- promocja
Error - ebook
Error - ebook
Cyberthriller jakiego jeszcze nie czytaliście!
Jacek Blajer, zdolny programista i niespełniony przedsiębiorca, wpada w kłopoty finansowe. Aby się z nich wydostać, przyjmuje zlecenie hakerskie od człowieka kryjącego się pod pseudonimem Marie#Kondo. Prosta praca, łatwe pieniądze, żadnych poważnych konsekwencji.
Czy na pewno?
Szybko okazuje się, że pomagając w zhakowaniu Stadionu Narodowego, Jacek nieświadomie przyczynia się do wywołania ogólnopolskiej paniki… i ląduje w samym centrum intrygi wymierzonej w rząd.
Od tej pory jeden niewłaściwy ruch może go kosztować życie…
Domaradzki napisał przerażającą książkę o tym, jak łatwo nowe technologie potrafią zatrząsnąć w posadach całym krajem i życiem tysięcy ludzi. Ale o ile narzędzia, jakimi posługują się złoczyńcy są wręcz futurystyczne, to ich motywacje stare jak świat. Oby ta powieść nie stała się prorocza.
Wojciech Chmielarz
Przerażająco aktualny i niebezpiecznie prawdziwy thriller o świecie, który czyha za rogiem. Pochłania bez reszty!
Robert Małecki
Error to powieściowa adaptacja audioserialu, który powstał w ramach aukcji na rzecz WOŚP. Utwór został uznany za najlepszy audioserial 2023 roku w plebiscycie Top Seriale 2024 oraz w konkursie „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI" i Audioteki.
Kategoria: | New Age |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-879-2 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
dochodzi do dwóch tysięcy dwustu cyberataków.
To daje średnio jeden atak co trzydzieści dziewięć sekund.
W 2023 roku cyberprzestępcy ukradli
około dwóch miliardów dolarów w kryptowalutach.
Szacuje się, że w 2023 roku cyberprzestępczość
kosztowała świat około ośmiu bilionów dolarów.
Tylko dwa kraje mają większy PKB – Stany Zjednoczone i Chiny.
W 2023 roku zanotowano w Polsce osiemdziesiąt dwa tysiące cyberprzestępstw.
Ale to niepełny obraz – z poczucia wstydu lub braku wiary w ujęcie sprawców
wiele naruszeń prawa nie jest zgłaszanych.
Aż 95 procent incydentów związanych z cyberbezpieczeństwem
wynika z błędów ludzkich¹.PROLOG
Ludzie nie są ludziom niezbędni do szczęścia.
Jacek Blajer doszedł do tego wniosku już wiele lat temu. W jego życiu drugi człowiek przeważnie okazywał się utrapieniem. Kulą u nogi. Nieustannie uwalniającą się toksyną. Balastem, który wciągał go pod wodę.
Choć zdarzały się wyjątki, ludzie przeważnie go unieszczęśliwiali. Nawet jeśli nie mieli wobec Jacka złych zamiarów. Tak jak ten facet, którego właśnie lustrował. Singapurczyk, Malezyjczyk albo Taj, raczej nie Chińczyk. Raczej informatyk niż biznesmen. Raczej bliżej trzydziestki niż dwudziestki. Wysoki, szczupły, nienaturalnie wyprostowany. Ponury, mrukliwy, spięty.
A żeby być bardziej precyzyjnym: spięty w chuj.
Jeszcze kilka dni temu Jacek znał tylko jego ksywkę. Teraz wiedział także to, że facet robi ten numer po raz pierwszy. Tylko w taki sposób potrafił wytłumaczyć jego kuriozalne zachowanie. Azjata rozglądał się po marinie niczym więzień na spacerniaku, palił jednego papierosa za drugim, poruszał ustami, jakby bezwiednie rzucał zaklęcia pod nosem. Cuchnął nasączonym bakteriami potem. No i ten ubiór. Nawet jeżeli to jego pierwsza wizyta w Dubaju, powinien był wiedzieć, że wyjście na czterdziestostopniowy upał w czarnej koszulce, długich dżinsach i bez okularów przeciwsłonecznych nie jest pomysłem na miarę Nobla.
– Skąd pochodzisz? – spytał Jacek.
Azjata posłał mu cielęce spojrzenie. Jakby zapomniał, że zna angielski.
– Co?
Jacek nienawidził small talków. Nie potrafił ich prowadzić, nie chciał nawet posiadać takiej umiejętności. Ale czasami nie miał wyboru. Musiał rozluźnić Azjatę, aby ten swoim groteskowym zdenerwowaniem nie zestresował także jego.
W końcu on też robił to po raz pierwszy.
– Pytałem, skąd jesteś.
– Nie chcę rozmawiać o sobie.
– Nie musisz być szczery. Ja też nie powiem ci prawdy.
– To jaki ma to sens?
– Chodzi o zabicie czasu. I ukojenie nerwów. Irytacja i złość są najczęstszymi symptomami stresu u czterdziestu pięciu procent ludzi.
– Co takiego?
– Amerykańskie firmy marnują ponad trzysta miliardów dolarów rocznie przez zdrowotne i zawodowe koszty stresu. Brytyjczycy tracą przez to przeszło trzynaście i pół dnia pracy w ciągu roku. A w Chinach aż osiemdziesiąt sześć procent osób odczuwa stres w robocie.
Mieli spędzić w marinie od kilku do kilkudziesięciu minut. Uwięzieni między szklanymi wieżowcami i jachtami za miliony dolarów, bombardowani wysuszającymi na wiór promieniami słońca, drenowani z energii. Jacek nie chciał, aby z powodu zaraźliwego lęku Azjaty ich wspólne oczekiwanie zamieniło się w gehennę, więc postanowił zasypać go statystykami. Zaśmiecić jego mózg. Sprawić, aby zajął czymś myśli, aby przestał martwić się tym, co mogło, choć nie musiało się wydarzyć. Tak jak podobno dziewięćdziesiąt procent rzeczy, którymi się stresujemy, a które nigdy się nam nie przytrafiają.
Na Jacka dane zawsze działały.
– Nie jestem zestresowany – odparł Azjata. – I nie jestem Chińczykiem.
– Mówiłem, że nie musisz być ze mną szczery. Chcę tylko pogadać.
Azjata wykręcił resztki tytoniu z peta. Cisnął kilka kolejnych niemych zaklęć.
– Osiemdziesiąt sześć procent to dużo – zauważył.
– To zależy od punktu odniesienia. W Polsce dziewięć na dziesięć osób stresuje się w pracy.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Jestem hurtownikiem danych. A poza tym dużo czytam.
– O stresie?
– O wszystkim.
Azjata usilnie unikał kontaktu wzrokowego z Jackiem. Jednocześnie gorliwie wpatrywał się we wskazówki zegarka.
– Proszę, nie mów do mnie więcej – wypalił. – Mój człowiek zaraz tu będzie.
Nie kłamał. Po paru minutach spędzonych w całkowitej ciszy dołączył do nich drugi Azjata. Niski, korpulentny, z nakładkami przeciwsłonecznymi przytwierdzonymi do okularów korekcyjnych. Z maleńkim kwadratowym plecakiem, w którym zapewne zmieściły się jedynie dwie rzeczy – laptop i ledger, przypominający pendrive nośnik z funkcją portfela kryptowalutowego. Uśmiechnięty od ucha do ucha. Jacek wcale mu się nie dziwił. W końcu tego dnia miał zamienić bitcoiny na dolary. Owoc pracy swoich układów scalonych, kart graficznych i procesorów na owoc wyzysku, przekrętów i oligarchii. Wirtualną walutę na twardą gotówkę.
Kto by się nie cieszył?
Mężczyzna przywitał się z nim, a następnie zaczął rozmawiać ze znajomym po mandaryńsku. A więc jednak Chińczycy, pomyślał Jacek. Kiedyś uczył się tego języka, ale nie dość sumiennie, aby ich zrozumieć. Skupił się więc na sobie. Wyjął telefon, sprawdził pocztę, kompulsywnie przescrollował kilka serwisów informacyjnych. Kiedy zabierał się za kolejny, otrzymał powiadomienie.
JESTEŚMY.
Chwilę później ich zobaczył.
Podjechali luksusowym białym land cruiserem, który przypominał wóz pancerny. Otworzyli tylne drzwi i wysiedli przy akompaniamencie amerykańskiego rapu. Było ich dwóch. Obaj w drogich garniturach, z fryzurami ułożonymi za pomocą brylantyny, z twarzami zdradzającymi, że nie zawsze jedli kawior i popijali belugę.
Każdy z nich miał po walizce.
– To już wszyscy? – spytał jeden po angielsku. Miał tak twardy akcent, że nawet głuchy usłyszałby, że to Rosjanin.
– Właściwie tak – odparł Jacek. – Dwie ostatnie osoby mają czekać na jachcie.
– Dobrze. Podjedziemy tam.
– Nie trzeba. Według Google Maps to niecałe sto metrów stąd.
– Podjedziemy – powtórzył Rosjanin z naciskiem. – Wsiadajcie. Jakoś się pomieścimy.
Kiedy ponownie otworzyli drzwi, oprócz rapu z auta wylało się coś jeszcze – piskliwy śmiech. Jacek zajrzał do środka. Na skórzanych fotelach kotłowały się cztery kobiety. Wszystkie wysokie, szczupłe, pijane. Nosiły kuse spódniczki i bluzki z głębokim dekoltem – jakby się wybierały na szychtę w klubie go-go, a nie na miły popołudniowy rejs w bogobojnym muzułmańskim kraju.
– Musimy dbać o pozory – wyjaśnił Rusek, widząc zakłopotanie Jacka. – A poza tym trzeba coś mieć z życia. Work hard, play hard.
Jacek szybko policzył: dwaj Chińczycy, para Rosjan, do tego jakiś Europejczyk i kapitan, którzy mieli czekać na jachcie, oraz cztery ponadprogramowe prostytutki. Łącznie dziesięć osób.
Dziesięcioro ludzi zupełnie mu do szczęścia niepotrzebnych.
***
Czekający na jachcie Europejczyk był bladym trzydziestoparolatkiem, który świecił się tak, jakby każdy odsłonięty kawałek ciała wymoczył w kremie przeciwsłonecznym. Pociągła twarz, nierówne zęby, jasne włosy i nędzny zarost, którego z tylko sobie znanych powodów nie raczył ogolić. Jacek nazywał go w myślach Olą, ponieważ przypominał mu gadatliwego Szweda, z którym miał nieprzyjemność lecieć do Dubaju.
– Długo się tym zajmujesz? Takimi akcjami? – zapytał Ola, przysiadając się do Jacka w klimatyzowanej kajucie.
– W ogóle się tym nie zajmuję.
– To co tu robisz?
– Płacę za grzechy.
Ola poczęstował Jacka szampanem. Ten jednak odmówił.
– Mam to rozumieć filozoficznie?
– Nie. Dosłownie.
– Czyli podpadłeś tamtym dwóm?
Ola wskazał kieliszkiem krótkie schody, które prowadziły na pokład. Do pobrzękującego szkła. Do rechotu. Do międzynarodowego rezerwuaru ludzkiej głupoty.
– Tylko im pomagam – odparł Jacek. – Z własnej woli.
– To na czym polega twój grzech? – dociekał Ola.
– Chciałem pójść na skróty.
– I zgubiłeś trasę?
– Można tak powiedzieć.
– I pewnie uważasz, że jesteś w stanie wrócić. Że to tylko chwilowa niedogodność.
– Mam taką nadzieję.
Jacek naprawdę w to wierzył.
Wierzył w swój plan.
A plan był prosty. Miał pomóc w wymianie dóbr na rynku krypto: dolarów na bitcoiny. W tak zwanej transakcji over the counter, a więc odbywającej się poza rynkiem regulowanym – z dala od oficjalnych giełd kryptowalut, banków, czujnego oka nadzorcy finansowego. Chodziło o połączenie człowieka, który ma bitcoiny, z kimś, kto chciałby kupić je za dolary. Kupić, czyli wyprać. Wprowadzić lewą kasę do finansowego krwiobiegu. Dla pewnych ludzi był to jedyny sposób, aby odnieść jakikolwiek pożytek z nielegalnie zbudowanej fortuny.
Na przykład dla objętych sankcjami ruskich multimilionerów.
W tej transakcji miało uczestniczyć trzech pośredników. Jacek był pierwszym z nich – reprezentował Rosjan, których w zamian za prowizję od wymiany miał zaprowadzić do gościa z bitcoinami. Zestresowany Chińczyk był drugim. Jego zadaniem było sprowadzenie faceta z pokaźnym portfelem kryptowalut, które po korzystnym kursie chciałby zamienić na dolary. Z kolei Ola miał połączyć obie strony i zorganizować miejsce transakcji.
Dubaj idealnie się do tego nadawał. Kraina płynąca petrodolarami, plastikiem i bitcoinami. Prawdziwa wieża Babel. Jedno z niewielu miejsc na świecie, w którym nikogo nie zdziwi jacht wypełniony Chińczykami, Rosjanami, Europejczykami i prostytutkami.
Czy to, co robili, było legalne? Nie. Czy było nieetyczne? Tu Jacek mógłby się spierać. Za pomaganie potencjalnym zbrodniarzom wojennym raczej nie dostałby Orderu Orła Białego. Ale samo obchodzenie systemu finansowego – jego zdaniem przeregulowanego, kontrolowanego przez najsilniejszych, spetryfikowanego w swojej pokracznej formie – nie wydawało mu się niczym szczególnie zdrożnym.
Jacek zostawił gadatliwego blondyna w kajucie i wyszedł na zewnątrz. Ominął rozwydrzoną ruską hałastrę i stanął przy barierce. Odpłynęli wystarczająco daleko, aby dało się objąć wzrokiem panoramę Dubaju: z jednej strony rafinerie, port naftowy i tankowce, a z drugiej Wyspy Palmowe, siedmiogwiazdkowy żagiel Burdż al-Arab i górująca nad całym tym blichtrem wieża Burdż Chalifa, wzbijająca się na rekordowe osiemset dwadzieścia osiem metrów. Przyczyna i skutek. Jacek był w tym mieście po raz trzeci. Za każdym razem budziło w nim sprzeczne emocje: odstręczało i przyciągało, kusząc jakąś wewnętrzną logiką. A jego sztuczność odzwierciedlała to, co w ludziach najprawdziwsze: nieumiarkowanie, nienasycenie, niesprawiedliwość.
– Dlaczego nie zawieramy transakcji?
Jacek się odwrócił. Chińczyk, który już na lądzie wyglądał tak, jakby miał stan przedzawałowy, teraz prezentował się jeszcze gorzej. Znacznie gorzej. Był zlany potem, rozdygotany, czerwony jak burak. Wejście na wodę ewidentnie mu nie służyło. Tak jak i opuszczenie internetu.
– Zawrzemy, spokojnie – odparł Jacek.
– Na co czekamy?
– To gra pozorów, pamiętasz? Mieliśmy udawać, że imprezujemy. – Spojrzał ponad ramieniem Chińczyka na jednego z Rosjan próbującego włożyć coś do ust dziewczynie. Na razie tylko palec. – Moi… koledzy mają ochotę się trochę zabawić.
– Chcemy się wymienić.
– Przecież i tak nic nie zrobicie z tymi pieniędzmi. Nie wyskoczycie z jachtu i nie popłyniecie do brzegu.
Do Chińczyka dołączył bitcoinowiec, który dyskretnie przysłuchiwał się ich rozmowie.
– Załatwmy to – powiedział stanowczo. – Teraz.
Facet przestał się szczerzyć, stężał. Swój dziwaczny plecaczek ściskał pod pachą jak poduszkę.
– Dobra. Zaczekajcie.
Rozmowa z ruskimi gangusami zajmowała wysokie miejsce na liście rzeczy, na które Jacek nie miał ochoty. Wyżej stała tylko próba przekonania ich, że powinni odstawić szampana, przestać się ślinić do prostytutek i przekazać wypchane dolarami walizki jakiemuś Chińczykowi.
– Chcesz się przyłączyć? – spytał bardziej wygadany z Rosjan, nie przestając obmacywać jednej z dziewczyn.
– Nie, dziękuję. – Jacek pochylił się w jego stronę, zniżył głos do szeptu: – Chińczyk chciałby się już wymienić.
– A co mu się tak spieszy? Nie potrafi się cieszyć chwilą?
– Po prostu chce to mieć za sobą.
– Też wolałbym mieć walizkę z kasą zamiast jakiegoś gównianego kawałka kodu.
– Wasze walizki i jego kod są warte tyle samo.
– Nie wydaje mi się.
– A mnie się wydaje, że rzeczy warte są tyle, ile ktoś gotów jest za nie zapłacić. A poza tym to nie twoje pieniądze.
Rosjanin wreszcie przeniósł na Jacka uwagę.
– Ale jestem uwłaszczony na swojej pracy, wiesz? Czuję się odpowiedzialny za to, co tu się dzieje. I dobrze mi z tym. – Poklepał walizkę stojącą obok leżaka. – Dlatego wrócisz do kurdupla i powiesz, że musi poczekać. A jeśli jeszcze raz zepsujesz mi relaks, wyrzucę cię za burtę. Ponimajesz?
Jacek kiwnął głową, wyprostował się i odszedł od towarzystwa. Zatrzymał się mniej więcej na środku pokładu, zawieszony między Rosjanami, właśnie wychylającym się z kajuty Olą a Azjatami. Popatrzył na umierającego ze stresu Chińczyka. Przejrzał się w jego oczach. Zrozumiał, że są do siebie bliźniaczo podobni. On też nie chciał tego robić. On też nie chciał tam być. On też nie godził się na to, aby jego życie miało zależeć od kilku niezbyt przemyślanych decyzji, które złożyły się na tę absurdalną sytuację. Dubaj, Rosjanie, prostytutki, Chińczycy, walizki z pieniędzmi, plecaczek z laptopem.
I jeszcze ten dziwny Szwed, który nagle zaczął przeklinać.
– Co jest? – spytał Jacek.
– Gliny! – wrzasnął Ola. – Płyną tutaj.
Obaj zbliżyli się do burty, podobnie jak Chińczycy i Rosjanin, który chwilę wcześniej chciał Jacka przez nią wyrzucić. Przyglądali się w milczeniu płynącym w ich stronę motorówkom.
– Jebać ich – rzucił Rosjanin. – Mamy tu tylko imprezę. Nic więcej. Chuja nam zrobią.
***
Jacek nie przypuszczał, że wypluwane przez megafon arabskie komendy mogą brzmieć aż tak niepokojąco. Jak niezrozumiały zwiastun nadciągającej katastrofy.
Przypłynęli dwiema niewielkimi motorówkami. Było ich sześciu: wszyscy w mundurach, wszyscy pobudzeni. Każdy miał broń. Jacek nie rozumiał ani słowa, ale dało się wyczuć, że są wściekli. Że pojawili się tu w konkretnym celu. Jakby doskonale wiedzieli, co zastaną na pokładzie.
Kapitan, który był jedyną osobą na jachcie mówiącą po arabsku, wymienił z policjantami kilka zdań, a następnie pomógł im wejść na pokład. Wyjaśnił pasażerom, że mają robić to, czego tamci zażądają.
Najpierw wymagali od nich dokumentów.
– Po co? – spytał Rosjanin, obdarowując śmiertelnie poważnych policjantów serdecznym uśmiechem.
– Chcą wiedzieć, z kim płynę – wyjaśnił kapitan.
– Przecież jesteśmy tylko turystami. Bawimy się. Nie robimy nic złego.
– To bez znaczenia. Dajcie im paszporty.
– Ale czemu to ma służyć?
– Shut up! – wrzasnął policjant, nerwowo unosząc broń.
W końcu funkcjonariusze zebrali dokumenty od pasażerów. Jeden z nich rozmawiał przez krótkofalówkę, a pozostali pilnowali załogi. Krępy, wąsaty policjant z guzikowatymi oczami i krzaczastymi brwiami szczególnie upodobał sobie Jacka. Gapił się na niego, jakby rozpoznał w nim dawnego znajomego. Takiego, za którym wyraźnie nie przepadał.
Jacek próbował nie panikować. Wmawiał sobie, że to dziwna, choć rutynowa kontrola. Policjanci po prostu wtargnęli na ich wyczarterowany jacht w wyniku nadgorliwości albo z nudów. Nie mogli przecież wiedzieć o nich czegoś, co było dobrze skrywaną tajemnicą. Ale jego umysł sam podsumował negatywne scenariusze, z których każdy kończył się dla niego więzieniem. I to z najróżniejszych powodów.
Po pierwsze, na pokładzie byli Rosjanie, którzy zapewne wylegitymowali się fałszywymi paszportami. Po drugie, płynęły z nimi prostytutki, które nie zrobiły nic, aby ukryć swoją profesję. Po trzecie, na statku znajdowały się dwie walizki wypchane kasą. A po czwarte, jeśliby policjanci połączyli kropki, to w komputerze nerdowatego Chińczyka zapewne mogliby znaleźć największe dziwy tego świata.
Tak czy inaczej, byli udupieni.
Jacek był udupiony.
Kurwa mać.
Ludzie. Znowu ci cholerni ludzie.
Policjant skończył rozmawiać przez krótkofalówkę. Porozumiał się z kolegami. Następnie wszyscy ponownie podnieśli głosy.
– Co oni gadają? – spytał Rosjanin.
– Musimy wejść do kajuty – wyjaśnił kapitan. – Chcą przeszukać pokład.
– Mają do tego prawo? – spytał Jacek.
Kapitan nie odpowiedział. Za to z pokorą i bez gadania wykonał polecenie funkcjonariuszy. A to oznaczało, że prawo było w tym momencie bez znaczenia.
– Suitcase! – krzyknął jeden z Arabów. Wskazał palcem walizkę, która wydawała się przyspawana do dłoni aroganckiego Rosjanina.
– To mój przedmiot osobisty – odparł Rusek. – Nie oddam go.
Arab nie czekał na pozwolenie. Wyszarpał Rosjaninowi walizkę, a potem jego koledzy to samo zrobili z drugą. Wymachując karabinami, wepchnęli pasażerów do kajuty. Zamknęli za nimi drzwi.
Sprawy działy się szybko. Za szybko.
Kiedy Jacek myślał, że już nie może zrobić się dziwniej, stało się coś jeszcze bardziej osobliwego. Dziesięć osób zostało zamkniętych w luksusowej kabinie jachtu, którego wynajęcie kosztowało przynajmniej kilka tysięcy dolarów za godzinę. Otoczeni drogimi alkoholami, dębowymi meblami, skórzanymi kanapami, pozłacanymi dodatkami, ledowym oświetleniem. Było to jedno z najbardziej komfortowych miejsc, w jakich kiedykolwiek przebywał, a mimo to czuł się w nim klaustrofobicznie. Przygnieciony ciężarem swoich czarnych myśli. Ściśnięty w pułapce własnego umysłu. Przerażony.
– Słoneczko, zrób mi tę przyjemność i przestań się mazać. To nam nie pomoże. – Rosjanin zgromił wzrokiem jedną ze szlochających prostytutek. Odwrócił się do Oli. – Rozumiem, że to ty wymyśliłeś ten jacht.
Ola nerwowo pokiwał głową.
– Tak, ale…
– To teraz, kurwa, wymyślisz, jak nas wyciągnąć z tego gówna.
– Mój plecak – wymamrotał bitcoinowiec. – Zdjąłem go, żeby wyciągnąć dokumenty. A teraz oni…
– Ciii… – Rusek przyłożył palec wskazujący do ust. – Nic nie mów, Chinolu. A ty się wreszcie zamknij!
Zdzielił prostytutkę w twarz. Efekt był odwrotny od zamierzonego, ponieważ i ona, i jej koleżanki zaczęły histerycznie wyć.
Nie trwało to jednak długo. Po mniej więcej minucie otworzyły się drzwi. Dwaj policjanci wparowali do środka. Podeszli do kapitana oraz Oli.
– You two. Come with us. The rest stay and wait.
Zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, Arabowie wyciągnęli na zewnątrz kapitana i Olę. W kabinie zapadła cisza. Choć nie na długo.
– Co robisz? – spytał Jacek, kiedy Rusek poderwał się z miejsca.
– Nie będę tu grzecznie siedział i czekał, aż mnie wyruchają w dupę. Idę z nimi pogadać. – Podszedł do drzwi. Nacisnął klamkę. – Co jest, do chuja?!
– Co się stało? – spytał drugi z Rosjan.
– Zamknięte. Te skurwysyny nas uwięziły.
Kiedy Rosjanin mocował się z drzwiami, usłyszeli dobrze znany dźwięk: silniki motorówek. Arabowie odpływali. Najpewniej razem z kapitanem i Olą.
A także z walizkami i plecakiem. Z gotówką i bitcoinami. Ze wszystkim.
Rosjanie połączyli siły. Zaczęli mocno kopać w drzwi. W końcu je wyważyli i wybiegli na zewnątrz. Chwilę później zrobili to Chińczycy, a potem prostytutki.
W kajucie został tylko Jacek.
Nie musiał wychodzić. Wiedział, że na pokładzie nikogo nie ma. Słyszał, że warkot motorówek ucichł. Rozumiał, że sprawy potoczyły się gorzej, niż zakładał. Najgorzej. Katastrofalnie.
Kurwa mać.
W pewnym momencie wszystkie dźwięki ucichły. Do uszu Jacka dochodził jedynie odgłos rytmicznie pracującego klimatyzatora, niemego obserwatora jego upadku. Nie słyszał nawet ciężkich kroków rozwścieczonego Rosjanina, który wrócił do kajuty. Doskoczył do niego i chwycił go za gardło.
To koniec, pomyślał Jacek. Finisz. Ostatnia prosta. Miałem zarobić kupę hajsu, ale zamiast tego zdechnę. Uduszony przez ruskiego gangusa. Uduszony własną chciwością. Uduszony pierdoloną ambicją.
Ale Rosjanin nagle zwolnił uścisk, jakby opadł z sił. Usiadł obok. Ustabilizował oddech. Poprawił mokry kosmyk włosów, który spadł na jego nalaną twarz. Spojrzał na Jacka. I nieoczekiwanie się uśmiechnął.
– Bekniesz za to, Jacuś – przemówił nienaganną polszczyzną. – Bekniesz za to gównem.ROZDZIAŁ 1
TRZY MIESIĄCE PÓŹNIEJ
Szelest opakowania po czipsach, śpiew młodszej siostry i odgłos kibicowskiej trąbki. Każdy z tych dźwięków działał na Michała jak płachta na byka. Ale tylko jeden uważał za zło konieczne.
Odkąd stał się samodzielny finansowo, starał się nie opuszczać meczów piłkarskiej reprezentacji Polski. Szczególnie tych rozgrywanych w Warszawie. Tym bardziej o wysoką stawkę. A gdy do stolicy przyjeżdżała reprezentacja Niemiec, nie mogło go zabraknąć na trybunach. Nawet gdyby każdy z niemal sześćdziesięciu tysięcy kibiców uzbroił się w te cholerne trąbki.
Michał chodził na stadion w pojedynkę. Bez kolegów, którzy traktowali mecze jako okazję do melanżu, bez żony ględzącej przez bite dziewięćdziesiąt minut o jakichś pierdołach. Lubił rozsmakowywać się w wydarzeniach boiskowych, analizować niuanse taktyczne, chłonąć atmosferę stadionową – nawet w czasie najbardziej drętwych meczów. Uwielbiał pogrążać się w zadumie. Często się zastanawiał, jak daleko zaszedłby jako piłkarz, gdyby lata temu nie porzucił kariery po zerwaniu ścięgna Achillesa. Czy mógłby być jednym z nich. Bohaterem z boiska. Facetem, który dostaje niewyobrażalne pieniądze za robienie najprzyjemniejszej rzeczy na świecie – a na pewno jednej z dwóch najprzyjemniejszych.
Było, minęło, pomyślał, wchodząc na trybuny Stadionu Narodowego.
Magia tego miejsca zawsze na niego działała. Ten tłum, ten tumult. Ta podniesiona temperatura stadionowa, rozgrzewająca nawet w zimny listopadowy wieczór. I oczywiście emocje. A w meczach takich jak ten – przeciwko odwiecznemu wrogowi, ucieleśnieniu wszelkiego zła, drużynie ulepionej z historycznych traum i międzypaństwowych zaszłości – atmosfera była gęstsza niż zazwyczaj. Stadion pulsował, jakby za chwilę miał wybuchnąć. A po pierwszej nucie hymnu sześćdziesiąt tysięcy Polaków miało skoczyć do wody i własnoręcznie zatopić pancernik Schleswig-Holstein.
Michał przeciskał się między kibicami. W końcu zlokalizował swoje miejsce – tuż przy schodach, na wysokości narożnika boiska. Nic specjalnego. Ale skoro dostanie się na ten mecz graniczyło z cudem, nie zamierzał wybrzydzać.
– Przepraszam. – Pochylił się, aby zwrócić na siebie uwagę mężczyzny w czapce z daszkiem, właśnie pociągającego spory łyk piwa z plastikowego kubka. – Zajął pan moje miejsce.
– Niemożliwe – odparł mężczyzna.
Michał spojrzał na telefon.
– Sektor G23, rząd trzeci, miejsce czternaste. Może pan sprawdzić swój bilet?
– Mogę, ale nie muszę.
– Byłbym wdzięczny. Może coś się panu pomyliło.
Facet niechętnie odstawił piwo pod nogi, a potem wrogo spojrzał na chłopaka zawracającego mu głowę. Nagle wszystko stało się jasne. Nalana twarz z popękanymi naczynkami, zaczerwieniony kartoflowaty nos, pokaźny bęben piwny przykryty przedpotopowym szalikiem, który magazynował wszystkie bakterie tego świata. Modelowy janusz. Jak z podręcznika o stereotypowych Polakach. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko sarmackich wąsów i skarpet z sandałami.
– Panie, od blisko czterdziestu lat jeżdżę na reprezentację. Jeszcze mi się nie zdarzyło usiąść nie tam, gdzie trzeba.
– Rozumiem i gratuluję, ale mimo wszystko proszę sprawdzić bilet.
– Co za upierdliwy gnojek…
Kiedy Michał zdał sobie sprawę, że lokomotywa z piłkarską karierą odjechała na dobre, wylądował w miejscu, w którym tkwiła większość jego rówieśników – nie wiedział, kim chce zostać. I tak jak wiele osób niemających na siebie pomysłu ani chęci do nauki trafił do Biedronki. Praca na kasie i użeranie się z uciążliwymi klientami nie dały mu odpowiedzi na pytanie, w czym tak naprawdę by się spełnił. Ale nauczyły go grać w gry międzyludzkie. Nadążać za sposobem myślenia zacietrzewionych buraków. Na swój sposób ich tolerować. Wiedział, że koleś ze stadionu do końca będzie obstawał przy swoim. Będzie się upierał, że niczego nie spieprzył. Będzie przekonywał, że ktoś musiał się pomylić. A po wszystkim nawet go nie przeprosi, ponieważ nie ma w sobie choćby pierwiastka przyzwoitości.
Ale kiedy facet skończył swoją krzątaninę i odnalazł bilet, Michał przeżył niemiłe zaskoczenie.
– A nie mówiłem? – Janusz podetknął mu bilet pod nos. – Sektor G23, rząd trzeci, miejsce czternaste. I na co żeś się pan tak mądrzył?
– W takim razie mamy to samo miejsce.
Michał pokazał mu telefon. Janusz zmrużył oczy, wymamrotał coś pod nosem.
– Może żeś pan kupił bilet od konika?
– Jakiego znowu konika… – Michał bezradnie rozłożył ręce. – Proszę pana, kupiłem bilet miesiąc temu w normalnej sprzedaży. Przez internet. Mam pełne prawo do tego miejsca.
Janusz zerwał się na równe nogi. Okazał się znacznie postawniejszy, niż się Michałowi zdawało.
– Co mi tu, gnojku, sugerujesz? – warknął. – Że ukradłem bilet? Że kupiłem fałszywkę?
– Niczego panu nie sugeruję. Po prostu musimy to jakoś wyjaśnić.
– Tu nie ma co wyjaśniać. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Zająłem swoje miejsce i nigdzie się nie wybieram. – Janusz ponownie usiadł, schylił się po piwo. – Gnój jeden. Będzie mi tu oskarżenia rzucał. Idź pan stąd!
Odsuwając się o krok, Michał niechcący trącił kogoś łokciem. Odwrócił się. Stała za nim mniej więcej czterdziestoletnia kobieta w czarnych lokach, ze smartfonem w jednej ręce i torebką w drugiej. Wyglądała na żywo zainteresowaną jego sprzeczką.
– Przepraszam, że się wcinam, ale podsłuchałam waszą rozmowę – oznajmiła. – Mamy z kumpelą ten sam problem.
– To znaczy?
– Kupiłyśmy bilety w pierwszym możliwym terminie, a kiedy przyszłyśmy na stadion, okazało się, że nasze miejscówki są zajęte. Coś musiało się sknocić przy sprzedaży.
– Najwyraźniej. Słyszy pan?
Janusz słyszał, bo musiał słyszeć. Tyle że miał to w dupie. Słowa Michała skwitował niezrozumiałym burknięciem.
– Zresztą proszę się rozejrzeć. – Kobieta zatoczyła ręką okrąg. – Wiem, że eliminacje, Niemcy i w ogóle bitwa pod Grunwaldem, ale do meczu zostało piętnaście minut, a stadion jest wypchany po brzegi. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam.
Michał popatrzył po trybunach. Kobieta miała rację. Stadion był nabity jak autobus do Lichenia. Trudno było dostrzec choćby jedno wolne miejsce.
– Dziwne – powiedział. – Może to jakaś grubsza awaria.
– Sraria, a nie awaria. – Janusz pociągnął kolejny łyk piwa. – Tak czy inaczej, ja nigdzie nie idę.
***
– Mamooo!
Matylda zamknęła powieki. Pierwszy wrzask zawsze jest najgorszy. Przychodzi bez zapowiedzi, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Na szczęście z każdym kolejnym jest lepiej, nawet jeżeli jego natężenie rośnie. Nawet jeżeli autorzy wrzasków – dziewięcioletni ogr i sześcioletnia smoczyca – postanawiają urządzić sobie rykowisko.
– Co znowu? – Matylda odwróciła się do Asi i siedzącego obok niej, choć w tym momencie bardziej na niej, Patryka.
– Patlyk zablał mi smaltfon! – jęknęła dziewczynka.
– I tak się na nim nie znasz – stwierdził Patryk, wracając na swoje miejsce z łupem.
– Ale dostałam go od babci i jest mój. Oddaj! Mamooo!
– Spokój! – Matylda krzyknęła głośniej, niż zamierzała. Głośniej, niż smoczyca i ogr się spodziewali. – Synku, oddaj siostrze telefon. A ty przestań się drzeć. Jeszcze się mecz nie zaczął, a mnie już głowa pęka.
Matylda opadła na fotel, wzięła głęboki wdech, przymknęła oczy. A kiedy je otworzyła i przekręciła głowę, ujrzała rozbawione spojrzenie Sławka, który wesoło bębnił w kierownicę. Nie rozumiała, jak może nie być rozdrażniony tymi wrzaskami. Wkurzało ją, że nie jest zirytowany. Choć doskonale wiedziała, że nie powinna się tak czuć.
– To było do przewidzenia – powiedział.
– Co?
– Że będą się żreć. To ich pierwszy mecz. Pierwszy raz są na stadionie. – Sławek spojrzał na syna we wstecznym lusterku. – Zgrywają małych twardzieli, ale emocje w nich buzują.
– Pewnie tak. Byleby nie narobiły nam wstydu. Twój szef będzie obok. O ile przyjdzie.
– Przyjdzie, przyjdzie. Takie mecze trafiają się raz na ruski rok. Nie przepuści okazji, żeby strzelić selfiaka z trybun.
Matylda odwróciła głowę w drugą stronę. Spojrzała przez szybę na mężczyznę z sąsiedniego samochodu, który uchylił okno, wystawił głowę i zaczął nerwowo wciskać klakson. Wcale mu się nie dziwiła. Po pierwsze, przemieszczanie się po zapchanym podziemnym parkingu Stadionu Narodowego przypominało czołganie się po szkle. A po drugie, on też miał na pokładzie potwory. W dodatku trzy sztuki. Wszystkie w ruchu, wszystkie wnerwiające.
– Co za dramat – jęknął Sławek.
– Na parkingach zawsze jest syf z gilem.
– Ale nie aż taki. Nie poruszyliśmy się od paru minut.
– Może była jakaś stłuczka?
– Chyba tysiąc stłuczek. Zaraz się spóźnimy.
Klaksony się nasiliły. Kilku kierowców próbowało się wydostać z ciągu aut. Kolejni zaczęli gdzieś wydzwaniać albo stukać w telefon. Inni gestykulowali, uderzali w kierownicę, wzdychali, przeklinali. Nerwowość rozprzestrzeniała się niczym wirus.
– Zobacz. – Matylda wyciągnęła przed siebie palec. – Ten facet jakiś czas temu wysiadł z auta. Może się zorientował w sytuacji.
– Zagaję go. – Sławek opuścił szybę. – Przepraszam bardzo! Wie pan może, co tu się dzieje?
Otyły mężczyzna przystanął obok ich samochodu. Pochylił się, jakby musiał się przyjrzeć wszystkim osobom w aucie, zanim zdecyduje się odpowiedzieć.
– Parking jest zapchany, a bramki wjazdowe nie reagują – wyjaśnił.
– Jak to?
– Nie wiem. Coś się spieprzyło. Zresztą tu już chyba nic nie działa.
Sławek spojrzał przed siebie, wprost na nieruchomy sznur pojazdów. Bezdźwięcznie zaklął. Jego beztroska i luz gdzieś wyparowały. Raczej bezpowrotnie.
– Tato, a co, jeśli się spóźnimy na mecz? – spytał Patryk.
– Zdążymy, synku. Zaraz coś wykombinujemy. Będzie dobrze.
Zerknął na Matyldę. Ona w to nie wierzyła. On także.
***
Kolejka do punktu gastronomicznego przypominała wielogłowego i cholernie upartego smoka, który za nic w świecie nie chciał się poruszyć. Gdyby Kamil był sam, pewnie próbowałby temu jakoś zaradzić. Może by kogoś uprosił, zyskując kilka miejsc, może gdzieś się cwaniacko wepchnął, a najpewniej w ogóle olałby te zakupy. Ale nie był sam. Był z Mieszkiem. A jego dziesięcioletni syn wciąż żył w świecie beztroskiej szczerości. Kamil miał więc absolutną pewność, że gdyby tylko wywinął jakiś numer, przy najbliższej możliwej okazji wieść o jego lekkomyślnym zachowaniu dotarłaby do Izy. A ta rozdmuchałaby ją do fakapu na miarę pobicia dziecka.
Nie potrzebował tego. Miał wystarczająco dużo innych problemów. Także z Izą. Zwłaszcza z Izą.
– Chcę cipsy! – krzyknął Mieszko, przyklejając się Kamilowi do nogi i zadzierając głowę do góry. – Cipsy, cipsy, cipsy!
– Synuś, po pierwsze, mówi się „czipsy”, a nie „cipsy”. A po drugie, jeśli się czegoś chce, to co trzeba powiedzieć?
– Poproszę! Poproszę cipsy!
– Czi-psy. Tak jak czitosy. Albo jak czip dla kotka, który wbrew temu, co mówi twoja mamusia, domowemu kocurowi nie jest do niczego potrzebny.
– Czi-psy. I dużą colę. Dużą coca-colę i czipsy!
– Synuś, proszę cię, zachowuj się. Byle jak, ale się zachowuj. Po dużej coli jeszcze przed przerwą będziesz musiał iść siku. Dostaniesz mały napój i małe czipsy, ale nie możesz o tym powiedzieć mamie, okej?
– Oki-doki.
Kamil zapowiedział swojej wkrótce już byłej żonie, że na meczu kupi małemu colę i czipsy. Iza przyjęła to z umiarkowanym entuzjazmem. Choć pewnie równie ozięble przyjęłaby informację, że nakarmi go jarmużem i brokułami. Głupia pinda, pomyślał Kamil. Robiła z dzieciaka zahukanego mnicha. Zero słodyczy, zero kolorowych napojów, zero przyjemności. Tylko szkoła, kolejne zajęcia pozalekcyjne i odrabianie prac domowych. Czasem Kamil odnosił wrażenie, że gdyby nie on i jego rzekoma lekkomyślność, Mieszko powiesiłby się na gaciach od piżamy.
– Tato, a dlaczego Polska nie jest mistrzem świata, skoro mamy najlepszego piłkarza na świecie?
Kamil się uśmiechnął.
– Po pierwsze, Robert jest w wieku twojego taty i już nie zasuwa po boisku tak jak kiedyś. A po drugie, nawet gdyby zasuwał, to sam nie przejdzie z piłką całego boiska.
– A Messiemu kiedyś się udało.
– Robertowi pewnie też się kiedyś udało. Ale żeby Polska była najlepsza na świecie, musiałby to robić w każdym meczu. A to niemożliwe. Piłka to sport zespołowy. Nawet gdybyśmy mieli w drużynie czterech czy pięciu Robertów, nie zostalibyśmy mistrzami świata.
– A ośmiu?
– Prędzej. Ale wtedy potrzebowalibyśmy jeszcze niezawodnego bramkarza i ze dwóch Kamilów Glików w szczytowej formie.
Kolejka nieznacznie posunęła się do przodu, ale wciąż kilka osób było przed nimi. Kamil zerknął na telefon. Dziesięć minut do meczu. Nie zanosiło się na to, aby się wyrobili na hymny. Musieliby olać te cholerne czipsy. Tyle że dla tego biednego dzieciaka były równie ważne jak mecz.
– Tato, a czy jak Robert gra tyle meczów w sezonie, to może być tatusiem na pełny etat?
– A skąd ty znasz takie określenie?
– Nie wiem.
– Nie wiesz? A ja myślę, że wiesz, Miesiu. I że powinieneś zadać to pytanie mamusi. Ona jest tak cholernie mądra, że na pewno zna odpowiedź.
Mieszko spuścił wzrok, zasępił się. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać. A Kamil jak zawsze w takich momentach poczuł, że przegiął. Że nie musiał podnosić głosu. Że niepotrzebnie wyładował się na Bogu ducha winnym dzieciaku zamiast na jego pierdolniętej matce. Cóż, tak oczywiście było prościej. Z Izą nigdy nie potrafił rozmawiać, a co dopiero się kłócić.
Rozczochrał synowi fryzurę. Przytulił go do boku. Trochę pomogło.
Po kolejnych trzech minutach wreszcie doczłapali do kasy.
– Dzień dobry, co dla panów? – zapytał sprzedawca.
– Cipsy! – wrzasnął Mieszko.
Kamil chwycił syna za barki, jakby się bał, że młody uniesie się z radości.
– Najpierw mówi się „dzień dobry”, ty mały barbarzyńco.
– Dzień dobry!
Sprzedawca wydusił z siebie uśmiech.
– Dzień dobry. Co mam podać?
– Poprosimy małe paprykowe czipsy i najmniejszą colę, jaką pan ma.
– Już się robi. – Sprzedawca zaczął wstukiwać zamówienie na ekranie dotykowym. – Paprykowe czipsy i mała cola dla tego młodego człowieka. Coś dla pana?
Kamil nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ stracił sprzedawcę z oczu. Stadion zatonął w ciemności. Rozległy się piski, krzyki, śmiechy.
– Co się stało? – spytał Mieszko.
– Nic, synuś. Po prostu światło zgasło.
– Nie widzę cię, tato.
Kamil mocno ścisnął jego dłoń.
– Nie bój się, trzymam cię. Nic się nie stało. Zaraz ktoś włączy zasilanie awaryjne i zrobi się jasno.
I rzeczywiście, chwilę później zrobiło się widniej. Tyle że zamiast awaryjnego zasilania zadziałał instynkt samozachowawczy tłumu, który dziesiątkami smartfonów rozświetlił stadionowe korytarze. A po upływie kilku następnych sekund z tych samych telefonów rozległy się piknięcia, skrzeknięcia, beknięcia, pierdnięcia oraz dziesiątki innych głupkowatych dźwięków esemesowych powiadomień.
I zaczęła się panika.
– Co, kurwa?!
– Co to ma znaczyć?!
– Ty też to dostałaś?
– Co jest, do chuja?!
– To chyba jakiś żart.
– Boże drogi!
Telefon Kamila również piknął. Spojrzał na wyświetlacz. A potem, nie zważając na obecność Mieszka, siarczyście zaklął:
– Ja pierdolę!
– Tatusiu, boję się…
***
Na trybunach nastała ciemność.
Michał rozglądał się dookoła, próbując zrozumieć, co się dzieje, ale z każdej strony odpowiadały mu głosy zaniepokojenia. Tylko janusz, który bronił swojej miejscówki jak konstytucji, sprawiał wrażenie zadowolonego z takiego obrotu wypadków.
– Jupitery zgasły – rzucił w eter. – Powtórka z Chorzowa. Wtedy pomogło nam to orżnąć Szwedów.
– W Chorzowie padło kilka lamp z powodu deszczu, a wygraliśmy dzięki Szczęsnemu – odparł Michał. – Też byłem na tym meczu.
– Muszę znaleźć koleżankę – oznajmiła kobieta, która chwilę wcześniej próbowała ich pogodzić.
– Nie pękaj, dziewczyno – powiedział janusz. – Zaraz młodzież odpali świecidełka i będzie po sprawie. Zobacz, już się robi widno.
Michał sam wyjął telefon, kilkukrotnie przesunął palcem po ekranie i uruchomił latarkę. Oświetlił rozrechotaną gębę starca, a potem twarz kobiety, która podobnie jak on wyjęła smartfon i zaczęła nerwowo stukać w klawiaturę, zapewne konstruując wiadomość do koleżanki. Poczuł wibrację. Rozległa się kanonada dzwonków esemesowych.
Spojrzał na ekran. Odczytał wiadomość.
Struchlał.
– Co takiego?! – zdziwiła się kibicka. Przeniosła wzrok z telefonu na Michała. – Pan też to dostał?
– Chyba wszyscy dostali.
– Co znowu? – zainteresował się janusz.
– Wiadomość z RCB.
– Skąd?
– Z Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Pan nic nie dostał?
– Nie wiem. Nie zaglądam do tego cholerstwa w czasie meczu.
Michał jeszcze raz spojrzał na wiadomość. A potem drżącym głosem ją odczytał. Po trosze dla janusza, po trosze dla siebie, po trosze z bezradności.
– „Uwaga! Rozpoczął się atak nuklearny na Polskę. Jeśli możesz, natychmiast zejdź do schronu”.
– Bzdura! – prychnął janusz. – Jaki atak! Przecież to… Ej!
Michał poczuł, że coś ochlapało mu buty. Opuścił telefon i zobaczył przetaczający się po betonie plastikowy kubek, z którego chwilę wcześniej wredny starzec sączył piwo. Poczuł popchnięcie. Potem następne. A później przytłoczyła go kakofonia dźwięków: odgłosy upadających przedmiotów, stukot butów, krzyki, piski.
Stadion ogarnęła panika.
– Kurwa mać! – wrzasnął janusz. – Ludzie, czy wyście powariowali?! Siedźcie na dupie. Nie ma żadnego ataku. – Spróbował się schylić po przewrócony kubek. – To tylko… Auuu! Kurwa! Auuu!
Wychylając się, stracił równowagę i spadł z krzesełka, którego tak zaciekle bronił. Chwilę później zaczął się po nim przetaczać tłum. Każdy próbował wydostać się z sektora.
Michał skierował na janusza snop latarki. Przez dłuższą chwilę stał jak wryty. Sparaliżowany okolicznościami. Odrętwiały. Otumaniony. A potem zrobił to, co podpowiedział mu instynkt.
Razem z innymi ruszył do wyjścia.
***
– Wspaniale. – Sławek trzasnął w kierownicę. – Najpierw szlabany, teraz światło. Ciekawe, co następne się zesra.
– Tata zabluźnił, tata zabluźnił!
Sławek odwrócił się do córki. Spróbował się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu to wyszło.
– Nie zabluźnił, tylko użył wulgarnego słowa. I to wcale nie najgorszego na świecie. Gdy dorośli się denerwują, czasem im wolno.
– Czemu światło zgasło? – spytał Patryk.
– Nie wiadomo, synku – włączyła się Matylda. – Pewnie jest jakaś awaria.
Matylda zerknęła na telefon. Dziewiętnasta pięćdziesiąt pięć. Wiedziała, że się spóźnią na mecz. Skoro nie znaleźli miejsca parkingowego w ciągu czterdziestu minut, nie było najmniejszych szans, aby udało im się w pięć, zwłaszcza że musieliby jeszcze wydostać się z tej betonowej pułapki i dotrzeć na trybuny. Wyglądało na to, że wszystko sprzysięgło się przeciwko nim: niedziałające szlabany, awaria oświetlenia, coraz większy bajzel generowany przez sfrustrowanych kierowców.
Tylko czekała na ostatni akt dramy. Na to, aż do ich małych trolli dotrze, że są spóźnieni. Wiedziała, że ukręcą z tego inbę gorszą od najgorszych inb, jakie mogliby zafundować im obcy ludzie, klęska żywiołowa czy wszelkie zjawiska paranormalne razem wzięte.
Dyskretny urok rodzicielstwa, pomyślała.
Zawibrował jej telefon. Odblokowała ekran. Odczytała wiadomość.
– O kurwa – zaklęła.
– A teraz mama! Mama zabluźniła! Mama zabluźniła…
– Co się stało? – spytał Sławek.
– RCB podaje, że zaczął się atak nuklearny na Polskę.
– Co?!
– Sprawdź telefon. – Sławek przechylił się w fotelu, aby wyjąć z kieszeni smartfon. – I co?
– Też dostałem.
– Czyli to nie jest żart. To nie jest, kurwa, żart.
– Mama bluźni! Mama bluźni! Mama bluźni…
Matylda odwróciła się do córki. Chciała ją uciszyć. Ale potem dotarło do niej, że to nie ma najmniejszego sensu. Bo będzie tylko gorzej. O wiele gorzej.
– Co robimy? – spytała.
– Nie wiem. Nie mam pojęcia – westchnął Sławek.
Matylda rozejrzała się na boki. Otaczający ich chaos zdawał się coraz gwałtowniejszy.
– Jesteśmy pod ziemią – zauważyła. – Powinniśmy tu być bezpieczni.
– Jeśli w miasto ma pierdolnąć atomówka, nikt nie jest bezpieczny.
Sławek otworzył drzwi.
– Co robisz?
– Sprawdzę, czy to prawda.
– Jak?
– Musi tu być jakiś ochroniarz albo steward.
– I co ci powie?
– Nie wiem, kurwa. Może to tylko testy bezpieczeństwa.
– Testy? Na pięć minut przed meczem z Niemcami?
– Wiem tyle co ty. Sprawdź w necie, czy coś o tym piszą, a ja kogoś poszukam.
Wysiadł i zatrzasnął drzwi.
Matylda zamiast zrobić to, o co ją prosił, patrzyła, jak przeciska się między samochodami, które nagle zaczęły się poruszać w przód, w tył i do boku, krótko i nerwowo, jak w jakimś nieskoordynowanym robotycznym tańcu mającym ich uwolnić ze ścisku. Sekundę później straciła go z oczu. A potem usłyszała trzask. W jednym z pojazdów rozległ się alarm.
– Co się dzieje? – spytał Patryk płaczliwym głosem.
– Zaczekajcie tutaj.
Matylda wysiadła. Ruszyła przed siebie. Minęła kilka samochodów i ujrzała Sławka przeciskającego się między pojazdami. Gestykulującego, zdezorientowanego, nieco niefrasobliwego. Sławka, którego dobrze znała. Sławka, którego pokochała. Jej Sławka. A potem, mimo wściekle wyjącego alarmu, znowu usłyszała ten odgłos. Trzask. A zaraz po nim przeraźliwy jęk człowieka, z którym zamierzała spędzić resztę życia.
– Sławeeek! – wydarła się.
Nie zważając na parkingowe zamieszanie, pobiegła w kierunku męża.
***
– Tatusiu, co się stało? – spytał Mieszko.
Kamil skierował światło latarki na twarz syna, niechcący go oślepiając. Zdążył jednak zauważyć, że dziecko jest przerażone. Bo choć Mieszko nie rozumiał, co się dzieje, wiedział, że jest źle. Musiał wiedzieć, skoro zamiast pójść na trybuny, gdzie zamierzał zajadać się czipsami, popijać colę i od czasu do czasu zerkać na Lewandowskiego, ojciec ciągnął go przez tłum, w którym ludzie przekształcili się w bestie: przeklinające, wrzeszczące, płaczące, zderzające się ze sobą. I pędzące we wszystkich kierunkach.
– Musimy stąd wyjść – powiedział Kamil. – I to jak najszybciej.
– Ale dlaczego?
– Trzymam cię mocno, ale ty też się pilnuj.
– Dlaczego wychodzimy?
– Później ci to wytłumaczę. Teraz musisz się mnie słuchać.
Kamil próbował przebić się wzrokiem między dziesiątkami głów, wyciągniętych rąk i ściskanych w dłoniach telefonów z latarkami. Szukał szklanych drzwi, przy których powinni stać stewardzi, o ile zdecydowali się pozostać na stanowiskach. Znał mniej więcej układ stadionu i wiedział, że prędzej czy później na nie trafią. Nie mogli nie trafić. Wystarczyło tylko tam dotrzeć, zanim ich zadepczą. Potem powinno już być łatwiej: tłum się przerzedzi, zaczerpnie świeżego powietrza, zracjonalizuje. Otrząśnie się z paniki i spróbuje na chłodno ocenić, co się stało. W końcu to mógł być tylko bardzo, bardzo głupi żart.
Kiedy Kamil się nad tym zastanawiał, z głośników rozległ się dźwięk. TEN dźwięk. Sygnał, który Kamil i pozostali mieszkańcy stolicy słyszeli w każdy pierwszy dzień sierpnia o godzinie siedemnastej, w rocznicę rozpoczęcia powstania warszawskiego.
Syrena alarmowa.
– Boże drogi, to prawda! – krzyknął któryś z kibiców. – Atakują nas!
– Co to za dźwięk? – spytał Mieszko.
Kamil jeszcze mocniej ścisnął jego dłoń.
– Pilnuj się, synuś, proszę cię.
– Ale, tatusiu…
– Pilnuj się, powiedziałem. Bez względu na to, co by się działo, masz być przy mnie.
Dzieciak się rozryczał, a jego płacz zlał się z syreną i desperackimi okrzykami kibiców, które wybuchały niczym ładunki na polu minowym. Sytuacja stawała się dramatyczna.
– Ludzie, uspokójcie się, bo się zadepczemy! – wrzasnęła jakaś kobieta. – Wszyscy chcemy stąd wyjść. Spokojnie!
– Kurwa, co za bydło! – warknął Kamil, a następnie spojrzał na Mieszka. – Jesteśmy już blisko, synuś. Trzymasz się?
Gdy popatrzył na zapłakaną twarz syna, przyszło mu do głowy, że powinien wziąć go na ręce. Dla jego bezpieczeństwa, dla komfortu psychicznego młodego, dla uzyskania pewności, że ta durna kwoka, z którą się rozwodził, nie będzie robiła mu z tego powodu wyrzutów.
Ale zanim to uczynił, poczuł uderzenie w bark. Potężne, jakby się zderzył z graczem futbolu amerykańskiego. Na tyle silne, że mimowolnie puścił rękę Mieszka. A kiedy ponownie próbował się z nim połączyć, nie był w stanie, ponieważ wdarło się między nich stado dzikich bestii. Najgorszych ze wszystkich: ulepionych z białek, tłuszczów i wody; z kości, mięśni, stawów oraz żył, w których buzowała adrenalina.
– Tato! – zawył Mieszko. – Tatusiu! Nie widzę cię! Tatusiu! Auuu!
– Mieszko! Mieszkooo! Kurwa!
Kamil wreszcie przedarł się przez stado i zobaczył syna.
Ale było już za późno.