Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Epoka imperium. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 6 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Epoka imperium. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 6 - ebook

Otwierają się drzwi. Nadchodzi armia smoków.

A los żyjących zależy od umarłych.

Zdobywszy sekret tworzenia smoków, przywódca Fhrejów ponownie odwrócił losy wojny, lecz zdobycie przewagi miało straszliwą cenę. Podczas gdy Imaly planuje obalenie fane’a za wykroczenia, których dopuścił się wobec swego ludu, mistyczka i Strażniczka Praw pozostają jedyną nadzieją Rhunów. Czasu jest coraz mniej, a przyszłość obu ras wisi na włosku. W porywającym finale Legend Pierwszego Imperium Wielka Wojna wreszcie osiąga punkt kulminacyjny, który zwiastuje nadejście nowej ery – Epoki imperium.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-84-9
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Książka jest dedy­ko­wana wszyst­kim, któ­rzy stra­cili wol­ność, pracę, swoje firmy oraz naj­bliż­szych w wyniku pan­de­mii COVID-19 w 2020 roku. Nie wiem, co mógł­bym powie­dzieć w obli­czu tak donio­słych wyda­rzeń, więc sko­rzy­stam ze słów jed­nego z moich boha­te­rów:_

– Wolał­bym, żeby to się nie zda­rzyło aku­rat za mojego życia – powie­dział Frodo.

– Ja także – odparł Gan­dalf. – Podob­nie jak wszy­scy, któ­rym wypa­dło żyć w takich cza­sach. Ale nie mamy na to wpływu. Od nas zależy jedy­nie uży­tek, jaki zechcemy zro­bić z daro­wa­nych nam lat.

J.R.R. Tol­kien
(w prze­kła­dzie Ceza­rego Frąca)

_Zostań­cie w domu, bądź­cie wdzięczni tym, któ­rzy wal­czą na pierw­szej linii frontu, i pamię­taj­cie, że wszystko kie­dyś prze­mija._OD AUTORA

Witaj­cie w ostat­niej czę­ści Legend Pierw­szego Impe­rium. To moja szes­na­sta powieść w fik­cyj­nym świe­cie Elan i zwień­cze­nie epoki mitów i legend, która sta­nowi fun­da­ment mojej poprzed­niej serii.

Niniej­sza książka uka­zuje się w bez­pre­ce­den­so­wym okre­sie w naszej histo­rii. Piszę te słowa w kwiet­niu 2020 roku. Pan­de­mia koro­na­wi­rusa sza­leje na świe­cie, a całe rodziny cier­pią z powodu przy­mu­so­wych lock­dow­nów. Czy­tel­nicy, któ­rzy wspie­rają mnie na Kick­star­te­rze, zasy­py­wali moją skrzynkę mailami, doma­ga­jąc się kolej­nej książki, która pomo­głaby im się wyrwać z czte­rech ścian i uwol­nić od codzien­nych wia­do­mo­ści. Robin i ja mie­li­śmy swoje pro­blemy, ale udało nam się dotrzy­mać ter­minu wyda­nia powie­ści w postaci elek­tro­nicz­nej oraz audio booka. Byli­śmy zachwy­ceni, że dru­kar­nia w ogóle zdo­łała wypro­du­ko­wać książkę z zale­d­wie trzy­ty­go­dnio­wym opóź­nie­niem.

Pod­czas gdy więk­szość ludzi była zmu­szona pozo­stać w domach, życie w naszej doli­nie nie­wiele się zmie­niło. Jak więk­szość z was wie, miesz­kamy w gór­skiej chatce w Wir­gi­nii. Jestem peł­no­eta­to­wym pisa­rzem, a moja żona jest moją redak­torką, agentką, mena­dżerką i przed­sta­wi­cielką pra­sową, co spra­wia, że od dawna z wyboru wie­dziemy pustel­ni­cze życie. W prze­szło­ści zapra­sza­li­śmy do swo­jej chatki ludzi z całego świata. Cie­szy­li­śmy się towa­rzy­stwem dzien­ni­ka­rzy nagra­dza­nych nagrodą Pulit­zera, eme­ry­to­wa­nych gene­ra­łów, słyn­nych oraz aspi­ru­ją­cych pisa­rzy, fanów mojej twór­czo­ści, a nawet osób, które nie miały poję­cia, kim jestem i czym się zaj­muję. Wszystko to, oczy­wi­ście, skoń­czyło się w 2020 roku, ale mam nadzieję, że kiedy ten czas prze­mi­nie, wró­cimy do przyj­mo­wa­nia gości. Dla­tego jeśli kie­dyś zbłą­dzi­cie w oko­lice Luray w Wir­gi­nii, napisz­cie do nas (michael@micha­el­sul­li­van-author.com), a zapro­simy was na drinka.

Jeśli nie może­cie nas odwie­dzić, ist­nieje szansa, że przyje dziemy do was. W tym roku Robin i ja kupi­li­śmy jeepa i przy­czepę kem­pin­gową z myślą o wspól­nych podró­żach. Kiedy tylko obostrze­nia zwią­zane z wiru­sem zostaną znie­sione, mamy nadzieję wyru­szyć w drogę. Przez lata ludzie mówili nam: jeśli kie­dy­kol­wiek będzie­cie w , ode­zwij­cie się, a ponie­waż żyli­śmy jak pustel­nicy, nie­stety nawet nie zapi­sy­wa­li­śmy tych miejsc. Ale obec­nie mamy już sys­tem, który nam na to pozwala. Może­cie odwie­dzić stronę http://micha­elj sul­li­van.survey.fm/if-you-are-ever-out-this-way i dać nam znać, gdzie miesz­ka­cie. Jeśli aku­rat będziemy w oko­licy, posta­ramy się z wami spo­tkać.

Oka­zało się, że przy­czepa kem­pin­gowa poja­wiła się w ide­al­nym momen­cie. Pod koniec marca Robin zacho­ro­wała i wciąż wyko­rzy­stuje ją, by się izo­lo­wać. Mamy nadzieję, że już za kilka dni będzie mogła wyjść, ale, podob­nie jak wszy­scy, posta­no­wi­li­śmy dmu­chać na zimne.

Koń­czy­łem tę książkę w co naj­mniej cie­ka­wych oko­licz­no­ściach. Robin i ja pra­cu­jemy za pośred­nic­twem Discorda, gdy ona aku­rat nie zaj­muje się popra­wia­niem błę­dów zgło­szo­nych przez pierw­szych czy­tel­ni­ków. Zazwy­czaj towa­rzy­szymy Timowi w stu­diu pod­czas nagrań (na co zawsze bar­dzo cze­kamy), ale tym razem oka­zało się to nie­moż­liwe. Otrzy­my­wa­li­śmy od Tima codzienne mate­riały i komu­ni­ko­wa­li­śmy się z nim mailowo. Dzięki temu, że dys­po­nuje domo­wym stu­diem, mógł trzy­mać się har­mo­no­gramu, i audio­book nie był opóź­niony. Jak zwy­kle jeste­śmy mu nie­zmier­nie wdzięczni za wło­żoną pracę. Musiał pra­co­wać samot­nie, bez inży­niera dźwięku ani reży­sera, ale za sprawą jego wysił­ków wyda­nie audio­booka nie było zagro­żone.

Nasza długa podróż dobiega końca. Chyba jesz­cze to do nas nie dotarło. Dzięki wyda­niu książki w maju dotrzy­ma­li­śmy obiet­nicy, którą zło­żyła Robin, a to było dla niej ważne. Mam nadzieję, że ta książka cho­ciaż w nie­wiel­kim stop­niu wam pomoże. Chcę wie­rzyć, że stwo­rzy­li­śmy coś dobrego i trwa­łego, czym ludzie będą mogli się dzie­lić i co będzie dla nich jak łyk świe­żego powie­trza, który pozwoli im się odstre­so­wać i uśmiech­nąć. Mam nadzieję, że wszy­scy, któ­rzy zaczęli czy­tać tę serię, będą mogli ją dokoń­czyć. Uwa­żaj­cie na sie­bie. Nie trać­cie otu­chy. No i zapra­szam na ostat­nią podróż do Legend Pierw­szego Impe­rium.ROZDZIAŁ PIERWSZY. SIĘGANIE DNA

Roz­dział pierw­szy

_Się­ga­nie dna_

Ludzie czę­sto wspo­mi­nają o się­ga­niu dna. Nie mają poję­cia, o czym mówią.

_Księga Brin_

W wiecz­nej ciszy i abso­lut­nej ciem­no­ści nie­wy­obra­żal­nych głębi Otchłani Iver usły­szał krzyk. Począt­kowo słaby, zmie­nił się w prze­szy­wa­jące zawo­dze­nie, a potem ucichł, gdy ucięło go głoś ne kla­śnię­cie. Dźwięki były rzad­ko­ścią w tej oko­licy, a tym bar­dziej świa­tło, jed­nak coś słabo oświe­tlało wej­ście do jego jaskini. Przed wyciem roz­le­gła się gwał­towna seria huk­nięć. Iver nie zba­dał ich pocho­dze­nia, ponie­waż i tak niczego by nie zoba­czył, więc nie­po­trzeb­nie zmę­czyłby się czoł­ga­niem.

Ale ten krzyk był inny. Nie­wiele rze­czy było w sta­nie skło­nić Ivera do tak dra­stycz­nych kro­ków jak cho­dze­nie, ale to była wyjąt­kowa oka­zja. Wie­dział, kto spadł; roz­po­znał ten wrzask.

Wycią­gnął przed sie­bie ręce, szu­ka­jąc ściany, a następ­nie podą­żył wzdłuż niej do wąskiej szcze­liny, która sta­no­wiła wej­ście do jego lokum. Nie chciał nazy­wać tej jaskini domem, ponie­waż to słowo koja­rzyło się z cie­płem i wygodą. Nawet w naj­trud­niej­szych cza­sach dom był czymś atrak­cyj­niej­szym niż zwy­kłe schro­nie­nie. Ta jaski­nia była tylko miej­scem, w któ­rym mógł prze­by­wać, sie­dzieć, ukry­wać się.

Nie pamię­tał, kiedy ostat­nio z niej wyszedł. To go nie zasko­czyło, ponie­waż miał coraz więk­sze trud­no­ści z zapa­mię­ty­wa­niem cze­go­kol­wiek. Wciąż wie­dział, jak się nazywa, a przy­naj­mniej znał swoje imię. Oprócz niego było coś jesz­cze, jakieś okre­śle­nie, ale nie potra­fił sobie przy­po­mnieć jakie. Jego życie bla­kło, wspo­mnie­nia się roz­pły­wały. Ostat­nim waż­nym wyda­rze­niem, które potra­fił przy­wo­łać, było spo­tka­nie Edvarda, Gula z klanu Erlinga. Iver był mar­twy dopiero od nie­dawna, gdy Edvard pobił go i zawlekł na urwi­sko. Dopiero lecąc w dół, uświa­do­mił sobie, dla­czego męż­czy­zna to zro­bił. Gula zawo­łał w ślad za nim:

– To za moją żonę, Reannę, ty spa­siony dra­niu! Obyś gnił na zawsze.

Iver spo­dzie­wał się, że na dole czeka coś strasz­nego, ale natra­fił tam tylko na pustkę, co oka­zało się jesz­cze gor­sze.

Ale teraz…

Wypełzł z jaskini i zoba­czył biały blask bijący od cze­goś, co leżało na ziemi, cał­kiem nie­da­leko. Wyglą­dało jak jakaś torba, może z ubra­niami. Iver je pamię­tał. Ale kiedy się zbli­żył, zoba­czył, że to czło­wiek. Nie powi­nien być zasko­czony. Oka­zało się, że naj­więk­sze wyda­rze­nie stu­le­cia to tylko ofiara bru­tal­nej walki. Jakiś bie­dak spadł w prze­paść, którą wszy­scy nazy­wali Otchła­nią, i dotarł do dna, z któ­rego nikt nie wra­cał.

Iver pod­szedł bli­żej i zoba­czył drobną kobietę o ciem­nych, krótko ostrzy­żo­nych wło­sach, a raczej to, co z niej zostało.

Jestem pewien, że roz­po­zna­łem ten wrzask.

Poczuł pod­eks­cy­to­wa­nie, po raz pierw­szy od… no cóż, nie miał poję­cia, od jak dawna. Ale jego nadzieje legły w gru­zach, gdy skar­ciło go Doświad­cze­nie.

Nie­moż­liwe. To nie może być ona.

Ciało kobiety ule­gło zmiaż­dże­niu pod wpły­wem upadku na zmro­żony grunt: oto cena wstępu na naj­gor­szy poziom ist­nie­nia. Iver osza­co­wał, że wszyst­kie kości były zła­mane, a czaszka popę­kała. Ciało w więk­szo­ści skry­wało się pod pomarsz­czoną szatą, ale Iver oparł swoją dia­gnozę na doświad­cze­niu. Pozbie­ra­nie się do kupy zajęło mu całą wiecz­ność. Na­dal nie miał poję­cia, czy odniósł suk­ces. W Otchłani nie można zoba­czyć swo­jego odbi­cia.

Zbli­żył się do leżą­cego ciała i uświa­do­mił sobie, że kobieta pora­dziła sobie lepiej od niego. Mimo wszystko jej ciało było nie­na­tu­ral­nie powy­krę­cane – oczy były otwarte, czujne i wciąż tkwiły w oczo­do­łach. Kiedy go zoba­czyła, sze­rzej roz­warła powieki. Pró­bo­wała krzyk­nąć, ale z jej krtani wydo­był się tylko wil­gotny bul­got.

– Roan – ode­zwał się Iver, ze zdu­mie­niem uzmy­sła­wia­jąc sobie, że może mówić. – To naprawdę ty!

Mimo swo­jego stanu kobieta pró­bo­wała się odsu­nąć. Prze­chy­liła głowę na skrę­co­nym karku.

– Roan, wró­ci­łaś do mnie.

– Nieee – zdo­łała wyję­czeć przez poła­mane zęby i ciek­nącą krew.

– O tak – odrzekł Iver. – Jestem tutaj. Szybko cię napra­wimy. Czy nie będzie świet­nie?

Po jego sło­wach kobieta jesz­cze bar­dziej wytrzesz­czyła oczy.

Wciąż mogą wypaść, pomy­ślał.

Iver pochy­lił się i wziął Roan na ręce. Jej poła­mane koń­czyny zwi­sały bez­wład­nie, jakby trzy­mał worek z drew­nem na opał.

Jęk­nęła, a po jej policzku spły­nęła poje­dyn­cza łza i spa­dła na zmro­żoną zie­mię.

– Nie przej­muj się, moja droga. – Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu. – Kiedy cię poskła­damy, będzie jak daw­niej.

***

Kiedy palce Brin ześli­zgnęły się z kra­wę­dzi mostu i poczuła, że spada w Otchłań, ogar­nęła ją panika. Począt­kowo jej umysł zamarł, sku­pia­jąc się na poje­dyn­czej myśli: To nie może się dziać naprawdę. Potem, kiedy runęła głę­biej w ciem­ność, zaczęła się zasta­na­wiać, co poczuje, gdy spad­nie na dno. Miała nadzieję, że odbije się od ziemi, ale doszła do wnio­sku, że jej ciało zachowa się raczej jak upusz­czony sopel.

Czy roz­trza­skam się na milion kawał­ków?

Po nie­wy­tłu­ma­czal­nie dłu­gim cza­sie odkryła, że chce, by to wresz­cie się skoń­czyło. Nie mogła unik­nąć ude­rze­nia, nie mogła się oca­lić, a ocze­ki­wa­nie odbie­rało jej zmy­sły. Świa­do­mość, że upa­dek może nadejść w każ­dej chwili, prze­peł­niała ją grozą. Zamknęła oczy, nie chciała patrzeć.

Niech to już się skoń­czy!

Wresz­cie to się stało. Zetknęła się z zie­mią z taką siłą, jakby zesko­czyła z wyso­kiej na cztery stop­nie werandy. Wylą­do­wała na nogach, zato­czyła się do przodu i pod­parła się rękami, co uchro­niło ją przed poważ­niej­szymi obra­że­niami. Ska­le­czyła się tylko w lewą dłoń o szorstki szron pokry­wa­jący grunt. Ranka przez chwilę pie­kła. Brin wstała i popa­trzyła na zmro­żoną skałę, która sta­no­wiła dno świata. Wyobra­ziła sobie, że oddy­cha, i zoba­czyła wydo­by­wa­jący się z jej ust obłok pary, jak w środku zimy.

Nie było tak źle, pomy­ślała z ulgą.

Ale świa­tło ją zasko­czyło. Nie­ska­zi­tel­nie białe i pozor­nie pozba­wione źró­dła, roz­świe­tlało ota­cza­jący ją nowy świat. Widziała drugą stronę kanionu i urwi­ska, któ­rych szczyty zni­kały w ciem­no­ści. Znaj­do­wała się na dnie Otchłani, gdzie nie było niczego poza roz­le­głą zmro­żoną nie­równą poła­cią gruntu, na którą dawno uci­chły wiatr naniósł nędzne fałdy śniegu.

– Roan?! – zawo­łała, ale nikt jej nie odpo­wie­dział. Jej przy­ja­ciółka rów­nież spa­dła, więc powinna być nie­da­leko.

Może się odda­liła? To w jej stylu, aby wybrać się na prze­chadzkę, zawsze była przede wszyst­kim cie­kaw­ska.

Zasta­na­wiała się, czy kto­kol­wiek inny ześli­zgnął się z kra­wę­dzi, więc pod­nio­sła wzrok, ale niczego nie zoba­czyła.

Mam nadzieję, że wszy­scy są cali. Jestem tutaj sama, nie licząc Roan. Koniecz­nie muszę ją odna­leźć.

Ruszyła w przy­pad­ko­wym kie­runku i zna­la­zła się w labi­ryn­cie szcze­lin, które two­rzyły wąskie kręte kaniony zni­ka­jące w mroku. Te roz­pa­dliny z pew­no­ścią były powo­dem, dla któ­rego, wędru­jąc rów­niną Kil­corth do zamku króla Mide­ona, musieli prze­kra­czać tyle mostów. Powierzch­nia nie­moż­li­wie wyso­kich i poro­wa­tych jak gąbka ścian była usiana ciem­nymi otwo­rami i jaski­niami: nie­które znaj­do­wały się na pozio­mie gruntu, inne wyżej, jak okiem się­gnąć.

Od czasu do czasu przy­sta­wała i wołała Roan. Jej głos nie niósł się daleko. Otchłań była cichym miej­scem i roz­brzmie­wał w niej tylko chrzęst jej stóp na zmro­żo­nym grun­cie. Roan nie odpo­wia­dała, więc Brin wybrała jedną z odnóg i nią podą­żyła. Zga­dy­wała, że są ich dzie­siątki, może nawet setki, więc ich prze­szu­ka­nie mogło zająć mnó­stwo czasu, ale tego jej nie bra­ko­wało. W końcu znaj­dzie Roan. Takie zada­nie w tej chwili stało przed Straż­niczką Praw, a nagrodą będzie pozo­sta­nie przy zdro­wych zmy­słach. Poza tym poszu­ki­wa­nie dawało jej jakieś zaję­cie, dzięki czemu nie uża­lała się nad sobą z powodu dozna­nej porażki.

Im dalej zanu­rzała się w roz­pa­dli­nie, tym węż­sze sta­wało się przej­ście, ale w porów­na­niu z otwar­tym tere­nem, na który spa­dła, ta cia­snota dawała jej nie­spo­dzie­wane poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Jej pies, Darby, czę­sto wpeł­zał pod stół albo łóżko, gdy się bał, a ojciec Brin wyja­śnił, że zwie­rzęta cza­sem czują się pew­niej w nie­wiel­kich prze­strze­niach. Brin teraz czuła to samo i dzi­wiło ją, że Otchłań jej nie prze­raża. Naj­gor­szym, co mogła o niej powie­dzieć, było to, że panuje w niej chłód.

Oraz samot­ność. Nagle coś przy­szło jej do głowy. A jeśli każda osoba spada do wła­snej odręb­nej Otchłani? Czy to dla­tego nie mogę zna­leźć Roan?

Zaczęła się bać i natych­miast odrzu­ciła tę myśl, jakby instynk­tow­nie cof­nęła dłoń po dotknię­ciu gorą­cego garnka. Pró­bo­wała się uspo­koić.

Nie ma powodu, by tak myśleć… jesz­cze nie.

Otrzą­snęła się i sku­piła. Roan mogła wpeł­znąć do któ­rejś z licz­nych jaskiń, tak jak Darby pod łóżko.

– Roaaaaan! – zawo­łała ponow­nie.

Tym razem nagro­dził ją ruch. Zoba­czyła jakiś prze­su­wa­jący się cień na pobruż­dżo­nym zbo­czu urwi­ska, gdzie nie było żad­nej roślin­no­ści. Wytę­żyła wzrok, licząc na to, że dostrzeże zna­jomą syl­wetkę przy­ja­ciółki. Prze­szła na drugą stronę parowu, by lepiej widzieć. Zasta­na­wiała się, dla­czego Roan mia­łaby tak wysoko się wspiąć. Nagle uświa­do­miła sobie, że to nie ona. Ta syl­wetka była zbyt niska i sze­roka. Cokol­wiek to było, raczej nie miała do czy­nie­nia z czło­wie­kiem.

Co zro­bi­łaby Moya?

Wzięła głę­boki wdech, by się uspo­koić, a potem zaci­snęła zęby, wypro­sto­wała ramiona i pode­szła bli­żej. Zauwa­żyła kolejne otwory w ścia­nie, która przy­po­mi­nała pla­ster miodu. Więk­szość była zbyt mała, by uznać je za jaski­nie; to były raczej pęk­nię­cia w skale. Brin dostrze­gła wię­cej cieni. Jakieś postaci wypeł­zały z otwo­rów, każda miała dwie ręce, dwie nogi i głowę. Kształ­tem przy­po­mi­nały ludzi, ale nie dało się ukryć, że nie są Rhu­nami, Fhre­jami ani kar­łami. Wyda­wało się, że są zbu­do­wane z czę­ściowo sto­pio­nego wosku. Miały zgar­bione ramiona i wydłu­żone koń­czyny. Ich obli­cza skła­dały się z nie­wy­raź­nych kon­tu­rów oraz wybrzu­szeń w miej­scu nosa i policz­ków. Nie­które zamiast ust miały tylko płyt­kie zagłę­bie­nia.

Brin zro­biło się nie­do­brze.

Dzie­siątki, może setki istot wypeł­zały ze szpar. Cześć była pomarsz­czona jak rodzynki, inne miały postać nie­kształt­nych brył. W nie­któ­rych miej­scach z otwo­rów wypły­wał tylko gęsty szlam.

Brin trzy­mała się z dala od cieni, co nie było trudne ze względu na ich powolne ruchy. Ich wędrówce towa­rzy­szyło prze­cią­głe sior­ba­nie – odgłos, jaki mógłby wyda­wać z sie­bie pół­to­ra­me­trowy śli­mak.

_Plask!_

Dźwięk roz­legł się tak bli­sko, że Brin aż pod­sko­czyła. Obró­ciła się gwał­tow­nie i odkryła, że jedna z istot spa­dła u jej stóp. Wyglą­dała jak kula mazi z jed­nym wytrzesz­czo­nym okiem. Jej usta poru­szały się bez­gło­śnie jak u pacynki.

Prze­ra­żona Brin zato­czyła się do tyłu i skrzy­wiła. Co to takiego, na Wielką Matkę Wszech­rze­czy?

_Chlup. Szur. Chlup. Klap._

Dzie­siątki kolej­nych istot zaczęły spa­dać wokół niej. Lądo­wały bli­sko i daleko, przed nią i za nią. Kolejne setki wypły­wały z jaskiń nad zie­mią, cią­gnąc swoje bez­kształtne ciała po chru­pią­cym szro­nie, a wszyst­kie zmie­rzały w jej stronę.

***

Gif­ford spadł na zie­mię, skrę­ca­jąc sobie kostkę i obi­ja­jąc kolano oraz bio­dro. Ude­rze­nie było bole­sne, ale dało się wytrzy­mać. Przez całe życie się prze­wra­cał, więc był w tej mate­rii spe­cja­li­stą. Pomimo nie­sław­nej repu­ta­cji Otchłani nie sądził, by to był jego naj­gor­szy upa­dek w życiu. Po chwili zdo­łał się pozbie­rać i wstać. Wziął głę­boki oddech i otrzą­snął się z bólu, a następ­nie ruszył na poszu­ki­wa­nie Roan.

Kiedy ostat­nio widział swoją żonę, lata­jący stwór ścią­gnął ją z mostu. Moya pró­bo­wała ura­to­wać Roan, tra­fia­jąc napast­nika strzałą, ale się spóź­niła. Kiedy ban­kor upu­ścił Roan, była już wysoko i zbyt daleko, by spaść na prze­prawę pro­wa­dzącą do wrót Aly­sinu. W jego pamięci zapi­sał się prze­ra­żony krzyk Roan, który coraz bar­dziej cichł, gdy się odda­lała. Usi­ło­wał za nią podą­żyć, pod­biegł do kra­wę­dzi mostu i chciał sko­czyć, ale Deszcz go powstrzy­mał. Cho­ciaż karzeł miał dobre zamiary, niczego nie rozu­miał. Wcale nie oca­lił Gif­for­dowi życia, ponie­waż jego życie spa­dło w Otchłań.

Gif­ford obró­cił się wokół wła­snej osi, ale nie zna­lazł Roan. Zoba­czył za to… śnieg.

Płatki nie spa­dały z nieba, ale zie­mia była okryta bia­łym kocem, tak daleko, jak był w sta­nie się­gnąć okiem, czyli nie­zbyt. W pobliżu znaj­do­wało się jakieś źró­dło świa­tła, ale miało nie­wielki zasięg. Gif­ford nie wie­dział, skąd pocho­dziła ta jasność. Na pewno nie biła z góry ani z dołu, ale roz­po­ście­rała się w każ­dym kie­runku, odpy­cha­jąc wieczną noc jak latar­nia. Gif­ford znów miał na sobie podróżny strój. Zbroja wykuta przez Albe­ri­cha Ber­linga znik­nęła, więc to nie ona była źró­dłem świa­tła.

Zro­bił krok, a świa­tło prze­mie­ściło się razem z nim.

To ja!

Popa­trzył na swoje dło­nie, ale one nie lśniły.

Widzę to, czego się spo­dzie­wam, a nie był­bym zachwy­cony, gdy­bym miał świe­cące ręce. To byłoby nie tylko dzi­waczne, ale i prze­ra­ża­jące.

Ten nowy świat był jało­wym pust­ko­wiem peł­nym zmro­żo­nych skał i zasp śniegu. Ota­czały go mroczne ściany, któ­rych szczyty ginęły w ciem­no­ści poza zasię­giem jego świa­tła. Gif­ford zro­bił kilka kro­ków. Śnieg chrzę­ścił mu pod sto­pami. Nie był to przy­jemny głę­boki puch, ale cienka, surowa powłoka, która bar­dziej przy­po­mi­nała szron.

Ponow­nie zato­czył nie­wielki krąg, bez­sku­tecz­nie szu­ka­jąc Roan.

Nagle usły­szał dwa krzyki. Dobie­gały z góry i przy­bie­rały na sile. Zbli­żały się z zatrwa­ża­jącą pręd­ko­ścią, a potem uci­chły przy wtó­rze potęż­nego trza­sku.

Gif­ford pobiegł w stronę naj­bliż­szego miej­sca upadku i zna­lazł kobietę leżącą w nie­na­tu­ral­nej pozy­cji, z jedną nogą wygiętą do tyłu, zbyt mocno wykrę­coną szyją i zmiaż­dżoną głową, która wyglą­dała jak melon wyrzu­cony z dru­giego pię­tra. Miała otwarte, ale nie­wi­dzące oczy. Z jej jed­nego noz­drza wypły­wała cienka strużka krwi.

– Tressa? – ode­zwał się.

Żad­nej reak­cji.

W biją­cym od sie­bie świe­tle dostrzegł drugą osobę.

Tesh leżał na brzu­chu z roz­rzu­co­nymi rękami i nogami. Lewa strona jego twa­rzy wyglą­dała, jakby czę­ściowo wbiła się w zie­mię, ale Gif­ford domy­ślał się, że skała nie ule­gła znisz­cze­niu. To czaszka Tesha musiała ustą­pić. Szczęki wypa­dły z zawia­sów, a zęby leżały na ziemi, obry­zgane różo­wawą krwią.

– Nie może­cie być mar­twi – powie­dział Gif­ford, ale może chciał tylko sam sie­bie uspo­koić. W tej chwili nie mógł mieć pew­no­ści. Widok roz­rzu­co­nych zębów Tesha przy­pra­wiał go o mdło­ści, ale nie miał żołądka ani żółci i musiał wyra­żać grozę spoj­rze­niem nie­ist­nie­ją­cych oczu.

Kiedy pró­bo­wał sobie pora­dzić z uczu­ciem uwię­zie­nia w wie­lo­war­stwo­wym kosz­ma­rze, pra­wie zmiaż­dżył go olbrzymi kamień, który runął na zmro­żony grunt. Po chwili spadł kolejny głaz, a po nim dwa następne. Wokół niego lądo­wały olbrzy­mie skalne płyty, od któ­rych trzę­sła się zie­mia, a w górę wzbi­jały się obłoki śniegu. Gif­ford podej­rze­wał, że to Fer­rol ciska w nich kamie­niami. Chwy­cił Tesha i Tressę i powlekł ich ciała w stronę naj­bliż­szego urwi­ska, licząc, że znaj­dzie tam schro­nie­nie. Oka­zało się, że deszcz kamieni nie padał długo.

– Gif… for­dzie. – Chra­pliwy głos wydo­był się z ust Tressy i wystra­szył go bar­dziej niż na śmierć. Kobieta wciąż miała otwarte oczy, ale nie potra­fiła sku­pić wzroku. – Pomóż… Giffor­dzie… pro­szę. Boli… pro­szę…

Nie­gdyś kaleki garn­carz prze­niósł wzrok z Tressy na Tesha. Oboje leżeli bez­wład­nie, a na rów­ni­nie, po któ­rej ich cią­gnął, pozo­stały kawałki ciał. Słowo „bez­sil­ność” nie było w sta­nie opi­sać tego, co czuł.

– Nie wiem jak.

– Znaj… omoc – wykrztu­sił Tesh, któ­rego szczęka ledwo trzy­mała się głowy.

Zna­leźć pomoc? Tutaj? Gif­ford się rozej­rzał. Widział tylko roz­le­głą, pustą i nie­przy­ja­zną rów­ninę pokrytą suro­wymi krysz­tał­kami szronu.

Nikt im nie pomoże. Dotarli do końca, do miej­sca wiecz­nego spo­czynku. To była Otchłań.ROZDZIAŁ DRUGI. NASTAJE ZIMA

Roz­dział drugi

_Nastaje zima_

Zima zazwy­czaj skrada się jak sta­ruszka z kocem, która zamie­rza zadu­sić świat.

_Księga Brin_

Nolyn wstał i wybiegł na zewnątrz, gdy usły­szeli krzyki.

W wieku pię­ciu i pół roku jasno­włosy syn Per­se­fony był pełen zapału jak wie­wiórka i zwinny jak kozica. To pierw­sze zapewne wyni­kało z tego, że był dziec­kiem, ale dru­gie odzie­dzi­czył po ojcu. Nolyn przy­sta­nął i zacze­kał na nią.

– Mamo?

Per­se­fona odchy­liła klapę namiotu. Wciąż śnie­żyło, cięż­kie płatki nie­śpiesz­nie opa­dały z nieba. To był już czwarty śnieg tej zimy, ale pierw­szy na tyle uparty, by z nimi pozo­stać. Namioty pobie­lały. Śnieg pokrył brą­zową trawę, a ścieżki jesz­cze poprzed­niego dnia przy­po­mi­na­jące bagno teraz wyglą­dały nie­ska­zi­tel­nie, nie licząc śla­dów jakie­goś ran­nego ptaszka. Per­se­fonę zawsze fascy­no­wała iro­nia zimy, pory roku, która przy­no­siła zara­zem piękno i śmierć. Świat w ciągu jed­nej nocy zmie­nił wygląd i brzmie­nie. Nawet o tak wcze­snej godzi­nie obo­zo­wi­sko zazwy­czaj tęt­niło życiem, ale biały koc wszystko stłu­mił, dopóki nie roz­le­gły się nie­wąt­pli­wie roz­myślne krzyki.

To nie są okrzyki rado­ści.

– Co się dzieje? – spy­tał Nolyn.

Był za niski, by cokol­wiek zoba­czyć; na próżno pod­ska­ki­wał w miej­scu, korzy­sta­jąc z nie­spo­ży­tej ener­gii, jaką mają wszyst­kie dzieci. Per­se­fona chcia­łaby jej od niego zaczerp­nąć. Dni sta­wały się krót­sze, a ona i tak nie miała siły, by przez nie prze­brnąć. Miała czter­dzie­ści pięć lat, ale wiek sta­no­wił tylko część pro­blemu. Sporą rolę odgry­wały także poczu­cie winy oraz strach.

Po chwili poja­wił się zakap­tu­rzony Sikar, wydmu­chu­jąc obłoki pary. Zgod­nie z obiet­nicą Nyph­ron mia­no­wał go jej nową Tar­czą. Nie­gdy­siej­szy kapi­tan Alon Rhist tego nie powie­dział, ale z pew­no­ścią nie był zachwy­cony, że opie­kuje się Rhunką.

– Wra­caj po pele­rynę! – zawo­łała do syna.

Nolyn popa­trzył na nią sze­roko otwar­tymi oczami, a jego usta przy­po­mi­nały literę O. Myśl, że miałby poświę­cić dodat­kową minutę na wło­że­nie cie­plej­szego stroju, wyda­wała mu się absur­dalna.

– No dalej. Nie zoba­czysz, co się stało, dopóki się nie ubie­rzesz.

Pomimo tej groźby i tak musiała wcią­gnąć go do środka.

Justine spała zwi­nięta w nogach łóżka. Nolyn chciał ją obu­dzić, ale Per­se­fona go powstrzy­mała.

– Daj jej spo­kój.

Owi­nęła go minia­tu­ro­wym leigh mor, który spięła na ramie­niu. Wzdy­chał z nie­za­do­wo­le­niem, ale się nie poru­szył. Jego próba usta­nia w miej­scu była godna podziwu, ale wyni­kała z wyra­cho­wa­nia. Zro­biłby wszystko, by przy­śpie­szyć ten pro­ces. Kiedy skoń­czyła, wyglą­dał jak wzór dziecka z klanu Rhen – nie licząc zie­lo­nych oczu.

Co to ozna­cza?

W świe­cie brą­zo­wo­okich Rhu­nów i nie­bie­sko­okich Fhre­jów Nolyn był wyjąt­kowy. Płatki śniegu przy­kle­jały mu się do rzęs, dzięki czemu wyglą­dał jesz­cze bar­dziej osza­ła­mia­jąco. Nawet bio­rąc pod uwagę mat­czyne uprze­dze­nia, Per­se­fona była prze­ko­nana, że ni­gdy nie widziała tak pięk­nego dziecka. Szorst­kie ludz­kie cechy wygła­dziła w nim fhrej­ska ele­gan­cja, z kolei dzie­dzic­two Rhu­nów stłu­miło aurę pogar­dli­wej wyż­szo­ści, która cha­rak­te­ry­zo­wała kra­jan jego ojca. Zada­nie Per­se­fony pole­gało na zadba­niu o to, by Nolyn ni­gdy nie osią­gnął peł­nego poten­cjału – dziwne zada­nie jak na matkę, ale żadna kobieta ni­gdy nie wydała na świat takiego dziecka jak Nolyn.

Per­se­fona nie była tak naiwna, by uwa­żać, że jej lud wygra wojnę, ale gdyby im się udało, wszystko by się zmie­niło, a jej dziecko, pocho­dzące z dwóch świa­tów, pew­nego dnia rzą­dzi­łoby całą ludz­ko­ścią. Musiała zadbać, by stał się tego godzien, co nie było łatwe z ojcem takim jak Nyph­ron. Musiała wal­czyć z jego wpły­wami, nie­świa­do­mymi uprze­dze­niami i aro­gan­cją. No i musiała liczyć na łut szczę­ścia. Mar­twiła się, że Nolyn, jako w poło­wie czło­wiek, będzie żył kró­cej od swo­jego ojca. Nie była tego pewna, ale chło­piec wyglą­dał na Rhuna. Nie miał spi­cza­stych uszu ani deli­kat­nej syl­wetki Fhreja, a jego włosy nie były olśnie­wa­jąco jasne, tylko miały pia­skowy kolor.

Jeśli bogo­wie odmó­wili mu dłu­giego życia, to co się sta­nie, gdy Nolyn, który zosta­nie wycho­wany na przy­szłego księ­cia, dowie się, że jego ojciec prze­żyje go o całe wieki? Mar­twiła się, że ego­tyzm jej syna może wzbu­dzić w nim nie­chęć do wiecz­nego ojca, który będzie blo­ko­wał jego dostęp do Pierw­szego Krze­sła. Tak czy ina­czej, wie­działa, że nie dożyje roz­wią­za­nia tego kon­fliktu, i ma tylko kilka lat, by pokie­ro­wać bie­giem przy­szłych wyda­rzeń. Ude­rzała na oślep we mgle, pró­bu­jąc tra­fić wroga, który mógł nie ist­nieć, a stawką był los ludz­ko­ści. Ale tym mogła się przej­mo­wać innego dnia. Tego śnież­nego poranka wzięła za rękę nie­win­nego chłopca, który uśmiech­nął się do niej bez­tro­sko. Dla niego świat był cudow­nym miej­scem, a ona w tej chwili czuła to samo.

Wszystko zmie­niło się w mgnie­niu oka.

***

Żoł­nie­rze pędzili po świe­żym śniegu, jakby ktoś ich gonił. Ośmiu męż­czyzn w leśnych zbro­jach prze­bie­gło przez polanę w stronę obozu. Spod ich stóp w powie­trze wzbi­jały się białe obłoki. Gdyby śnieg był nieco głęb­szy, nie mogliby biec, ale stale go przy­by­wało.

Jeśli nic się nie zmieni, nikt nie będzie w sta­nie nie tylko bie­gać, ale nawet cho­dzić. Per­se­fona roz­wa­żyła tę myśl, jakby to było nie­chciane pro­roc­two. Jak dotąd nie brała pod uwagę ucieczki, jed­nak widząc grozę na twa­rzach bie­gną­cych ku niej męż­czyzn, pomy­ślała, że może to był błąd.

Per­se­fona, Nolyn i Sikar dotarli do szer­szej dróżki, oddzie­la­ją­cej namioty szpi­talne od kwa­ter żoł­nie­rzy rezerwy. Krzyki nio­sły się po obo­zie i wszę­dzie pod­no­siły się klapy namio­tów, spod któ­rych wyglą­dały ostroż­nie oczy. Nie­któ­rzy zdą­żyli wło­żyć buty i pele­ryny, ale inni wciąż byli owi­nięci kocami i spo­glą­dali na nie­przy­ja­zny świt oraz jego nie­chciane dary.

Nolyn dotarł do gra­nicy obo­zo­wi­ska i wska­zał bie­gną­cych męż­czyzn.

– Kto to jest? – spy­tał.

– Techy­lo­ro­wie – odpo­wie­działa matka.

Kiedy zasta­na­wiała się, co mogło skło­nić oddział Techy­lo­rów do ucieczki, zorien­to­wała się, że ci nie są sami.

Zza zasłony pada­ją­cego śniegu wyło­nili się kolejni męż­czyźni. Przy­po­mi­nali widma, sze­roką ścianę cie­nia pły­nącą nad rów­niną.

– To pełen odwrót – zauwa­żył Nyph­ron, pod­cho­dząc do niej od tyłu. Rzu­cił te słowa jakby od nie­chce­nia. Nie mówił do nich. Nie zwra­cał się do nikogo.

– Witaj, tato! – Nolyn uśmiech­nął się sze­roko i poma­chał wolną ręką.

– Jak myślisz, co się dzieje? – spy­tała Per­se­fona.

– Podej­rze­wam, że nie­długo się dowiemy – odrzekł Nyph­ron. – Ale nie spo­dzie­wał­bym się dobrych wie­ści.

– Witaj, tato! – powtó­rzył chło­piec, tym razem gło­śniej.

Nyph­ron popa­trzył na syna i zmarsz­czył czoło.

– Dla­czego nie jesteś więk­szy?

– Jestem duży – popra­wił go chło­piec.

– Może jak na mysz, ale jeśli masz być moim synem, powi­nie­neś rosnąć szyb­ciej.

– Ale jak?

– Myśl o więk­szych rze­czach.

– Dobrze – odpo­wie­dział Nolyn, jakby ta rada miała sens.

Może jemu rze­czy­wi­ście wyda­wała się sen­sowna, ale Per­se­fona wyczu­wała cza­jącą się w niej grozę.

Pod­biegł do nich zdy­szany Edgar. Miał czer­woną twarz i nos jak posi­niały burak. Śnieg zebrał się na jego bro­dzie, a krysz­tałki lodu ota­czały usta.

– Złóż raport – roz­ka­zał Nyph­ron, gdy dowódca Techy­lo­rów był jesz­cze w odle­gło­ści kilku kro­ków.

Edgar zatrzy­mał się i przez kilka sekund tylko wydmu­chi­wał obłoki pary, dzięki czemu Atkins zdo­łał go dogo­nić. Obaj męż­czyźni wciąż mieli na sobie kil­ku­war­stwowe zie­lono-brą­zowe poszar­pane szmaty, które upo­dab­niały ich do stert liści, a ich ramiona przy­pró­szył śnieg.

– Mają jed­nego – wykrztu­sił Edgar, łap­czy­wie chwy­ta­jąc powie­trze.

Per­se­fona zro­biła chwiejny krok. Obej­rzała się, nie­pewna, czy chce roz­ma­wiać o woj­sko­wych spra­wach w obec­no­ści syna.

– Sika­rze, odpro­wadź Nolyna do mojego namiotu. Obudź Justine i powiedz jej, żeby zabrała go na śnia­da­nie.

Fhrej­ski dowódca posłał jej surowe spoj­rze­nie i nawet nie drgnął. Per­se­fona nie zwy­kła wyda­wać roz­ka­zów Fhre­jom, a tym bar­dziej dowódcy obozu. Sikar nie był zachwy­cony, ale Per­se­fona miała więk­sze zmar­twie­nia niż jego duma.

– Zapo­mnia­łeś, jak się idzie do namiotu keenig, Sika­rze? – spy­tał Nyph­ron.

– Nie jestem niańką – odparł Insta­rya lodo­wa­tym tonem. – To jest…

– Jesteś Tar­czą keenig i jej syna. Speł­niaj swoją powin­ność.

Sikar zmarsz­czył czoło, ale wziął chłopca za rękę i popro­wa­dził ścieżką.

– Na pewno jest tylko jeden? – spy­tał Nyph­ron Edgara.

– Tylko jego widzie­li­śmy. Ale jeden wystar­czył. Wła­śnie wra­ca­li­śmy na poste­ru­nek, kiedy zaata­ko­wał naj­da­lej wysu­nięte obo­zo­wi­sko. Nie spo­dzie­wam się, by ktoś jesz­cze oca­lał.

Edgar obej­rzał się w stronę lasu.

– Smok pod­pa­lił obóz i las. Nie widać dymu z powodu pada­ją­cego śniegu, ale drzewa płoną. Uzna­łem, że lepiej będzie zło­żyć raport niż dołą­czyć do walki.

Per­se­fona patrzyła na śnieg. Miała wra­że­nie, że niebo spada im na głowę, pła­tek po płatku.

***

Ode­sław­szy resztę Techy­lo­rów i pozo­sta­łych żoł­nie­rzy, któ­rzy przy­szli w ślad za nimi z lasu, Per­se­fona, Nyph­ron i Edgar prze­nie­śli się do wygod­nego namiotu keenig. Per­se­fona zamó­wiła jedze­nie, ale miała zbyt ści­śnięty żołą­dek, by się poży­wić. Nyph­ron także odmó­wił, choć podej­rze­wała, że z innego powodu. Po latach impasu wresz­cie miał coś do roboty. Coś, na czym wyjąt­kowo się znał.

– Gila­ra­brywn ma ogra­ni­czony zasięg – ode­zwała się Per­se­fona. – Jeśli stwo­rzono go w Avem­par­th­cie, nie dotrze poza Har­wood. Oddziały Lothiana nie będą w sta­nie sko­rzy­stać z niego tak daleko.

Nyph­ron z namy­słem poma­so­wał się po bro­dzie.

– Znasz dokładny zasięg smoka?

Per­se­fona pokrę­ciła głową.

– Nie­stety nie.

– Może Lothian rów­nież go nie zna. Nie­wy­klu­czone, że w ogóle nie wie o takim ogra­ni­cze­niu. Jeżeli tak, to na razie mamy sytu­ację patową. On nie może zaata­ko­wać naszych pozy­cji ze względu na naszego smoka, a my nie możemy podejść do Avem­par­thy.

– Ale czy oni po pro­stu nie stwo­rzą kolej­nych i nie będą kon­ty­nu­ować natar­cia? – spy­tał Edgar, prze­łknąw­szy kęs wczo­raj­szego chleba i solo­nego mięsa.

Per­se­fona żało­wała, że nie mogła im zapew­nić cze­goś lep­szego.

Ci ludzie zasłu­gują na znacz­nie wię­cej, pomy­ślała.

– Ja bym tak zro­bił, gdy­bym miał moż­li­wość przej­ścia, a Suri nie odmó­wiła stwo­rze­nia kolej­nych smo­ków – odpo­wie­dział Nyph­ron. – Ale naj­pierw zajął­bym pozy­cję po dru­giej stro­nie rzeki i użył smoka jako ochrony pod­czas gro­ma­dze­nia wojsk. Lothian nie zna się na wojaczce, a jeśli spo­dziewa się, że smok nas znisz­czy, zapewne nie zapla­no­wał tego klu­czo­wego pośred­niego kroku.

Per­se­fona zigno­ro­wała uwagę doty­czącą Suri i doce­niła fakt, że Nyph­ron nie pocią­gnął tematu. Mógł to zro­bić. Miał pełne prawo. Może jej mąż nie widział sensu w podą­ża­niu tą ścieżką. Oboje wie­dzieli, że to była wina Per­se­fony. To ona dostar­czyła mistyczkę fane’owi.

Nyph­ron, który sie­dział na jed­nym z mięk­kich krze­seł, wstał i popa­trzył na pół­noc.

– W tej chwili nic nie powstrzy­muje fane’a przed podej­ściem na obrzeża naszego obozu i stwo­rze­niem smoka na naszym progu. Gdyby tak się stało… – Bez­rad­nie zała­mał ręce. – To byłby nasz koniec.

– Więc co zro­bimy? – spy­tał Edgar.

Nyph­ron zwró­cił się w stronę żoł­nie­rza.

– Czy kto­kol­wiek tam został? Jacyś obrońcy?

– Nie jestem pewien. Od razu ode­szli­śmy. Moż­liwe, że nie­któ­rzy znad rzeki ucie­kli albo aku­rat nie było ich w obo­zie. Jeśli tak, to zapewne przyjdą tutaj.

– Będzie­cie musieli wró­cić do lasu.

Edgar spra­wiał wra­że­nie zaszo­ko­wa­nego.

– Har­wood pło­nie.

– To nie mój pro­blem.

– Nie mogą wal­czyć z Gila­ra­bryw­nem – wtrą­ciła się Per­se­fona.

Nyph­ron prze­niósł na nią uwagę.

– Edgar i jego Techy­lo­ro­wie żyją, ponie­waż smok Lothiana ma ogra­ni­czony zasięg, tak samo jak nasz. Muszę się dowie­dzieć, ile wynosi ten zasięg, i nie dopu­ścić, by fane zgro­ma­dził oddziały po naszej stro­nie Nidwal­den. Ta armia nie będzie niczym ogra­ni­czona. Ale przede wszyst­kim muszę się upew­nić, że żaden z Mira­ly­ithów nie uciek­nie z tego lasu. Nie możemy ich do sie­bie dopu­ścić.

– Będziemy potrze­bo­wać wię­cej ludzi – odrze­kła Per­se­fona. – Wezwę posiłki. Ilu potrze­bu­jesz żoł­nie­rzy?

– Wszyst­kich – odparł Nyph­ron.

– Naprawdę jest tak źle?

– Możemy liczyć tylko na naszą prze­wagę liczebną. Ow­szem, jest fatal­nie. Prawdę mówiąc, powin­ni­śmy jak naj­szyb­ciej zwi­nąć obóz. – Zawa­hał się, jakby te słowa były tru­jące. – Musimy się wyco­fać. Posiłki dołą­czą do nas w nowym punk­cie zbor­nym.

– Jesteś pewien? – spy­tała Per­se­fona.

– Nie możemy dłu­żej utrzy­mać tej pozy­cji. Powin­ni­śmy wyco­fać się na gra­nice zasięgu naszego smoka. Alon Rhist od Mer­re­dydd dzieli mniej wię­cej taka sama odle­głość jak od tego miej­sca, więc smok powi­nien być w sta­nie do nas dołą­czyć. Tak się sta­nie?

– Nie jestem pewna. Suri kon­tro­lo­wała go po dro­dze, ale… – Per­se­fona się zawa­hała. Nawet teraz. Te słowa były wypa­lone w jej sercu. – Tak, myślę, że za nami podąży.

– Dobrze. – Nyph­ron poki­wał głową i z namy­słem powiódł wkoło wzro­kiem.

– Ale co nam da odwrót? – spy­tał Edgar. – Czy po pro­stu nie odwle­czemy tego, co nie­unik­nione?

– Nie – odrze­kła Per­se­fona. – Za stwo­rze­nie smoka trzeba zapła­cić strasz­liwą cenę. Każdy kolejny może osła­biać morale sił fane’a. – Popa­trzyła na Nyph­rona. – Sto­jąc przed tak trud­nym wybo­rem, może zacząć dążyć do pokoju.

– Myślę, że ta moż­li­wość jest już wyklu­czona – odparł Nyph­ron. – Edga­rze, dokoń­czysz posi­łek po dro­dze. Zbierz swo­ich ludzi, żoł­nie­rzy z innych obo­zów oraz połowę naszych rezer­wi­stów. Wyślij gońca z codzien­nym rapor­tem doty­czą­cym liczby Fhreyów po naszej stro­nie rzeki. Nie wypusz­czaj ich spo­mię­dzy tych drzew, chyba że stwo­rzą kolej­nego smoka.

– A jeśli to zro­bią?

– Wyco­faj się i dołącz do posił­ków.

– Tak jest. – Edgar zasa­lu­to­wał, chwy­cił garść jedze­nia i wyszedł z namiotu.

Po jego wyj­ściu zapa­dła długa cisza. Per­se­fona nie miała ochoty wra­cać do tego tematu, ale musiała spy­tać.

– Ona nie żyje, prawda?

– Suri? – upew­nił się Nyph­ron. – Tak sądzę. Nie mieli powodu, by zacho­wać ją przy życiu, skoro prze­ka­zała im to, co miała naj­cen­niej­szego.

Per­se­fonę naj­bar­dziej ude­rzyła nie treść jego słów, ale rze­czowy ton, jakim je wypo­wie­dział.

– Wola­ła­byś, żebym cię okła­mał?

Pokrę­ciła głową.

– Nie.

Nyph­ron nie był naj­gor­szym mężem, ale nie był też naj­lep­szy. Reglan miał wiele wad, ale przy­tu­liłby Per­se­fonę do piersi, objął ją i pozwo­lił jej się wypła­kać. Rozu­miał, że tego potrze­bo­wała. Fhre­jo­wie, za któ­rych wycho­dziła, nie mieli poję­cia o takich rze­czach. To nie była wina Nyph­rona; podobne zacho­wa­nia po pro­stu nie leżały w jego natu­rze.

Nie­świa­do­mie wbiła wzrok w miecz z czar­nego brązu wiszący na środ­ko­wej pod­po­rze namiotu.

Ptaki latają, ryby pły­wają, pomy­ślała. Po chwili namy­słu uświa­do­miła sobie, że kaczki potra­fią jedno i dru­gie.

– Widzę, że myślisz o tym samym, co ja – ode­zwał się Nyph­ron.

Per­se­fona bar­dzo w to wąt­piła.

– A o czym ty myślisz? – spy­tała, odwra­ca­jąc się w jego stronę.

Wska­zał ostrze, na które patrzyła.

– Nie powin­ni­śmy tutaj trzy­mać tego mie­cza. Może nam zaszko­dzić.

– Jak to?

– Siły fane’a już nie są zablo­ko­wane, a to jedyna broń, którą można zabić smoka Suri, czyż nie?

Per­se­fona zdzi­wiła się, że Nyph­ron o tym wie. Ni­gdy nie roz­ma­wiali na ten temat.

– Tak. Sym­bole na ostrzu to jego imię. To węzeł, który pod­trzy­muje splot. Jeśli wbije się w ciało Gila­ra­brywna, prze­ła­mie zaklę­cie, a istota znik­nie.

– Wła­śnie. Dla­czego więc ktoś z ludzi fane’a nie miałby go ukraść, by znisz­czyć naszą naj­sil­niej­szą obronę?

– Po pierw­sze, musiałby zda­wać sobie sprawę z ist­nie­nia takiej broni. Po dru­gie, musiałby wie­dzieć, że to ja ją posia­dam. Po trze­cie, musiałby podejść wystar­cza­jąco bli­sko, by z niej sko­rzy­stać, a Gila­ra­brywn raczej na to nie pozwoli. Mal­colm wrę­czył mi ten miecz, by Suri nie musiała oso­bi­ście ode­słać smoka, ale kiedy teraz o tym myślę…

– Tak?

– Może wie­dział, że Suri już z nami nie będzie, i wła­śnie dla­tego mi go prze­ka­zał. Powie­dział, żebym go pil­no­wała. Nie spy­ta­łam dla­czego. Ostat­nio zaczę­łam podej­rze­wać, że Mal­colm jest widzą­cym i potrafi prze­wi­dy­wać przy­szłość, tak jak Tura czy Suri. Wie wiele rze­czy, któ­rych nie powi­nien wie­dzieć.

Nyph­ron wes­tchnął.

– Nie trać czasu na próby zro­zu­mie­nia Mal­colma. Jest zagadką, ale zapew­niam cię, że kryje się w nim wię­cej, niż wydaje się na pierw­szy rzut oka. Powin­naś przy­naj­mniej ukryć to ostrze. Losy wojny się odwró­ciły, Per­se­fono. Musimy zacho­wać ostroż­ność i wyko­rzy­stać każdą prze­wagę, w prze­ciw­nym razie prze­gramy.

Poki­wała głową i jesz­cze raz zer­k­nęła na miecz. Poły­ski­wał w świe­tle wcze­snego poranka.

– Zapy­tam o niego Mal­colma.

– Cudow­nie – odrzekł Nyph­ron z sar­ka­zmem. – A przy oka­zji spy­taj, jaka będzie pogoda w Mer­ry­dydd.ROZDZIAŁ TRZECI. RATOWANIE MOYI

Roz­dział trzeci

_Rato­wa­nie Moyi_

Jeśli umie­ra­nie cze­goś mnie nauczyło, to tej pro­stej prawdy, że nie­za­leż­nie od tego, jak nie­cie­kawe, straszne czy trudne wydaje nam się nasze życie, sprawy zawsze mogą przy­brać gor­szy obrót – i zbyt czę­sto wła­śnie tak się dzieje.

_Księga Brin_

Moya zoba­czyła, jak most pęka i spada.

Ban­kor przy­niósł ją do kró­lo­wej, a teraz unie­ru­cho­mił ją jakiś potężny męż­czy­zna, a może nawet nie­wielki olbrzym. Chwy­cił ją od tyłu, więc wie­działa jedy­nie, że cuch­nął potem i krwią. Ści­skał ją tak mocno, że spra­wiał jej ból. Nie pozwa­lał jej uciec, ale zara­zem nie dopu­ścił, by spa­dła z walą­cego się mostu. Przed chwilą kró­lowa zapy­tała ją, kto ma klucz, a Moya pró­bo­wała powstrzy­mać się przed udzie­le­niem odpo­wie­dzi, ale to przy­po­mi­nało wstrzy­my­wa­nie odde­chu. Cho­ciaż bar­dzo chciała wytrwać, w końcu musiała zaczerp­nąć powie­trza. Roz­cza­ro­wało ją, jak nie­wiele czasu potrze­bo­wali, by ją zła­mać – nie­całą minutę. Ale dopiero upa­dek z mostu spra­wił, że ugięły się pod nią nogi.

Widziała, jak spa­dli. Naj­pierw Roan, potem Brin, Gif­ford i wresz­cie Tesh oraz Tressa. Szlak pro­wa­dzący do wrót Aly­sinu został znisz­czony, a klucz na zawsze zna­lazł się poza zasię­giem. Moya zawio­dła Per­se­fonę i całą ludz­kość, a przy oka­zji stra­ciła przy­ja­ciół. Jakimś spo­so­bem na­dal ist­niała, ale oni znik­nęli. To nie miało sensu. Prze­cież stała na ich czele.

To wszystko moja wina. Jestem odpo­wie­dzialna. Jak to moż­liwe, że wciąż tu jestem, a oni ode­szli? Nie powinno tak być.

Po raz pierw­szy poczuła się naprawdę mar­twa.

Dło­nie, które ją przy­trzy­my­wały, roz­warły się i upa­dła na kamie­nie na skraju odła­ma­nego jęzora mostu. Sie­działa oszo­ło­miona, wpa­tru­jąc się w wyrwę na środku.

Oni nie umarli. Nie mogli umrzeć. To nie­moż­liwe, kiedy już się jest w Phyre.

Otrzą­snęła się z kosz­maru i rozej­rzała. Kró­lowa znik­nęła, podob­nie jak ohydne ban­kory oraz Orr. Wszę­dzie wokół Moyi roz­pra­szały się armie. Ludzie, Fhre­jo­wie, karły, olbrzymy i gobliny roz­cho­dzili się w ciszy. Nikt się nie śmiał ani nie wiwa­to­wał. Melen i kilku innych nie­śli zma­sa­kro­wane ciała Gatha i Brana. Więk­szość pole­głych pozo­stała na swo­ich miej­scach. Wokół leżały setki ciał. Fene­liusa poma­gała iść kule­ją­cemu Mide­onowi.

– Co się dzieje?! – zawo­łała do nich Moya.

Fene­liusa się na nią obej­rzała.

– Prze­gra­li­śmy.

– Więc to już koniec? Wszy­scy po pro­stu wra­cają do domu?

– Tak. Tutaj tak to wygląda.

– Wła­śnie. Tutaj tak to wygląda.

– Ale… nie, to nie może być koniec. Musimy ich wydo­stać. Moich przy­ja­ciół, któ­rzy spa­dli. Musimy coś zro­bić.

Fene­liusa pokrę­ciła głową.

– Nie­moż­liwe. To rze­czy­wi­ście już koniec i jak zwy­kle nie miało to żad­nego celu. Wła­śnie dla­tego prze­sta­łam uczest­ni­czyć w tych próż­nych afe­rach. Wró­ci­łam tylko ze względu na cie­bie. Tym razem miało być ina­czej. Beatrice powie­działa, że ty i twoi przy­ja­ciele jeste­ście wyjąt­kowi. – Fene­liusa wes­tchnęła i ponow­nie pokrę­ciła głową. – Myliła się.

Fhrejka pomo­gła Mide­onowi ruszyć w dal­szą drogę.

– To nie koniec! – zawo­łała za nią Moya. – Musi ist­nieć jakiś spo­sób, by im pomóc.

– Nie ma żad­nego. – Głos Fene­liusy zabrzmiał osta­tecz­nie jak trza­śnię­cie zamy­ka­nych drzwi.

– Wróć z nami, Moyu – zapro­po­no­wał Mideon sła­bym gło­sem. – Napi­jemy się i odpocz­niemy, a jutro wszystko będzie wyglą­dało lepiej. Jak zawsze.

Moya obej­rzała się na zie­jącą gar­dziel Otchłani.

Nie, nie mogę tak ich zosta­wić.

Wstała.

Nie odejdę i ich nie porzucę.

Zbli­żyła się o krok do kra­wę­dzi.

– Moyu? – ode­zwał się Deszcz. Stał gdzieś za jej ple­cami.

– Daj mi spo­kój, Desz­czu.

– Ale Moyu… tam. Popatrz.

Zda­wała sobie sprawę, że kopacz zna jej zamiary. Powstrzy­mał Gif­forda przed rzu­ce­niem się z mostu, a teraz chciał prze­szko­dzić także jej. Nie zamie­rzała na to pozwo­lić, ale coś w tonie jego głosu spra­wiło, że się obej­rzała.

Karzeł wska­zy­wał stertę ciał tuż przed mostem. To były ofiary potęż­nego topora Mide­ona i mło­tów Melena. Kró­lowa pozo­sta­wiła kil­ka­na­ście ciał swo­ich pod­da­nych. Jedna twarz rzu­ciła jej się w oczy.

– Tek­chin! – Moya pod­bie­gła i padła na kolana. – Desz­czu, pomóż mi!

Razem zepchnęli zwłoki z Insta­rya, a wtedy ich oczom uka­zał się paskudny widok.

Tek­chin wal­czył dziel­nie. Nie padł od poje­dyn­czej rany. Moya widziała zaszlach­to­wane świ­nie w bar­dziej nie­na­ru­szo­nym sta­nie. Stra­cił rękę, miał nie­mal odciętą głowę oraz głę­bo­kie rany na piersi i udach. Ostrza prze­cięły jego zbroję, jakby była uszyta ze szmat. Uwol­nie­nie go ze sterty tru­pów nie było łatwe. Bali się, że roze­rwą jego ciało na strzępy.

– Tek­chin! Tek­chin! – Moya szlo­chała, a łzy nie­mal ją ośle­piły. – Desz­czu, pomóż mi!

Karzeł był przy niej. Zna­lazł kawa­łek mate­riału z jakie­goś sztan­daru. Roz­ło­żyli go i ostroż­nie umie­ścili na nim Tek­china.

– Teraz możemy pocią­gnąć – rzekł Deszcz. – Nic mu nie będzie. Tro­chę to potrwa, ale doj­dzie do sie­bie.

Moya wciąż pła­kała, ale poki­wała głową.

– Wydo­brzeje szyb­ciej i będzie mniej cier­piał, jeśli będziesz przy nim – powie­działa Beatrice.

Nie­wy­soka bia­ło­włosa widząca sie­działa na kamien­nej półce w odle­gło­ści kilku metrów. Zapewne była tam od początku, ale zoba­czyli ją dopiero, gdy tłum się prze­rze­dził.

Moya splu­nęła na zie­mię.

– Wie­dzia­łaś, że tak się sta­nie. Wła­śnie tego nie chcia­łaś nam powie­dzieć.

– Tak – przy­znała Beatrice.

– Pro­si­łaś, żeby­śmy ci zaufali.

– Nie skła­ma­łam. Mówi­łam, że sprawy przy­biorą bar­dzo zły obrót, a potem wszystko jesz­cze bar­dziej się pogor­szy. To szczera prawda, nie uwa­żasz?

– Ale ukry­łaś to przede mną. Dla­czego?

Kar­lica wstała i popa­trzyła na pęk­nięty most.

– Ponie­waż ni­gdy byś nie przy­szła, gdy­byś znała cenę, a zwłasz­cza wie­działa, że to oni ją zapłacą, a nie ty. Zabra­ła­byś klucz i kazała resz­cie bez­piecz­nie zacze­kać w zamku. Bar­dzo by się sprze­ci­wiali, krzy­czeli i pła­kali, ale osta­tecz­nie posta­wi­ła­byś na swoim, a wtedy kró­lowa zdo­by­łaby klucz, bramy Phyre sta­nę­łyby otwo­rem, a wasza wojenka nad rzeką Nidwal­den poszłaby w nie­pa­mięć i zastą­piłby ją nowy kon­flikt, nie­wy­obra­żal­nie potężny i strasz­liwy. Wiem, o czym mówię. Widzia­łam to setki razy. Glo­rok to cen­trum labi­ryntu, gdzie spo­ty­kają się wszyst­kie ścieżki. Nie da się tego unik­nąć. Przy­naj­mniej na razie.

– Skoro nie da się tego unik­nąć, to dla­czego nie mogli­śmy wybrać takiej wer­sji wyda­rzeń, w któ­rej oni nie musie­liby spaść?

– Ponie­waż potrze­bu­jemy nowych ście­żek i moż­li­wo­ści.

Moya ponow­nie splu­nęła i otarła nos.

– Poło­ży­łaś na szali moich przy­ja­ciół, wiecz­ność ich dusz.

Beatrice odwró­ciła się w jej stronę.

– To nie jest gra, Moyu, a ty wciąż masz swoją rolę do ode­gra­nia, więc nie mogę powie­dzieć ci nic poza tym, że Tek­chin cię potrze­buje. Miłość… świa­do­mość, że ktoś się o cie­bie trosz­czy… to potężny lek, zarówno w Elan, jak i tutaj. Daje nadzieję, a to nie­sa­mo­wita siła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: