Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Eszelon do Samarkandy - ebook

Data wydania:
21 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,00

Eszelon do Samarkandy - ebook

"Śpij, mój chłopcze,

Śpij — i zbudź się mężczyzną.

Już koń osiodłany i napięta cięciwa,

Czasy cię wzywają. Narody czekają."

Jest rok 1923, Diejew, młody weteran wojny domowej w Rosji, dostaje rozkaz przewiezienia pięciuset dzieci w wieku od 2 do 12 lat z dotkniętego klęską głodu Powołża do Samarkandy. Przez lata służby w transporcie woził wszystko, co mogło poruszać się po torach: od zarekwirowanego ziarna i bydła po tłuszcz wielorybi w cysternach. Nigdy jednak dzieci. Mimo to z zapałem przystępuje do wykonania zadania. Nie zrażając się licznymi przeciwnościami i wykazując się nieoczekiwaną pomysłowością, kompletuje skład eszelonu oraz wyposażenie wagonów, zbiera załogę i pasażerów – sieroty z okolicznych domów dziecka. Wyruszając w tę podróż, Diejew nawet nie przypuszczał, jak wielu wyzwaniom będzie musiał sprostać i jak bardzo zmieni się jego życie.

Eszelon do Samarkandy to trzecia po powieściach Zulejka otwiera oczy i Dzieci Wołgi książka Guzel Jachiny, której akcja rozgrywa się we wczesnym okresie sowieckim. Tym razem autorka stworzyła na podstawie historycznych przekazów przejmującą opowieści o dramacie głodujących, bezdomnych dzieci skazanych przez los na życie na marginesie społeczeństwa. Inspiracje czerpane ze źródeł znalazły odzwierciedlenie nie tylko w fabule powieści, ale także w warstwie językowej, a szczególnie w przydomkach nadawanych sobie przez dziecięcych bohaterów.

Kategoria: Socjologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7392-856-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PIĘĆ­SET

Ka­zań

.

Cztery ty­siące wiorst – tyle do­kład­nie miał do Tur­kie­stanu po­ciąg sa­ni­tarny Ko­lei Ka­zań­skiej. Po­ciągu jed­nak jesz­cze nie było – roz­kaz sfor­mo­wa­nia go pod­pi­sano wczo­raj, dzie­wią­tego paź­dzier­nika dwu­dzie­stego trze­ciego roku. Pa­sa­że­rów także nie było, na­le­żało ze­brać ich w do­mach dziecka i w sie­ro­ciń­cach, dziew­czynki i chłop­ców od lat dwóch do dwu­na­stu, tych naj­słab­szych i naj­bar­dziej wy­nisz­czo­nych. Je­dy­nym, co po­ciąg miał, był na­czel­nik – Die­jew, młody fron­to­wiec wojny do­mo­wej. Świeżo mia­no­wany.

– Dzieci – za­miast po­wi­ta­nia po­wie­dział do niego do­wódca wy­działu trans­por­to­wego Cza­ja­now. – Pięć­set głów. Do­star­czyć z Ka­za­nia do Sa­mar­kandy. Peł­no­moc­nic­two i in­struk­cje do­sta­niesz od se­kre­ta­rza.

Przez lata służby w trans­por­cie Die­jew wo­ził wszystko, co mo­gło po­ru­szać się po to­rach – od za­re­kwi­ro­wa­nego ziarna i by­dła po tłuszcz wie­lo­rybi w cy­ster­nach, przy­słany przez Nor­we­gię dla gło­du­ją­cego Po­wołża. Ni­gdy jed­nak dzieci.

– Kiedy wy­jazd?

– Choćby ju­tro. Ze­sta­wisz skład i leć, Die­jew, leć jak ptak! Dzieci dłu­giej po­dróży nie lu­bią, sam się wkrótce prze­ko­nasz.

Taka to i roz­mowa – kilka mi­nut, nie wię­cej. Nie wia­domo tylko, co zna­czyło to dziwne „sam się prze­ko­nasz”. Nie było kiedy się za­sta­na­wiać. Za­sta­na­wiać się mogą starcy, ci mają dużo czasu.

W pierw­szej ko­lej­no­ści udał się do dwor­co­wego kie­row­nic­twa. Obie­cali mu po­skro­bać po ką­tach i wy­skro­bali za­le­d­wie je­den wa­gon, ale za to daw­nej pierw­szej klasy, nie­gdyś w szla­chet­nie nie­bie­skim, a te­raz bla­do­sza­rym ko­lo­rze, z go­be­li­no­wymi obi­ciami, tylko gdzie­nie­gdzie po­dar­tymi, z nie­mal ca­łymi lu­strami i z ob­szer­nym ho­lem, gdzie można było na­wet tań­czyć walca. Kie­dyś mie­ściła się tam po­dróżna bi­blio­teka i stał for­te­pian, a te­raz kró­lo­wała wy­szczer­biona że­liwna wanna (pew­nie prze­tasz­czono ją z prze­działu ła­ziebno-pral­ni­czego, a po­tem o niej za­po­mniano). W oto­cze­niu pu­stych pó­łek na książki i po­czer­nia­łych kin­kie­tów wy­glą­dała głu­pio. Die­jew skrzy­wił się, ale wa­gon wziął. Obi­cia po­le­cił ze­drzeć w cho­lerę, a kin­kiety usu­nąć. W prze­dziale za­miast ele­ganc­kich sia­tek ba­ga­żo­wych nad­bu­do­wać dwu- i trzy­pię­trowe pry­cze. Wannę zo­sta­wić. Za­żą­dał także pie­cyka, żeby można było grzać wodę do my­cia dzieci, ale wy­zwano go od bur­żu­jów, po­mysł z go­rącą wodą odło­żył więc na póź­niej.

Na drugi wa­gon trzeba było cze­kać do na­stęp­nego dnia. Przy­to­czono go z Czer­wo­nej Górki, gdzie przez cztery lata stał na ty­łach pa­ro­wo­zowni. Die­jew po­pa­trzył na zdo­bycz i aż się wzdry­gnął, bo nie był to zwy­kły wa­gon, tylko po­dróżna cer­kiew. Pew­nie dla­tego tak długo po­kry­wał się ku­rzem na wra­ko­wi­sku, że nie da­wał się przy­spo­so­bić do ra­dziec­kich po­trzeb. Po­zie­le­niały brąz z ko­puły można było, dajmy na to, zdjąć, oł­tarz ro­ze­brać. Ale gdzie po­dziać zdo­bione łu­kowe okna? I ko­kosz­niki pod da­chem? Die­jew przy­jął i ten wa­gon. Je­dyna po­cie­cha, że pa­kowny. „Na ile pię­ter bę­dziemy sta­wiać pry­cze?” – za­py­tał bry­ga­dzi­sta ar­telu cie­śli, przy­glą­da­jąc się z po­dzi­wem wy­so­kiemu su­fi­towi. „Niech bę­dzie na trzy!” – mach­nął ręką Die­jew. Pew­nie zmie­ści­łyby się całe cztery, ale dzieci mo­głyby się bać wspi­naczki na samą górę.

Wa­gon ku­chenny przy­słano kilka dni póź­niej spod Sym­bir­ska. Było to nie­duże pu­dełko na ko­łach, zbite byle jak z he­blo­wa­nych de­sek, a póź­niej ła­tane nie­he­blo­wa­nymi i dyktą; z okna w su­fi­cie ster­czała rura pie­cyka. Mó­wiono, że na sym­bir­skich śle­pych to­rach od dzie­więt­na­stego roku stoi jesz­cze dużo ta­kich ru­pieci i że coś z tego mo­głoby się Die­je­wowi przy­dać, ale je­chać tam i spraw­dzać nie było kiedy.

Wresz­cie roz­for­mo­wano pa­sa­żer­ski, który przy­je­chał z Mo­skwy, i pięć wa­go­nów do­łą­czono do składu Die­jewa, a ko­le­ja­rze, z uwagi na pstro­ka­tość, zdą­żyli na­zwać go „gir­landą”. Wszyst­kie te wa­gony były trze­ciej klasy, prze­siąk­nięte pa­pie­ro­so­wym dy­mem i za­pa­sku­dzone do osta­tecz­no­ści – nie cie­śli po­trze­bo­wały, tylko grun­tow­nego sprzą­ta­nia. Die­jew tak już jed­nak za­drę­czył dwor­cową zwierzch­ność żą­da­niami (wszystko „nie­zwłocz­nie!”, „w tej chwili!” i „ko­niecz­nie!”), że sprzą­ta­czy mu od­mó­wiono. Splu­nął, na­brał kilka wia­der wody i sam wziął się do szo­ro­wa­nia.

Tu po­ja­wiła się ona. Die­jew roz­cią­gał się wła­śnie na mo­krej pod­ło­dze, pró­bu­jąc szmatą wy­gar­nąć spod ławki stos sło­necz­ni­ko­wych łu­sek, gdy tuż przy jego twa­rzy sta­nęły dwa woj­skowe ka­ma­sze. Pod­niósł wzrok wy­żej – szczu­płych ły­dek nie ozda­biały żoł­nier­skie onuce, tylko de­li­katna wełna poń­czoch.

– Za­bójca – za­częła roz­mowę. – Dla­czego się guz­dra­cie?

Stro­pił się Die­jew. Jesz­cze wy­żej pod­niósł wzrok – czarna spód­nica, wą­ska, pod nią ostre ko­lana.

– Kiedy wy tu­taj jeź­dzi­cie kał­du­nem po pod­ło­dze, umie­rają dzieci.

Usi­łu­jąc wy­do­stać się spod ławki i usiąść, grzmot­nął się głową o jej brzeg.

– Ktoś ty? – W obec­no­ści ko­biet Die­jew tra­cił pew­ność sie­bie, dla­tego za­wsze zwra­cał się do nich „ty” i za­cho­wy­wał wy­zy­wa­jąco.

– Ko­mi­sarz od dzieci. Po­jadę z wami do Sa­mar­kandy, je­śli ze­chce­cie wstać z ka­łuży i przy­stą­pić do wy­ko­ny­wa­nia roz­kazu.

– Na­zy­wasz się ja­koś, ko­mi­sa­rzu?

– Biała.

Die­jew nie zro­zu­miał, czy to imię, czy na­zwi­sko, ale nie zde­cy­do­wał się do­py­tać.

Była od niego star­sza, ale nie o tyle, żeby mo­gła być jego matką. Ra­czej star­szą sio­strą. Miała ładną, su­rową twarz, taką, że choćby od razu na pla­kat. Włosy ja­sne, krótko ostrzy­żone, ster­czące we wszyst­kie strony. Spoj­rze­nie zaś wład­cze jak u woj­sko­wego do­wódcy. Pod ta­kim spoj­rze­niem chciało się na­tych­miast ze­rwać i sta­nąć na bacz­ność, ale Die­jew się po­wstrzy­mał: bez po­śpie­chu nie­dbale przy­gła­dził włosy (przy oka­zji strą­cił z czoła kilka sło­necz­ni­ko­wych łu­sek) i wrzu­cił szmatę do wia­dra (woda bry­znęła pani ko­mi­sarz na buty), wciąż sie­dząc na pod­ło­dze.

– To chyba po­mo­żesz w sprzą­ta­niu, to­wa­rzyszko Biała? Czy też po­wie­ziemy dzieci w chle­wie?

– Po­mogę – od­po­wie­działa po­waż­nie. – Ale w nocy, kiedy dzieci będą spały.

– Wy­cho­dzi na to, że ja i ty nie bę­dziemy? – ode­zwał się pro­stacko Die­jew. Wcale nie chciał być ob­ce­sowy, ale głupi ję­zyk sam to chlap­nął.

Za­raz zro­biło mu się wstyd nie­sto­sow­nego żartu. Wstał, strzą­snął kurz z pod­wi­nię­tych spodni i go­łych ko­lan. Zo­rien­to­wał się, że pa­trzy na go­ścia do góry – ko­mi­sarz Biała była wyż­sza od niego o całe pół głowy.

– Oba­wiam się, Die­jew, że spać nam się nie uda – po­wie­działa, pa­trząc na niego uważ­nie, a on przyj­rzał się wresz­cie jej oczom, sza­rym i chłod­nym. – Nie uda do sa­mej Sa­mar­kandy.

Kilka chwil póź­niej szedł już obok Bia­łej. Nie tyle szedł, ile dro­bił po­śpiesz­nie po mo­krych od mżą­cego desz­czu to­rach, sta­ra­jąc się nie po­tknąć i nie pu­ścić bie­giem.

Biała stą­pała sze­roko po pod­kła­dach, mimo że nogi miała po dziew­czę­cemu smu­kłe, a fi­gurę szczu­płą, z tru­dem roz­po­zna­walną pod ob­szerną kurtką ści­śniętą w ta­lii pa­skiem. Die­jew ob­ser­wo­wał szyb­kie ru­chy jej kwa­dra­to­wych ka­ma­szy i my­ślał o tym, że na pewno kryją się w nich małe, wą­skie stopy. Po­tknął się, za­klął i ode­gnał nie­sto­sowną myśl.

– Będą pró­bo­wali zwięk­szyć kwotę – nie zga­dzaj­cie się! – Biała mó­wiła szybko, nie za­da­jąc so­bie trudu od­wró­ce­nia głowy ku roz­mówcy. Strze­lała zda­niami przed sie­bie, mu­siał więc przy­śpie­szyć kroku, żeby usły­szeć wska­zówki. – Będą pró­bo­wali wci­snąć cho­rych jako do­cho­dzą­cych do zdro­wia – nie zga­dzaj­cie się!

Die­jew ni­jak nie mógł wy­ro­zu­mieć, z kim nie po­wi­nien się zga­dzać. In­nymi słowy, do kogo tak bez­li­to­śnie strze­lała sło­wami ko­mi­sarz?

– Za­czną brać na li­tość – zwa­laj­cie wszystko na mnie. Tak wła­śnie mów­cie: Ta Biała jest taka za­sad­ni­cza i nie­czuła, że nie da się z nią do­ga­dać, to nie czło­wiek, tylko ka­mień...

– Ale na­czel­ni­kiem esze­lonu je­stem ja – przy­po­mniał na wszelki wy­pa­dek Die­jew.

– Na­czel­ni­kiem je­ste­ście wy – zgo­dziła się Biała – ale zwa­laj­cie wszystko na mnie. A jesz­cze le­piej milcz­cie, ja sama wszystko po­wiem.

Ty­łami dworca wy­szli do mia­sta i wkrótce zna­leźli się w sa­mym cen­trum, gdzie na głów­nym placu stał pa­łac z gra­nitu i mar­muru z po­tęż­nymi ko­lum­nami i oknami znacz­nie wyż­szymi niż wzrost czło­wieka – nie­gdyś sie­dziba Zgro­ma­dze­nia Zie­miań­skiego, a obec­nie ka­zań­ski punkt roz­dziel­czy nu­mer je­den. Tu­taj z bliż­szych i dal­szych za­kąt­ków Czer­wo­nej Ta­ta­rii zwo­żono dzieci, któ­rych nie mo­gli albo nie chcieli wy­kar­mić ro­dzice; stąd miała po­cho­dzić lwia część pa­sa­że­rów po­ciągu Die­jewa.

Z bli­ska jed­nak punkt nie wy­glą­dał na pa­łac, lecz na ob­lę­żoną twier­dzę. Jego piw­niczne okna za­bite były na głu­cho de­skami, w nie­któ­rych miej­scach dwiema ich war­stwami, a strze­li­ste okna par­teru za­sło­nięte ar­ku­szami bla­chy i dyktą. Ko­lumny z bia­łego mar­muru po­kry­wała siatka pęk­nięć. Ściany tak gę­sto upstrzone były dziu­rami, że wy­da­wało się, iż wznie­siono je z wy­jąt­kowo kru­chego i po­ro­wa­tego ka­mie­nia (Die­jew od razu roz­po­znał owe wy­rwy: małe od kul, więk­sze od po­ci­sków). Gmach wy­glą­dał su­rowo i nie­przy­stęp­nie, jakby wo­kół wciąż sza­lała wojna do­mowa. Przed kim bro­nili się ci we­wnątrz? Czyżby przed ob­le­ga­ją­cymi pla­cówkę dziećmi?

A dzieci za­le­gały wszę­dzie wo­kół – na gra­ni­to­wych scho­dach wej­ścio­wych i wzdłuż ścian na roz­ście­lo­nych ga­ze­tach – tu­zin albo pół­tora ma­łych brud­nych ciał oku­ta­nych w szmaty po same brwi i znie­ru­cho­mia­łych pod desz­czem. Die­jew nie raz wi­dział po­dobny ob­ra­zek, ale ni­gdy nie za­sta­na­wiał się, dla­czego dzieci leżą na ze­wnątrz, a nie w środku.

Po po­chy­łym pod­jeź­dzie dla po­jaz­dów kon­nych Biała po­de­szła do głów­nego wej­ścia i za­stu­kała. Brak od­po­wie­dzi. Za­stu­kała jesz­cze raz, moc­niej, szarp­nęła szczel­nie za­mknięte drzwi – znowu bez re­zul­tatu. Wspięła się na palce i kilka razy ude­rzyła dło­nią w dyktę za­sła­nia­jącą otwór okienny – omal się przy tym nie zra­niła w rękę o gwóźdź.

Twier­dza mil­czała. Le­żące u jej pod­nóża dzieci także.

Nikt na­wet nie drgnął. Kilka par oczu z ospa­łym za­cie­ka­wie­niem śle­dziło ru­chy ko­biety i tylko je­den chło­pa­czek – drobny, z opa­loną na brąz twa­rzą przy­po­mi­na­jącą brudny ziem­niak – usiadł wy­god­niej, żeby nie prze­ga­pić przed­sta­wie­nia. Do niego wła­śnie zwró­ciła się Biała.

– Dla­czego nie otwie­rają? – za­py­tała przy­jaź­nie.

Die­jew zdzi­wił się – ani wład­czego tonu, ani su­ro­wego spoj­rze­nia. Jed­nak to­wa­rzyszka ko­mi­sarz po­trafi roz­ma­wiać po ludzku!

Chłop­czyna mil­czał przez chwilę, pa­trząc gdzieś w górę, skąd spa­dały drobne kro­ple desz­czu.

– Zja­wi­li­ście się tro­chę późno – wy­ce­dził nie­chęt­nie. – Przyjdź­cie ju­tro, z rana są milsi.

– Po­trze­bu­jemy te­raz – wes­tchnęła Biała. – Może jest ja­kiś spo­sób... Po­móż.

Znowu nie od­po­wie­dział od razu, jakby słowa do­cie­rały do niego z da­leka.

– A co będę z tego miał?

– Po­wiem, jak do­stać się do przy­tułku. Żeby nie na­pra­szać się tu­taj pod drzwiami, nie wy­cie­rać spodniami ganku. I żeby opie­kunki same wzięły cię pod ło­kieć, wpro­wa­dziły do środka, umyły, na­kar­miły i za­pro­wian­to­wały.

– Za­le­wasz – chło­pak wy­szcze­rzył się, po­ka­zu­jąc czarne zęby.

– Dzi­siaj o pół­nocy na Uj­ściu bę­dzie ob­ława: Ko­mi­sja do spraw Dzieci i mi­li­cja prze­cze­szą brzeg. Zła­pa­nych roz­wiozą po przy­tuł­kach. Wszy­scy, któ­rzy chcą pod dach, po­winni przed za­cho­dem być na Uj­ściu. A kto nie chce, niech wy­nosi się w dia­bły i nie plą­cze pod no­gami. Ła­piesz? Prze­każ swoim.

Ziem­nia­czana twarz skrzy­wiła się, po­ru­sza­jąc nie­do­wie­rza­jąco brwiami i po­cią­ga­jąc no­sem.

– Nóż mi w serce, gwoź­dzie w oko! – Biała ude­rzyła się za­ci­śniętą dło­nią w pierś, jakby wbi­jała szty­let mię­dzy że­bra, po czym jej twarz roz­pro­mie­niła się i po­ja­wił się na niej po­ro­zu­mie­waw­czy uśmiech. – A te­raz po­móż – po­pro­siła po­wtór­nie.

Chło­pak wstał po­woli, le­d­wie uno­sząc koń­czyny, jakby nie po­ru­szał się po lą­dzie, tylko po dnie rzeki, i pod­szedł do drzwi wej­ścio­wych. Od­wró­cił się do nich ple­cami i w jed­nej chwili utra­ciw­szy całą le­niwą płyn­ność ru­chów, za­cie­kle za­bęb­nił pię­tami i pię­ściami – wa­lił tak gwał­tow­nie, że cięż­kie, po­kryte la­kie­rem drewno za­drżało, a za­wiasy za­skrzy­piały.

– Trzeba było moc­niej ło­mo­tać – wy­ja­śnił, nie prze­ry­wa­jąc, lekko zdy­szany od swo­jej gło­śnej ro­boty. – Ich weź­miesz tylko prze­bo­jem!

– Po­wie­dziano, że nie ma miejsc! – po mi­nu­cie roz­le­gło się skąd­ciś z góry.

Chło­pak jed­nak wciąż wa­lił z równą siłą, wkrótce więc w drzwiach za­zgrzy­tał klucz. Wtedy na­tych­miast od­sko­czył w bok, a mio­tła, która wy­pa­dła ze szpary, mach­nęła w po­wie­trzu na próżno.

– Precz stąd, szelmy! – w drzwiach uka­zała się im­po­nu­jąca ko­bieca po­stać, która ma­chała mio­tłą ni­czym mie­czem. – Precz, do wszyst­kich dia­błów!

– A cóż to za cy­ta­delę tu­taj urzą­dzi­li­ście? – Biała mó­wiła bar­dzo ci­cho i z taką groźbą, że Die­jewa ści­snęło w brzu­chu. – Wojna dawno się skoń­czyła.

– Dla jed­nych się skoń­czyła, a dla in­nych wciąż trwa – nie tra­ciła re­zonu klucz­nica. – Prze­cież roz­niosą cały za­kład! Nie ja je­stem winna, że co­dzien­nie jest ich tu­taj cała ar­mia! I gdzie ich wszyst­kich?

Biała, nie mó­wiąc wię­cej ani słowa, po­stą­piła na­przód, a ogromna ko­bieta od­su­nęła się i opu­ściła mio­tłę. Die­jew smyr­gnął jej śla­dem w gę­stą ciem­ność gma­chu z na głu­cho za­bi­tymi oknami.

– To­wa­rzy­sze, wy do kogo? – klucz­nica wciąż jesz­cze gme­rała przy drzwiach – w ciem­no­ściach nie mo­gła tra­fić klu­czem w dziurkę ostat­niego z kilku zam­ków. – Do­kąd to, to­wa­rzy­sze? Hej!

Biała tym­cza­sem już ru­szyła sze­ro­kimi re­pre­zen­ta­cyj­nymi scho­dami do góry, tam gdzie z pię­tra są­czyło się świa­tło. Die­jew po­spie­szył za nią, ale po­tknął się o coś mięk­kiego – pra­wie upadł. Znowu się po­tknął i znowu pra­wie upadł. Ciem­ność krzyk­nęła cie­niutko, a po­tem za­pisz­czała prze­śmiew­czo:

– To­wa­rzy­sze!

W mroku nie spo­sób było cze­go­kol­wiek doj­rzeć. Die­jew za­trzy­mał się, ma­ca­jąc przed sobą rę­kami – na­tra­fił na kilka wy­go­lo­nych głó­wek.

– To­wa­rzy­sze! – chi­chot z dru­giej strony. – Do­kąd to?

– Na ku­dy­kiną górę! – od­po­wie­dziano. – Z krzy­wym ko­stu­rem!

– Po­pa­trzeć na chmurę!

– Albo wy­pić po­li­turę!

– Albo wtrząch­nąć kon­fi­turę!

Pół­mrok wy­peł­niły głosy, śmiech i wes­tchnie­nia.

– Wal­nąć su­te­nera!

– I jesz­cze – por­tiera!

– I jesz­cze – fro­tera!

– Bez lipy, cho­lera!

– Ci­sza! – wark­nęła klucz­nica gdzieś u pod­nóża scho­dów.

Die­jew wy­tę­żał wzrok i ba­da­jąc prze­strzeń przed sobą, po­śpie­szył za Białą przez tłum dzie­cia­ków, które roz­sia­dły się na stop­niach. Jego dło­nie ze­śli­zgi­wały się z ogo­lo­nych głów, a nogi na­tra­fiały na czy­jeś ra­miona i plecy. Naj­bar­dziej oba­wiał się na ko­goś na­stą­pić, ale dzieci były o wiele szyb­sze – od­su­wały się na boki, otwie­ra­jąc przej­ście, jak ła­wica ma­łych ry­bek, które roz­pra­szają się na wi­dok dra­pież­nika.

Im wy­żej Die­jew wcho­dził, tym ja­śniej ro­biło się wo­kół i tym więk­szy był tłum dzieci. Na po­de­ście schody roz­ga­łę­ziały się, za­krę­ca­jąc ostro w lewo i w prawo na pię­tro. Tu­taj można już było do­strzec oczy – brą­zowe, żółte, czarne, nie­bie­skie, zie­lone – które ły­pały ze­wsząd z za­cie­ka­wie­niem. Dzie­ciaki były drobne i jed­na­kowo wy­strzy­żone. Je­den chło­pak chyba nie miał ucha, ale może w pół­mroku tak się tylko wy­da­wało.

Na pię­trze w oby­dwie strony otwie­rał się sze­roki ko­ry­tarz. Duże drzwi – kie­dyś białe ze zło­tymi mo­no­gra­mami, a te­raz złusz­czone do ciem­nego drewna – pro­wa­dziły do we­wnętrz­nych po­miesz­czeń. Z głębi ko­ry­ta­rza śpie­szyła do go­ści drob­niutka dama w oku­la­rach, naj­wy­raź­niej pra­cow­nica przy­tułku. Biała nie za­cze­kała jed­nak na ko­bietę – lek­ce­wa­żąc jej po­śpiech, otwo­rzyła główne drzwi i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem we­szła do środka. Die­jew, który czuł się nie­zręcz­nie, wszedł za nią. Miałby sam tłu­ma­czyć się z bez­ce­re­mo­nial­nego naj­ścia?

Wszedł i zdę­biał – zna­lazł się w sali ba­lo­wej. Przez ogromne okna – nie­mal wszyst­kie miały całe szyby, tylko nie­które za­tkano szma­tami – wle­wało się dzienne świa­tło. Su­fit był nie­zwy­kle wy­soki, trzeba było za­drzeć głowę, żeby zo­ba­czyć wie­lo­po­zio­mowy ży­ran­dol, gi­gan­tyczny ni­czym pa­ro­wóz (wszyst­kie jego ża­rówki były po­tłu­czone, ale reszta cała). Od ży­ran­dola bie­gły fa­lami po su­fi­cie gip­sowe kwiaty i czarne pęk­nię­cia. Tam też, wy­soko, uno­sił się bal­kon dla or­kie­stry, z białą ba­lu­stradą, pod­party pod­nisz­czo­nymi, ale wciąż jesz­cze peł­nymi wdzięku ko­lum­nami.

Cała ta ogromna prze­strzeń tak była na­bita dzie­ciar­nią, że przy­po­mi­nała dwor­cową po­cze­kal­nię. Pa­ra­pety za­słane były szma­tami i za­mie­nione w miej­sca do spa­nia, na każ­dym gnieź­dziło się po trzech, czte­rech mal­ców. Za le­żanki słu­żyły także skrzynki, wa­lizki, wy­peł­nione czymś worki i ze­sta­wione, ob­ło­żone sia­nem stosy ksią­żek, które cią­gnęły się po par­kie­cie dłu­ga­śnymi rzę­dami (książki były dro­gie, w skó­rza­nych albo tek­tu­ro­wych zdo­bio­nych okład­kach, naj­pew­niej ja­kieś dzieła ze­brane). Ci, dla któ­rych za­bra­kło miej­sca do spa­nia albo sie­dze­nia, le­żeli wprost na pod­ło­dze, po­kry­wa­jąc ją war­stwą brud­nych, bla­dych koń­czyn i wy­chu­dłych twa­rzy.

Na przy­by­łych nikt nie zwró­cił uwagi: miesz­kańcy przy­tułku ga­pili się przez okna, rżnęli w karty, ga­dali, drze­mali, iskali wszy, po­pa­try­wali bez­myśl­nie w su­fit. Die­jew ni­gdy jesz­cze nie wi­dział tylu dzieci w jed­nym miej­scu. Od tak wielu go­łych pięt i ostrzy­żo­nych na łyso głów za­częło mie­nić mu się w oczach. W uszy wdarł się zgiełk gło­sów:

– Nam nie pierw­szy­zna psinę wtra­jać! Ob­żar­li­śmy się jak bąki i nic, ży­jemy...

– Moja matka stała wten­czas nad gro­bem, zie­mia po­ka­zała jej już swoje czarne pa­zurki...

– Co ty, chło­pie, mi tu opo­wia­dasz?! Jak mi się za­chce, nie będę cię py­tał. My kuci na cztery nogi, jak na­ple­ciemy – pchła się nie zo­rien­tuje.

– O Prze­naj­święt­sza Pa­nienko, Matko Boża, Kró­lowo Nieba i Ziemi! Wej­rzyj na moje cier­pie­nie...

– Tu­taj też kar­mią par­szy­wie: jesz – woda, pi­jesz – woda, srać ni­gdy ci się nie uda...

– Twój Mo­zżu­chin przy moim Do­ugla­sie Fa­ir­bank­sie to jak mysz przy sło­niu!...

– Kiedy we­zmą mnie siłą, wspo­mnę matkę miłą...

– Ech, sio­strzyczko, mó­wię do niej, je­cie z okropną po­wagą, po pro­stu jak Le­nin...

– To­wa­rzy­sze! Wy z Nar­kom­prosu?

Ko­bieta w oku­la­rach za­dy­szała się po krót­kim biegu (Die­jew z bli­ska zo­ba­czył, że jej upięte w kok rzad­kie włosy są cał­ko­wi­cie siwe, a szczu­pła po­stura nie jest oznaką mło­do­ści). Jed­nak Biała nie za­mie­rzała się za­trzy­mać – kro­czyła zde­cy­do­wa­nie mię­dzy roz­ło­żo­nymi na pod­ło­dze dzie­cię­cymi cia­łami, ob­ra­ca­jąc głowę we wszyst­kie strony.

– Moje na­zwi­sko Sza­piro. – Ko­bieta wy­prze­dziła Die­jewa, z tru­dem zrów­nała się z Białą i truch­tała obok, sta­ra­jąc się zaj­rzeć w twarz dziw­nemu go­ściowi. – Kie­row­niczka Sza­piro.

– Ogólna liczba dzieci w pla­cówce? – Biała mó­wiła wy­jąt­kowo su­ro­wym to­nem, jakby z góry po­tę­piała każdą od­po­wiedź.

– Czte­ry­sta pięć­dzie­siąt. – Kie­row­niczka zdjęła oku­lary i nie za­trzy­mu­jąc się, prze­tarła je brze­giem dzia­nego ka­fta­nika, chyba w na­dziei, że przez czy­ste szkła le­piej przyj­rzy się przy­by­łej. – Po obie­dzie bę­dzie jed­nak wię­cej, cze­kamy na trans­port z Je­ła­bugi.

– Ile z nich zdro­wych?

– Za­leży, kogo na­zwiemy zdro­wym. W la­za­re­cie i na kwa­ran­tan­nie czter­dzie­ścioro sied­mioro dzieci... – twarz kie­row­niczki wy­ra­żała co­raz więk­szy nie­po­kój, a od­dech sta­wał się krót­szy. – A może wy z Nar­komz­drawu?

Zmu­sza­nie star­szego czło­wieka do ta­kiego po­śpie­chu nie było wła­ściwe. Czy Biała to ro­zu­miała? Wy­daje się, że nie, lub może prze­ciw­nie – ro­zu­miała do­sko­nale.

– Ile dzieci z ogól­nej liczby zdro­wych ma wię­cej niż pięć lat?

– Około dwóch trze­cich... Chcia­ła­bym jed­nak... do­wie­dzieć się... – Sza­piro od­dy­chała z co­raz więk­szym tru­dem. – To­wa­rzyszko?...

Die­je­wowi zro­biło się wstyd.

– Biała – przed­sta­wił to­wa­rzyszkę. – Ko­mi­sarz Biała z Ko­mi­sji do spraw Dzieci.

– Ko­mi­sja! – Sza­piro na­tych­miast się roz­pro­mie­niła, za­po­mi­na­jąc o za­dyszce. – W końcu so­bie o nas przy­po­mnie­li­ście. Bez was gi­niemy, gi­niemy... Dla­czego nie uprze­dzi­li­ście? Przy­go­to­wa­ła­bym wszyst­kie dane i ze­sta­wiła li­stę pro­ble­mów, żeby nie na chyb­cika...

– Nie śpiesz­cie się – Biała przy­glą­dała się oknom i ścia­nie mię­dzy nimi. Deszcz na ze­wnątrz pa­dał moc­niej i po odła­żą­cym tynku spa­dały już na par­kiet duże kro­ple.

Nie przy­glą­dała się zwy­czaj­nie, lecz da­wała do zro­zu­mie­nia, że wi­dzi i po­tę­pia. To jed­nak zdu­mie­wa­jąca ma­niera, żeby nie tylko słowa i ge­sty, ale na­wet spoj­rze­nia za­mie­niać w za­rzuty! Nie ko­bieta, tylko żmija.

– Po pierw­sze, oczy­wi­ście, po­miesz­cze­nia – za­częła Sza­piro. – Sami wi­dzi­cie, ja­kie tu mamy wa­runki! Ci z Nar­kom­prosu uwa­żają, że dali nam pa­łac i po spra­wie. Ale jak żyć w tym pa­łacu? Czy o tym po­my­śleli? Jak się uczyć? A spać? A cho­ro­wać? To nie są wa­runki dla dzieci.

– To prawda – przy­tak­nął Die­jew (bar­dzo chciał wes­przeć biedną kie­row­niczkę). – A gdzie łóżka?

– W Zgro­ma­dze­niu Zie­miań­skim nie spano, to­wa­rzy­szu. – Sza­piro z wyż­szo­ścią po­trzą­snęła głową. – Tu­taj tań­czono na ba­lach i uczto­wano. Oto na­sze naj­lep­sze łóżko.

Klep­nęła dło­nią uliczną ławkę, którą przy­nie­siono z ja­kie­goś parku. Kłę­biła się na niej grupa mal­ców, przy­kryta je­dwab­nym, wy­szmel­co­wa­nym do osta­tecz­no­ści ob­ru­sem z frędz­lami, który już dawno utra­cił ko­lor.

– Nie ma dnia bez ko­lej­nego trans­portu! Gdzie mam umie­ścić tych wszyst­kich ewa­ku­owa­nych? – Sza­piro dra­ma­tycz­nie roz­ło­żyła chu­dziut­kie star­cze rączki, co upodob­niło ją do wy­stra­szo­nego pa­jączka. – W do­datku każ­dego dnia pod­rzutki. Wy­wie­si­li­śmy na­wet in­for­ma­cję na drzwiach: „Wielka prośba, żeby nie­mow­lęta za­no­sić od razu do Domu Dziecka!”. Ad­res po­da­li­śmy, ale matki są albo nie­pi­śmienne, albo uparte – każ­dego ranka znaj­du­jemy na scho­dach jedną, dwie ku­ku­łeczki, cza­sami trzy...

Die­jew po­czuł na so­bie czy­jeś spoj­rze­nie. Od­wró­cił się – przez szyby drzwi bal­ko­no­wych pa­trzyło na niego kilka gip­so­wych po­są­gów; za­pewne wy­nie­siono je na bal­kon jako rze­czy zbędne. Nie­które miały ob­tłu­czone nosy. Po ich nie­ru­cho­mych twa­rzach spły­wał deszcz.

– ...a jesz­cze co­dzien­nie nie­zor­ga­ni­zo­wani, po dzie­się­cioro, pięt­na­ścioro. Idą i idą, wciąż idą. Idzie nie tylko Ta­ta­ria, przy­cho­dzą też Czu­wa­sze, Mor­dwini, Niemcy spod Sa­ra­towa, a na dniach przy­szła Kał­mu­cja. Pod­rostka, po­wiedzmy, nie wpusz­czę. Ale trzy­latka? Serce się kraje.

– Czy to z nad­mier­nej do­broci za­bi­li­ście okna bla­chą? – Po obej­ściu sali Biała za­wró­ciła i ener­gicz­nie ru­szyła do wyj­ścia, zu­peł­nie jakby to ona była tu­taj go­spo­dy­nią i opro­wa­dzała go­ści.

Die­je­wowi zro­biło się nie­przy­jem­nie od ostrego tonu i szorst­kiego za­cho­wa­nia to­wa­rzyszki – aż za­zgrzy­tał zę­bami. Nie ko­mi­sarz od dzieci, tylko feld­fe­bel na placu!

– Dla­czego wy tak? – Sza­piro le­d­wie na­dą­żała za Białą. – Par­ter i piw­nice do ni­czego się nie na­dają, nie można tam trzy­mać na­wet by­dła. Zimą na ścia­nach szron gruby na pa­lec, a wio­sną i je­sie­nią wody po ko­lana. Okna bez szyb od wojny. Ko­minki nie dzia­łają, ka­na­li­za­cja za­pchana. Gdyby Ko­mi­sja po­mo­gła...

Roz­mowę prze­rwał dziwny, prze­cią­gły dźwięk – do­bie­gał skądś z góry, spod su­fitu. W pierw­szej chwili Die­je­wowi wy­da­wało się, że to sy­rena. Jed­nak nie, to wyło dziecko. Nie pła­kało, lecz wła­śnie wyło roz­pacz­li­wie i długo, z rzadka tylko prze­ry­wa­jąc dla na­bra­nia od­de­chu. Na­wet Biała za­trzy­mała się i od­wró­ciła na dźwięk. Kie­row­niczka tylko mach­nęła ręką z re­zy­gna­cją:

– Nie zwra­caj­cie uwagi, to Czu­wasz Sie­nia. Wkrótce się uspo­koi.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: