Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Epoka mitu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Epoka mitu - ebook

Od niepamiętnych czasów ludzie czcili bogów, których zwali Fhrejami, prawdziwie odmienną rasę: niepokonanych w boju, mistrzów magii, z pozoru nieśmiertelnych. Gdy jednak jeden z bogów pada martwy pod ciosem ludzkiej broni, równowaga sił pomiędzy ludźmi a tymi, którym przypisywano boską naturę, nieodwołalnie się zmienia. Kto teraz ocali ludzkość przed unicestwieniem? Odważnych jest tylko garstka. Raithe, który waha się, czy przyjąć przeznaczoną mu rolę Zabójcy Bogów. Suri, młoda wieszczka dręczona wizjami nadchodzącej zagłady. I Persefona, która musi otrząsnąć się z żałoby, aby objąć przywództwo nad swoim ludem. Epoka Mitu dobiegła końca; nadszedł czas rebelii.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67793-67-4
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Od Autora

Witaj­cie w świe­cie „Legend Pierw­szego Impe­rium”, mojego nowego cyklu fan­tasy. Jeśli nie czy­ta­li­ście żad­nej z moich wcze­śniej­szych ksią­żek, nie oba­wiaj­cie się. Ten cykl jest zupeł­nie nowy i nie trzeba znać ani „Kro­nik Riy­rii”, ani „Odkryć Riy­rii”, aby w pełni cie­szyć się lek­turą. Prze­czy­ta­nie tej książki nie spo­wo­duje też, że natknie­cie się na spoj­lery, więc nie musi­cie się mar­twić taką moż­li­wo­ścią. Niniej­szy cykl ma w zało­że­niu być odrębną bramą do świata Elan, a jeśli chce­cie prze­czy­tać wię­cej – cóż, czeka na Was dzie­więć innych powie­ści (wyda­nych w sze­ściu tomach).

Na uży­tek tych, któ­rzy czy­tali wcze­śniej­sze książki o Riy­rii, powi­nie­nem wspo­mnieć, że akcja obec­nego cyklu dzieje się trzy tysiące lat przed wyda­rze­niami opi­sa­nymi w tam­tych powie­ściach. Może sądzi­cie, że już wie­cie, w jaki spo­sób ukształ­to­wało się Pierw­sze Impe­rium, a w każ­dym razie macie ogólne poję­cie na temat tam­tych wyda­rzeń. Jeśli jed­nak czy­taliście moje książki, praw­do­po­dob­nie zda­je­cie sobie sprawę, że pozory nie­kiedy mylą. Rela­cje, które ujaw­ni­łem poprzez Riy­rię, nie były w pełni wia­ry­godne. Osta­tecz­nie histo­rię piszą zwy­cięzcy. W niniej­szym cyklu mogę wyja­śnić nie­po­ro­zu­mie­nia. Teraz dowie­cie się, ile jest prawdy w mitach i ile kłamstw kryją legendy.

Infor­ma­cja dla tych, któ­rzy nie znają mojego pro­cesu twór­czego: w nie­ty­powy spo­sób pod­cho­dzę do pisa­nia sag. Koń­czę cały cykl jesz­cze przed publi­ka­cją pierw­szego tomu i niniej­sze książki nie sta­no­wią wyjątku od tej reguły. Dla­czego to takie ważne? No cóż, powo­dów jest kilka. Po pierw­sze, pozwala mi to prze­pla­tać wątki przez osnowę wszyst­kich tomów. Szcze­gó­liki, które w momen­cie czy­ta­nia spra­wiają wra­że­nie nie­istot­nych, przy ponow­nym czy­ta­niu zazwy­czaj ujaw­niają inte­re­su­jące dru­gie dno. Jest to moż­liwe dzięki temu, że mogę roz­miesz­czać detale na prze­strzeni całej fabuły.

Po dru­gie, pisa­nie w ten spo­sób daje mi (oraz moim czy­tel­ni­kom) gwa­ran­cję, że kolejne tomy budują fabułę dążącą do pew­nego osta­tecz­nego roz­wią­za­nia. Zbyt czę­sto zda­rza się, że cykle zba­czają z kursu, i jest wąt­pliwe, czy autor zdoła na koniec sen­sow­nie domknąć wszyst­kie wątki. Czuję się zaszczy­cony pochwa­łami, jakie zebrała koń­cówka „Odkryć Riy­rii”. Satys­fak­cjo­nu­jące zakoń­cze­nie tego cyklu zawdzię­cza­cie głów­nie temu, że mogłem wpro­wa­dzać drobne zmiany, doda­wać boha­te­rów lub prze­my­cać ważne infor­ma­cje we wcze­śniej­szych tomach, ile­kroć wpa­da­łem na cie­kawy pomysł, pisząc te póź­niej­sze. Poza tym nie ma obawy, że zostanę potrą­cony przez auto­bus albo spo­tka mnie inny nie­przy­jemny koniec, a wy zosta­nie­cie z nie­do­koń­czo­nym cyklem, zasta­na­wia­jąc się, co miało się wyda­rzyć w koń­cówce.

Po trze­cie, napi­sa­nie z wyprze­dze­niem wszyst­kich ksią­żek pozwala mi snuć opo­wieść bez ogra­ni­czeń narzu­ca­nych przez umowy wydaw­ni­cze czy pre­sję rynku. Prawdę mówiąc, kiedy roz­po­czy­na­łem niniej­szy cykl, pla­no­wa­łem, że będzie to try­lo­gia. Jed­nakże w miarę roz­woju fabuły roz­ro­sła się ona w cztery, a potem pięć ksią­żek. Gdy­bym pod­pi­sał umowę, mając ukoń­czony tylko jeden tom, być może musiał­bym pod­jąć trudne decy­zje, żeby dopa­so­wać opo­wieść do ram narzu­co­nych przez kon­trakt z wydawcą. Bez tych ogra­ni­czeń mogłem opo­wie­dzieć całą histo­rię w taki spo­sób, jaki pozwa­lał naj­peł­niej wyko­rzy­stać jej poten­cjał.

Po czwarte, napi­sa­nie całego cyklu w jed­nym rzu­cie uwal­nia mnie od pre­sji ter­mi­nów. Nie ukry­wam, że nie­na­wi­dzę pisać według har­mo­no­gramu. Muza nie zawsze współ­pra­cuje na zawo­ła­nie, zatem bar­dzo lubię pisać książki bez towa­rzy­stwa tyka­ją­cej bomby zega­ro­wej. Bez takich ogra­ni­czeń two­rzę swoje dzieła naj­le­piej, jak to moż­liwe, bo książka jest ukoń­czona wtedy, kiedy ja mówię, że jest ukoń­czona, a nie wtedy, kiedy czas prze­wi­dziany na jej napi­sa­nie dobie­gnie końca.

I ostat­nia, ale nie naj­mniej ważna kwe­stia: moje podej­ście gwa­ran­tuje, że książki tra­fiają do Was bez opóź­nień. Czy­tel­nicy aż nazbyt czę­sto doznają fru­stra­cji, zasta­na­wia­jąc się, kiedy (i czy) ukaże się następny tom danego cyklu. Jeśli wszyst­kie tomy są napi­sane, ta obawa znika. Oczy­wi­ście ter­miny pre­mier zależą od wydawcy, ale ja już wyko­na­łem swoją pracę i mogę przejść do kolej­nego pro­jektu.

Muszę jesz­cze zazna­czyć na sam koniec, na uży­tek aspi­ru­ją­cych auto­rów, któ­rzy być może czy­tają te słowa – nie pole­cam Wam pod­cho­dzić w ten spo­sób do Waszej wła­snej twór­czo­ści. Ist­nieje wiele waż­nych powo­dów uza­sad­nia­ją­cych, dla­czego więk­szość cykli nie powstaje w taki spo­sób. Moja tech­nika pracy czyni mnie wyjąt­kiem od reguły i jak­kol­wiek w ten spo­sób osią­gam naj­lep­sze wyniki moż­liwe w moim przy­padku, inni mogliby w ten spo­sób zmar­no­wać całe lata wysiłku.

Wystar­czy już tego przy­dłu­giego wstępu. Chcia­łem tylko wpro­wa­dzić Was na chwilkę za kulisy mojej pracy, by pomóc okre­ślić ocze­ki­wa­nia. A teraz odwróć­cie kartkę, dotknij­cie ekranu czyt­nika lub wyre­gu­luj­cie gło­śność – czeka Was nowa przy­goda.ROZDZIAŁ PIERWSZY. _BOGOWIE I LUDZIE_

Roz­dział pierw­szy

_Bogo­wie i ludzie_

W mrocz­nych cza­sach przed wojną ludzi zwano Rhu­nami. Żyli­śmy w Rhun­lan­dzie, który nazy­wano też Rhu­ly­nem. Tra­piły nas nie­do­sta­tek żyw­no­ści i nad­miar nie­bez­pie­czeństw. Naj­bar­dziej lęka­li­śmy się bogów zza rzeki Bern, gdzie nie wolno nam było się zapusz­czać. Więk­szość ludzi sądzi, że nasz kon­flikt z Fhre­jami roz­po­czął się od bitwy przy Wiel­kim Moście, ale w rze­czy­wi­sto­ści został zapo­cząt­ko­wany pew­nego dnia, wcze­sną wio­sną, kiedy dwóch męż­czyzn prze­pra­wiło się przez rzekę.

_Księga Brin_

W pierw­szym odru­chu Raithe chciał się modlić. Prze­kleń­stwa, płacz, krzyki, modli­twa – ludzie robią takie rze­czy w ostat­nich minu­tach życia. Doszedł jed­nak do wnio­sku, że modle­nie się to absur­dalny pomysł, zwa­żyw­szy, że pro­ble­mem był zagnie­wany bóg w odle­gło­ści dwu­dzie­stu stóp. Bogo­wie nie sły­nęli z tole­ran­cji, a ten wyglą­dał, jakby miał lada chwila zabić ich obu. Ani Raithe, ani jego ojciec nie zauwa­żyli, jak się zbli­żał. Szum rzek, które łączyły swe wody nie­opo­dal, był wystar­cza­jąco gło­śny, żeby zagłu­szyć prze­jazd całej armii. Raithe wolałby armię.

Odziany w migo­tliwe szaty bóg sie­dział na koniu i towa­rzy­szyli mu dwaj piesi słu­dzy. Byli ludźmi, ale mieli na sobie takie same nie­zwy­kłe stroje. Wszy­scy patrzyli w mil­cze­niu.

– Hej?! – zawo­łał Raithe do swo­jego ojca.

Her­ki­mer klę­czał obok jele­nia, roz­ci­na­jąc mu nożem brzuch. Wcze­śniej Raithe powa­lił zwie­rzę włócz­nią po tym, jak obaj z ojcem ści­gali je przez więk­szość poranka. Her­ki­mer ścią­gnął swój weł­niany leigh mor oraz koszulę, bo przy patro­sze­niu jele­nia łatwo uba­brać się krwią.

– Co? – Pod­niósł wzrok.

Raithe wska­zał głową boga, a spoj­rze­nie ojca powę­dro­wało w kie­runku trzech syl­we­tek. Stary roz­warł sze­rzej oczy, a jego twarz pobla­dła.

Wie­dzia­łem, że to zły pomysł, pomy­ślał Raithe.

Jego ojciec spra­wiał wra­że­nie tak pew­nego sie­bie, tak prze­ko­na­nego, że prze­pra­wie­nie się przez zaka­zaną rzekę roz­wiąże ich pro­blemy. Jed­nakże pod­kre­ślał tę pew­ność tyle razy, że Raithe nabrał wąt­pli­wo­ści. Teraz stary wyglą­dał tak, jakby zapo­mniał, jak się oddy­cha. Her­ki­mer wytarł nóż o sierść jele­nia, po czym wsu­nął go za pas i wstał.

– Ach… – powie­dział. Popa­trzył na czę­ściowo wypa­tro­szo­nego jele­nia, po czym z powro­tem pod­niósł wzrok na boga. – Nic się… nie stało.

To była cała mądrość ojca, wszystko, co miał na ich obronę po tym, jak popeł­nili zbrod­nię, zakra­da­jąc się w obręb świę­tej kra­iny. Raithe nie był pewien, czy zabi­cie jele­nia z boskich stad to rów­nież prze­stęp­stwo, ale uznał, że w każ­dym razie nie popra­wili w ten spo­sób swo­jej sytu­acji. I cho­ciaż Her­ki­mer stwier­dził, że nic się nie stało, jego twarz mówiła co innego. Serce Raithe’a zamarło. Nie miał poję­cia, jakiej wypo­wie­dzi ocze­ki­wał od ojca, ale spo­dzie­wał się, że będzie to coś wię­cej.

Jak łatwo się domy­ślić, te słowa nie udo­bru­chały boga. Cała trójka na­dal wpa­try­wała się w intru­zów z nara­sta­jącą iry­ta­cją.

Stali na maleń­kiej łączce obok miej­sca, gdzie łączyły się rzeki Bern i Pół­nocna Gałąź. Kawa­łek wyżej na zbo­czu zaczy­nał się gęsty, bujny sosnowy bór. Niżej, tam, gdzie nurty obu rzek zle­wały się w jeden, wid­niała kamie­ni­sta plaża. Pod sza­rym prze­stwo­rem nieba, zwia­stu­ją­cym opad śniegu, jedy­nym dźwię­kiem był ryk wody. Zale­d­wie przed kil­koma minu­tami łączka wyda­wała się Raithe’owi rajem. Ta chwila bez­pow­rot­nie minęła.

Raithe powoli zaczerp­nął tchu i spró­bo­wał się uspo­koić, mówiąc sobie, że w końcu nie zna się na bogach i nie potrafi odczy­ty­wać ich min. Ni­gdy dotąd nie oglą­dał żad­nego boga z bli­ska, nie widział uszu w kształ­cie buko­wych list­ków, oczu błę­kit­nych jak niebo ani wło­sów, które lśniły niczym płynne złoto. Tak gładka skóra i białe zęby wyda­wały się nie­moż­li­wo­ścią. Ta istota nie zro­dziła się z ziemi, ale z powie­trza i świa­tła. Szaty boga powie­wały na wie­trze i migo­tały w słońcu, pod­kre­śla­jąc jego nie­ziem­ską chwałę. Twarde, surowe spoj­rze­nie było dokład­nie tym, czego Raithe spo­dzie­wał się po nie­śmier­tel­nej isto­cie.

Koń sta­no­wił jesz­cze więk­sze zasko­cze­nie. Ojciec Raithe’a opo­wia­dał mu o tych stwo­rze­niach, ale do tej pory Raithe mu nie wie­rzył. Jego stary miał skłon­ność do ubar­wia­nia, a Raithe wysłu­chi­wał tych opo­wie­ści od ponad dwu­dzie­stu lat. Po kilku głęb­szych ojciec zwykł opo­wia­dać wszyst­kim, jak to zabił pię­ciu męż­czyzn jed­nym cio­sem albo wal­czył z Pół­noc­nym Wia­trem i zmu­sił go do posłu­chu. Im star­szy sta­wał się Her­ki­mer, tym bar­dziej nie­praw­do­po­dobne rze­czy wyga­dy­wał. Ale teraz czwo­ro­nożna bajęda spo­glą­dała na Raithe’a wiel­kimi, lśnią­cymi oczami, a kiedy koń potrzą­snął łbem, mło­dzie­niec zaczął się zasta­na­wiać, czy wierz­chowce bogów rozu­mieją ludzką mowę.

– Nie, naprawdę nic się nie stało – powtó­rzył ojciec Raithe’a, może sądząc, że tamci nie usły­szeli jego pierw­szej genial­nej wypo­wie­dzi. – Wolno mi tu prze­by­wać.

Dał krok naprzód i wska­zał zawie­szony na rze­myku meda­lion, który poły­ski­wał wśród dro­bi­nek ziemi i sosno­wych igieł oble­pia­ją­cych jego spo­coną klatkę pier­siową. Pół­nagi, ogo­rzały, z rękoma uwa­la­nymi krwią po łok­cie, jego ojciec wyglą­dał jak ucie­le­śnie­nie sza­lo­nego bar­ba­rzyńcy. Raithe też nie uwie­rzyłby jego sło­wom.

– Widzi­cie to? – cią­gnął ojciec. Sękate, czer­wo­nawe palu­chy uchwy­ciły pole­ro­wany metal, który zabłysł w połu­dnio­wym słońcu. – Wal­czy­łem wraz z waszym ludem prze­ciwko Gula-Rhu­nom w Doli­nie Wznie­sio­nej Włóczni. Dobrze się spi­sa­łem. Jeden z dowód­ców armii Fhre­jów dał mi to. Stwier­dził, że zasłu­ży­łem na nagrodę.

– Klan Dureya – powie­dział wyż­szy sługa, zwra­ca­jąc się do boga tonem, w któ­rym roz­cza­ro­wa­nie mie­szało się z obrzy­dze­niem. Jego szyję ota­czał srebrny tor­kwes o kosz­tow­nym wyglą­dzie. Drugi sługa nosił taki sam. Te ozdoby musiały sta­no­wić oznakę ich sta­tusu.

Wysoki chu­dzie­lec nie nosił brody, miał za to długi nos, zapad­nięte policzki i chy­tre oczka. Koja­rzył się Raithe’owi z łasicą albo lisem. Raithe nie lubił żad­nego z tych zwie­rząt. Brzy­dziła go też poza, w któ­rej męż­czy­zna stał: schy­lony, ze spusz­czo­nym wzro­kiem i sple­cio­nymi dłońmi. Nawet zbity pies miałby wię­cej sza­cunku dla sie­bie.

Jakiego rodzaju ludzie podró­żują w towa­rzy­stwie boga?

– Zga­dza się. Jestem Her­ki­mer, syn Hiem­dala, a to mój syn Raithe.

– Zła­ma­li­ście prawo – oznaj­mił sługa.

Nawet jego nosowy głos brzmiał tak, jak mogłaby mówić łasica.

– Nie, nie. To nie tak. Zupeł­nie nie tak.

Zmarszczki na twa­rzy ojca pogłę­biły się, a usta zaci­snęły jesz­cze moc­niej. Przy­sta­nął, ale na­dal trzy­mał meda­lion przed sobą niczym tali­zman. Oczy miał pełne nadziei.

– To dowo­dzi, że mówię prawdę, że zasłu­ży­łem na nagrodę. Widzi­cie, tak sobie pomy­śla­łem, że mój syn – wska­zał Raithe’a – i ja mogli­by­śmy zamiesz­kać na tym kawa­łeczku ziemi. – Mach­nął ręką w stronę łączki. – Nie­wiele nam trzeba. Wła­ści­wie tyle co nic. Widzi­cie, po naszej stro­nie rzeki, w Dureyi, zie­mia jest do niczego. Nic tam nie rośnie i nie ma na co polo­wać.

Bła­galny ton w gło­sie ojca był dla Raithe’a nowo­ścią i mu się nie spodo­bał.

– Nie wolno wam tu prze­by­wać. – Tym razem ode­zwał się drugi sługa, ten łysie­jący. Podob­nie jak chu­dzie­lec o łasi­czej twa­rzy, on rów­nież nie miał porząd­nej brody, tak jakby jej zapusz­cze­nie było czymś, czego trzeba się nauczyć. Brak zaro­stu uka­zy­wał w całej kra­sie nad wyraz kwa­śną minę.

– Ależ nie rozu­mie­cie. Wal­czy­łem dla waszego ludu. Krwa­wi­łem dla waszego ludu. Stra­ci­łem trzech synów, wal­cząc dla waszego ple­mie­nia. I obie­cano mi nagrodę.

Her­ki­mer ponow­nie wycią­gnął przed sie­bie meda­lion, ale bóg nie spoj­rzał na niego. Skie­ro­wał spoj­rze­nie w dal, wpa­tru­jąc się w jakiś odle­gły, nie­istotny punkt.

Her­ki­mer puścił meda­lion.

– Jeśli ten teren sta­nowi pro­blem, prze­nie­siemy się gdzie indziej. Prawdę mówiąc, mojemu synowi spodo­bało się inne miej­sce, bar­dziej na zachód. Wtedy miesz­ka­li­by­śmy dalej od was. Czy tak byłoby lepiej?

Cho­ciaż bóg na­dal nie patrzył na nich, spra­wiał wra­że­nie jesz­cze bar­dziej ziry­to­wa­nego. W końcu stwier­dził:

– Zro­bi­cie, co wam każę.

Zwy­czajny głos. Raithe poczuł roz­cza­ro­wa­nie. Spo­dzie­wał się usły­szeć grzmot.

Następ­nie bóg zwró­cił się do swo­ich sług w świę­tym języku. Ojciec Raithe’a nauczył go pod­staw tej mowy. Mło­dzie­niec nie znał jej bie­gle, ale rozu­miał wystar­cza­jąco dużo, żeby pojąć, że bóg nie chce, by po tej stro­nie rzeki mieli w swoim posia­da­niu broń. Chwilę póź­niej wysoki sługa prze­ka­zał tę samą infor­ma­cję po rhuń­sku.

– Na zachód od rzeki Bern tylko Fhre­jo­wie mogą nosić broń. Wyrzuć­cie swoją do wody.

Her­ki­mer spoj­rzał na ich ekwi­pu­nek pię­trzący się opo­dal, obok pniaka, i z rezy­gna­cją zwró­cił się do Raithe’a:

– Weź swoją włócz­nię i zrób, jak powie­dział.

– I ten miecz, który masz na ple­cach – powie­dział wysoki sługa.

Her­ki­mer spra­wiał wra­że­nie zaszo­ko­wa­nego. Zer­k­nął przez ramię tak, jakby zapo­mniał o znaj­du­ją­cej się tam broni. Potem zwró­cił się do boga i prze­mó­wił bez­po­śred­nio do niego w języku Fhre­jów.

– Ten oręż należy do mojego rodu. Nie mogę go wyrzu­cić.

Bóg wyszcze­rzył zęby w drwią­cym gry­ma­sie.

– To miecz – naci­skał dalej sługa.

Her­ki­mer wahał się tylko przez sekundę.

– Dobrze, dobrze, w porządku. Wró­cimy na drugą stronę rzeki. Teraz, w tej chwili. Chodź, Raithe.

Bóg wydał odgłos nie­za­do­wo­le­nia.

– Po tym, jak oddasz swój miecz – oznaj­mił sługa.

Her­ki­mer spio­ru­no­wał go wzro­kiem.

– Ta miedź należy do mojej rodziny od poko­leń.

– To broń. Wyrzuć ją.

Her­ki­mer zer­k­nął w bok, na swego syna.

Choć może trudno byłoby go nazwać dobrym ojcem – zda­niem Raithe’a nie był nim – Her­ki­mer wpoił wszyst­kim swoim synom jedno: dumę. Sza­cu­nek do samego sie­bie wynika z umie­jęt­no­ści obro­nie­nia się przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Takie rze­czy budują god­ność męż­czy­zny. W całej Dureyi, w ich całym kla­nie, ojciec Raithe’a jako jedyny nosił miecz – meta­lową klingę. Była wykuta z mie­dzi, zary­so­wana, jej słaby połysk przy­wo­dził na myśl let­nie zachody słońca, a legenda gło­siła, że ten wie­kowy krótki brzesz­czot to dzieło rąk praw­dzi­wego dher­gij­skiego kowala. W porów­na­niu z mie­czem boga, o ręko­je­ści mister­nie ozdo­bio­nej rytami i klej­no­tami, mie­dziane ostrze pre­zen­to­wało się żało­śnie. Pomimo to Her­ki­mera defi­nio­wała wła­śnie jego broń. Wro­gie klany zwały go Mie­dzia­nym Mie­czem – przy­do­mek ten budził obawę i sza­cu­nek. Raithe wie­dział, że ojciec ni­gdy nie odda swo­jej broni.

W ryk rzeki wdarł się okrzyk krą­żą­cego w górze jastrzę­bia. Powszech­nie wie­dziano, że poja­wie­nie się ptaka sta­nowi omen, i Raithe nie uznał jękli­wego zawo­dze­nia za dobrą wróżbę. Nim uci­chło nie­po­ko­jące echo tego dźwięku, jego ojciec sta­nął naprze­ciwko boga.

– Nie mogę wam oddać tego mie­cza.

Raithe nie zdo­łał powstrzy­mać uśmie­chu. Her­ki­mer, syn Hiem­dala z klanu Dureya, nie uznał za sto­sowne ugiąć się tak nisko. Nawet przed bogiem.

Niż­szy sługa przy­trzy­mał wodze konia, gdy bóg zsia­dał.

Raithe patrzył – nie potra­fił odwró­cić wzroku. Ruchy boga nie­mal hip­no­ty­zo­wały, zwinne, kocie i pełne gra­cji. Jed­nakże mimo pio­ru­nu­ją­cego wra­że­nia, jakie wywie­rały, pod wzglę­dem fizycz­nym bóg nie pre­zen­to­wał się impo­nu­jąco. Nie był ani wysoki, ani bar­czy­sty, ani mocno umię­śniony. Raithe i jego ojciec doro­bili się sil­nych ramion i rąk, woju­jąc włócz­nią i tar­czą od pacho­lę­cia. Bóg nato­miast spra­wiał wra­że­nie wątłego, tak jakby spę­dził całe życie w łóżku, kar­miony łyżką. Gdyby Fhrej był czło­wie­kiem, Raithe nie bałby się go. Tak rady­kal­nie róż­nili się wzro­stem i wagą, że nawet wyzwany na poje­dy­nek odmó­wiłby walki. Zmie­rze­nie się z tak sła­bym prze­ciw­ni­kiem byłoby okru­cień­stwem, a on nie był okrutny. To bra­cia Raithe’a otrzy­mali jego przy­dział tej cechy.

– Nie rozu­mie­cie. – Her­ki­mer ponow­nie spró­bo­wał wytłu­ma­czyć. – Ten miecz prze­cho­dził z ojca na syna…

Bóg rzu­cił się naprzód i ude­rzył ojca Raithe’a pię­ścią w żołą­dek. Her­ki­mer zgiął się wpół, a wtedy Fhrej porwał mie­dziany miecz. Zabrzmiał stłu­miony zgrzyt, kiedy brzesz­czot wysu­nął się z pochwy. Pod­czas gdy Her­ki­mer z tru­dem łapał oddech, bóg z obrzy­dze­niem oglą­dał łup. Krę­cąc głową, odwró­cił się ple­cami do sta­rego, żeby poka­zać wyż­szemu słu­dze żało­śnie wyglą­da­jącą klingę. Zamiast pospołu ze swoim panem wyśmiać tę broń, sługa cof­nął się lękli­wie. Wyraz jego łasi­co­wa­tej twa­rzy powie­dział Raithe’owi, co wyda­rzy się za moment, bo to ten męż­czy­zna pierw­szy dostrzegł reak­cję Her­ki­mera.

Ojciec Raithe’a wycią­gnął zza pasa myśliw­ski nóż i zaata­ko­wał.

Tym razem bóg zacho­wał się tak, jak nale­żało ocze­ki­wać. Ze zdu­mie­wa­jącą szyb­ko­ścią okrę­cił się na pię­cie i wbił mie­dzianą klingę w pierś sta­rego. Her­ki­mer sam z impe­tem nadział się na ostrze. Walka dobie­gła końca w tej samej chwili, w któ­rej się zaczęła. Ojciec Raithe’a sap­nął i upadł z mie­czem tkwią­cym w piersi.

Raithe zare­ago­wał, nie myśląc. Gdyby pocze­kał choć chwilę, może zmie­niłby zda­nie, ale miał w sobie wię­cej ze swo­jego ojca niż sam chciałby przy­znać. Ponie­waż miecz był jedyną bro­nią w zasięgu ręki, mło­dzie­niec wyszarp­nął mie­dzianą klingę z ciała Her­ki­mera. Zamach­nął się z całej siły, celu­jąc w szyję boga. Był pewien, że ostrze przej­dzie przez nią na wylot, ale miedź prze­cięła tylko powie­trze, gdy nad­przy­ro­dzona istota wyko­nała unik. Bóg dobył wła­snej broni, gdy Raithe zamach­nął się raz jesz­cze. Dwa mie­cze się zde­rzyły. Zabrzmiało stłu­mione _ping_ i cię­żar w rękach Raithe’a znik­nął, gdy więk­sza część klingi się odła­mała. Gdy mło­dzie­niec zakoń­czył zamach, z rodzin­nego skarbu oca­lała tylko ręko­jeść; pozo­stała część mie­cza pofru­nęła w powie­trze i wylą­do­wała w kępie mło­dych sose­nek.

Bóg patrzył na niego ze zde­gu­sto­wa­nym uśmiesz­kiem. Potem prze­mó­wił w świę­tej mowie:

– Nie było warto za to ginąć, nie­praw­daż?

Ponow­nie uniósł swoją broń, a Raithe zaczął się cofać.

Zbyt wolno! Zbyt wolno!

Darem­nie pró­bo­wał uciec. Był już mar­twy. Tak mówiły mu lata zaprawy w walce. W owej chwili, nim jesz­cze zro­zu­mie­nie stało się rze­czy­wi­sto­ścią, zdą­żył poża­ło­wać całego dotych­cza­so­wego życia.

Niczego nie doko­na­łem, pomy­ślał, gdy jego mię­śnie się spięły w ocze­ki­wa­niu na eks­plo­zję bólu.

Ta jed­nak nie nastą­piła.

Raithe prze­stał obser­wo­wać przy­bocz­nych boga – podob­nie jak jego opo­nent. Żaden z wal­czą­cych nie spo­dzie­wał się tego, co nastą­piło. Żaden nie zoba­czył, jak łasi­co­waty chu­dzie­lec rąb­nął swo­jego pana w poty­licę rzecz­nym kamie­niem, który przy­po­mi­nał roz­mia­rami i kształ­tem boche­nek chleba. Dopiero kiedy bóg upadł, odsła­nia­jąc sługę i kamień, Raithe pojął, co się stało.

– Ucie­kaj – powie­dział chu­dzie­lec. – Przy odro­bi­nie szczę­ścia ock­nie się z takim bólem głowy, że nie będzie w sta­nie nas ści­gać.

– Coś ty zro­bił?! – wykrzyk­nął drugi sługa, wytrzesz­cza­jąc oczy. Cof­nął się, odcią­ga­jąc konia.

– Uspo­kój się – roz­ka­zał towa­rzy­szowi ten, który trzy­mał kamień.

Raithe popa­trzył na ojca, który leżał roz­cią­gnięty na wznak. Oczy Her­ki­mera pozo­stały otwarte, jakby wpa­try­wał się w chmury. Przez lata Raithe nie­raz prze­kli­nał swo­jego rodzica. Ten czło­wiek zanie­dby­wał rodzinę, nakła­niał synów, by rywa­li­zo­wali ze sobą, i był daleko od domu, kiedy matka oraz sio­stra Raithe’a umie­rały. Ist­niały rze­czy – wiele rze­czy – za które Raithe nie­na­wi­dził swo­jego ojca, ale tu i teraz widział przede wszyst­kim męż­czy­znę, który nauczył swo­ich synów wal­czyć i się nie pod­da­wać. Her­ki­mer postę­po­wał naj­le­piej, jak potra­fił, z tym, co miał do dys­po­zy­cji, a w udziale przy­pa­dło mu życie na jało­wej ziemi, ponie­waż bogo­wie wysu­wali kapry­śne żąda­nia. Ojciec Raithe’a ni­gdy nie kradł, nie oszu­ki­wał ani nie trzy­mał języka za zębami, gdy coś trzeba było powie­dzieć na głos. Był twar­dym czło­wiekiem, zim­nym czło­wiekiem, ale miał odwagę bro­nić sie­bie i tego, co słuszne. Na ziemi przed sobą Raithe widział ostat­niego członka swo­jej mar­twej rodziny.

W rękach dzier­żył zła­many miecz.

– Nie! – krzyk­nął sługa trzy­ma­jący konia, gdy Raithe wbił pozo­sta­łość mie­dzia­nego brzesz­czotu w gar­dło boga.

***

Obaj słu­dzy ucie­kli, niż­szy konno, a wyż­szy pie­szo za nim. Teraz ten, który rąb­nął boga kamie­niem, powró­cił. Cały mokry od potu, krę­cąc głową, przy­truch­tał z powro­tem na łączkę.

– Meryl zbiegł – oznaj­mił. – Nie jest zbyt dobrym jeźdź­cem, ale pora­dzi sobie. Koń zna drogę z powro­tem do Alon Rhist. – Zamilkł, gdy zoba­czył Raithe’a. – Co ty robisz?

Raithe stał nad cia­łem boga. Wcze­śniej pod­niósł miecz Fhreja i teraz doty­kał jego czub­kiem boskiego gar­dła.

– Cze­kam. Jak długo to zwy­kle trwa?

– Jak długo co trwa?

– Zanim on wsta­nie.

– Jest mar­twy. Trupy zazwy­czaj nie wstają – odrzekł sługa.

Ponie­waż Raithe nie chciał spusz­czać boga z oka, poku­sił się tylko o prze­lotne spoj­rze­nie w kie­runku sługi, który stał zgięty wpół i z tru­dem łapał oddech.

– O czym ty mówisz?

– A o czym ty mówisz?

– Chcę wie­dzieć, ile mamy czasu, zanim on wsta­nie. Czy jeśli utnę mu głowę, będzie leżał dłu­żej?

Sługa prze­wró­cił oczami.

– On nie wsta­nie! Zabi­łeś go.

– Łżesz jak Tetlin! To bóg. Bogo­wie nie umie­rają. Są nie­śmier­telni.

– Prawdę mówiąc, nie cał­kiem – odparł sługa, po czym ku zdu­mie­niu Raithe’a kop­nął ciało boga, które pra­wie nie drgnęło. Kop­nął je ponow­nie, a głowa prze­to­czyła się na bok. Poli­czek oble­piały ziarnka pia­sku. – Widzisz? Mar­twy. Rozu­miesz? Nie są nie­śmier­telni. To nie bóg, tylko Fhrej. Oni umie­rają. Ist­nieje róż­nica mię­dzy dłu­go­wiecz­no­ścią a nie­śmier­tel­no­ścią. Nie­śmier­tel­ność ozna­cza, że nie możesz umrzeć… nawet jeśli chcesz. Prawdę mówiąc, Fhre­jo­wie przy­po­mi­nają Rhu­nów znacz­nie bar­dziej, niż jeste­śmy gotowi przy­znać.

– W ogóle nie jeste­śmy podobni. Przy­patrz mu się tylko. – Raithe wska­zał powa­lo­nego Fhreja.

– Och, jasne – odrzekł sługa. – Jest cał­kiem inny niż my. Ma tylko jedną głowę, cho­dzi na dwóch nogach, ma dwie ręce i dzie­sięć pal­ców. Masz rację. Nie przy­po­mina nas w naj­mniej­szym stop­niu.

Sługa spu­ścił wzrok, wpa­tru­jąc się w zwłoki, i wes­tchnął.

– Miał na imię She­gon. Był nie­wia­ry­god­nie uta­len­to­wa­nym har­fi­stą, szu­le­rem oraz _bri­de­eth eyn mer_, to zna­czy… – Zamilkł na moment. – Nie, nie da się tego ująć w innych sło­wach. Nie był szcze­gól­nie lubiany, a teraz jest mar­twy.

Raithe posłał męż­czyź­nie podejrz­liwe spoj­rze­nie.

Kła­mie? Pró­buje uśpić moją czuj­ność?

– Mylisz się – odrzekł z prze­ko­na­niem. – Widzia­łeś kie­dyś mar­twego Fhreja? Ja nie. Mój ojciec też nie. Nikt, kogo kie­dy­kol­wiek zna­łem, nie widział. Poza tym oni się nie sta­rzeją.

– Sta­rzeją się, tylko bar­dzo powoli.

Raithe pokrę­cił głową.

– Nie, nie­prawda. Ojciec opo­wie­dział mi kie­dyś, jak, będąc chłop­cem, spo­tkał Fhreja imie­niem Neason. Czter­dzie­ści pięć lat póź­niej spo­tkali się ponow­nie, a Neason wyglą­dał dokład­nie tak samo.

– Oczy­wi­ście że tak. Prze­cież ci powie­dzia­łem, że oni sta­rzeją się powoli. Fhre­jo­wie mogą żyć tysiące lat. Trzmiel żyje tylko kilka mie­sięcy. Z per­spek­tywy trzmiela wyda­jesz się nie­śmier­telny.

Raithe nie był prze­ko­nany, ale to fak­tycz­nie tłu­ma­czy­łoby obec­ność krwi. Nie spo­dzie­wał się jej. Prawdę mówiąc, nie powi­nien był ata­ko­wać Fhreja. Ojciec zawsze uczył go, żeby nie rwać się do bitki, jeśli nie ma szans na wygraną, a walka z nie­śmier­tel­nym bogiem nie­wąt­pli­wie nale­żała do tej kate­go­rii. Ale z dru­giej strony to wła­śnie ojciec wszystko zaczął.

Szlag, strasz­nie dużo tej krwi.

Pod cia­łem boga zebrała się brzydka kałuża, pla­miąc trawę oraz lśniące szaty. W jego szyi na­dal ziała rana, paskudna poszar­pana dziura przy­wo­dząca na myśl dru­gie usta. Raithe począt­kowo ocze­ki­wał, że cię­cie w cudowny spo­sób się zasklepi albo po pro­stu znik­nie. Gdyby bóg powstał z mar­twych, Raithe miałby nad nim prze­wagę. Był silny i mógł poko­nać więk­szość męż­czyzn w Dureyi, a to ozna­czało, że mógł poko­nać więk­szość ludzi na świe­cie. Nawet jego ojciec pil­no­wał się, żeby zanadto nie roz­gnie­wać syna.

Raithe znów zaga­pił się na Fhreja, któ­rego oczy były otwarte i wywró­cone biał­kami na wierzch. Rana w jego gar­dle stała się szer­sza. Bóg – praw­dziwy bóg – ni­gdy by nie pozwo­lił, żeby sługa wymie­rzał mu kop­niaki.

– W porządku, może fak­tycz­nie nie są nie­śmier­telni.

Odprę­żył się i dał krok do tyłu.

– Nazy­wam się Mal­colm – powie­dział sługa. – Ty jesteś Raithe?

– Mhm – potwier­dził Raithe. Po raz ostatni popa­trzył wrogo na zwłoki Fhreja, po czym wsu­nął za pas jego zdo­bioną klej­no­tami broń, a następ­nie dźwi­gnął z ziemi ciało swo­jego ojca.

– A teraz co robisz? – spy­tał Mal­colm.

– Nie mogę go tu pocho­wać. Ten teren jest pła­ski, pod­czas powo­dzi na pewno stoi tu woda.

– Pocho­wać go? Kiedy w Alon Rhist dowie­dzą się, co tu zaszło, Fhre­jo­wie… – Sługa wyglą­dał, jakby było mu nie­do­brze. – Musimy ucie­kać.

– To ucie­kaj.

Raithe zaniósł ciało ojca na niski pagó­rek pośrodku łąki i ostroż­nie zło­żył je na ziemi. Nie było to zbyt dobre miej­sce na pochó­wek, ale musiało wystar­czyć. Odwró­cił się i odkrył, że nie­gdy­siej­szy sługa bogów na­dal gapi się na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Co?

Mal­colm zaczął się śmiać, po czym zamilkł zdez­o­rien­to­wany.

– Nie rozu­miesz. Glyn to szybki koń i może biec rów­nie długo jak wilki. Meryl dotrze do Alon Rhist, nim zapad­nie noc. Opo­wie wszystko Fhre­jom, żeby rato­wać wła­sne życie. Wyślą za nami pościg. Musimy czym prę­dzej ruszyć w drogę.

– Ruszaj więc – odparł Raithe.

Wziął meda­lion Her­ki­mera i zawie­sił go na wła­snej szyi. Potem zamknął ojcu oczy. Nie mógł sobie przy­po­mnieć, czy kie­dy­kol­wiek wcze­śniej doty­kał twa­rzy sta­rego.

– Ty też musisz ruszać.

– Jak już pocho­wam mojego ojca.

– Ten Rhun jest mar­twy.

Raithe wzdry­gnął się na dźwięk tego słowa.

– Był czło­wie­kiem.

– Rhun, czło­wiek… to jedno i to samo.

– Nie dla mnie. I nie dla niego.

Raithe zszedł pośpiesz­nie na brzeg rzeki, gdzie leżały tysiące oto­cza­ków róż­nej wiel­ko­ści. Pro­ble­mem było nie zna­le­zie­nie jakichś, tylko wybra­nie odpo­wied­nich.

Mal­colm wsparł ręce na bio­drach, pio­ru­nu­jąc go wzro­kiem z miną oscy­lu­jącą mię­dzy zasko­cze­niem a gnie­wem.

– To zaj­mie całe godziny! Mar­nu­jesz czas.

Raithe przy­kuc­nął i pod­niósł kamień. Od góry nagrzało go słońce; dół był wil­gotny, chłodny i oble­piony mokrym pia­skiem.

– Zasłu­guje na porządny pochó­wek i zro­biłby to samo dla mnie.

Kryła się w tym nie­jaka iro­nia, zwa­żyw­szy na to, że ojciec rzadko oka­zy­wał Raithe’owi jakie­kol­wiek cie­płe uczu­cia. Jed­nakże była to prawda: Her­ki­mer zary­zy­ko­wałby śmierć, żeby pocho­wać swego syna, jak należy.

– Poza tym, czy masz jakieś poję­cie o tym, co dzieje się z duchem, jeśli ciało nie zosta­nie pogrze­bane?

Męż­czy­zna gapił się na niego z ogłu­piałą miną.

– Takie duchy powra­cają jako many, żeby cię drę­czyć za to, żeś im nie oka­zał nale­ży­tego sza­cunku. A many bywają okrutne. – Raithe dźwi­gnął kolejny spory kamień barwy pia­sku i zaczął się wspi­nać na pagó­rek. – Za życia mój ojciec potra­fił być praw­dzi­wym culem. Jesz­cze tego bra­ko­wało, żeby łaził za mną i po śmierci.

– Ale…

– Ale co?

Raithe poło­żył oba kamie­nie obok ramion ojca. Zamie­rzał naj­pierw oto­czyć nimi ciało, a potem uło­żyć nad nim mogiłę.

– To nie twój ojciec. Nie ocze­kuję, że tu zosta­niesz.

– Nie o to cho­dzi.

– A o co?

Sługa się zawa­hał, a Raithe sko­rzy­stał z oka­zji, żeby zejść nad rzekę i poszu­kać kolej­nych kamieni.

– Potrze­buję two­jej pomocy – oznaj­mił w końcu męż­czy­zna.

Raithe pod­niósł duży kamień i wspiął się z nim z powro­tem po zbo­czu, dźwi­ga­jąc cię­żar obu­rącz.

– Przy czym?

– Potra­fisz… no wiesz… żyć… tu w dzi­czy. – Sługa popa­trzył na mar­twego jele­nia, nad któ­rym bzy­czała chmara much. – Umiesz polo­wać, goto­wać i wyszu­ki­wać schro­nie­nie, prawda? Wiesz, które jagody można jeść, które zwie­rzęta można gła­skać, a przed któ­rymi trzeba ucie­kać.

– Nie głasz­cze się żad­nych zwie­rząt.

– No wła­śnie! To dobry przy­kład, jak mało wiem o takich spra­wach. Jeśli zostanę sam, za dzień czy dwa będę mar­twy. Zamar­z­nięty na kość, pogrze­bany pod osu­wi­skiem albo prze­szyty rogami jakie­goś dzi­kiego zwie­rza.

Raithe poło­żył kamień i ponow­nie zszedł po zbo­czu, otrze­pu­jąc ręce z pia­sku.

– Ma to sens.

– Oczy­wi­ście, że to ma sens. Jestem roz­sąd­nym gościem. A gdy­byś ty był rów­nie roz­sądny, wyru­szy­li­by­śmy w drogę. Teraz.

Raithe pod­niósł kolejny kamień.

– Skoro już się upar­łeś, że chcesz mi towa­rzy­szyć, a tak strasz­nie ci się śpie­szy, mógł­byś mi pomóc.

Męż­czy­zna popa­trzył na oto­czaki zaście­la­jące brzeg rzeki i wes­tchnął.

– Musimy uży­wać takich dużych?

– Duże kła­dzie się na spód mogiły, mniej­sze na górę.

– Zdaje się, że to dla cie­bie nie pierw­szy­zna.

– Tam, skąd pocho­dzę, ludzie czę­sto umie­rają, mamy też mnó­stwo kamieni.

Raithe otarł przed­ra­mie­niem czoło, odgar­nia­jąc skoł­tu­nione ciemne włosy. Już wcze­śniej pod­wi­nął rękawy weł­nia­nej spodniej tuniki. Wio­senne dni wciąż jesz­cze były chłodne, ale praca nad mogiłą spra­wiła, że się spo­cił. Roz­wa­żał ścią­gnię­cie swo­jego leigh mor i skó­rza­nego kaftana, ale zmie­nił zda­nie. Grze­ba­nie wła­snego ojca powinno być nie­przy­jem­nym zada­niem i przy­stoi, by dobry syn czuł coś pod­czas tej pracy. Raithe uznał, że jeśli stać go jedy­nie na dys­kom­fort, zado­woli się wła­śnie tym.

Mal­colm przy­niósł dwa kamie­nie i zło­żył je na ziemi, pozwa­la­jąc, żeby Raithe zde­cy­do­wał, gdzie je poło­żyć. Przy­sta­nął, żeby otrze­pać ręce.

– Dobra, Mal­colm – zwró­cił się do niego Raithe – musisz wybie­rać więk­sze kamie­nie, ina­czej spę­dzimy tu całe wieki.

Mal­colm nachmu­rzył się, ale wró­cił nad rzekę i dźwi­gnął dwa spore oto­czaki, nio­sąc po jed­nym pod każdą pachą niczym melony. Stą­pał nie­pew­nie w swo­ich san­da­łach. Cien­kie, z poje­dyn­czym pro­stym paskiem, kiep­sko się nada­wały do cho­dze­nia w takim tere­nie. Odzież Raithe’a była licha – byle jak pozszy­wane weł­niane łachy ze skó­rza­nymi ele­men­tami, które wygar­bo­wał wła­sno­ręcz­nie – ale przy­naj­mniej trwała.

Raithe rozej­rzał się i wyszu­kał mały, gładki kamień.

– Myśla­łem, że chcesz, żeby przy­no­sić więk­sze – stwier­dził Mal­colm.

– Ten nie jest na mogiłę. – Raithe roz­chy­lił prawą dłoń ojca i w miej­sce myśliw­skiego noża wło­żył do niej kamyk. – Będzie go potrze­bo­wał, żeby się dostać do Relu albo Aly­sinu, jeśli jest tego godzien. Lub do Nifrelu, jeśli nie.

– Ach, prawda.

Gdy już obło­żyli ciało oto­cza­kami ze wszyst­kich stron, Raithe zaczął je przy­kry­wać war­stwą kamieni, zaczy­na­jąc od stóp. Potem poszedł po leigh mor swo­jego ojca, na­dal spo­czy­wa­jący obok mar­twego jele­nia, i nakrył nim twarz Her­ki­mera. Po krót­kich poszu­ki­wa­niach odna­lazł w kępie sose­nek odła­maną część mie­dzia­nego brzesz­czotu. Raithe roz­wa­żał pozo­sta­wie­nie mie­cza w mogile, ale bał się, że rabu­sie gro­bów mogą ukraść broń. Jego ojciec zgi­nął za tę zła­maną klingę. Zasłu­gi­wała, by się nią zaopie­ko­wać.

Raithe ponow­nie spoj­rzał na mar­twego Fhreja.

– Jesteś pewien, że on nie wsta­nie?

Mal­colm, który wła­śnie pod­no­sił kamień, obej­rzał się przez ramię.

– Daję głowę, że nie. She­gon naprawdę nie żyje.

Wspól­nymi siłami przy­dźwi­gali jesz­cze tuzin kamieni na mogiłę, po czym Raithe spy­tał:

– Czemu mu towa­rzy­szy­łeś?

Mal­colm wska­zał tor­kwes ota­cza­jący jego szyję, tak jakby ta ozdoba wszystko wyja­śniała. Raithe począt­kowo nie zro­zu­miał. Potem spo­strzegł, że naszyj­nik ma postać zamknię­tego okręgu. Ten meta­lowy pier­ścień nie był tor­kwesem, w ogóle nie miał słu­żyć jako ozdoba. To była obroża.

Nie sługa. Nie­wol­nik.

Słońce wisiało nisko nad hory­zon­tem, kiedy poło­żyli na mogile ostat­nie kamie­nie. Mal­colm obmył się w rzece, pod­czas gdy Raithe odśpie­wał pogrze­bową pieśń. Następ­nie prze­wie­sił sobie przez ramię zła­many miecz ojca, popra­wił za pasem broń Fhreja i pozbie­rał wła­sne rze­czy oraz rze­czy Her­ki­mera. Nie było tego wiele: drew­niana tar­cza, porządny tłuk kamienny w woreczku, zaję­cza skórka, z któ­rej Raithe pla­no­wał po wypra­wie­niu uszyć sakiewkę, resztka sera, poje­dyn­czy koc, pod któ­rym sypiali razem, kamienny pię­ściak, nóż ojca i włócz­nia Raithe’a.

– Dokąd pój­dziemy? – zapy­tał Mal­colm.

Jego twarz i włosy były mokre od potu i nie miał przy sobie żad­nej broni, nawet kija.

– Masz, prze­wieś sobie ten koc przez ramię. Zwiąż go mocno i weź moją włócz­nię.

– Nie umiem się posłu­gi­wać włócz­nią.

– To nie jest skom­pli­ko­wane. Wystar­czy wyce­lo­wać i dźgać.

Raithe powiódł wokół wzro­kiem. Powrót do domu nie miał sensu. Musie­liby podą­żyć na wschód, w kie­runku Alon Rhist. Poza tym jego rodzina już nie ist­niała. Klan mimo wszystko powi­tałby go z otwar­tymi ramio­nami, ale życie w Dureyi nie wcho­dziło w grę. Drugą moż­li­wo­ścią było podą­że­nie dalej na zachód, w głąb dzie­wi­czych puszcz Ave­lynu. Żeby tam dotrzeć, musie­liby minąć sze­reg twierdz, które Fhre­jo­wie wznie­śli wzdłuż zachod­nich rzek. Podob­nie jak Alon Rhist zostały zbu­do­wane dla obrony przed ludźmi. Her­ki­mer ostrze­gał Raithe’a przed for­ty­fi­ka­cjami Mer­re­dyddu i Seonu, ale ni­gdy mu nie wytłu­ma­czył, gdzie dokład­nie one się znaj­dują. Zdany tylko na sie­bie Raithe naj­praw­do­po­dob­niej potra­fiłby nie napa­to­czyć się przy­pad­kiem na żadną for­tecę Fhre­jów, ale samotne życie w dzi­czy nie byłoby wiele warte. A towa­rzy­stwo Mal­colma nie­wiele by pomo­gło. Sądząc z wyglądu i z tego, co mówił, były nie­wol­nik nie prze­trwałby roku na pust­ko­wiach.

– Prze­pra­wimy się z powro­tem do Rhu­lynu, ale podą­żymy na połu­dnie. – Raithe wycią­gnął rękę, wska­zu­jąc strome wzgó­rze po dru­giej stro­nie rzeki poro­śnięte drze­wami igla­stymi. – To Księ­ży­cowa Pusz­cza. Cią­gnie się całymi milami. Nie jest naj­bez­piecz­niej­szym miej­scem, ale zapewni nam osłonę. Ukryje nas. – Spoj­rzał w górę, na niebo. – To dopiero począ­tek sezonu, ale powin­ni­śmy już zna­leźć jakieś jadalne rośliny oraz zwie­rzynę łowną.

– Co masz na myśli mówiąc, że nie jest naj­bez­piecz­niej­szym miej­scem?

– No cóż, sam się tam dotąd nie zapusz­cza­łem, ale sły­sza­łem różne rze­czy.

– Jakiego rodzaju?

Raithe zawią­zał cia­śniej pas oraz rze­mień przy­trzy­mu­jący na jego ple­cach pozo­sta­ło­ści mie­dzia­nego mie­cza, po czym wzru­szył ramio­nami.

– Och, no wiesz, taborry, raow, lesze. I takie tam.

Mal­colm na­dal gapił się na niego.

– Dra­pieżne zwie­rzęta?

– A tak, pew­nie też. Tak sądzę.

– Pew­nie… też?

– Jasne. W tak roz­le­głej pusz­czy zawsze jakieś się tra­fią.

– Ach – odrzekł Mal­colm z nie­wy­raźną miną, pod­czas gdy jego oczy śle­dziły gałąź, która prze­pły­nęła obok nie­siona wart­kim nur­tem. – Jak się prze­pra­wimy na drugą stronę?

– Potra­fisz pły­wać, prawda?

Mal­colm spra­wiał wra­że­nie oszo­ło­mio­nego.

– Odle­głość z jed­nego brzegu na drugi to jakieś tysiąc stóp.

– A prąd jest silny jak dia­bli. Zależ­nie od tego, jak dobrze pły­wasz, na drugi brzeg dotrzemy pew­nie kilka mil na połu­dnie stąd. Ale to dobrze. Trud­niej będzie nas wytro­pić.

– Podej­rze­wam, że będzie to nie­moż­liwe – odrzekł Mal­colm, krzy­wiąc się. Nie odry­wał wzroku od rzeki.

Były nie­wol­nik Fhre­jów spra­wiał wra­że­nie prze­ra­żo­nego, a Raithe dosko­nale go rozu­miał. Czuł się tak samo, kiedy Her­ki­mer zmu­sił go do prze­pły­nię­cia na drugą stronę.

– Gotów? – zapy­tał Raithe.

Mal­colm zaci­snął wargi. Skóra na jego dło­niach zbie­lała, gdy zaci­snął palce na włóczni.

– Zda­jesz sobie sprawę, jaka ta woda jest zimna? Spływa z top­nie­ją­cych śnie­gów na górze Mador.

– To nie wszystko – odparł Raithe. – Ponie­waż ruszy za nami pościg, nie będziemy mogli roz­pa­lić ognia, kiedy wyj­dziemy na brzeg.

Chu­dzie­lec o ostrym nosie i wąskich oczach zmu­sił się do uśmie­chu.

– Cudow­nie. Dzięki, żeś mi o tym przy­po­mniał.

– Zary­zy­ku­jesz? – zapy­tał Raithe, wcho­dząc jako pierw­szy do lodo­wa­tej wody.

– Przy­znaję, że nie jest to mój typowy dzień. – Ton głosu Mal­colma wzniósł się o wię­cej niż oktawę, gdy ten zaczął bro­dzić w rzece, zanu­rza­jąc się coraz głę­biej.

– A jak wyglą­dał twój typowy dzień? – Raithe zaci­snął zęby, gdy woda się­gnęła mu powy­żej kolan. Prąd kotło­wał się wokół jego nóg i popy­chał, zmu­sza­jąc go do zary­cia się sto­pami w dnie.

– Głów­nie nale­wa­łem wino.

Raithe zaśmiał się cicho.

– Tak… Teraz będzie ina­czej.

Chwilę póź­niej nurt rzeki zwa­lił ich obu z nóg.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: