym cudownym miejscem, zanim fale pochłoną je na wieki, tak jak pochłonęły pierwszą Atlantydę.

Rodzice dzieci z Atlantydy/Szanghaju spacerowym krokiem schodzili na wyspę, chociaż na widok stroju królowej i księcia małżonka wielu z nich cofnęło się jeszcze do kabin, żeby się przebrać. Najważniejsza nowina, przekazana już do „Timesa” przez uzbrojonego w teleskop specjalistę od mody na pokładzie „Ætheru”, brzmiała następująco: parasolka wraca do łask.

Gwendolyn Hackworth nie zabrała parasolki, ale zupełnie się tym nie przejęła; zawsze cechowało ją naturalne, niewymuszone, podświadome wyczucie modowych trendów. Zeszli z Johnem na wyspę. Ledwie oczy Hackwortha przywykły do słonecznego blasku, przykucnął i roztarł w palcach szczyptę ziemi. Gwen zostawiła go sam na sam z jego obsesją i dołączyła do grupy kobiet – głównie inżynierskich żon plus jedna albo dwie arystokratki w randze udziałowca baroneta.

Hackworth znalazł ukrytą ścieżkę, która wiła się wśród drzew pod górę, do zagajnika okalającego stawek wypełniony chłodną i czystą słodką wodą (na wszelki wypadek spróbował jej, żeby się upewnić, czy taka właśnie jest), a potem stał przez jakiś czas bez ruchu, wodząc wzrokiem po zaczarowanej wyspie i zastanawiając się, co też w tej chwili porabia Fiona. Rozmarzył się: może jakimś cudem spotkała księżniczkę Charlotte, zaprzyjaźniła się z nią i teraz razem zachwycają się jakąś magią?

Z przedłużającego się snu na jawie wyrwał go dopiero rozbrzmiewający w pobliżu głos. Otrząsnął się, gdy dotarło do niego, że ktoś recytuje poezję.

Gdzież byśmy byli, drogi przyjacielu,
Gdybyśmy w erze wyborów niegroźnych –
Zamiast wędrować, jak to czyniliśmy, wśród dolin
Żyznych i w plony zasobnych; miast kraj przemierzać
Wolnej wyobraźni; miast błąkać się po szczęśliwości
Łąkach – gdybyśmy wciąż tropieni byli
I nadzorowani, każdy sam w swojej melancholii
Wiedziony na postronku jak jałówka do żłobu,
Skazany na niewoli rozpacz i samotność.

Hackworth odwrócił się i zobaczył stojącego obok starszego mężczyznę: genetyczny Azjata mówił z nosowym północnoamerykańskim akcentem i musiał mieć co najmniej siedemdziesiąt lat. Przezroczysta skóra nadal opinała się na szerokich kościach jarzmowych, ale powieki, uszy i zapadnięte policzki miał ogorzałe i pomarszczone. Spod korkowego hełmu nie wymykał się ani jeden kosmyk włosów: nieznajomy był łysy jak kolano. Hackworth powoli składał te fakty w całość, aż w końcu dotarło do niego, kogo ma przed sobą.

– To brzmi jak Wordsworth – zauważył.

Mężczyzna, który do tej pory wodził wzrokiem po rozciągających się w dole łączkach, przekrzywił głowę i pierwszy raz spojrzał na Hackwortha.

– Który wiersz? – zapytał.

– Sądząc po treści, przypuszczam, że Preludium.

– Doskonale.

Hackworth podszedł i wręczył nieznajomemu wizytówkę.

– John Percival Hackworth, do usług.

– Miło poznać – odparł tamten. Nie tracił czasu na przedstawianie się.

Lord Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw był jednym z kilku lordów udziałowców w randze księcia wywodzących się z Apthorpu. Apthorp nie był oficjalną organizacją, którą można by znaleźć w książce telefonicznej. W żargonie finansowym nazwą tą określano strategiczny sojusz kilku potężnych firm, wśród nich Machine-Phase Systems Limited i Imperial Tectonics Limited. Kiedy nikt ważny nie słuchał, pracownicy nazywali go Zaibatsu Johna, podobnie jak ich przodkowie z ubiegłych stuleci nazywali Kompanię Wschodnioindyjską – Kompanią Johna.

MPS wytwarzało towary konsumpcyjne, a ITL specjalizowało się w nieruchomościach, w których – jak zawsze – były prawdziwe pieniądze. Gdyby mierzyć wpływy ITL zajmowaną powierzchnią, firma wypadłaby skromnie: obejmowała raptem kilka strategicznie położonych wysepek, wielkości raczej hrabstw niż kontynentów. Były to jednak najdroższe tereny na świecie, jeśli pominąć dosłownie garstkę takich błogosławionych miejsc jak Tokio, San Francisco czy Manhattan – a wszystko dzięki zatrudnionym w Imperial Tectonics geotektom, bo to oni potrafili sprawić, że każda nowa posiadłość mogła mieć urok San Francisco, strategiczne położenie Manhattanu, feng shui Hongkongu i monotonną, lecz niezbędną Lebensraum Los Angeles. Nie trzeba już było wysyłać brudnych kmiotków w czapkach z szopa, żeby wykreślali mapy dziczy, wyrzynali tubylców i karczowali lasy. Wystarczył młody, wzięty geotekt, topowy kompilator materii i potężne źródło.

Podobnie jak większość Neowiktorian, Hackworth potrafiłby z pamięci wyrecytować biografię lorda Finkle-McGrawa. Przyszły książę urodził się w Korei i w wieku sześciu miesięcy został adoptowany przez małżeństwo, które poznało się na studiach w Iowa City, a następnie założyło farmę organiczną niedaleko granicy Iowa z Dakotą Południową.

W czasach wczesnej młodości lorda odrzutowiec pasażerski lądował awaryjnie na lotnisku w Sioux City i Finkle-McGraw (podobnie jak kilkunastu innych skautów z jego drużyny, pośpiesznie zmobilizowanych przez przełożonego) stanął przy pasie startowym obok wszystkich karetek, strażaków, lekarzy i pielęgniarek z okolicznych hrabstw. Niezwykła sprawność, z jaką miejscowi zareagowali na wypadek, odbiła się szerokim echem w mediach i stała kanwą filmu telewizyjnego. Finkle-McGraw zupełnie tego nie pojmował: przecież nie zrobili nic niezwykłego, zareagowali w zaistniałych okolicznościach rozsądnie i po ludzku. Dlaczego mieszkańcy innych rejonów kraju mieli taki problem ze zrozumieniem tego?

Niedoskonałe pojmowanie amerykańskiej kultury można było złożyć na karb faktu, że do ukończenia czternastego roku życia rodzice nie posyłali go do szkół, lecz uczyli w domu. Typowy dzień nauki małego Finkle-McGrawa wypełniała obserwacja kijanek podczas spaceru nad rzeką albo wizyta w bibliotece publicznej w celu wypożyczenia książki traktującej o starożytnej Grecji lub Rzymie. W domu się nie przelewało, wakacje spędzali na włóczęgach z plecakiem po Górach Skalistych albo w północnej Minnesocie na spływie kajakowym. Podczas wakacji Finkle-McGraw przyswoił sobie chyba więcej wiedzy niż jego rówieśnicy przez całe lata nauki szkolnej. Kontakty towarzyskie z innymi dziećmi ograniczały się do działalności skautowskiej oraz przykościelnej: rodzina Finkle-McGraw należała do Kościoła metodystycznego, Kościoła katolickiego oraz małej synagogi, której wierni spotykali się w wynajętej salce w Sioux City.

W końcu rodzice zapisali go do państwowej szkoły średniej, w której utrzymywał stabilną średnią dwa przecinek zero przy maksimum ocen wynoszącym cztery. Program nauczania był tak absolutnie niedorzeczny, a inni uczniowie tak tępi, że Finkle-McGraw nauczył się lekceważyć szkołę. Wyrobił sobie opinię niezłego zapaśnika i przełajowca, której jednak nigdy nie próbował wykorzystać do podbojów erotycznych, chociaż – zważywszy na panującą w tym okresie ogólną rozwiązłość – nie byłoby to trudne. Posiadł w pewnej mierze tę irytującą cechę, która sprawia, że młody człowiek postanawia być nonkonformistą dla zasady, i odkrył, iż najlepszym sposobem szokowania współczesnych jest niewzruszone przekonanie, że jedne zachowania są dobre, a inne złe, dlatego postanowił kierować swoim życiem w zgodzie z tym właśnie przekonaniem.

Po ukończeniu szkoły średniej przez rok udzielał się przy prowadzeniu rodzinnego biznesu rolniczego, a następnie poszedł na studia na politechnikę stanową Iowa („Nauka i praktyka”) w Ames. Z początku zamierzał się specjalizować w inżynierii rolniczej, ale już po pierwszym półokresie przeniósł się na fizykę. Przez następne trzy lata teoretycznie studiował fizykę, w praktyce zaś chodził na te zajęcia, na które akurat miał ochotę: informatyka, metalurgia, muzyka dawna. Nie zrobił dyplomu – chociaż nie ze względu na słabe wyniki, lecz z powodu ówczesnego klimatu politycznego. Podobnie jak wiele uczelni w tym okresie, politechnika w Ames wymagała od swoich studentów niezwykle obszernych zainteresowań i uczestnictwa w kursach z dziedziny nauk humanistycznych. Finkle-McGraw wolał zamiast tego czytać książki, słuchać muzyki, a w wolnym czasie chodzić do teatru.

Pewnego lata, które spędzał w Ames zatrudniony w roli asystenta naukowego w laboratorium ciała stałego, ogromna powódź na dwa dni zamieniła miasto w wyspę. Podobnie jak wielu innych przybyszów ze Środkowego Zachodu, Finkle-McGraw przez następne dwa tygodnie budował wały przeciwpowodziowe z worków z piaskiem i foliowych płacht – i po raz kolejny zdumiał się tym, jak tę sytuację przedstawiono w środkach masowego przekazu: dziennikarze z obu wybrzeży przybywali masowo do miasta i z wyraźnym zdumieniem donosili o zupełnym braku tutaj szabrowników. Lekcja wyniesiona z katastrofy lotniczej w Sioux City uzyskała dodatkowe potwierdzenie. Zamieszki, do jakich rok wcześniej doszło w Los Angeles, stanowiły wyrazisty dowód wyjątkowości sytuacji w Ames i Finkle-McGraw zaczął z wolna wykształcać w sobie przekonanie, które w późniejszym okresie miało mieć decydujący wpływ na jego poglądy polityczne: otóż mimo że ludzie nie różnią się między sobą pod względem genetycznym, to pod względem kulturalnym potrafią być skrajnie różni, a niektóre kultury są po prostu lepsze od innych. Nie była to ocena subiektywna czy wartościująca, lecz proste stwierdzenie faktu: jedne kultury rozkwitały, inne były skazane na upadek. Pogląd ten podzielali zresztą niemal wszyscy, chociaż w owych czasach nikt nie śmiał głośno go wyrazić.

Finkle-McGraw ukończył politechnikę, bez dyplomu wrócił na farmę i przez kilka lat pomagał nią kierować; rodziców pochłaniały zmagania z trawiącym matkę rakiem piersi. Po śmierci matki przeniósł się do Minneapolis i zatrudnił u jednego ze swoich byłych wykładowców w firmie produkującej skaningowe mikroskopy tunelowe – urządzenia uchodzące za skrajnie nowoczesne, bo umożliwiające obserwowanie pojedynczych atomów i manipulowanie nimi. Była to wtedy mało znana dziedzina wiedzy, mikroskopy trafiały wyłącznie do największych instytucji naukowo-badawczych, a praktyczne zastosowania ich obserwacji wydawały się niezwykle odległe, lecz była to praca wręcz wymarzona dla człowieka zainteresowanego nanotechnologią – i tym właśnie zajmował się Finkle-McGraw nocami, po godzinach. Dzięki swojej pilności, pewności siebie, inteligencji („elastyczny, nieustępliwy, chociaż nie przesadnie błyskotliwy”) i jako takiemu rozeznaniu w biznesie nieuchronnie stał się jednym z kilkuset pionierów rewolucji nanotechnologicznej. Jego firma, którą założył pięć lat po przeprowadzce do Minneapolis, przetrwała dostatecznie długo, żeby zostać wchłoniętą przez Apthorp, on sam zaś z wprawą i wyczuciem nawigował po polityczno-ekonomicznych nurtach Apthorpu i z czasem wypracował sobie całkiem przyzwoitą pozycję udziałowca.

Nadal był właścicielem rodzinnej farmy na północnym zachodzie Iowa, a także przylegających do niej kilkuset tysięcy akrów ziemi, które na powrót przekształcał w porośniętą wysokimi trawami prerię; nie zabrakło na niej stad bizonów i prawdziwych Indian, którzy odkryli, że jazda konna i polowanie na dzikiego zwierza są o wiele fajniejsze od zalewania się w trupa w rynsztokach Minneapolis i Seattle. Jednakże sam Finkle-McGraw większość czasu spędzał w Nowym Zhoushanie, który na dobrą sprawę stanowił jego udzielne księstwo.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

------------------------------------------------------------------------

1 Peacock (ang). – paw (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: