- W empik go
Erotyczny alfabet: W jak Wojeryzm - zbiór opowiadań - ebook
Erotyczny alfabet: W jak Wojeryzm - zbiór opowiadań - ebook
„Drobna postać pochylająca się nad kolejną przyrządzaną potrawą, która stawała się dziełem sztuki w jej wykonaniu. Wyrafinowany smak eksplodujący ogromem uniesień oraz wizualny efekt powodował kaskadę doznań bliską najlepszemu orgazmowi. Szczytowaniu w kosztowaniu, smakowaniu, jedzeniu, syceniu się. Mężczyzna obserwujący z ukrycia drobną postać nigdy dotąd nie widział człowieka z tak przeogromną pasją do gotowania. Wydawało mu się, że widzi magię, iście erotyczny spektakl pracy rąk, ciała, ust, oczu... Nie potrafił przestać patrzeć."
Bohaterowie i bohaterki opowiadań ze zbioru „W jak wojeryzm" długo pozwalali się uwodzić seksualnej rozkoszy, jaką daje obserwowanie innych z ukrycia, a jednocześnie kontrola własnej przyjemności. Jak może się potoczyć spotkanie podglądaczy z podglądanymi i czy zachowa swój erotyczny potencjał? A może podglądanie stanie się częścią seksualnej przygody z nieznajomymi? Wejdź w świat opowiadań o podglądaczach i odkryj wszystkie odmiany rozkoszy, jakie można czerpać z ukrycia.
W skład zbioru wchodzi 11 opowiadań erotycznych:
Momenty. Skradziona rozkosz
Fusion
Zakochany podglądacz
Podglądana
Bardzo upalne lato
Gwiazda porno
Sceny życia za ścianą
Dziewczyna z moich stron
Zdrada kontrolowana
Doktorze seks proszę!
Stephanie, voyeur bez żadnych zahamowań
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-1419-4 |
Rozmiar pliku: | 268 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są momenty, które zmieniają życie. Dla niektórych jest to ślub, dla innych zdobycie wymarzonej pracy, jeszcze inni mówią tak o dniu, w którym narodziło się ich dziecko. Moje życie zmieniło się pewnej wiosny. To była ładna wiosna, ten jej moment, w którym śnieg staje się już odległym wspomnieniem, ale poranne przymrozki jeszcze się zdarzają. To wiosna, gdy brzozy i wierzby już się zielenią, ale dąb jeszcze czeka, bo on przy nich jest jak dorosły mężczyzna przy trzpiotkach. To była wiosna, gdy dowiedziałam się, że wyjeżdżam z kraju i że praktycznie nie mam w tej kwestii prawa głosu, bo rodzice zdecydowali za mnie. Cóż, to była wiosna, gdy straciłam niewinność, nie tę fizyczna i namacalną, ale tę ulotną – dziewczęcą niewinność. Szłam wściekła, na świat, na rodzinę, na życie, chwilę wcześniej wybiegłam z domu, z oczu kapały mi łzy, chciałam być sama, jakby samotność miała być cichym protestem, formą sprzeciwu przed nieuniknionym. Ruiny pałacu i stary park, teraz porośnięty, zaniedbany, były moim azylem od zawsze. To tutaj zmierzałam, aby przejść pod ogrodzeniem i schronić się w miejscu, do którego nikt nie przychodził. Teraz szłam przed siebie, ścieżką, którą próbowała przejąć roślinność. Wchodziłam w stary park głębiej, tym razem chciałam dojść do dębu, starego i wielkiego, usiąść i się pożalić. Przecież nie mogli kazać mi rzucić wszystkiego i pojechać w nieznane. Do innego kraju, do miejsca, w którym nie chcę być.
Najpierw, gdy ich usłyszałam, zamarłam, spodziewając się, że to zwierzęta, ale szybko odrzuciłam tę myśl. Jęknięcie kobiety nie pozostawiało wątpliwości, nawet w mojej młodej głowie ten przeciągły jęk i odgłosy sprawiły, że wiedziałam. Kochankowie. Tak brzmią kochankowie. Ściany w mieszkaniu były cienkie, a ja sporadycznie słyszałam rodziców, jednak wówczas to było mocne, intensywne i wywołało gęsią skórkę na ramionach. Zamarłam jak sarna przygotowana do ucieczki. I nie uciekłam. Krok po kroku zbliżałam się do źródła hałasu, ciągnięta ciekawością i budzącą się we mnie od pewnego czasu kobiecością. Oddech mi zwolnił, puls przyśpieszył, usta miałam wyschnięte. Bałam się tego, co niewątpliwie miałam zaraz zobaczyć, a jednocześnie chciałam patrzeć. Chciałam ich zobaczyć. Krok po kroku, jęk za jękiem szłam przed siebie.
Kobieta była naga, jej jasne ciało odznaczało się na tle kory dębu, to ona krzyczała raz za razem, gdy mężczyzna w nią wchodził, gdy wbijał się w nią mocno, dociskając do drzewa. Stałam oniemiała, zachwycona, przerażona. Sutki mi stwardniały, poczułam wilgoć, znałam ją już, towarzyszyła mi coraz częściej, a ja odpowiadałam na jej pojawienie się dotykiem. Mężczyzna miał piękne plecy – mocne, umięśnione, z tatuażem krukiem. Ciemne włosy opadały mu na kark, byłam tak blisko, że widziałam bransoletki na jego nadgarstku – drewniane koraliki i metalowe znaki. Gdy oparł się o drzewo, a ona zaczęła go pieścić, poczułam zazdrość, irracjonalną zazdrość. Chciałabym tam być, chciałabym sprawiać mu rozkosz, moja niewinność rozpadała się na kawałki, a ja nie chciałam ich zbierać. Zaczęłam się dotykać, najpierw ostrożnie, wstydliwie, ale z każdą chwilą moje palce poruszały się wewnątrz mocniej. Usta miałam otwarte w niemym krzyku. Patrzyłam na mężczyznę i po raz pierwszy w życiu marzyłam o tym, aby mnie całował, pieścił, aby mnie wziął, tak jak ją wcześniej. I jakby słysząc mój wewnętrzny krzyk, mężczyzna spojrzał wprost na mnie, a ja zdałam sobie sprawę, że w amoku wyszłam z kryjówki, że stałam odkryta. Zielone oczy wbiły się we mnie, a ja wiedziałam, że właśnie doszedł. Ja też.
Uciekałam jak sarna, miałam siedemnaście lat, a całe konserwatywne wychowanie, które zaserwowali mi moi rodzice, właśnie wzięło w łeb. Chciałam czuć to pragnienie, chciałam czuć mężczyznę, chciałam czuć się wolna.
*
Wiosna w Polsce mnie rozczarowała, nie tak ją zapamiętałam, gdy wyjeżdżałam z kraju dziesięć lat temu. Wtedy wydawała mi się piękna, czarująca i magiczna. Teraz jest zakurzona, trochę jak ja w tej chwili. Może to przez fakt, że mieszkałam przez lata w kraju, w którym temperatura zawsze była wysoka, a lato zdawało się nie kończyć, poczułam nagłe zimno, na które nie byłam przygotowana. Do tego na lotnisku zgubiono moją torbę, a zamiast ekscytacji powrotem czuję upiorny ból brzucha, zwiastujący nadchodzący okres, i rozdrażnienie, które potwierdza moje przypuszczenia. Firma miała wysłać kierowcę, a jak do tej pory na żadnej z kartek nie zauważyłam mojego nazwiska. Tyle lat walczyłam o możliwość powrotu, a gdy wróciłam, nie czuję się jak w domu – czuję się obca, z obcym nazwiskiem, niczym intruz wysłany tutaj, by sprawdzić możliwości i korzyści, jakie firma ojca będzie miała z połączenia. Fuzja jest opcją, a ja mam zdecydować, czy wartą zachodu. I właśnie złamałam obcas. Zmierzam w stronę postoju taksówek z samą torebką, w teorii mam wynajęty apartament w centrum, ale w tej chwili najmniej mnie to interesuje. Chcę zamówić sobie obiad, wejść do wanny i na chwilę zamknąć oczy, wyobrażając sobie, że znów mam siedemnaście lat, a powietrze pachnie słońcem i trawą. Pożądaniem. Potem czeka mnie wyprawa do sklepu po ubrania, które muszę kupić, zanim odnajdzie się moja torba, a jutro spodziewam się ciężkiego dnia wśród ludzi, którzy raczej nie będą nastawieni do mnie pozytywnie.
– Margaret Card? – Słyszę męski głos wypowiadający moje imię, podnoszę głowę i patrzę w swoje odbicie na okularach przeciwsłonecznych. Szczerze nie znoszę tego, gdy nie widzę oczu drugiej osoby, jakby fakt, że je ukrywa, sprawiał, że momentalnie nie czuję się bezpieczna.
– Tak – odpowiadam po angielsku i podnoszę lewą brew pytająco, nauczyłam się tego kiedyś na zajęciach z aktorstwa. Moja twarz robi się wtedy surowo-pytająca.
– Mam panią zawieźć do apartamentu – stwierdza znudzonym głosem, nie racząc się nawet przedstawić.
– Spóźnił się pan. Mój samolot przyleciał godzinę temu – rzucam i wsiadam do taksówki.
Patrzę przez chwilę, jak stoi z rękami w kieszeniach, gdy taksówka włącza się do ruchu. Są rzeczy, które moi rodzice wpoili mi od małego – jedną z nich jest to, że gdy ktoś się spóźnia, to cię nie szanuje. Szacunek. Nam, kobietom, szczególnie ciężko o niego w świecie, w którym rządzą mężczyźni. Jeżeli pozwolimy sobie na brak szacunku względem siebie na początku współpracy i okażemy słabość – przegramy wyścig jeszcze przed startem. Chciałabym czasem nie musieć w nim uczestniczyć, w wyścigu. Chciałabym móc siedzieć pod dębem, na kocu, z głową opartą o męskie uda.
Przez chwilę walczę z telefonem, który po tym, jak wypadł mi przed wylotem na lotnisku, raz po raz włącza się i wyłącza samoistnie, aktualizując się i wariując. Udaje mi się złapać zasięg, więc oddzwaniam po kolei na każde nieodebrane połączenie, marząc tylko o tym, aby mieć już dziś chwilę dla siebie. Na końcu dzwonię pod numer, którego nie znam.
– Mam nadzieję, że taksówka jest wygodna. – Słyszę głos mężczyzny, który szukał mnie na lotnisku.
– Strasznie mi przykro, że fatygował się pan bez potrzeby – odpowiadam ironicznie.
– Zapamiętam na przyszłość, że woli pani jeździć do hotelu okrężną drogą. – Śmieje się, a ja zdaję sobie sprawę, że zupełnie bezrefleksyjnie daję się wieźć zapewne nie najkrótszą drogą.
– Zwiedzam. – Rozłączam telefon i patrzę na taksówkarza. – Chciałabym dotrzeć dziś. Nie za tydzień – mówię z przekąsem, zdając sobie sprawę, że zostałam naciągnięta jak dziecko.
*
Moje obcasy uderzają w posadzkę, chociaż znów mam przebłysk, że zamiast związanych włosów i obcisłej, ołówkowej spódnicy wolałabym mieć luźną sukienkę i biegać boso. Od kilku lat towarzyszy mi myśl, że gdzieś popełniłam błąd, że wyjazd z Polski nim był. Chociaż może było nim coś innego – podporządkowanie się woli rodziców i wybranie studiów, które pozwolą mi przejąć firmę, zamiast tych, o których marzyłam? Czy tamtego dnia, gdy wróciłam do domu, dysząc ciężko, z nabrzmiałymi ustami, roziskrzonymi oczami i przekonaniem, że zrobiłam coś niegrzecznego, a jednocześnie ważnego, nie mogłam stanąć twarz w twarz z ojcem i powiedzieć, że się nie zgadzam? Że moje życie będzie inne? Czego mi zabrakło, abym postawiła na swoim? Mam trzydzieści dwa lata, nieudane małżeństwo, z którego z trudem się wydostałam rok temu, kilka romansów, z których żaden nie był tak emocjonujący jak tamta krótka chwila w parku, i pieniądze, których nawet nie chce mi się wydawać. Moje życie jest wygodne. Tylko czy chciałam wygody?
– Pani Card? – Asystent patrzy na mnie przerażonym spojrzeniem, od dwóch dni informuje mnie, że właściciel jest nieobecny. Irytuje mnie to, bo po raz pierwszy ktoś tak mocno zignorował moją wizytę, a jednocześnie po raz pierwszy widzę, że to nam powinno zależeć na fuzji. Dawno nie byłam tak zafascynowana i nie pamiętam już, kiedy ostatnio widziałam tak dobrze prowadzoną młodą firmę.
– Proszę przekazać właścicielowi, że jutro wyjeżdżam. – Nie odrywam spojrzenia od jego oczu. – Jeżeli dziś się ze mną nie spotka, uznam, że oferta jest nieważna.
– Pan Majewski prosił, aby przekazać – uciekł mi wzrokiem – że dziś się nie zjawi, ale zaprasza na kolację o osiemnastej. Przyjedzie po panią do hotelu.
Jutro wylatuję, straciłam dwa dni pracy po czternaście godzin. Nie zobaczyłam nawet miasta, w którym się znalazłam. Wyjazd do Polski okazał się całkowitą stratą czasu.
– Proszę przekazać panu Majewskiemu, że nasza oferta jest nieaktualna. – Odwracam się, aby wyjść.
– Pani Card – mężczyzna dogania mnie przy windzie – pan Piotr prosił, aby to pani przekazać.
Wręcza mi kopertę, wchodzę do windy i ją otwieram.
„Znów uciekasz?”
Stoję i patrzę na słowa napisane na kartce. Słowa, które są tak abstrakcyjne, że marszczę brwi. Męskie pismo, pochylone w prawo, bez podpisu. Trzymam kartkę, gdy drzwi windy się otwierają, i trzymam ją nadal, gdy wychodzę na korytarz.
Czy uciekam? Czemu „znów”?
Wbrew sobie odkrywam, że tętno mi podskoczyło i przygryzłam wargę. Mój telefon się rozdzwania, nieznany numer.
– Jeżeli jeszcze nie wyszła pani z budynku – mężczyzna z lotniska, zapamiętałam jego głos, bo ma charakterystyczną chrypę – to proponuję wrócić do biura, na stole w konferencyjnym ma pani zarys najnowszego projektu. Myślę, że nie warto wyjeżdżać przed zapoznaniem się z nim. Wieczorem odpowiem na wszelkie pani pytania.
– Panie Majewski – staram się opanować, irytuje mnie jego przekonanie o tym, że wrócę do windy, chociaż wiem, że wrócę – byłam przekonana, że zależy panu na fuzji.
– Nie, pani Card, jak pani zamknie tamtą teczkę, to pani będzie na niej zależało.
Sygnał. Mężczyzna się rozłączył.
Zamykam teczkę trzy godziny później. Rozplątuję kok i podchodzę do okna. W życiu można mieć taką szansę raz. Szansę, aby wejść do historii, aby zrobić coś tak niesamowitego. Oczywiście – dane w teczce to tylko bardzo nieszczegółowy zarys. Nic, co mogę wykorzystać, ale wszystko, co może sprawić, bym schowała dumę do kieszeni i czekała do osiemnastej. Wybucham śmiechem, chciałam czegoś nowego, czegoś, co wyrwie mnie ze schematu, a gdy dostaję to na złotej tacy, waham się?
Najpierw wkładam czarną sukienkę, która podkreśla moje kształty, potem wysokie obcasy i patrzę w lustro. Niewiele się zmieniłam przez lata. Rysy mojej twarzy są ciekawe, mocne. Włosy rozjaśniam, ale nieznacznie. Straciłam tylko radość życia, którą kiedyś czułam. Coś za coś.
Telefon dzwoni, jest za kwadrans osiemnasta.
– Chciałbym pani coś pokazać przed kolacją – mówi, pomijając jakikolwiek wstęp. Cud, że nie jest ze mną na „ty”. – Proszę się ubrać wygodnie.
– Miło, że uprzedził pan dziesięć minut przed spotkaniem. Doceniam. – Opieram się o fotel, ściągając z ulgą szpilki. Ciekawe uczucie: czuć jednoczesną wściekłość i radość.
– W sumie czekam przed drzwiami, ale może się pani nie śpieszyć.
– Nie mam zamiaru. – Odkładam telefon, zanim on to zrobi. Patrzę podejrzliwie na drzwi. Na lotnisku miał na sobie skórzaną kurtkę, okulary i zniszczone buty. To jest aż niemożliwe, że ten sam człowiek prowadzi taką firmę. I stworzył ten projekt. Chociaż, gdybym miała być szczera sama wobec siebie, to pasuje. Jedno do drugiego. Otwieram szafę, w której nie ma zbytniego wyboru. Chociaż moja torba dotarła, nie zabrałam szczególnie dużo ubrań. Nie śpieszę się, niech czeka. Wyciągam czerwoną, zwiewną sukienkę na ramiączkach i białe tenisówki. Rozpuszczam włosy i zaplatam je w niedbały warkocz.
Majewski stoi na korytarzu, oparł się o ścianę, ubrał się w wytartą koszulkę i bojówki, dołożył do tego jakieś zniszczone, wojskowe buty. Znów nałożył okulary, tym razem przez chwilę mam wrażenie, że już się gdzieś widzieliśmy, ale pewnie mignął mi w mediach społecznościowych, chociaż dosyć mocno dba o swoją prywatność. Wiem o nim nie więcej niż z informacji, które firma udostępnia. Przystojny, nie standardowo, bo jego rysy twarzy nie wpisują się w obecny kanon piękna. Zbyt wyraźne, mocne.
– Gapisz się na mnie – mówi nagle, ewidentnie go to bawi.
– Łaskawie zaszczyciłeś mnie obecnością, więc korzystam.
– Wolałaś taksówkarza. – Wzrusza ramionami i przekrzywia lekko głowę. Łobuz. Ma w sobie coś z łobuza, takiego, który ciąga dziewczyny za warkocze, wrzuca węże do plecaka, ale jak trzeba, to naklei plaster na zdarte kolano i powie, że jest dobrze, takim tonem, że każda uwierzy.
– Nie lubię, gdy ktoś się spóźnia.
– A ja, gdy nie odbiera telefonu i strzela focha.
– Nie strzeliłam. – Zaciskam zęby, drań.
– Jasne – potwierdza poważnym tonem. – Jedziemy?
Czy można być jednocześnie zauroczonym, wściekłym i podekscytowanym minutową rozmową z obcym mężczyzną? Można. Cholera jasna. Można.
Wychodzimy z windy i idziemy do wyjścia, a ja stwierdzam, że jeżeli kiedykolwiek jeszcze będę miała wybór – nie wejdę z nim do tak małej przestrzeni. Nie zrobił nic, nie dotknął mnie, nawet się nie odzywał, a mimo to czułam się… rozdygotana. To dobre słowo, Piotr Majewski ma w sobie coś takiego, co wewnętrznie mnie dygocze. Może fakt, że byłam przez chwilę w jego głowie, czytając projekty?
– To twój samochód? – Słowa wyrywają mi się, zanim je stłamszę. Patrzę na zakurzony, srebrny wóz, który w kilku miejscach jest poobcierany. Otwiera mi drzwi i uśmiecha się, w policzku robi mu się dołek.
– Wybacz. Nie mam limuzyny. – Podaje mi dłoń i pomaga wsiąść. W środku pachnie mężczyzną, nie takiego typu, jaki znam – wymuskanym, zadbanym, który poświęca czas dla siebie i zawsze ma najnowsze samochody, których lakier lśni, a skórzane siedzenia świadczą o statusie, niemal jak modelka u boku. Tu pachnie mężczyzną. Tak po prostu, mogłabym się zapaść w tym zapachu.
Naciskam guzik na radiu, ma radio na kasety. Pamiętam takie z dawnych czasów. Cięły się, były chwilami upiorne, a tutaj wydają się genialne. Chyba łapie mnie sentyment za dawnymi czasami.
– To galant z siedemdziesiątego siódmego, nic szczególnego, ale go lubię – mówi. Mężczyźni są jednak jak dzieci, tylko zabawki się zmieniają.
– Nie dbasz o niego szczególnie, co?
Wybucha śmiechem.
– Może, jakoś nigdy nie kręciło mnie wycieranie samochodów ściereczką co niedziela na podjeździe. Ale silnik ma dopieszczony – przenosi na mnie spojrzenie – zawsze bardziej interesowało mnie wnętrze.
Wyjeżdżamy z miasta, auto hałasuje, muzyka gra, a Piotr prowadzi bez szarżowania, pewnie, na luzie.
– Mam wrażenie, że już się spotkaliśmy – stwierdzam, coś w jego twarzy do mnie wraca, ale nie umiem powiedzieć co.
– Owszem – odpowiada, wyjeżdżamy na prostą i przyśpiesza. Czekam, aż rozwinie skąd, jak i gdzie, ale nie porusza tego tematu. Ja też, umiem być cierpliwa. – Podpiszę z wami umowę – mówi, jakby kto była oczywistość.
– Dlaczego? – pytam i faktycznie mnie to ciekawi. Z tym projektem mógłby iść wszędzie, do każdego. Skręcamy, a ja zdaję sobie sprawę, że znam drogi, po których jedziemy.
– Jestem mechanikiem, nudzi i mierzwi mnie prowadzenie firmy. Wy robicie to dobrze. Mam oczywiście mnóstwo warunków, ale oboje wiemy, że się na nie zgodzisz.
Prycham pod nosem, zgodzę się. Nie ma co zaprzeczać.
– Nie odpowiedziałeś.
– Jesteście na tyle duzi, aby to pociągnąć, i na tyle mali, abyście nie mieli szans tego zniszczyć. Poza tym sprawdzam was od roku, panno Card. No, w sumie od dwóch. Podoba mi się to, co i jak robicie. I podoba mi się, że pochodzicie stąd. A teraz dodatkowo wydaje mi się, panno Card, że powinna pani napisać szybki mail, że kontrakt będzie załatwiony, i wyłączyć telefon. Bo ja mam zamiar cieszyć się wycieczką, a to cholerstwo w pani torebce wibruje częściej, niż powinno. To co? Kontrakt za wyrzucenie z myśli pracy?
Wyciągam telefon, wysyłam mail i wyłączam aparat. Chyba po raz pierwszy, od kiedy posiadam tę specyficzną smycz.
– Zadowolony?
Czuję, jak napięcie ostatnich lat mnie opuszcza. Jakie to nagle proste.
– A ty? – odbija pytanie.
– Tak.
Zamykam w tym słowie wszystko. Jestem zadowolona. Tak zwyczajnie i po prostu. Dobrze mi w tym miejscu, z mężczyzną, którego dłoń zaciśnięta jest na kierownicy, a na ustach błądzi przyjemny uśmiech. Przymykam oczy, czasami zapominam, jak bardzo jestem zmęczona życiem w ciągłym napięciu.
Samochód stoi, gdy budzi mnie dotyk palców na ramieniu. Zasnęłam.
– Przepraszam – mówię, a on wybucha śmiechem.
– Za to, że zasnęłaś z obcym mężczyzną w aucie? Uznaję to za komplement. – Nie zabiera dłoni, nie ma okularów, a ja wreszcie wiem. W jednej chwili wiem, kim jest. „Znów uciekasz?” nabiera sensu.
– Od kiedy wiesz? – pytam, chyba się czerwienię.
– Od początku. Jak tylko pojawiła się idea fuzji, sprawdziłem firmę i zobaczyłem twoje zdjęcie. Mam fotograficzną pamięć, a ty wyglądasz prawie jak tamta dziewczyna.
– Prawie?
– Więcej w tobie smutku, mniej tej… ekscytacji. Jakbyś zgasiła ogień, który wtedy zobaczyłem. – Przenosi dłoń na moją brodę, a potem nachyla się, jestem pewna, że chce mnie pocałować, ale jego usta odnajdują moje ucho. – Chcesz uciekać?
Uwodzi mnie w sposób, który irytuje, drażni, działa. Jest bezczelny, słodki i dokładnie taki, jaki był w mojej głowie przez lata. Gdy masturbowałam się, myśląc o tych zielonych oczach, które bezczelnie wbił we mnie, gdy dochodził w ustach innej kobiety.
Idziemy parkiem, trzyma mnie za dłoń, a ja daję się prowadzić. Momenty, to one definiują nasze życie. Ucieczki lub powroty. Małe i duże decyzje. Idę za nim, bo czekałam na to od kilkunastu lat, jakby fakt, że wtedy uciekłam, sprawił, że zgasłam. Mijamy ruiny, podupadły przez te lata znacząco, ktoś wysypał kontener śmieci przy murze, zapadła się druga część dachu. Park zarósł mocniej, jakby zamykał się całkowicie na ludzi. Gałęzie zaczepiają się o moją sukienkę, Piotr klęka i przez chwilę walczy z kolcami jeżyn, a potem przeciąga dłonią po mojej łydce. Wzdycham z zawodu, gdy wstaje, ten skądinąd obcy mężczyzna rozpalił mnie tym dotykiem bardziej, niż mam ochotę przyznać. A zresztą do diabła z tym, do diabła ze wszystkimi ograniczeniami, które na siebie narzuciłam. Mam możliwość zrobienia tego, czego nie odważyłam się zrobić wtedy. Idziemy w stronę drzewa, prowadzi mnie zdecydowanie, uświadamiając mi, że dla niego to też ważne z jakiegoś powodu, ale nie pytam. Może będzie jeszcze czas na pytania, ale nie w tej chwili.
Kora drzewa ociera się o moje plecy, jest twarda, niewygodna. Piotr dociska mnie do drzewa całym sobą, jego usta wpijają się we mnie, z żarem i tęsknotą. Tęsknota. Czy można tęsknić za kimś, kogo widziało się kilka sekund? Można. Jestem żywym dowodem tej tęsknoty. Odrywa się ode mnie i patrzy na mnie badawczo.
– Nie wypuszczę cię tym razem. Mam dosyć tego, że prześladujesz mnie w snach. – Głos ma obniżony, zrobiłam mu to, co on zrobił mi. Ukradłam spokój.
Ściąga ze mnie sukienkę, a potem majtki i stanik. Robi to irytująco wolno, ale gdy próbuję mu pomóc, warczy cicho. Pozwalam mu przeciągać, opieram się naga o korę i patrzę w jego oczy, tym razem wyzywająco. Tym razem bez popłochu, który poczułam wtedy. Mężczyzna rzuca koszulkę na ziemię, a ja odkrywam, że kruk był nie tylko na karku, że tatuaże zdobią całą jego klatkę, wielka sowa jest na piersi, niżej schodzą kolejne. Rozpina pasek i ściąga spodnie, penis stoi dumnie, ścieżka ciemnych włosów ciągnie się od pępka w dół.
– Dotykaj się – wydaje polecenie. Przygryzam wargę i dotykam się, tak jak wtedy, najpierw nieśmiało, by po chwili zagłębić palce w sobie. Patrzy na to z pożądaniem w oczach, mięśnie na jego ciele drżą lekko, jakby się powstrzymywał przed rzuceniem na mnie. To narkotyczne uczucie, gdy mężczyzna tak patrzy. Poruszam palcami szybciej, gwałtowniej, ocieram się o korę, której chropowatość nagle mi nie przeszkadza, i odchylam głowę do tyłu. Jestem obnażona w najbardziej intymnym momencie, oddycham coraz głośniej i prawie dochodzę, gdy nagle łapie mnie za nadgarstek i zdecydowanie przerywa to, co zapoczątkował.
Jest blisko, tak blisko, że czuję żar jego ciała, zapach męskiego potu i pożądania. Napiera na mnie i wchodzi zdecydowanie, jednocześnie przeciągając językiem po śliskich od soków palcach. Te dwie rzeczy jednocześnie doprowadzają mnie na szczyt. Kora rysuje po moich plecach boleśnie, jego penis wbija się we mnie w oszalałym tempie, a ja dochodzę po raz kolejny, mimo że myślałam, że wielokrotny orgazm to mit. Piotr kradnie mi oddech pocałunkiem, podnosi mi uda i dociska do drzewa, dalej tkwiąc we mnie. Gryzie mi szyję, liże kąciki usta, pulsuje we mnie.
– Wiesz, jak chcę skończyć? – pyta cicho, a ja wiem, pamiętam.
Wychodzi ze mnie, a ja klękam, podnoszę wzrok, tym razem patrzy na mnie, nigdzie indziej. Patrzy mi w oczy, gdy przeciągam językiem po jego mokrym od moich soków penisie. Nozdrza mu drżą, dłonie zaciska w pięści, jest na skraju. Opatulam go ustami i zaczynam pieścić, chociaż może bardziej pozwalam mu rżnąć się w gardło, bo to właśnie robi, zachłannie, mocno i z pasją. Oczy mi łzawią, ślina spływa po brodzie, duszę się, ale nie chcę się odsunąć, chcę, by skończył, chcę poczuć na języku jego spermę, chcę tego wszystkiego, jego. Chcę jego. Całego. I dostaję. Jego dłonie zaciskają się na mojej głowie, sperma uderza mocnym strumieniem, takim, że krztuszę się i dławię w pierwszej chwili, a potem przełykam i biorę haust powietrza. Podciąga mnie do góry i chowa w ramiona.
– Mam cię.
Ma. Cholera jasna, ma mnie. W całości, na tacy. Czekałam na niego od lat, jak na cholernego ducha, który pojawił się i zniknął, by potem prześladować mnie przez pół życia i sprawiać, że wszystko było pozbawione smaku. On nie jest, smakuje ostro, smakuje jak grzech. Jego ciało jest wilgotne, tak samo jak moje. Oddycham ciężko, jakbym biegła, ale nie biegłam, nie uciekałam. Dłonie gładzą mnie po plecach, ustami błądzi po policzkach i szyi.
– Wracajmy, lubię to miejsce, ale chcę cię zerżnąć, jak należy, na łóżku.
Jedziemy wolno, nawet przez myśl mi nie przechodzi, aby włączyć telefon. Domknęłam krąg i czuję błogość. Jakiś ciężki rockowy zespół śpiewa o znalezionej miłości. Nie wiem, czy ją znalazłam, może. Może nie, może to będzie tylko seks, mocny, intensywny, ale nie kończący się związkiem czy uczuciem. Siedzę na siedzeniu pasażera zagubiona w odczuciach, gdy jego dłoń przenosi się na moje udo, jest ciepła, duża. Rozchylam nogi, tak by mógł wygodnie przesunąć ją wyżej, po raz pierwszy w życiu ktoś działa na mnie tak, że wszystko przestaje się liczyć. Jego dłoń wędruje wyżej, a z moich ust wydostaje się cichy jęk, bardziej westchnienie. Znów mięknę, niezależnie od wszystkiego, bezwzględnie skupiona tylko na delikatnych ruchach jego palców.
– Nie – protestuję, gdy zabiera dłoń, i to „nie” wyrywa się niezależnie ode mnie.
– Masz rację. Nie dojedziemy. – Śmieje się i skręca w las. Czasami, gdy oglądałam filmy, w których para kocha się w aucie, w środku lasu, wydawało mi się to absurdalne i niewygodne. Teraz też takie jest, ale to nieważne. On się przesiada na tylne siedzenie, ja przechodzę między fotelami, wybuchamy śmiechem, próbując znaleźć wygodną pozycję. Gorączkowo, jakbyśmy nie mieli czasu, jakby to musiało być tutaj i teraz. Poruszam się na nim wolno, całuje mnie, a potem zaczyna pieścić piersi. Sukienkę mam podwiniętą, teraz opuszcza jej ramiączka, aby dostać się do sutków. Szyby parują, na jednej bocznej widać odcisk mojej dłoni, oddycham coraz szybciej, powietrze jest gęste, przesycone naszym podnieceniem. Nie krzyczę tym razem, wtulam się w jego szyję, drżąc i dygocząc. Siedzimy tak przez chwilę, on we mnie, ja schowana w nim.
– Chyba jednak kupię większe auto – mruczy mi w ucho.