- W empik go
Epoka marmuru - ebook
Epoka marmuru - ebook
W trakcie płomiennego przemówienia miniaturowego Buddy Cherubin zrywa się z parapetu i zatacza koło nad rozległym tłumem słuchaczy. By być widocznym, Budda stoi na głowie Anny Boleyn, która bez urazy wita się z Henrykiem VIII. W tym purnonsensowym zbiorowisku Gagarin mija się z Joanną D’Arc, a Michał Anioł z Aleksandrami Macedońskimi... Surrealizm w czystej postaci! Dla miłośników nieskrępowanych ciągów skojarzeń w stylu Aleksandra Wata.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-1888-8 |
Rozmiar pliku: | 262 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aleksander Macedoński z Baktrii
Jeśliby ci milczeli, kamienie wołać będą!
Łuk. 19:40
Cherubin, dotychczas apatycznie czyszczący pióra i paznokcie na parapecie piątego piętra, poderwał się do lotu. Przesunął się ponad tłumem z cichym chrzęstem, cień jego czterech skrzydeł, upodabniający go do groteskowej ważki z wolim odwłokiem, zafalował na głowach i barkach zebranych. Przysiadł niezgrabnie na neonie cukierni, skąd lepiej słyszał głos mówcy, a metalowy stelaż wygiął się z brzękiem pod jego ciężarem. Nikt oprócz mnie nie zwrócił uwagi na to zdarzenie.
Wieżowiec leniwie respirował w promieniach zachodzącego słońca. Ściany falowały, wzbijając obłoczki zeschłego tynku, z górnych okien, mrużących się raz po raz w blasku wieczornego nieba, niekiedy sypały się ze szklanym brzękiem resztki szyb. W rudym świetle zmierzchu wyglądały jak monstrualne, krwawe łzy. U podnóża budynku, na placyku zasłanym szkłem, makulaturą i karoseriami dziurawymi jak rzeszoto, przemawiał Budda z Pemdżurabu.
- Dawniej bogowie żyli na ziemi, pomiędzy nami! – wołał z zapałem, który pompował zdumiewającą energię w wygłaszane przez niego komunały. – To nie bajka! Mieli tu domy, rodziny, ogrody, cieszyli się życiem! A w wolnych chwilach tworzyli nas na swoje podobieństwo, sypiąc spod palców świetlisty pył! Nas, istoty zrodzone dla chwały i cnoty, spełnione marzenie bogów!
Budda był nie większy niż męska pięść, dlatego jako mównicę wykorzystywał nakrycie głowy Anny Boleyn. Był to jeden z tych czepków podobnych do ptasich budek, które swego czasu można było kupić u modystek znad Tamizy jako najmodniejszą nowinkę. Tamtego pamiętnego dnia zdjęto go z głowy nieszczęsnej tuż przed egzekucją. Teraz nasunięty głęboko na jej zgrabne uszy, związany pod brodą, pysznił się flamandzką koronką w miękkim świetle niskiego słońca. Właścicielka czepka, podobnie jak reszta zgromadzonych, słuchała z życzliwym zainteresowaniem spiżowego głosu, z nieoczekiwaną mocą dobywanego z mikrego ciałka. Starała się nie poruszać głową i podtrzymywała nausznik, żeby Budda nie spadł w zapale oracji i nie zrobił sobie krzywdy. Kochała tego mikrusa, to się rzucało w oczy. Niewykluczone, że odreagowywała tym sposobem wspomnienie o wielkim jak kupa łajna królewskim małżonku, choć uważała pewnie, że przeżywa uduchowioną miłość. Nawiasem mówiąc, Henryk VIII – chyba z Londynu - też gdzieś się tutaj kręcił. Nie dalej niż pół godziny temu widziałem, jak pozdrowili się bez śladu urazy.
Zmienili się. A może świat się zmienił. Najczęściej czułem się teraz na nim tak, jakbym włączył telewizor w czasie reklamowego pasma i nagle zdał sobie sprawę, że oglądam najczystszą prawdę. Te wszystkie lodówki, konta bankowe, samochody, proszki do prania – działają dokładnie tak jak mi się to usłużnie przedstawia w kolorach tęczy. Nikt nie łże w żywe oczy, nie przesadza, nikt mnie nie zwodzi.
Tyle, że chce się od tego rzygać.
Ciepły wieczorny wiatr, oprócz wszechobecnej woni krepsu, niósł też kanionami ulic swąd sadzy, woń spalonej benzyny. O tej porze nikogo by się nie spotkało na wyludnionych osiedlach, na których pozostały dyszące ciężkim powietrzem domy o pustych pokojach, falujące wężowo krawężniki, kamienne latarnie tańczące jak uczepione dna ukwiały nad asfaltem i porzuconymi samochodami.
Ci, którzy mieli nogi i uszy, przywędrowali na plac.
W ciżbie słuchającej przemowy dało się zauważyć mnóstwo powszechnie znanych osobistości. Był Hieronimus Bosch w płaskim berecie i sukiennym kabacie, był Gagarin z Trigubowa, ostrzyżona na jeża Joanna D’Arc wlepiała w mówcę rozpłomienione oczy, opierając łokcie o wbity w mur szczątek yamahy. Zasłuchany Michał Anioł machinalnie karmił trawą oswojony polny kamień, któremu wystukał dłutkiem otwór gębowy. Gdzieś z tłumu wystawała nad okoliczne głowy pika Don Kichota, dobiegało rżenie osła Sancho Pansy, płynął klekot różańców, przebieranych w dłoniach przez zakapturzonych mnichów o nieznanych mi nazwiskach. Spowity w chiton brodaty Grek, może sam Zeus, kiwał potakująco głową, przysiadłszy na wyrzuconej z okien wersalce, z której rozpękłych trzewi sterczały połamane sprężyny. Zresztą opodal w identycznym niemal chitonie paradował kostyczny starzec, który ewidentnie nie miał nic wspólnego z Grecją. Wyglądał mi na tego liberalnego francuskiego złośliwca Woltera, choć obecnie przywołał na twarz grymas skupienia i dostojeństwa.
- Nie pozwolimy, żeby światem zawładnęły kreatury! – wołał Budda. – Kadłubki o zwyrodniałych duszach i ułomnych ciałach! Zmietliśmy je z powierzchni ziemi wszędzie, gdzie nad głowami wznosi się przeczyste niebo! Niech sczeźnie cherlawa małość i zło, które rozplenili bujniej od chwastu! Nic nie zagrodzi drogi cnocie!
Niejeden nawet w natchnieniu nie potrafi tak rozpuścić gęby. Dostawał oklaski po każdym zdaniu. Ja też słuchałem jego płomiennej przemowy, choć było mi daleko do powszechnego uniesienia. Cholernie daleko.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.