- bestseller
Epoka imperium. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 6 - ebook
Epoka imperium. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 6 - ebook
Otwierają się drzwi. Nadchodzi armia smoków.
A los żyjących zależy od umarłych.
Zdobywszy sekret tworzenia smoków, przywódca Fhrejów ponownie odwrócił losy wojny, lecz zdobycie przewagi miało straszliwą cenę. Podczas gdy Imaly planuje obalenie fane’a za wykroczenia, których dopuścił się wobec swego ludu, mistyczka i Strażniczka Praw pozostają jedyną nadzieją Rhunów. Czasu jest coraz mniej, a przyszłość obu ras wisi na włosku. W porywającym finale Legend Pierwszego Imperium Wielka Wojna wreszcie osiąga punkt kulminacyjny, który zwiastuje nadejście nowej ery – Epoki imperium.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68240-84-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wolałbym, żeby to się nie zdarzyło akurat za mojego życia – powiedział Frodo.
– Ja także – odparł Gandalf. – Podobnie jak wszyscy, którym wypadło żyć w takich czasach. Ale nie mamy na to wpływu. Od nas zależy jedynie użytek, jaki zechcemy zrobić z darowanych nam lat.
J.R.R. Tolkien
(w przekładzie Cezarego Frąca)
_Zostańcie w domu, bądźcie wdzięczni tym, którzy walczą na pierwszej linii frontu, i pamiętajcie, że wszystko kiedyś przemija._OD AUTORA
Witajcie w ostatniej części Legend Pierwszego Imperium. To moja szesnasta powieść w fikcyjnym świecie Elan i zwieńczenie epoki mitów i legend, która stanowi fundament mojej poprzedniej serii.
Niniejsza książka ukazuje się w bezprecedensowym okresie w naszej historii. Piszę te słowa w kwietniu 2020 roku. Pandemia koronawirusa szaleje na świecie, a całe rodziny cierpią z powodu przymusowych lockdownów. Czytelnicy, którzy wspierają mnie na Kickstarterze, zasypywali moją skrzynkę mailami, domagając się kolejnej książki, która pomogłaby im się wyrwać z czterech ścian i uwolnić od codziennych wiadomości. Robin i ja mieliśmy swoje problemy, ale udało nam się dotrzymać terminu wydania powieści w postaci elektronicznej oraz audio booka. Byliśmy zachwyceni, że drukarnia w ogóle zdołała wyprodukować książkę z zaledwie trzytygodniowym opóźnieniem.
Podczas gdy większość ludzi była zmuszona pozostać w domach, życie w naszej dolinie niewiele się zmieniło. Jak większość z was wie, mieszkamy w górskiej chatce w Wirginii. Jestem pełnoetatowym pisarzem, a moja żona jest moją redaktorką, agentką, menadżerką i przedstawicielką prasową, co sprawia, że od dawna z wyboru wiedziemy pustelnicze życie. W przeszłości zapraszaliśmy do swojej chatki ludzi z całego świata. Cieszyliśmy się towarzystwem dziennikarzy nagradzanych nagrodą Pulitzera, emerytowanych generałów, słynnych oraz aspirujących pisarzy, fanów mojej twórczości, a nawet osób, które nie miały pojęcia, kim jestem i czym się zajmuję. Wszystko to, oczywiście, skończyło się w 2020 roku, ale mam nadzieję, że kiedy ten czas przeminie, wrócimy do przyjmowania gości. Dlatego jeśli kiedyś zbłądzicie w okolice Luray w Wirginii, napiszcie do nas (michael@michaelsullivan-author.com), a zaprosimy was na drinka.
Jeśli nie możecie nas odwiedzić, istnieje szansa, że przyje dziemy do was. W tym roku Robin i ja kupiliśmy jeepa i przyczepę kempingową z myślą o wspólnych podróżach. Kiedy tylko obostrzenia związane z wirusem zostaną zniesione, mamy nadzieję wyruszyć w drogę. Przez lata ludzie mówili nam: jeśli kiedykolwiek będziecie w
Okazało się, że przyczepa kempingowa pojawiła się w idealnym momencie. Pod koniec marca Robin zachorowała i wciąż wykorzystuje ją, by się izolować. Mamy nadzieję, że już za kilka dni będzie mogła wyjść, ale, podobnie jak wszyscy, postanowiliśmy dmuchać na zimne.
Kończyłem tę książkę w co najmniej ciekawych okolicznościach. Robin i ja pracujemy za pośrednictwem Discorda, gdy ona akurat nie zajmuje się poprawianiem błędów zgłoszonych przez pierwszych czytelników. Zazwyczaj towarzyszymy Timowi w studiu podczas nagrań (na co zawsze bardzo czekamy), ale tym razem okazało się to niemożliwe. Otrzymywaliśmy od Tima codzienne materiały i komunikowaliśmy się z nim mailowo. Dzięki temu, że dysponuje domowym studiem, mógł trzymać się harmonogramu, i audiobook nie był opóźniony. Jak zwykle jesteśmy mu niezmiernie wdzięczni za włożoną pracę. Musiał pracować samotnie, bez inżyniera dźwięku ani reżysera, ale za sprawą jego wysiłków wydanie audiobooka nie było zagrożone.
Nasza długa podróż dobiega końca. Chyba jeszcze to do nas nie dotarło. Dzięki wydaniu książki w maju dotrzymaliśmy obietnicy, którą złożyła Robin, a to było dla niej ważne. Mam nadzieję, że ta książka chociaż w niewielkim stopniu wam pomoże. Chcę wierzyć, że stworzyliśmy coś dobrego i trwałego, czym ludzie będą mogli się dzielić i co będzie dla nich jak łyk świeżego powietrza, który pozwoli im się odstresować i uśmiechnąć. Mam nadzieję, że wszyscy, którzy zaczęli czytać tę serię, będą mogli ją dokończyć. Uważajcie na siebie. Nie traćcie otuchy. No i zapraszam na ostatnią podróż do Legend Pierwszego Imperium.ROZDZIAŁ PIERWSZY. SIĘGANIE DNA
Rozdział pierwszy
_Sięganie dna_
Ludzie często wspominają o sięganiu dna. Nie mają pojęcia, o czym mówią.
_Księga Brin_
W wiecznej ciszy i absolutnej ciemności niewyobrażalnych głębi Otchłani Iver usłyszał krzyk. Początkowo słaby, zmienił się w przeszywające zawodzenie, a potem ucichł, gdy ucięło go głoś ne klaśnięcie. Dźwięki były rzadkością w tej okolicy, a tym bardziej światło, jednak coś słabo oświetlało wejście do jego jaskini. Przed wyciem rozległa się gwałtowna seria huknięć. Iver nie zbadał ich pochodzenia, ponieważ i tak niczego by nie zobaczył, więc niepotrzebnie zmęczyłby się czołganiem.
Ale ten krzyk był inny. Niewiele rzeczy było w stanie skłonić Ivera do tak drastycznych kroków jak chodzenie, ale to była wyjątkowa okazja. Wiedział, kto spadł; rozpoznał ten wrzask.
Wyciągnął przed siebie ręce, szukając ściany, a następnie podążył wzdłuż niej do wąskiej szczeliny, która stanowiła wejście do jego lokum. Nie chciał nazywać tej jaskini domem, ponieważ to słowo kojarzyło się z ciepłem i wygodą. Nawet w najtrudniejszych czasach dom był czymś atrakcyjniejszym niż zwykłe schronienie. Ta jaskinia była tylko miejscem, w którym mógł przebywać, siedzieć, ukrywać się.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio z niej wyszedł. To go nie zaskoczyło, ponieważ miał coraz większe trudności z zapamiętywaniem czegokolwiek. Wciąż wiedział, jak się nazywa, a przynajmniej znał swoje imię. Oprócz niego było coś jeszcze, jakieś określenie, ale nie potrafił sobie przypomnieć jakie. Jego życie blakło, wspomnienia się rozpływały. Ostatnim ważnym wydarzeniem, które potrafił przywołać, było spotkanie Edvarda, Gula z klanu Erlinga. Iver był martwy dopiero od niedawna, gdy Edvard pobił go i zawlekł na urwisko. Dopiero lecąc w dół, uświadomił sobie, dlaczego mężczyzna to zrobił. Gula zawołał w ślad za nim:
– To za moją żonę, Reannę, ty spasiony draniu! Obyś gnił na zawsze.
Iver spodziewał się, że na dole czeka coś strasznego, ale natrafił tam tylko na pustkę, co okazało się jeszcze gorsze.
Ale teraz…
Wypełzł z jaskini i zobaczył biały blask bijący od czegoś, co leżało na ziemi, całkiem niedaleko. Wyglądało jak jakaś torba, może z ubraniami. Iver je pamiętał. Ale kiedy się zbliżył, zobaczył, że to człowiek. Nie powinien być zaskoczony. Okazało się, że największe wydarzenie stulecia to tylko ofiara brutalnej walki. Jakiś biedak spadł w przepaść, którą wszyscy nazywali Otchłanią, i dotarł do dna, z którego nikt nie wracał.
Iver podszedł bliżej i zobaczył drobną kobietę o ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach, a raczej to, co z niej zostało.
Jestem pewien, że rozpoznałem ten wrzask.
Poczuł podekscytowanie, po raz pierwszy od… no cóż, nie miał pojęcia, od jak dawna. Ale jego nadzieje legły w gruzach, gdy skarciło go Doświadczenie.
Niemożliwe. To nie może być ona.
Ciało kobiety uległo zmiażdżeniu pod wpływem upadku na zmrożony grunt: oto cena wstępu na najgorszy poziom istnienia. Iver oszacował, że wszystkie kości były złamane, a czaszka popękała. Ciało w większości skrywało się pod pomarszczoną szatą, ale Iver oparł swoją diagnozę na doświadczeniu. Pozbieranie się do kupy zajęło mu całą wieczność. Nadal nie miał pojęcia, czy odniósł sukces. W Otchłani nie można zobaczyć swojego odbicia.
Zbliżył się do leżącego ciała i uświadomił sobie, że kobieta poradziła sobie lepiej od niego. Mimo wszystko jej ciało było nienaturalnie powykręcane – oczy były otwarte, czujne i wciąż tkwiły w oczodołach. Kiedy go zobaczyła, szerzej rozwarła powieki. Próbowała krzyknąć, ale z jej krtani wydobył się tylko wilgotny bulgot.
– Roan – odezwał się Iver, ze zdumieniem uzmysławiając sobie, że może mówić. – To naprawdę ty!
Mimo swojego stanu kobieta próbowała się odsunąć. Przechyliła głowę na skręconym karku.
– Roan, wróciłaś do mnie.
– Nieee – zdołała wyjęczeć przez połamane zęby i cieknącą krew.
– O tak – odrzekł Iver. – Jestem tutaj. Szybko cię naprawimy. Czy nie będzie świetnie?
Po jego słowach kobieta jeszcze bardziej wytrzeszczyła oczy.
Wciąż mogą wypaść, pomyślał.
Iver pochylił się i wziął Roan na ręce. Jej połamane kończyny zwisały bezwładnie, jakby trzymał worek z drewnem na opał.
Jęknęła, a po jej policzku spłynęła pojedyncza łza i spadła na zmrożoną ziemię.
– Nie przejmuj się, moja droga. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Kiedy cię poskładamy, będzie jak dawniej.
***
Kiedy palce Brin ześlizgnęły się z krawędzi mostu i poczuła, że spada w Otchłań, ogarnęła ją panika. Początkowo jej umysł zamarł, skupiając się na pojedynczej myśli: To nie może się dziać naprawdę. Potem, kiedy runęła głębiej w ciemność, zaczęła się zastanawiać, co poczuje, gdy spadnie na dno. Miała nadzieję, że odbije się od ziemi, ale doszła do wniosku, że jej ciało zachowa się raczej jak upuszczony sopel.
Czy roztrzaskam się na milion kawałków?
Po niewytłumaczalnie długim czasie odkryła, że chce, by to wreszcie się skończyło. Nie mogła uniknąć uderzenia, nie mogła się ocalić, a oczekiwanie odbierało jej zmysły. Świadomość, że upadek może nadejść w każdej chwili, przepełniała ją grozą. Zamknęła oczy, nie chciała patrzeć.
Niech to już się skończy!
Wreszcie to się stało. Zetknęła się z ziemią z taką siłą, jakby zeskoczyła z wysokiej na cztery stopnie werandy. Wylądowała na nogach, zatoczyła się do przodu i podparła się rękami, co uchroniło ją przed poważniejszymi obrażeniami. Skaleczyła się tylko w lewą dłoń o szorstki szron pokrywający grunt. Ranka przez chwilę piekła. Brin wstała i popatrzyła na zmrożoną skałę, która stanowiła dno świata. Wyobraziła sobie, że oddycha, i zobaczyła wydobywający się z jej ust obłok pary, jak w środku zimy.
Nie było tak źle, pomyślała z ulgą.
Ale światło ją zaskoczyło. Nieskazitelnie białe i pozornie pozbawione źródła, rozświetlało otaczający ją nowy świat. Widziała drugą stronę kanionu i urwiska, których szczyty znikały w ciemności. Znajdowała się na dnie Otchłani, gdzie nie było niczego poza rozległą zmrożoną nierówną połacią gruntu, na którą dawno ucichły wiatr naniósł nędzne fałdy śniegu.
– Roan?! – zawołała, ale nikt jej nie odpowiedział. Jej przyjaciółka również spadła, więc powinna być niedaleko.
Może się oddaliła? To w jej stylu, aby wybrać się na przechadzkę, zawsze była przede wszystkim ciekawska.
Zastanawiała się, czy ktokolwiek inny ześlizgnął się z krawędzi, więc podniosła wzrok, ale niczego nie zobaczyła.
Mam nadzieję, że wszyscy są cali. Jestem tutaj sama, nie licząc Roan. Koniecznie muszę ją odnaleźć.
Ruszyła w przypadkowym kierunku i znalazła się w labiryncie szczelin, które tworzyły wąskie kręte kaniony znikające w mroku. Te rozpadliny z pewnością były powodem, dla którego, wędrując równiną Kilcorth do zamku króla Mideona, musieli przekraczać tyle mostów. Powierzchnia niemożliwie wysokich i porowatych jak gąbka ścian była usiana ciemnymi otworami i jaskiniami: niektóre znajdowały się na poziomie gruntu, inne wyżej, jak okiem sięgnąć.
Od czasu do czasu przystawała i wołała Roan. Jej głos nie niósł się daleko. Otchłań była cichym miejscem i rozbrzmiewał w niej tylko chrzęst jej stóp na zmrożonym gruncie. Roan nie odpowiadała, więc Brin wybrała jedną z odnóg i nią podążyła. Zgadywała, że są ich dziesiątki, może nawet setki, więc ich przeszukanie mogło zająć mnóstwo czasu, ale tego jej nie brakowało. W końcu znajdzie Roan. Takie zadanie w tej chwili stało przed Strażniczką Praw, a nagrodą będzie pozostanie przy zdrowych zmysłach. Poza tym poszukiwanie dawało jej jakieś zajęcie, dzięki czemu nie użalała się nad sobą z powodu doznanej porażki.
Im dalej zanurzała się w rozpadlinie, tym węższe stawało się przejście, ale w porównaniu z otwartym terenem, na który spadła, ta ciasnota dawała jej niespodziewane poczucie bezpieczeństwa. Jej pies, Darby, często wpełzał pod stół albo łóżko, gdy się bał, a ojciec Brin wyjaśnił, że zwierzęta czasem czują się pewniej w niewielkich przestrzeniach. Brin teraz czuła to samo i dziwiło ją, że Otchłań jej nie przeraża. Najgorszym, co mogła o niej powiedzieć, było to, że panuje w niej chłód.
Oraz samotność. Nagle coś przyszło jej do głowy. A jeśli każda osoba spada do własnej odrębnej Otchłani? Czy to dlatego nie mogę znaleźć Roan?
Zaczęła się bać i natychmiast odrzuciła tę myśl, jakby instynktownie cofnęła dłoń po dotknięciu gorącego garnka. Próbowała się uspokoić.
Nie ma powodu, by tak myśleć… jeszcze nie.
Otrząsnęła się i skupiła. Roan mogła wpełznąć do którejś z licznych jaskiń, tak jak Darby pod łóżko.
– Roaaaaan! – zawołała ponownie.
Tym razem nagrodził ją ruch. Zobaczyła jakiś przesuwający się cień na pobrużdżonym zboczu urwiska, gdzie nie było żadnej roślinności. Wytężyła wzrok, licząc na to, że dostrzeże znajomą sylwetkę przyjaciółki. Przeszła na drugą stronę parowu, by lepiej widzieć. Zastanawiała się, dlaczego Roan miałaby tak wysoko się wspiąć. Nagle uświadomiła sobie, że to nie ona. Ta sylwetka była zbyt niska i szeroka. Cokolwiek to było, raczej nie miała do czynienia z człowiekiem.
Co zrobiłaby Moya?
Wzięła głęboki wdech, by się uspokoić, a potem zacisnęła zęby, wyprostowała ramiona i podeszła bliżej. Zauważyła kolejne otwory w ścianie, która przypominała plaster miodu. Większość była zbyt mała, by uznać je za jaskinie; to były raczej pęknięcia w skale. Brin dostrzegła więcej cieni. Jakieś postaci wypełzały z otworów, każda miała dwie ręce, dwie nogi i głowę. Kształtem przypominały ludzi, ale nie dało się ukryć, że nie są Rhunami, Fhrejami ani karłami. Wydawało się, że są zbudowane z częściowo stopionego wosku. Miały zgarbione ramiona i wydłużone kończyny. Ich oblicza składały się z niewyraźnych konturów oraz wybrzuszeń w miejscu nosa i policzków. Niektóre zamiast ust miały tylko płytkie zagłębienia.
Brin zrobiło się niedobrze.
Dziesiątki, może setki istot wypełzały ze szpar. Cześć była pomarszczona jak rodzynki, inne miały postać niekształtnych brył. W niektórych miejscach z otworów wypływał tylko gęsty szlam.
Brin trzymała się z dala od cieni, co nie było trudne ze względu na ich powolne ruchy. Ich wędrówce towarzyszyło przeciągłe siorbanie – odgłos, jaki mógłby wydawać z siebie półtorametrowy ślimak.
_Plask!_
Dźwięk rozległ się tak blisko, że Brin aż podskoczyła. Obróciła się gwałtownie i odkryła, że jedna z istot spadła u jej stóp. Wyglądała jak kula mazi z jednym wytrzeszczonym okiem. Jej usta poruszały się bezgłośnie jak u pacynki.
Przerażona Brin zatoczyła się do tyłu i skrzywiła. Co to takiego, na Wielką Matkę Wszechrzeczy?
_Chlup. Szur. Chlup. Klap._
Dziesiątki kolejnych istot zaczęły spadać wokół niej. Lądowały blisko i daleko, przed nią i za nią. Kolejne setki wypływały z jaskiń nad ziemią, ciągnąc swoje bezkształtne ciała po chrupiącym szronie, a wszystkie zmierzały w jej stronę.
***
Gifford spadł na ziemię, skręcając sobie kostkę i obijając kolano oraz biodro. Uderzenie było bolesne, ale dało się wytrzymać. Przez całe życie się przewracał, więc był w tej materii specjalistą. Pomimo niesławnej reputacji Otchłani nie sądził, by to był jego najgorszy upadek w życiu. Po chwili zdołał się pozbierać i wstać. Wziął głęboki oddech i otrząsnął się z bólu, a następnie ruszył na poszukiwanie Roan.
Kiedy ostatnio widział swoją żonę, latający stwór ściągnął ją z mostu. Moya próbowała uratować Roan, trafiając napastnika strzałą, ale się spóźniła. Kiedy bankor upuścił Roan, była już wysoko i zbyt daleko, by spaść na przeprawę prowadzącą do wrót Alysinu. W jego pamięci zapisał się przerażony krzyk Roan, który coraz bardziej cichł, gdy się oddalała. Usiłował za nią podążyć, podbiegł do krawędzi mostu i chciał skoczyć, ale Deszcz go powstrzymał. Chociaż karzeł miał dobre zamiary, niczego nie rozumiał. Wcale nie ocalił Giffordowi życia, ponieważ jego życie spadło w Otchłań.
Gifford obrócił się wokół własnej osi, ale nie znalazł Roan. Zobaczył za to… śnieg.
Płatki nie spadały z nieba, ale ziemia była okryta białym kocem, tak daleko, jak był w stanie sięgnąć okiem, czyli niezbyt. W pobliżu znajdowało się jakieś źródło światła, ale miało niewielki zasięg. Gifford nie wiedział, skąd pochodziła ta jasność. Na pewno nie biła z góry ani z dołu, ale rozpościerała się w każdym kierunku, odpychając wieczną noc jak latarnia. Gifford znów miał na sobie podróżny strój. Zbroja wykuta przez Albericha Berlinga zniknęła, więc to nie ona była źródłem światła.
Zrobił krok, a światło przemieściło się razem z nim.
To ja!
Popatrzył na swoje dłonie, ale one nie lśniły.
Widzę to, czego się spodziewam, a nie byłbym zachwycony, gdybym miał świecące ręce. To byłoby nie tylko dziwaczne, ale i przerażające.
Ten nowy świat był jałowym pustkowiem pełnym zmrożonych skał i zasp śniegu. Otaczały go mroczne ściany, których szczyty ginęły w ciemności poza zasięgiem jego światła. Gifford zrobił kilka kroków. Śnieg chrzęścił mu pod stopami. Nie był to przyjemny głęboki puch, ale cienka, surowa powłoka, która bardziej przypominała szron.
Ponownie zatoczył niewielki krąg, bezskutecznie szukając Roan.
Nagle usłyszał dwa krzyki. Dobiegały z góry i przybierały na sile. Zbliżały się z zatrważającą prędkością, a potem ucichły przy wtórze potężnego trzasku.
Gifford pobiegł w stronę najbliższego miejsca upadku i znalazł kobietę leżącą w nienaturalnej pozycji, z jedną nogą wygiętą do tyłu, zbyt mocno wykręconą szyją i zmiażdżoną głową, która wyglądała jak melon wyrzucony z drugiego piętra. Miała otwarte, ale niewidzące oczy. Z jej jednego nozdrza wypływała cienka strużka krwi.
– Tressa? – odezwał się.
Żadnej reakcji.
W bijącym od siebie świetle dostrzegł drugą osobę.
Tesh leżał na brzuchu z rozrzuconymi rękami i nogami. Lewa strona jego twarzy wyglądała, jakby częściowo wbiła się w ziemię, ale Gifford domyślał się, że skała nie uległa zniszczeniu. To czaszka Tesha musiała ustąpić. Szczęki wypadły z zawiasów, a zęby leżały na ziemi, obryzgane różowawą krwią.
– Nie możecie być martwi – powiedział Gifford, ale może chciał tylko sam siebie uspokoić. W tej chwili nie mógł mieć pewności. Widok rozrzuconych zębów Tesha przyprawiał go o mdłości, ale nie miał żołądka ani żółci i musiał wyrażać grozę spojrzeniem nieistniejących oczu.
Kiedy próbował sobie poradzić z uczuciem uwięzienia w wielowarstwowym koszmarze, prawie zmiażdżył go olbrzymi kamień, który runął na zmrożony grunt. Po chwili spadł kolejny głaz, a po nim dwa następne. Wokół niego lądowały olbrzymie skalne płyty, od których trzęsła się ziemia, a w górę wzbijały się obłoki śniegu. Gifford podejrzewał, że to Ferrol ciska w nich kamieniami. Chwycił Tesha i Tressę i powlekł ich ciała w stronę najbliższego urwiska, licząc, że znajdzie tam schronienie. Okazało się, że deszcz kamieni nie padał długo.
– Gif… fordzie. – Chrapliwy głos wydobył się z ust Tressy i wystraszył go bardziej niż na śmierć. Kobieta wciąż miała otwarte oczy, ale nie potrafiła skupić wzroku. – Pomóż… Giffordzie… proszę. Boli… proszę…
Niegdyś kaleki garncarz przeniósł wzrok z Tressy na Tesha. Oboje leżeli bezwładnie, a na równinie, po której ich ciągnął, pozostały kawałki ciał. Słowo „bezsilność” nie było w stanie opisać tego, co czuł.
– Nie wiem jak.
– Znaj… omoc – wykrztusił Tesh, którego szczęka ledwo trzymała się głowy.
Znaleźć pomoc? Tutaj? Gifford się rozejrzał. Widział tylko rozległą, pustą i nieprzyjazną równinę pokrytą surowymi kryształkami szronu.
Nikt im nie pomoże. Dotarli do końca, do miejsca wiecznego spoczynku. To była Otchłań.ROZDZIAŁ DRUGI. NASTAJE ZIMA
Rozdział drugi
_Nastaje zima_
Zima zazwyczaj skrada się jak staruszka z kocem, która zamierza zadusić świat.
_Księga Brin_
Nolyn wstał i wybiegł na zewnątrz, gdy usłyszeli krzyki.
W wieku pięciu i pół roku jasnowłosy syn Persefony był pełen zapału jak wiewiórka i zwinny jak kozica. To pierwsze zapewne wynikało z tego, że był dzieckiem, ale drugie odziedziczył po ojcu. Nolyn przystanął i zaczekał na nią.
– Mamo?
Persefona odchyliła klapę namiotu. Wciąż śnieżyło, ciężkie płatki nieśpiesznie opadały z nieba. To był już czwarty śnieg tej zimy, ale pierwszy na tyle uparty, by z nimi pozostać. Namioty pobielały. Śnieg pokrył brązową trawę, a ścieżki jeszcze poprzedniego dnia przypominające bagno teraz wyglądały nieskazitelnie, nie licząc śladów jakiegoś rannego ptaszka. Persefonę zawsze fascynowała ironia zimy, pory roku, która przynosiła zarazem piękno i śmierć. Świat w ciągu jednej nocy zmienił wygląd i brzmienie. Nawet o tak wczesnej godzinie obozowisko zazwyczaj tętniło życiem, ale biały koc wszystko stłumił, dopóki nie rozległy się niewątpliwie rozmyślne krzyki.
To nie są okrzyki radości.
– Co się dzieje? – spytał Nolyn.
Był za niski, by cokolwiek zobaczyć; na próżno podskakiwał w miejscu, korzystając z niespożytej energii, jaką mają wszystkie dzieci. Persefona chciałaby jej od niego zaczerpnąć. Dni stawały się krótsze, a ona i tak nie miała siły, by przez nie przebrnąć. Miała czterdzieści pięć lat, ale wiek stanowił tylko część problemu. Sporą rolę odgrywały także poczucie winy oraz strach.
Po chwili pojawił się zakapturzony Sikar, wydmuchując obłoki pary. Zgodnie z obietnicą Nyphron mianował go jej nową Tarczą. Niegdysiejszy kapitan Alon Rhist tego nie powiedział, ale z pewnością nie był zachwycony, że opiekuje się Rhunką.
– Wracaj po pelerynę! – zawołała do syna.
Nolyn popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami, a jego usta przypominały literę O. Myśl, że miałby poświęcić dodatkową minutę na włożenie cieplejszego stroju, wydawała mu się absurdalna.
– No dalej. Nie zobaczysz, co się stało, dopóki się nie ubierzesz.
Pomimo tej groźby i tak musiała wciągnąć go do środka.
Justine spała zwinięta w nogach łóżka. Nolyn chciał ją obudzić, ale Persefona go powstrzymała.
– Daj jej spokój.
Owinęła go miniaturowym leigh mor, który spięła na ramieniu. Wzdychał z niezadowoleniem, ale się nie poruszył. Jego próba ustania w miejscu była godna podziwu, ale wynikała z wyrachowania. Zrobiłby wszystko, by przyśpieszyć ten proces. Kiedy skończyła, wyglądał jak wzór dziecka z klanu Rhen – nie licząc zielonych oczu.
Co to oznacza?
W świecie brązowookich Rhunów i niebieskookich Fhrejów Nolyn był wyjątkowy. Płatki śniegu przyklejały mu się do rzęs, dzięki czemu wyglądał jeszcze bardziej oszałamiająco. Nawet biorąc pod uwagę matczyne uprzedzenia, Persefona była przekonana, że nigdy nie widziała tak pięknego dziecka. Szorstkie ludzkie cechy wygładziła w nim fhrejska elegancja, z kolei dziedzictwo Rhunów stłumiło aurę pogardliwej wyższości, która charakteryzowała krajan jego ojca. Zadanie Persefony polegało na zadbaniu o to, by Nolyn nigdy nie osiągnął pełnego potencjału – dziwne zadanie jak na matkę, ale żadna kobieta nigdy nie wydała na świat takiego dziecka jak Nolyn.
Persefona nie była tak naiwna, by uważać, że jej lud wygra wojnę, ale gdyby im się udało, wszystko by się zmieniło, a jej dziecko, pochodzące z dwóch światów, pewnego dnia rządziłoby całą ludzkością. Musiała zadbać, by stał się tego godzien, co nie było łatwe z ojcem takim jak Nyphron. Musiała walczyć z jego wpływami, nieświadomymi uprzedzeniami i arogancją. No i musiała liczyć na łut szczęścia. Martwiła się, że Nolyn, jako w połowie człowiek, będzie żył krócej od swojego ojca. Nie była tego pewna, ale chłopiec wyglądał na Rhuna. Nie miał spiczastych uszu ani delikatnej sylwetki Fhreja, a jego włosy nie były olśniewająco jasne, tylko miały piaskowy kolor.
Jeśli bogowie odmówili mu długiego życia, to co się stanie, gdy Nolyn, który zostanie wychowany na przyszłego księcia, dowie się, że jego ojciec przeżyje go o całe wieki? Martwiła się, że egotyzm jej syna może wzbudzić w nim niechęć do wiecznego ojca, który będzie blokował jego dostęp do Pierwszego Krzesła. Tak czy inaczej, wiedziała, że nie dożyje rozwiązania tego konfliktu, i ma tylko kilka lat, by pokierować biegiem przyszłych wydarzeń. Uderzała na oślep we mgle, próbując trafić wroga, który mógł nie istnieć, a stawką był los ludzkości. Ale tym mogła się przejmować innego dnia. Tego śnieżnego poranka wzięła za rękę niewinnego chłopca, który uśmiechnął się do niej beztrosko. Dla niego świat był cudownym miejscem, a ona w tej chwili czuła to samo.
Wszystko zmieniło się w mgnieniu oka.
***
Żołnierze pędzili po świeżym śniegu, jakby ktoś ich gonił. Ośmiu mężczyzn w leśnych zbrojach przebiegło przez polanę w stronę obozu. Spod ich stóp w powietrze wzbijały się białe obłoki. Gdyby śnieg był nieco głębszy, nie mogliby biec, ale stale go przybywało.
Jeśli nic się nie zmieni, nikt nie będzie w stanie nie tylko biegać, ale nawet chodzić. Persefona rozważyła tę myśl, jakby to było niechciane proroctwo. Jak dotąd nie brała pod uwagę ucieczki, jednak widząc grozę na twarzach biegnących ku niej mężczyzn, pomyślała, że może to był błąd.
Persefona, Nolyn i Sikar dotarli do szerszej dróżki, oddzielającej namioty szpitalne od kwater żołnierzy rezerwy. Krzyki niosły się po obozie i wszędzie podnosiły się klapy namiotów, spod których wyglądały ostrożnie oczy. Niektórzy zdążyli włożyć buty i peleryny, ale inni wciąż byli owinięci kocami i spoglądali na nieprzyjazny świt oraz jego niechciane dary.
Nolyn dotarł do granicy obozowiska i wskazał biegnących mężczyzn.
– Kto to jest? – spytał.
– Techylorowie – odpowiedziała matka.
Kiedy zastanawiała się, co mogło skłonić oddział Techylorów do ucieczki, zorientowała się, że ci nie są sami.
Zza zasłony padającego śniegu wyłonili się kolejni mężczyźni. Przypominali widma, szeroką ścianę cienia płynącą nad równiną.
– To pełen odwrót – zauważył Nyphron, podchodząc do niej od tyłu. Rzucił te słowa jakby od niechcenia. Nie mówił do nich. Nie zwracał się do nikogo.
– Witaj, tato! – Nolyn uśmiechnął się szeroko i pomachał wolną ręką.
– Jak myślisz, co się dzieje? – spytała Persefona.
– Podejrzewam, że niedługo się dowiemy – odrzekł Nyphron. – Ale nie spodziewałbym się dobrych wieści.
– Witaj, tato! – powtórzył chłopiec, tym razem głośniej.
Nyphron popatrzył na syna i zmarszczył czoło.
– Dlaczego nie jesteś większy?
– Jestem duży – poprawił go chłopiec.
– Może jak na mysz, ale jeśli masz być moim synem, powinieneś rosnąć szybciej.
– Ale jak?
– Myśl o większych rzeczach.
– Dobrze – odpowiedział Nolyn, jakby ta rada miała sens.
Może jemu rzeczywiście wydawała się sensowna, ale Persefona wyczuwała czającą się w niej grozę.
Podbiegł do nich zdyszany Edgar. Miał czerwoną twarz i nos jak posiniały burak. Śnieg zebrał się na jego brodzie, a kryształki lodu otaczały usta.
– Złóż raport – rozkazał Nyphron, gdy dowódca Techylorów był jeszcze w odległości kilku kroków.
Edgar zatrzymał się i przez kilka sekund tylko wydmuchiwał obłoki pary, dzięki czemu Atkins zdołał go dogonić. Obaj mężczyźni wciąż mieli na sobie kilkuwarstwowe zielono-brązowe poszarpane szmaty, które upodabniały ich do stert liści, a ich ramiona przyprószył śnieg.
– Mają jednego – wykrztusił Edgar, łapczywie chwytając powietrze.
Persefona zrobiła chwiejny krok. Obejrzała się, niepewna, czy chce rozmawiać o wojskowych sprawach w obecności syna.
– Sikarze, odprowadź Nolyna do mojego namiotu. Obudź Justine i powiedz jej, żeby zabrała go na śniadanie.
Fhrejski dowódca posłał jej surowe spojrzenie i nawet nie drgnął. Persefona nie zwykła wydawać rozkazów Fhrejom, a tym bardziej dowódcy obozu. Sikar nie był zachwycony, ale Persefona miała większe zmartwienia niż jego duma.
– Zapomniałeś, jak się idzie do namiotu keenig, Sikarze? – spytał Nyphron.
– Nie jestem niańką – odparł Instarya lodowatym tonem. – To jest…
– Jesteś Tarczą keenig i jej syna. Spełniaj swoją powinność.
Sikar zmarszczył czoło, ale wziął chłopca za rękę i poprowadził ścieżką.
– Na pewno jest tylko jeden? – spytał Nyphron Edgara.
– Tylko jego widzieliśmy. Ale jeden wystarczył. Właśnie wracaliśmy na posterunek, kiedy zaatakował najdalej wysunięte obozowisko. Nie spodziewam się, by ktoś jeszcze ocalał.
Edgar obejrzał się w stronę lasu.
– Smok podpalił obóz i las. Nie widać dymu z powodu padającego śniegu, ale drzewa płoną. Uznałem, że lepiej będzie złożyć raport niż dołączyć do walki.
Persefona patrzyła na śnieg. Miała wrażenie, że niebo spada im na głowę, płatek po płatku.
***
Odesławszy resztę Techylorów i pozostałych żołnierzy, którzy przyszli w ślad za nimi z lasu, Persefona, Nyphron i Edgar przenieśli się do wygodnego namiotu keenig. Persefona zamówiła jedzenie, ale miała zbyt ściśnięty żołądek, by się pożywić. Nyphron także odmówił, choć podejrzewała, że z innego powodu. Po latach impasu wreszcie miał coś do roboty. Coś, na czym wyjątkowo się znał.
– Gilarabrywn ma ograniczony zasięg – odezwała się Persefona. – Jeśli stworzono go w Avemparthcie, nie dotrze poza Harwood. Oddziały Lothiana nie będą w stanie skorzystać z niego tak daleko.
Nyphron z namysłem pomasował się po brodzie.
– Znasz dokładny zasięg smoka?
Persefona pokręciła głową.
– Niestety nie.
– Może Lothian również go nie zna. Niewykluczone, że w ogóle nie wie o takim ograniczeniu. Jeżeli tak, to na razie mamy sytuację patową. On nie może zaatakować naszych pozycji ze względu na naszego smoka, a my nie możemy podejść do Avemparthy.
– Ale czy oni po prostu nie stworzą kolejnych i nie będą kontynuować natarcia? – spytał Edgar, przełknąwszy kęs wczorajszego chleba i solonego mięsa.
Persefona żałowała, że nie mogła im zapewnić czegoś lepszego.
Ci ludzie zasługują na znacznie więcej, pomyślała.
– Ja bym tak zrobił, gdybym miał możliwość przejścia, a Suri nie odmówiła stworzenia kolejnych smoków – odpowiedział Nyphron. – Ale najpierw zająłbym pozycję po drugiej stronie rzeki i użył smoka jako ochrony podczas gromadzenia wojsk. Lothian nie zna się na wojaczce, a jeśli spodziewa się, że smok nas zniszczy, zapewne nie zaplanował tego kluczowego pośredniego kroku.
Persefona zignorowała uwagę dotyczącą Suri i doceniła fakt, że Nyphron nie pociągnął tematu. Mógł to zrobić. Miał pełne prawo. Może jej mąż nie widział sensu w podążaniu tą ścieżką. Oboje wiedzieli, że to była wina Persefony. To ona dostarczyła mistyczkę fane’owi.
Nyphron, który siedział na jednym z miękkich krzeseł, wstał i popatrzył na północ.
– W tej chwili nic nie powstrzymuje fane’a przed podejściem na obrzeża naszego obozu i stworzeniem smoka na naszym progu. Gdyby tak się stało… – Bezradnie załamał ręce. – To byłby nasz koniec.
– Więc co zrobimy? – spytał Edgar.
Nyphron zwrócił się w stronę żołnierza.
– Czy ktokolwiek tam został? Jacyś obrońcy?
– Nie jestem pewien. Od razu odeszliśmy. Możliwe, że niektórzy znad rzeki uciekli albo akurat nie było ich w obozie. Jeśli tak, to zapewne przyjdą tutaj.
– Będziecie musieli wrócić do lasu.
Edgar sprawiał wrażenie zaszokowanego.
– Harwood płonie.
– To nie mój problem.
– Nie mogą walczyć z Gilarabrywnem – wtrąciła się Persefona.
Nyphron przeniósł na nią uwagę.
– Edgar i jego Techylorowie żyją, ponieważ smok Lothiana ma ograniczony zasięg, tak samo jak nasz. Muszę się dowiedzieć, ile wynosi ten zasięg, i nie dopuścić, by fane zgromadził oddziały po naszej stronie Nidwalden. Ta armia nie będzie niczym ograniczona. Ale przede wszystkim muszę się upewnić, że żaden z Miralyithów nie ucieknie z tego lasu. Nie możemy ich do siebie dopuścić.
– Będziemy potrzebować więcej ludzi – odrzekła Persefona. – Wezwę posiłki. Ilu potrzebujesz żołnierzy?
– Wszystkich – odparł Nyphron.
– Naprawdę jest tak źle?
– Możemy liczyć tylko na naszą przewagę liczebną. Owszem, jest fatalnie. Prawdę mówiąc, powinniśmy jak najszybciej zwinąć obóz. – Zawahał się, jakby te słowa były trujące. – Musimy się wycofać. Posiłki dołączą do nas w nowym punkcie zbornym.
– Jesteś pewien? – spytała Persefona.
– Nie możemy dłużej utrzymać tej pozycji. Powinniśmy wycofać się na granice zasięgu naszego smoka. Alon Rhist od Merredydd dzieli mniej więcej taka sama odległość jak od tego miejsca, więc smok powinien być w stanie do nas dołączyć. Tak się stanie?
– Nie jestem pewna. Suri kontrolowała go po drodze, ale… – Persefona się zawahała. Nawet teraz. Te słowa były wypalone w jej sercu. – Tak, myślę, że za nami podąży.
– Dobrze. – Nyphron pokiwał głową i z namysłem powiódł wkoło wzrokiem.
– Ale co nam da odwrót? – spytał Edgar. – Czy po prostu nie odwleczemy tego, co nieuniknione?
– Nie – odrzekła Persefona. – Za stworzenie smoka trzeba zapłacić straszliwą cenę. Każdy kolejny może osłabiać morale sił fane’a. – Popatrzyła na Nyphrona. – Stojąc przed tak trudnym wyborem, może zacząć dążyć do pokoju.
– Myślę, że ta możliwość jest już wykluczona – odparł Nyphron. – Edgarze, dokończysz posiłek po drodze. Zbierz swoich ludzi, żołnierzy z innych obozów oraz połowę naszych rezerwistów. Wyślij gońca z codziennym raportem dotyczącym liczby Fhreyów po naszej stronie rzeki. Nie wypuszczaj ich spomiędzy tych drzew, chyba że stworzą kolejnego smoka.
– A jeśli to zrobią?
– Wycofaj się i dołącz do posiłków.
– Tak jest. – Edgar zasalutował, chwycił garść jedzenia i wyszedł z namiotu.
Po jego wyjściu zapadła długa cisza. Persefona nie miała ochoty wracać do tego tematu, ale musiała spytać.
– Ona nie żyje, prawda?
– Suri? – upewnił się Nyphron. – Tak sądzę. Nie mieli powodu, by zachować ją przy życiu, skoro przekazała im to, co miała najcenniejszego.
Persefonę najbardziej uderzyła nie treść jego słów, ale rzeczowy ton, jakim je wypowiedział.
– Wolałabyś, żebym cię okłamał?
Pokręciła głową.
– Nie.
Nyphron nie był najgorszym mężem, ale nie był też najlepszy. Reglan miał wiele wad, ale przytuliłby Persefonę do piersi, objął ją i pozwolił jej się wypłakać. Rozumiał, że tego potrzebowała. Fhrejowie, za których wychodziła, nie mieli pojęcia o takich rzeczach. To nie była wina Nyphrona; podobne zachowania po prostu nie leżały w jego naturze.
Nieświadomie wbiła wzrok w miecz z czarnego brązu wiszący na środkowej podporze namiotu.
Ptaki latają, ryby pływają, pomyślała. Po chwili namysłu uświadomiła sobie, że kaczki potrafią jedno i drugie.
– Widzę, że myślisz o tym samym, co ja – odezwał się Nyphron.
Persefona bardzo w to wątpiła.
– A o czym ty myślisz? – spytała, odwracając się w jego stronę.
Wskazał ostrze, na które patrzyła.
– Nie powinniśmy tutaj trzymać tego miecza. Może nam zaszkodzić.
– Jak to?
– Siły fane’a już nie są zablokowane, a to jedyna broń, którą można zabić smoka Suri, czyż nie?
Persefona zdziwiła się, że Nyphron o tym wie. Nigdy nie rozmawiali na ten temat.
– Tak. Symbole na ostrzu to jego imię. To węzeł, który podtrzymuje splot. Jeśli wbije się w ciało Gilarabrywna, przełamie zaklęcie, a istota zniknie.
– Właśnie. Dlaczego więc ktoś z ludzi fane’a nie miałby go ukraść, by zniszczyć naszą najsilniejszą obronę?
– Po pierwsze, musiałby zdawać sobie sprawę z istnienia takiej broni. Po drugie, musiałby wiedzieć, że to ja ją posiadam. Po trzecie, musiałby podejść wystarczająco blisko, by z niej skorzystać, a Gilarabrywn raczej na to nie pozwoli. Malcolm wręczył mi ten miecz, by Suri nie musiała osobiście odesłać smoka, ale kiedy teraz o tym myślę…
– Tak?
– Może wiedział, że Suri już z nami nie będzie, i właśnie dlatego mi go przekazał. Powiedział, żebym go pilnowała. Nie spytałam dlaczego. Ostatnio zaczęłam podejrzewać, że Malcolm jest widzącym i potrafi przewidywać przyszłość, tak jak Tura czy Suri. Wie wiele rzeczy, których nie powinien wiedzieć.
Nyphron westchnął.
– Nie trać czasu na próby zrozumienia Malcolma. Jest zagadką, ale zapewniam cię, że kryje się w nim więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Powinnaś przynajmniej ukryć to ostrze. Losy wojny się odwróciły, Persefono. Musimy zachować ostrożność i wykorzystać każdą przewagę, w przeciwnym razie przegramy.
Pokiwała głową i jeszcze raz zerknęła na miecz. Połyskiwał w świetle wczesnego poranka.
– Zapytam o niego Malcolma.
– Cudownie – odrzekł Nyphron z sarkazmem. – A przy okazji spytaj, jaka będzie pogoda w Merrydydd.ROZDZIAŁ TRZECI. RATOWANIE MOYI
Rozdział trzeci
_Ratowanie Moyi_
Jeśli umieranie czegoś mnie nauczyło, to tej prostej prawdy, że niezależnie od tego, jak nieciekawe, straszne czy trudne wydaje nam się nasze życie, sprawy zawsze mogą przybrać gorszy obrót – i zbyt często właśnie tak się dzieje.
_Księga Brin_
Moya zobaczyła, jak most pęka i spada.
Bankor przyniósł ją do królowej, a teraz unieruchomił ją jakiś potężny mężczyzna, a może nawet niewielki olbrzym. Chwycił ją od tyłu, więc wiedziała jedynie, że cuchnął potem i krwią. Ściskał ją tak mocno, że sprawiał jej ból. Nie pozwalał jej uciec, ale zarazem nie dopuścił, by spadła z walącego się mostu. Przed chwilą królowa zapytała ją, kto ma klucz, a Moya próbowała powstrzymać się przed udzieleniem odpowiedzi, ale to przypominało wstrzymywanie oddechu. Chociaż bardzo chciała wytrwać, w końcu musiała zaczerpnąć powietrza. Rozczarowało ją, jak niewiele czasu potrzebowali, by ją złamać – niecałą minutę. Ale dopiero upadek z mostu sprawił, że ugięły się pod nią nogi.
Widziała, jak spadli. Najpierw Roan, potem Brin, Gifford i wreszcie Tesh oraz Tressa. Szlak prowadzący do wrót Alysinu został zniszczony, a klucz na zawsze znalazł się poza zasięgiem. Moya zawiodła Persefonę i całą ludzkość, a przy okazji straciła przyjaciół. Jakimś sposobem nadal istniała, ale oni zniknęli. To nie miało sensu. Przecież stała na ich czele.
To wszystko moja wina. Jestem odpowiedzialna. Jak to możliwe, że wciąż tu jestem, a oni odeszli? Nie powinno tak być.
Po raz pierwszy poczuła się naprawdę martwa.
Dłonie, które ją przytrzymywały, rozwarły się i upadła na kamienie na skraju odłamanego jęzora mostu. Siedziała oszołomiona, wpatrując się w wyrwę na środku.
Oni nie umarli. Nie mogli umrzeć. To niemożliwe, kiedy już się jest w Phyre.
Otrząsnęła się z koszmaru i rozejrzała. Królowa zniknęła, podobnie jak ohydne bankory oraz Orr. Wszędzie wokół Moyi rozpraszały się armie. Ludzie, Fhrejowie, karły, olbrzymy i gobliny rozchodzili się w ciszy. Nikt się nie śmiał ani nie wiwatował. Melen i kilku innych nieśli zmasakrowane ciała Gatha i Brana. Większość poległych pozostała na swoich miejscach. Wokół leżały setki ciał. Feneliusa pomagała iść kulejącemu Mideonowi.
– Co się dzieje?! – zawołała do nich Moya.
Feneliusa się na nią obejrzała.
– Przegraliśmy.
– Więc to już koniec? Wszyscy po prostu wracają do domu?
– Tak. Tutaj tak to wygląda.
– Właśnie. Tutaj tak to wygląda.
– Ale… nie, to nie może być koniec. Musimy ich wydostać. Moich przyjaciół, którzy spadli. Musimy coś zrobić.
Feneliusa pokręciła głową.
– Niemożliwe. To rzeczywiście już koniec i jak zwykle nie miało to żadnego celu. Właśnie dlatego przestałam uczestniczyć w tych próżnych aferach. Wróciłam tylko ze względu na ciebie. Tym razem miało być inaczej. Beatrice powiedziała, że ty i twoi przyjaciele jesteście wyjątkowi. – Feneliusa westchnęła i ponownie pokręciła głową. – Myliła się.
Fhrejka pomogła Mideonowi ruszyć w dalszą drogę.
– To nie koniec! – zawołała za nią Moya. – Musi istnieć jakiś sposób, by im pomóc.
– Nie ma żadnego. – Głos Feneliusy zabrzmiał ostatecznie jak trzaśnięcie zamykanych drzwi.
– Wróć z nami, Moyu – zaproponował Mideon słabym głosem. – Napijemy się i odpoczniemy, a jutro wszystko będzie wyglądało lepiej. Jak zawsze.
Moya obejrzała się na ziejącą gardziel Otchłani.
Nie, nie mogę tak ich zostawić.
Wstała.
Nie odejdę i ich nie porzucę.
Zbliżyła się o krok do krawędzi.
– Moyu? – odezwał się Deszcz. Stał gdzieś za jej plecami.
– Daj mi spokój, Deszczu.
– Ale Moyu… tam. Popatrz.
Zdawała sobie sprawę, że kopacz zna jej zamiary. Powstrzymał Gifforda przed rzuceniem się z mostu, a teraz chciał przeszkodzić także jej. Nie zamierzała na to pozwolić, ale coś w tonie jego głosu sprawiło, że się obejrzała.
Karzeł wskazywał stertę ciał tuż przed mostem. To były ofiary potężnego topora Mideona i młotów Melena. Królowa pozostawiła kilkanaście ciał swoich poddanych. Jedna twarz rzuciła jej się w oczy.
– Tekchin! – Moya podbiegła i padła na kolana. – Deszczu, pomóż mi!
Razem zepchnęli zwłoki z Instarya, a wtedy ich oczom ukazał się paskudny widok.
Tekchin walczył dzielnie. Nie padł od pojedynczej rany. Moya widziała zaszlachtowane świnie w bardziej nienaruszonym stanie. Stracił rękę, miał niemal odciętą głowę oraz głębokie rany na piersi i udach. Ostrza przecięły jego zbroję, jakby była uszyta ze szmat. Uwolnienie go ze sterty trupów nie było łatwe. Bali się, że rozerwą jego ciało na strzępy.
– Tekchin! Tekchin! – Moya szlochała, a łzy niemal ją oślepiły. – Deszczu, pomóż mi!
Karzeł był przy niej. Znalazł kawałek materiału z jakiegoś sztandaru. Rozłożyli go i ostrożnie umieścili na nim Tekchina.
– Teraz możemy pociągnąć – rzekł Deszcz. – Nic mu nie będzie. Trochę to potrwa, ale dojdzie do siebie.
Moya wciąż płakała, ale pokiwała głową.
– Wydobrzeje szybciej i będzie mniej cierpiał, jeśli będziesz przy nim – powiedziała Beatrice.
Niewysoka białowłosa widząca siedziała na kamiennej półce w odległości kilku metrów. Zapewne była tam od początku, ale zobaczyli ją dopiero, gdy tłum się przerzedził.
Moya splunęła na ziemię.
– Wiedziałaś, że tak się stanie. Właśnie tego nie chciałaś nam powiedzieć.
– Tak – przyznała Beatrice.
– Prosiłaś, żebyśmy ci zaufali.
– Nie skłamałam. Mówiłam, że sprawy przybiorą bardzo zły obrót, a potem wszystko jeszcze bardziej się pogorszy. To szczera prawda, nie uważasz?
– Ale ukryłaś to przede mną. Dlaczego?
Karlica wstała i popatrzyła na pęknięty most.
– Ponieważ nigdy byś nie przyszła, gdybyś znała cenę, a zwłaszcza wiedziała, że to oni ją zapłacą, a nie ty. Zabrałabyś klucz i kazała reszcie bezpiecznie zaczekać w zamku. Bardzo by się sprzeciwiali, krzyczeli i płakali, ale ostatecznie postawiłabyś na swoim, a wtedy królowa zdobyłaby klucz, bramy Phyre stanęłyby otworem, a wasza wojenka nad rzeką Nidwalden poszłaby w niepamięć i zastąpiłby ją nowy konflikt, niewyobrażalnie potężny i straszliwy. Wiem, o czym mówię. Widziałam to setki razy. Glorok to centrum labiryntu, gdzie spotykają się wszystkie ścieżki. Nie da się tego uniknąć. Przynajmniej na razie.
– Skoro nie da się tego uniknąć, to dlaczego nie mogliśmy wybrać takiej wersji wydarzeń, w której oni nie musieliby spaść?
– Ponieważ potrzebujemy nowych ścieżek i możliwości.
Moya ponownie splunęła i otarła nos.
– Położyłaś na szali moich przyjaciół, wieczność ich dusz.
Beatrice odwróciła się w jej stronę.
– To nie jest gra, Moyu, a ty wciąż masz swoją rolę do odegrania, więc nie mogę powiedzieć ci nic poza tym, że Tekchin cię potrzebuje. Miłość… świadomość, że ktoś się o ciebie troszczy… to potężny lek, zarówno w Elan, jak i tutaj. Daje nadzieję, a to niesamowita siła.