- W empik go
Erotyczny alfabet: C jak Ciałopozytywność – zbiór opowiadań - ebook
Erotyczny alfabet: C jak Ciałopozytywność – zbiór opowiadań - ebook
„– Jesteś piękna. Niedoskonale piękna. – Podnosi mnie i niesie na łóżko. Całujemy się coraz mocniej, zachłanniej, a ja zaczynam się rozluźniać. Gdy straciłam nogę, myślałam, że już nigdy nie dam się dotknąć mężczyźnie, a teraz jeden gładzi moją skórę, jego piękne ciało jest obok. Feniks jest smukły, jego palce są długie, ramiona umięśnione przez taniec, mam wrażenie, że nie ma na nim grama tłuszczu. Przerywamy na chwilę, ściągam protezę, a on czeka. To krępujące, ale tak jak w tańcu po chwili daje mi o tym zapomnieć, liczy się tylko jego dotyk, smak ust, to, jak ostrożnie zagłębia się we mnie, jak nasze ciała zaczynają współgrać w tańcu. Ruchy bioder, jego męskość we mnie, zaciskam się na nim, a gdy wychodzi, niemal syczę z żalu za jego obecnością. Śmieje się, radośnie, wesoło, tak jak podczas tańca. Bo to taniec, nasze dwa ciała splatają się, jego jest doskonałe, moje kiedyś takie było, ale teraz... teraz to nieważne".
Bohaterowie i bohaterki zbioru opowiadań „C jak Ciałopozytywność" tak jak bohaterka opowiadania Catriny Curant zmagają się z samoakceptacją nienormatywnego ciała. Ograniczona sprawność czy większy rozmiar nie oznaczają jednak rezygnacji z pożądania drugiego ciała przy sobie i w sobie – wręcz przeciwnie, seks i bliskość niesie tym większą, bo wyzwalającą, rozkosz. Poznaj świat erotycznych doznań, które dowodzą, że pożądanie i pragnienie jego zaspokojenia są uniwersalnym doświadczeniem każdego i każdej z nas.
W skład zbioru wchodzi 13 opowiadań erotycznych:
Taniec: Poza granicami
Zachwiane fundamenty. Dwa oblicza Sary Larson
Słowa nie są potrzebne
Krótka historia namiętności
Rozmowa niekontrolowana
3 x „tak"
Trochę krąglejsza Wenus
Rubensowska Maria
Maliny
Historia K.
Zatrzaśnięte w pokoju hotelowym
Randka z samą sobą
Joga doznań
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-1441-5 |
Rozmiar pliku: | 297 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W życiu masz dwa wyjścia: albo siedzieć na dupie i marudzić, albo działać. Żyć. Zawsze mówię, że zostało nam mało czasu, że zegar tyka, a ten jeden jest bezwzględny, do tego może się zepsuć, z dnia na dzień stanąć. Nigdy nie wiesz, kiedy się zatrzyma, a gdy to się stanie, szansa na to, że ruszy, będzie znikoma.
Mój zatrzymał się i ruszył. Przez chwilę nie żyłam, potem moje serce postanowiło pracować. Czasami jest też tak, że zegar tyka, ale mechanizm jest uszkodzony. Mój się strzaskał i nawet jeżeli zegarmistrz zrobił, co w jego mocy, pewne rzeczy nie są już takie, jakie były. Są… inne.
Taniec towarzyszył mi od urodzenia – moja mama była primabaleriną, o jej sukcesach, awanturach i koniec końców śmierci słyszałam najróżniejsze legendy. Cóż, była postacią barwną, ciekawą i… nigdy jej nie poznałam. Urodziła mnie i praktycznie porzuciła, tak jak mojego ojca, a gdy trzy lata temu umarła, dostałam pudełko z jej biżuterią, trochę pieniędzy na konto i dom, którego nie odwiedziłam do dziś, a z którego mam stały dochód dzięki wynajmowi. Mój ojciec jest biznesmenem, poznał ją podczas jednej z imprez charytatywnych, zakochał się. Jestem więc owocem miłości, jednostronnej, gorzkiej. Odeszła od niego, gdy miałam trzy miesiące. Moja kochana Aniela – opiekunka, która przez lata zastępowała mi matkę – mówiła, że Anastazja nie umiała porzucić tańca, który kochała ponad wszystko, a który ostatecznie porzucił ją. Taniec, szczególnie taniec w balecie, jest wyczerpujący. Waga, wiek, wieczne ćwiczenia. Ciągła walka o doskonałość ruchów. Mam dwadzieścia dwa lata, matce wybaczyłam już dawno, czasem nawet odwiedzam jej grób, ojciec zadbał o to, aby stał na nim pomnik, tańczący anioł. Kochał ją mimo wszystko. Ja nie umiem jej kochać, ale rozumiem jej miłość do tańca. Odziedziczyłam ją po niej. Od małego tańczyłam, najpierw sama, potem – zapewne łamiąc ojcu serce – próbowałam sił w szkole baletowej, ale szybko ją porzuciłam, bo odkryłam taniec uliczny. Street dance to czysta energia, brak narzuconych reguł, uwielbiam go. To upijanie się wolnością, może zakochałam się w nim przez to właśnie. Wolność – coś, czego moja mama nie miała, bo balet to reguły, to układy, to wymagania – street dance to przeciwieństwo tego wszystkiego.
– Co robisz? – Kaśka zagląda mi przez ramię. Przymykam komputer i odwracam się, śmieje się i czochra mnie po włosach, więc wie doskonale, że nie znoszę, gdy ktoś zagląda mi w ekran. Nie gdy pracuje, nie gdy tworzę nowy układ.
– Tańczę. – Wzruszam ramionami. Cóż, teraz tańczyć mogę tylko tak.
– Mam coś dla ciebie – mówi i stawia przy komputerze kaktusa. Patrzę na nią zdziwiona.
– Mieszkamy razem osiem lat, wariatko! – Kręci głową i idzie do kuchni zrobić kawę, od której jest uzależniona. Powinna ją rzucić, bo nie dożyje emerytury.
Poznałyśmy się, gdy uciekałam policji. Prawda jest taka, że to był mój czas buntu, walki z systemem, czas, w którym nie wiedziałam, czego chcę od życia. Włamałam się wtedy z ekipą do opuszczonego budynku, tańczyliśmy, piliśmy, bawiliśmy się z lekkomyślnością, na która stać tylko młodzież. Policja wjechała koło północy, zresztą nie pierwszy raz nas gonili. Tylko tym razem skończyło się źle, bo jeden z budynków runął wprost na nasze głowy. Wtedy po raz pierwszy uciekłam śmierci, ja tak, Kamil, mój przyjaciel – nie. Policja ramię w ramię z moją ekipą walczyła o to, aby nas wydobyć, to właśnie Kaśka znalazła mnie zasypaną i spędziła ze mną siedem godzin w zimnie, czekając, aż ekipa ratunkowa wyciągnie mnie spod nasypu. Tego dnia moje życie się zmieniło. Pierwsza zmiana była taka, że znalazłam przyjaciółkę, taką na dobre i złe. Kaśka jest ode mnie starsza, mądrzejsza i zupełnie przypadkiem miała wolne pół domu, bo właśnie się rozwiodła, a kredyt ją pochłaniał, więc trzy miesiące po wypadku się do niej wprowadziłam. Miało być na chwilę, ale mieszka nam się dobrze, dotarłyśmy się. Raz się wyprowadziłam do narzeczonego, ale wróciłam, gdy okazało się, że ślubu jednak nie będzie. Kaśka miewała kochanków, kochanki, ale trzymała ich na dystans, jakby fakt, że raz się rozwiodła, sprawił, że unikała wiązania się. Druga zmiana była taka, że dostałam wyrok – praca społeczna. Rok pracy w miejskim domu dziecka, teraz już jedenasty, bo tam zostałam. Dzieciaki są niesamowite, porozbijane życiowo, z różnych stron kraju, w różnym wieku i stopniu buntu. Przy nich moje problemy zmalały, stały się mało ważne. Dom dziecka liczy w tej chwili czterdzieści dwoje podopiecznych, to dużo, ale dajemy radę. Kaśka dalej pracuje w policji, a ja zrobiłam studia, kursy i jestem wychowawcą. Osiem godzin, a później zawsze jeszcze kilka na dodatkowe rzeczy. Na taniec – moja grupa liczy teraz sześć osób, dwie są wybitne.
– Wystartują? – dopytuje moja przyjaciółka, a ja wiem, że tak.
– Wygrają – stwierdzam i odkładam laptopa. Wstaję z trudem, jeszcze nie przywykłam, jeszcze się nie przyzwyczaiłam do tego, że ta prosta czynność jest tak trudna. Nogę straciłam rok temu. Mogę marudzić, ale znów wywinęłam się pani z kosą, chociaż tym razem zapłaciłam więcej. Wypadek samochodowy, proza życia. Wjechał we mnie pijany kierowca, on nie miał nawet siniaka. Ja nie mam nogi, ale żyję. Żyję, bo dzieciaki na mnie liczą, bo to, że będę się użalała nad sobą, nie zwalnia mnie od odpowiedzialności za nie. Zresztą one często tracą więcej. Kasia patrzy, jak idę do kuchni, wiem, że patrzy, czasem zastanawiam się, skąd wzięła się w moim życiu. I dlaczego została, dlaczego ja zostałam. Czasami wydaje mi się, że zastąpiła mi matkę, a może bardziej siostrę.
Te pierwsze dni po wypadku to był koszmar. Moje krzyki, bluzgi. To było takie ciężkie, ten czas, gdy uczyłam się na nowo funkcjonować. Wtedy ranimy najbardziej tych, których kochamy, robimy wszystko, aby się od nas odsunęli, aby przestali być z nami. To ich nienawidzimy najbardziej, najmocniej, bo wydaje nam się, że się litują, że oni są cali, a my strzaskani. Potem wpadłam w depresję, to było jak bagno, im mocniej starałam się wydostać, tym głębiej mnie wciągało. Czułam się jak dziecko, które musi uczyć się życia na nowo. Nie chciałam tak się czuć. W końcu to ona mnie wyciągnęła, za fraki, wpakowała do samochodu i zawiozła do pracy, prawie siłą zawlokła do świetlicy i kazała powiedzieć tym dzieciakom, że nie mam dla nich czasu, bo użalam się nad sobą. Zadziałało to na mnie jak zimny prysznic. Przyjaciele to ludzie, którzy czasem muszą nami potrząsnąć zamiast współczuć. Po prostu.
– Podrzucić cię? – pyta jeszcze, ale kręcę głową, a ona wychodzi. Dzięki jednemu projektowi udało mi się zdobyć fundusze, aby na miesiąc ściągnąć znanego trenera. Mam nadzieję, że układ, który zaprojektowałam, będzie mu pasował, że razem z dzieciakami wystartujemy w międzynarodowym turnieju. Dla nich byłoby to spełnienie marzeń. Po trzech latach mamy salę na ćwiczenia, sponsora strojów, kilku wolontariuszy, którzy ćwiczą z dzieciakami. Kiedyś ja ćwiczyłam, ale teraz mogę być tylko obserwatorem. Jestem jak pobita pozytywka.
*
Wchodzę na salę, muzyka dudni z głośników, a dzieciaki się wydurniają. Stoję chwilę przy drzwiach, lubię ten widok. Najstarsza jest Eli. Zanim nie wciągnęłam ją w taniec, miała problemy z nauczycielami i napady agresji. Zaczęła od breakdance’u, teraz składnia się w stronę funky, ma niesamowitą zdolność przemiany muzyki w ruch. Może nie zdaje sobie z tego sprawy, ale od kiedy zaczęła tańczyć, zmieniła się jej cała twarz – złość, smutek i rozgoryczenie zniknęły. Nie miała łatwego życia, zabrano ją z domu interwencyjnie.
Potem pod względem wieku mam Adriana. Nie chciał tu przyjść, bardzo nie chciał, zresztą on nic nie chciał od życia. Dwa razy uciekał, raz otarł się o poprawczak. Wywalczyłam to, że jest tu zamiast tam, kurator pilnuje, czy nie opuszcza zajęć. Czasami mam ochotę potrząsnąć tym dzieciakiem, a jednocześnie wiem, że nie tego potrzebuje, tego miał w życiu za dużo. Adrian ma talent, nie tylko do tańczenia, jego IQ jest zastraszająco wysokie, a jednocześnie czasem zachowuje się tak głupio, podejmuje tak wiele złych decyzji, jakby dążył do autodestrukcji. Teraz stoję i patrzę, jak się wydurnia, jestem zdziwiona, bo od kiedy na zajęcia chodzi Dorota, zaczął się zmieniać. Ostatnio widziałam, jak pomagał jej z lekcjami na świetlicy. Jakby nagle wszedł w rolę starszego brata, jakby to, że Dorota nie mówi i że na początku była bardziej wycofana od niego, sprawiło, że wytworzył się w nim swoisty instynkt opiekuńczy. Teraz ćwiczy z nią kroki, wywalając się od czasu do czasu, a ona wybucha śmiechem. Dobrze jest widzieć, jak mała się śmieje – ma osiem lat i zielone jak trawa w maju oczy, coraz częściej wesołe. Wchodzę na salę i rzucam swoją torbę na biurko. Chodzenie dalej idzie mi nędznie, brakuje mi płynności, którą miałam kiedyś.
– Dobra, mam dwie info – krzyczę, a potem rzucam w Jagę zwiniętym szalikiem. Jak zwykle siedzi przy wieży. – Zgaś muzykę na chwilę!
Na biurku siedzi już El, odpala mój komputer i program. Reszta dostawia krzesła. Etap wojen mamy już za sobą, zresztą po wypadku, gdy przestałam tańczyć z nimi, zaczęli mnie traktować trochę bardziej jak swoją, z szacunkiem, ale mniejszą rezerwą. Jakby fakt, że dostałam wpierdol od życia, sprawił, że stałam się im bliższa. Może tak było?
– Szalejesz, szefowa, serio myślisz, że to jest do zrobienia? – Adrian się krzywi, śmierdzi fajkami, powinnam mu zmyć głowę za palenie, ale to tylko wywoła większy bunt. Dobrze, że pali, a nie bierze jakieś gówno.
– Yhm. Udało się ściągnąć Feniksa. – Uśmiecham się. Wiem, że nie wierzyli w jego przyjazd. Do końca nie wierzyli. Dzieciaki z sierocińca mają bardzo ograniczony poziom wiary w innych ludzi, wynika to głównie z tego, że ci najważniejsi – rodzice – ich zdradzili. Nie ma podstawy, więc zaufanie buduje się na bardzo wątłych nitkach, które gdy raz się zerwą, są nie do naprawy.
– I niby kiedy? – Jaga ma na sobie kaptur i same ciemne ubrania, obgryza paznokcie, które teraz mają zdrapany czarny lakier. Sceptyk numer jeden ekipy, niezmiennie się dziwię, że przyszła na pierwsze zajęcia i że została. W tańcu się zmienia, jest energiczna, wesoła. Jakbym miała na sali dwie różne dziewczyny.
Patrzę na zegarek, drań się spóźnia. Wiem, że dzień wcześniej dotarł do hotelu i miał tu być dziś na dwunastą. Jest kwadrans po. Jakby w odpowiedzi na moje „gdzie ty, kurwa, jesteś” zadane w myślach drzwi się otwierają i wchodzi Feniks. Moi patrzą na niego, on na nich. Ma na sobie skórzaną kurtkę, bojówki i trampki. Z dziećmi takimi jak moje pierwsza chwila ma decydujące znaczenie, może być dobrze, źle albo tragicznie. Jeżeli potraktuje ich z góry, to po nim, tak samo jak będzie chciał sztucznie zagrać luzaka.
– Przepraszam za spóźnienie – mówi i odkłada torbę na ziemię. – Jestem Feniks. Ja wam pokażę, co ja umiem, potem wy pokażecie, co umiecie.
Wszedł w grupę jak w masło, skinął mi głową i rzucił młodej pena z muzyką. Jakimś cudem Jaga pozwoliła mu dotknąć wieżę, a El nachyliła się i tłumaczyła, co i jak się uruchamia. Mnie puścił oko. Adrian patrzył na niego podejrzliwie, ale na każdego tak patrzył.
A potem zaczął tańczyć. Zrobił to z marszu, dosłownie wszedł w muzykę, na urwanym dźwięku, bez przygotowania, jakby on i muzyka byli jednym. Patrzyłam z fascynacją, tańczyłam dobrze, nawet bardzo dobrze, ale on był tańcem. Wcześniej oglądałam filmy, widziałam nagrania, wywiady, ale to tutaj? To była sztuka w czystej postaci, a najlepsze było to, że nagle wciągnął w ten taniec El, zrobił to tak, że zanim się zorientowałam, Dorota też stała na środku, a on pokazywał jej jakiś prosty ruch. Adriana wyciągnął trzeciego, bałam się tego, jak zareaguje, tego bałam się najbardziej, ale Feniks po prostu go wrzucił na środek i dalej grając w rytm, przetańczył z nim bójkę. Walka tancerzy to coś świetnego – najpierw są jak koguty, ich ruchy muszą być płynne, mocne. Gdy tańczyłam, z ekipą często dochodziło do walk, dwie osoby, adrenalina, muzyka, kosmos. Patrzę na tych dwóch i widzę, co robi Feniks, narzuca układ, wycofuje się i koryguje Adriana. Dzieciaki jeszcze tego nie widzą, ale właśnie zaczął ich uczyć i sprawdzać ich możliwości. Cwany skurczybyk.
Zmywają się dwie godziny później, ledwo żyją, ja zdążyłam ogarnąć w tym czasie grafiki pracownikom, chociaż jeżeli mam być szczera, głównie siedziałam i patrzyłam, jak tańczą, śmieją się i wywracają, próbując zrobić coś nowego.
– Widziałem układ, świetny. – Feniks dociera do mojego biurka, podsuwa sobie krzesło i zupełnie bez skrępowania pije moją kawę. Znów z jednej strony jego totalny brak dystansu jest przerażający, z drugiej wydaje mi się konieczny.
– Dzięki, dzieciaki chyba sobie poradzą.
Patrzy na mnie przenikliwie, do tego stopnia, że nerwowo zakładam pasmo włosów za ucho.
– Tak, ogarną. Tańczysz – stwierdza w końcu, a ja parskam śmiechem.
– Skąd ten wniosek? – Praktycznie wstałam od biurka, od kiedy wszedł do sali.
– Ruszasz ciałem, gdy leci muzyka. O tak. – Porusza się lekko, jakby muśnięty wiatrem. – Chodź, pani wychowawco, pokaż, co umiesz. – Odstawia kubek i podchodzi do wieży, włącza muzykę. Lubię ten kawałek, a tutaj na dodatek ktoś to przyjemnie zmiksował. Układ idealny do tego, aby ruszać biodrami, aby zatracić się w tańcu. Stoi i czeka. Wstaję i łapię się za krzesło, noga mi zdrętwiała.
– Nie tańczę – mówię spokojnie, nakładam kurtkę i zamykam laptopa.
– Bzdura. – Mruży oczy. Kręcę głową i idę wolno do wieży, wyłączam muzykę.
– Nie tańczę. – Podnoszę lekko sukienkę, odsłaniając protezę. Wychodzę w ciszy, wiem, że patrzy za mną, miałam z nim porozmawiać, omówić tak wiele rzeczy, ale nie mam dziś na to sił. Noga mnie swędzi, mimo że nie mam czego podrapać.
*
Tym razem to ja spóźniam się na trening, zresztą ostatnio celowo przychodzę trochę później. Są już w sali, muzyka gra jak zwykle głośno. Nie zwracają nawet uwagi na moje przyjście, są zaaferowani Feniksem, który pokazuje właśnie Jadze, jak skręcić ciało w podskoku. Zatrzymuję się i patrzę, jak sam to robi, koszulka na nim wisi, jest szczupły, smukły. Patrzę na grę mięśni pod skórą, na płynność i grację, z jaką się porusza. Chwilami jego ruchy są podobne do ruchów z baletu, ciekawi mnie, czy kiedyś ćwiczył. Daje im wycisk, przy nim lekcje ze mną były zabawą dla przedszkolaków, tutaj dostają autentyczne wciry, ale jakimś cudem na koniec wydają się bardziej zadowoleni niż kiedykolwiek.
– Po nim to nawet palić się nie chce. – Słyszę jeszcze głos Adriana, który pozwolił Dorocie wejść sobie na barana, a teraz ją niesie, idąc blisko Eli. Chyba dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że ta dwójka ma coś do siebie. Ich palce ocierają się lekko o siebie, ona patrzy na niego inaczej. Moje dzieci nie są już dziećmi, to nastolatkowie. Cholera jasna.
– Fajne są. Zdolne. – Wyciąga łapę po kubek, ale jestem szybsza. Wybucha śmiechem i podchodzi do czajnika.
– Są w tobie zakochani – stwierdzam z nutką zazdrości w głosie. Nie myślałam, że tak szybko ich stracę.
– Czemu ta mała nie mówi? – Ma na myśli Dorotę.
Siada naprzeciwko mnie. Pachnie męskim potem, zamykam laptopa.
– Nie chce, nie mówi, od kiedy do nas przyszła.
Lekarze stwierdzili, że może mówić, ale nie chce. Chociaż ostatnio coraz częściej się śmieje, więc może i słowa wrócą. Może.
– Czemu? – dopytuje, a ja wzruszam ramionami.
– Cholera wie, znam tylko ułamek jej historii, to nie jest bajka. – Patrzę mu w oczy. – Widzisz, te dzieciaki dużo przeszły.
– Tak, i nie są takimi pipami jak ty – mówi, podnosząc kpiąco jedną brew, ma szyderczy ton.
– Dobrze kojarzę, że właśnie mnie obrażasz? – Patrzę na niego zdumiona. Co za buc.
– W stu procentach. Jesteś cipą, moja droga. – Wstaje. Podaje mi rękę, ale ignoruję ją. – Może cię sprowadzić na dół? Albo przyprowadzić wózek? – pyta, a ja mam ochotę go uderzyć. Chodzę, od wypadku minął rok, a ja chodzę, dupek nie wie, o czym mówi.
– Poradzę sobie. – Wstaję i patrzę na niego. Jestem wściekła. Gdyby nie dzieciaki, pewnie bym wybuchła. Chcę odejść, ale łapie mnie za rękę i przyciąga, robi dwa–trzy taneczne kroki. Prawie się wywracam, kolana mi się uginają, podtrzymuje mnie, a potem przesuwa moją stopę swoją. Parodia tańca w ciszy. Puszcza mnie.
– Balet. I street. Towarzyski i samba? – zgaduje. Nie odpowiadam. Wychodzę z sali wściekła. Płaczę w taksówce, którą zamówiłam, aby dowiozła mnie do domu. Katarzyna nie pyta, włącza serial i przynosi mi lody. Zjadamy je w ciszy, a gdy idę do swojego pokoju, już nie mam ochoty nikogo zabić. Ściągam protezę i patrzę na kikut. Czasami wydaje mi się, że mam nogę, teraz patrzę na moje ciało i uderzam pięścią w łóżko. Na początku mnie to odrażało, to, że jestem niepełna, jakbym to nie była ja. Oczyszczam nogę, sprawdzam, czy proteza nigdzie mnie nie otarła. Jest coraz lepiej, zresztą ojciec zadbał, abym miała świetnej jakości sprzęt. Zamykam oczy i tańczę w wyobraźni z Feniksem, cholernym draniem, który rusza się jak idea tańca. Przy nim jestem zepsutą kukłą.
*
Układ zaczyna im wychodzić, do zawodów zostały dwa miesiące, a te trzy tygodnie z Feniksem sprawiły, że są lepsi, pewniejsi siebie i swobodniejsi. Jakimś cudem stali się bardziej zżyci. Jako trener nie jest tylko instruktorem – on tworzy ekipę, grupę, nie pojedynczych tancerzy. Nie wiem, kiedy to zrobił, ale nagle wydaje mi się, że wie o nich więcej niż ja, że stał się częścią ich teamu. W stosunku do mnie trzyma dystans, rozmawiamy o postępach dzieciaków, o układzie, o tym, co i jak powinny trenować dalej.
– Mam propozycję – mówi. Zapach jego potu jest lekko słodki, jak mango. Oczywiście pije moją kawę, przestałam już z tym walczyć. – Godzina za trzy. – Trzyma rękę opartą na biurku, nachyla się lekko do mnie. Opieram brodę na dłoni i patrzę w parę zadziornych, brązowych oczu.
– Bełkoczesz. – Zabieram mu mój kubek i wypijam łyk. Lubię drania, w tym wszystkim nie da się go nie lubić.
– Zostanę do zawodów. – Patrzę, jak bezczelnie dobiera się do mojej kanapki, nadgryzionej. Wcześniej ukradł mi wafelka. – Trzy godziny z dzieciakami za godzinę z tobą – wyjaśnia i z lekkim wstrętem otwiera kanapkę. Patrzę, jak wyciąga ogórka i odkłada go, jakby był toksyczny, zamyka ją i gryzie.
– O czym ty mówisz? – Zaskakuje mnie. Ten miesiąc kosztował majątek, jego treningi kosztują majątek.
– Dzieciaki pokazały mi film, jak tańczysz. Poszperałem. Wiem, kim jesteś i jak tańczyłaś. – Odkłada skórkę i nachyla się do mnie, nasze nosy prawie się dotykają. – Pierdolę to, że nie masz nogi. Chcę z tobą tańczyć.
– Po co? – Odsuwam się, czuję się złapana w pułapkę.
– Bo mam taki kaprys. – Wstaje i wkłada kurtkę. – I tak, to będzie szantaż. Tańczysz ze mną albo mówisz dzieciakom, że mogłem zostać, ale się nie zgodziłaś.
Patrzę, jak wychodzi. Skurwiel. Krzyczę to słowo, ale słyszę śmiech, drzwi się zamykają, a ja zostaję sama ze swoimi myślami. Wstaję i podchodzę do lustra. Rozwiązuję włosy, pozwalam im spaść brązową falą na plecy. Jestem szczupła, mam figurę po matce, eteryczną, zwiewną.
*
Dzieci wychodzą, a my zostajemy. Patrzę na niego wrogo, nie podoba mi się ten układ. Podaje mi dłoń, a ja tym razem ją chwytam. Ma rozgrzane ciało, jest wyższy ode mnie, na policzkach ma dwu–trzydniowy zarost. Wyprowadza mnie na parkiet. Stoję, patrząc na jego plecy, zmienia muzykę, leci spokojna, wolna. Podchodzi i staje mi za plecami, czuję jego obecność, zapach. Przeciąga mi dłonią po boku, podnosząc rękę. Muzyka leci, a my stoimy jak zastygłe, porcelanowe postacie. Jego tors dotyka moich pleców, jest blisko, a gdy zaczyna tańczyć, zupełnie nie używając nóg, tańczę z nim. Ruch ramion, dłoni, przymykam oczy i oddaję się temu. Feniks jest tańcem, jego ciało zdaje się wyzwalać energię, nadawać rytm powietrzu, a ja odnajduję się w tym rytmie. To wolny taniec, nawet gdy dochodzą nogi, jest wolny. Nie tańczę tak jak kiedyś, moje ruchy są toporne, ale to nie jest złe. Nigdy nie tańczyłam z protezą, jest jak obcy element, nie współgra.
– Stój – mówi nagle. Zastygamy, a on przyciąga mnie bliżej, przez chwilę myślę, że mnie pocałuje. Jego usta mijają jednak moje i mówi mi na ucho, szeptem: – Sama stawiasz sobie barierę. – Jego dłoń przesuwa się po moim biodrze, schodzi niżej, a ja odsuwam się gwałtownie, prawie się wywracam, ale łapię równowagę, balansuję na zdrowej nodze i uciekam, uciekam od niego, jego słów, jego dotyku.
*
Kasia wie, ona zawsze wie, gdy coś się dzieje. Stawia przede mną kubek z kawą i siada na krześle. Potem zaczynam jej mówić, chyba pierwszy raz całkiem szczerze mówię o tym, jak bardzo przeraża mnie to, że jestem uszkodzona, że jestem niepełna. Nie komentuje, pozwala mi się wygadać. Feniks daje mi wycisk, chyba większy niż ten, który dał moim wychowankom wcześniej. Nie wiem, skąd ten mężczyzna bierze energię, chociaż znów zjadł moje kanapki i jabłko.
– Dobra, odwracaj się, mała – rzuca, a ja patrzę na niego podejrzliwie, ale odwracam się posłusznie. Jestem zmęczona, ale prawda jest taka, że po dwóch tygodniach czekam na tę godzinę. Na nasz taniec, na to, jak jego dłoń gładzi mi ramię, na to, jak łapie mnie w tańcu i odwraca, na to, że nie daje mi taryfy ulgowej. Mam wrażenie, że ten czas z nim jest ważniejszy niż wszystko, co przeżyłam do tej pory.
– Co robisz? – Dotykam opaski, którą zakłada mi na oczy. Jego palce przez chwilę głaszczą mi włosy, a ja zdaję sobie sprawę, że jest w tym czułość, inna niż wcześniej.
– Zapomnij na chwilę, kim jesteś. – Jego oddech pieści mi szyję. – Tańcz tak, jakbyś była tańcem.
I tańczę. Moje ruchy są inne niż wcześniej. Tańczę dla niego, oboje wiemy, że to nie jest zwykły taniec. Staję się na chwilę tym, kim byłam – tancerką. Dla tańca nie ma ograniczeń, są tylko różnice. Nie mam nogi, bywa. Muzyka, rytm, energia zostają te same. Zatracam się w tym, moje ciało też. Łapię wolność, którą zgubiłam, a gdy Feniks łapie mnie i przyciąga, to ja odnajduję jego usta, nie on moje. Całuję go badawczo, jakbym odkrywała na nowo. Dalej jesteśmy w ruchu, to w ruchu ściąga opaskę, a ja patrzę na jego twarz, jest zamyślony, jego palce dotykają moich ramion, gładzą czule bok.
– Pragnę cię – wyznaje, a ja czuję to samo, tylko że ja czuję jeszcze strach. Drętwieję, odruchowo odsuwam od niego nogę. Myśl o tym, że zobaczy mnie uszkodzoną, mnie przeraża.
– Ja… – Chcę powiedzieć, że nie jestem gotowa, że nie umiem, ale kładzie mi palec na usta. Jego palce splatają się z moimi, idę za nim jak mała dziewczynka.
W taksówce całuje mnie znów, a ja oddaję pocałunek. Boję się, tak bardzo się boję, a jednocześnie już mi pokazał, że to tylko strach mnie zatrzymuje. Pokazał mi to w tańcu.
– Feniks – odzywam się, a on zamyka drzwi i patrzy na mnie pytająco. – Boję się.
Podchodzi i zakłada mi pukiel włosów za ucho. Rozbiera mnie wolno, jego palce gładzą moje ciało z ciekawością, drżę pod tym dotykiem, a gdy zsuwa mi spodnie, zamieram. Palcem wodzi wzdłuż blizny przy miednicy, kolejna pamiątka wypadku.
– Jesteś piękna. Niedoskonale piękna. – Podnosi mnie i niesie na łóżko. Całujemy się coraz mocniej, zachłanniej, a ja zaczynam się rozluźniać. Gdy straciłam nogę, myślałam, że już nigdy nie dam się dotknąć mężczyźnie, a teraz jeden gładzi moją skórę, jego piękne ciało jest obok. Feniks jest smukły, jego palce są długie, ramiona umięśnione przez taniec, mam wrażenie, że nie ma na nim grama tłuszczu. Przerywamy na chwilę, ściągam protezę, a on czeka. To krępujące, ale tak jak w tańcu po chwili daje mi o tym zapomnieć, liczy się tylko jego dotyk, smak ust, to, jak ostrożnie zagłębia się we mnie, jak nasze ciała zaczynają współgrać w tańcu. Ruchy bioder, jego męskość we mnie, zaciskam się na nim, a gdy wychodzi, niemal syczę z żalu za jego obecnością. Śmieje się, radośnie, wesoło, tak jak podczas tańca. Bo to taniec, nasze dwa ciała splatają się, jego jest doskonałe, moje kiedyś takie było, ale teraz… teraz to nieważne. Ważny jest dotyk jego ust, to, jak wtula się we mnie, a ja zdaję sobie sprawę, że to on był samotny, że to, że został, wynikało właśnie z tego. Kochamy się jak para rozbitków, która znalazła port. Jego ciało naciera na mnie, oplata mnie, wchodzi we mnie i wychodzi, dając rozkosz, o której nawet nie chciałam już marzyć. Uczę się seksu na nowo, tak jak wcześniej na nowo uczyłam się tańczyć, a on robi to ze mną. Szukamy pozycji, śmiejemy się, gdy któraś nie wychodzi, tak jak śmialiśmy się, gdy okazywało się, że nie zrobię obrotu w lewo. Jesteśmy przez chwilę jednością, moje ciało wybucha, a Feniks mnie goni – i dogania.
– Podziwiam cię – mówi i gryzie mnie w szyję, jego dłoń porusza się leniwie po moim ciele, a ja wiem, że to się zaraz zmieni, że zaraz nacisk się zwiększy, a on znów będzie gotów. Seks z nim jest taki jak taniec – do upadłego, a potem dalej, jeszcze raz, mocniej. – Nie wiem, czy dałbym radę tańczyć, gdybym stracił nogę. A ty dałaś – dodaje, a potem zjeżdża ustami niżej. Wyginam się, czując jego wargi na piersiach.
– Zmusiłeś mnie – warczę, a on parska śmiechem w mój brzuch. Podnosi na chwilę wzrok, znam już to spojrzenie, pełne pożądania, wyuzdania.
– Zmotywowałem, maleńka, zmotywowałem – stwierdza i podnosi moje biodra, zanurza w cipce twarz. Czuję jego oddech, a potem wilgoć języka, spija mnie, jakbym była napojem, zasysa, bawi się łechtaczką, a ja wybucham, to jest tak intensywne, że aż boli. Chcę się odsunąć, ale chcę też, by nie przestawał. – Miałem ochotę cię zjeść, gdy tylko cię zobaczyłem.
Jego usta są wilgotne moją wilgocią. Opadam na łóżko. Jest w nim tak wielka radość życia, że mi się to udziela. Pieści mnie jeszcze chwilę, a ja pozwalam sobie odpłynąć. Moje ciało zalewa kolejny orgazm, nie wiem, jak to robi, żaden kochanek nie doprowadzał mnie na skraj tak szybko i łatwo. Może to moje ciało było tak spragnione męskiego dotyku? Akceptacji? Ja wiem, czego pragnę teraz. Pragnę i mam zamiar dostać, więc odwracam się, szukam jego penisa, jest prawie gotowy, ciepły. Trzymam go w dłoni i liżę, od dołu do góry. Z każdą chwilą staje się twardszy, mocniejszy. Ma ładny kształt, jest przyjemnie ciężki, nie za duży, lekko skrzywiony w lewo. Moje usta go oplatają, a ja – nie odrywając wzroku do Feniksa – zaczynam ruszać głową, specjalnie wolno, w górę i w dół, czasem zatrzymując się i przygryzając.
– Proszę – mówi wreszcie przez zaciśnięte zęby, cały napięty. Wiem, o co prosi. Prosi, abym przestała się znęcać. Zwalniam jeszcze bardziej, naciskając dłonią u nasady, palcami bawię się jego jądrami. Zastygam z chujem w połowie ust, potem ściskam mocniej i pieprzę go ustami, a gdy czuję, że zaraz dojdzie, biorę go głębiej. Perwersyjnie chcę, aby skończył we mnie, chcę jego cząstkę w sobie. Uwielbiam odgłos, który wydaje, gdy kończy, gdy dochodzi. Moja muzyka. Mogłabym do niej tańczyć zawsze.
*
– Tak! – krzyczy. Cieszy się jak dziecko. Adrian właśnie podrzucił Dorotę, a Jaga ma na sobie zieloną bluzę. Nie czarną. Zieloną. Chyba ta bluza mówi mi, że wygrali, nawet nie to, że mamy puchar w rękach. Trzecie miejsce, sukces, który jest zasługą dzieciaków. Nie Feniksa i nie moją. Ich.
Tańczę z nową grupą, „moje dzieciaki” już wyfrunęły z gniazda. Czas mija, przychodzą kolejne, a ja witam je z taką samą radością. Feniks czasem przyjeżdża, ale nigdy na długo. Jest jak wiatr, wciąż coś go pcha do przodu. Myślałam, że złamie mi serce, ale nie złamał. Chwilami wydaje mi się, że to ja złamałam jego, gdy pozwoliłam mu odejść. Zresztą może kiedyś poproszę, aby został? Jestem pobitą figurką z pozytywki, sklejoną, inną. Patrzę na kopertę z ładnym, porzeczkowym wzorem. Zaproszenie na ślub Adriana. Ela mieszka w Londynie, tańczy tam. Dorota nie mówi, mam nadzieję, że kiedyś się odezwie. Czasami potrzeba czasu.ZACHWIANE FUNDAMENTY. DWA OBLICZA SARY LARSON – OPOWIADANIE EROTYCZNE
Czasami życie decyduje za nas. Czasem jest to skok, czasem wypadek albo okoliczności. Patrzę w lustro zawieszone pod kątem, tak abym mógł spokojnie się ogolić, chociaż dziś golenie się jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę. Miałem złą noc, śniło mi się, że grałem w piłkę. Zabawny koszmar, nie? Oczywiście mam teraz cienie pod oczami, najchętniej zostałbym w domu, ale nie mogę. Nie teraz, gdy po pół roku rywalizacji mam rozmowę o staż. Golę się więc, myję twarz z nadzieją, że zimna woda trochę odgoni to zmęczenie, i szczerzę zęby do lustra. Patrzy na mnie z niego całkiem niebrzydka gęba, szkoda, że o reszcie nie mogę tego powiedzieć.
SCI – niezły skrót prawda? Mój wyrok. Dla niewtajemniczonych dopowiem: _spinal cord injury_, czyli uraz rdzenia kręgowego. Brak czucia od pasa w dół. Brak możliwości chodzenia. Stałem się zmotoryzowany, mimo że wolałbym ubrać trampki i pobiegać. Tak, doszedłem do momentu, w którym jestem w stanie kpić z mojego stanu, etap rzucania przedmiotami, krzyków i prób samobójczych jest już za mną. Ciężko było, nie powiem. Wiecie, że pierwsza myśl, jaka pojawiła się w mojej głowie, gdy obudziłem się w szpitalu, brzmiała: „czemu oni wszyscy ryczą, przecież nic mnie nie boli”? Kurwa. Powiem wam, że już wolałbym, aby bolało. Moja dziewczyna rzuciła mnie po dwóch miesiącach, sam bym siebie rzucił po tygodniu. Kawał chuja był ze mnie w tamtych czasach, na początku. Patrzę na siebie całkiem niezłymi oczami, taki mój plus. Kobiety zawsze twierdziły, że mam krowie oczy, brzmi źle, nie? Ale nie jest złe, są duże i ładne. Wózek mam sportowy, taki wózkowy mercedes, kosztował mnie sporo zachodu, ale daje radę. Powiem wam prawdę: przed wypadkiem był ze mnie kawał sukinsyna. Teraz? Cóż, powiedzmy, że jestem trochę mniejszym draniem, chociaż może lepiej to ukrywam. Sam nie wiem, kim jestem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.