Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Etiuda życia. Saga Różany Jar. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
16 października 2025
38,90
3890 pkt
punktów Virtualo

Etiuda życia. Saga Różany Jar. Tom 3 - ebook

Aleksandra Orłowa, córka rosyjskiego oficera i polskiej patriotki, ucieka z petersburskich salonów do położonego w sercu zaboru rosyjskiego podlaskiego Różanego Jaru. W tym miejscu, naznaczonym tajemnicami i konspiracją, odnajduje swój azyl. Jednak spokój jest tu złudny. Wkrótce zostaje uwikłana w sieć intryg, gdzie carscy śledczy, tacy jak bezwzględny Mienszykow, depczą po piętach polskim spiskowcom.

Jej serce zostaje rozdarte między dwoma mężczyznami. Stefan, charyzmatyczny konspirator, który znika i wraca, z każdą nieobecnością stając się coraz bardziej obcy, aż do tragicznego końca. I Igor, rosyjski oficer, który z pozoru jest jej wrogiem, a jednak w cieniu poświęca dla niej swoją karierę i wpływy, stając się jej cichym obrońcą. W świecie pełnym pozorów, gdzie dawni przyjaciele okazują się szpiegami, a rzekomi zdrajcy działają dla sprawy, Aleksandra musi nauczyć się odróżniać prawdę od kłamstwa.

Czy ucieczka do swobodniejszego Krakowa, pod pretekstem małżeństwa z Igorem, okaże się prawdziwym wyzwoleniem, czy tylko kolejną maskaradą? Czy w obliczu upadających imperiów i narodzin niepodległej Polski znajdzie siłę, by zbudować nowe życie i odnaleźć prawdziwy dom – nie tylko dla siebie, ale i dla przyszłych pokoleń?

„Etiuda życia” to poruszająca opowieść o nadziei, przetrwaniu i niezłomnej wierze w to, że nawet po największych burzach, życie toczy się dalej. To opowieść o kobietach, które pomimo osobistych tragedii i historycznych zawirowań, trwają, śpiewając pieśń o wolności i miłości, która potrafi odmienić wszystko. To historia o odwadze i poświęceniu w imię wyższych wartości. To wreszcie opowieść o Polsce, która pomimo przeciwności losu, nigdy nie traci nadziei na wolność

Ta książka uwodzi czytelnika tym, czym najbardziej lubimy być uwodzeni – sielską atmosferą ziemiańskiego dworu, skrywaną tajemnicą, miłością, dla której nie widać szans na spełnienie, i spiskową działalnością. Jej bohaterka wzrusza czytelnika determinacją w dążeniu do odkrycia dziedzictwa swojej matki - Polki i chęcią niesienia pomocy jej rodakom. Dajcie się uwieść i wzruszyć.

Serdecznie polecam!

Katarzyna Maludy, autorka Sagi warszawskiej i cyklu Cień od wschodu

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68560-67-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ostrówek, Różany Jar, kwiecień 1906 rok

Jest taki rodzaj ciszy, która zwiastuje nieszczęście – ciężka, gęsta, przesiąknięta oczekiwaniem. Cisza, która sprawia, że nawet ptaki przestają śpiewać, jakby one też wyczuwały nadchodzącą katastrofę.

Taka właśnie cisza zapadła nad Różanym Jarem tego kwietniowego wieczoru. Fioletowy zmierzch okrywał Ostrówek jak całun. To była ta szczególna pora między dniem a nocą, gdy światło miesza się z cieniem, gdy wszystko wydaje się możliwe i nic nie jest pewne. Powietrze stało nieruchomo, choć zwykle o tej porze wiatr przynosił od rzeki zapach wiosennych roztopów. Nawet stare lipy przed dworem znieruchomiały, jakby bały się poruszyć choćby jednym listkiem.

W tej ciszy kroki Mienszykowa, Iwanowa i Kriukowa na schodach dworu brzmiały jak wystrzały. Żwir na ścieżce chrzęścił pod ich butami – miarowo, nieuchronnie, jakby odmierzał czas do czegoś, co miało nadejść. Każdy krok brzmiał jak wyrok – powolny, nieodwołalny. Kriukow szedł pół kroku za Mienszykowem, jego cień na żwirze wydawał się dłuższy i ciemniejszy niż powinien o tej porze.

W oknach dworu odbijały się ostatnie promienie zachodzącego słońca, sprawiając, że szyby zapłonęły czerwienią – jak ostrzeżenie.

Aleksandra stała w drzwiach, na swoim ramieniu czuła ciepło dłoni Stefana. Ojciec skinął jej głową – w tym geście było więcej zrozumienia niż w jakichkolwiek słowach. Wszyscy wiedzieli, że zaręczyny to tylko zasłona dymna, rozpaczliwa próba ochrony tego, co najważniejsze.

Mienszykow zatrzymał się przy czarnym automobilu i zapalił papierosa. Błysk zapałki na moment rozświetlił jego twarz – ostrą, drapieżną.

– Panie Wołkow. – Jego głos przeciął wieczorną ciszę. – Jutro zapraszam pana do mnie, do Lipowej. Zatrzymałem się w domu przy rynku, tym z zielonymi okiennicami. – Uśmiechnął się, choć jego oczy pozostały zimne. – Mamy do omówienia pewne… rodzinne i państwowe sprawy.

Kriukow, wsiadając do auta, rzucił im spojrzenie, od którego powietrze zdawało się marznąć. Jego usta wykrzywiły się w grymasie, mogącym być zarówno uśmiechem, jak i zapowiedzią zemsty.

Gdy niechciani goście zniknęli za zakrętem, Aleksandra głęboko odetchnęła. Stefan objął ją mocniej, jakby chciał ją ochronić przed tym, co miało nadejść. Tylko Igor i Siergiej stali jak posągi – ich twarze zastygły niczym maski, które nosiło się na petersburskich salonach.

– On nigdy nie przyjeżdża bez powodu – powiedział cicho Orłow, nie patrząc na nikogo konkretnego. – Ktoś go przysłał i wiele wie.

– Ojcze… – zaczęła Aleksandra, ale Siergiej uniósł dłoń.

– Nie dziś, Saszeńka. – Jego głos złagodniał. – Dziś świętujemy twoje… rzekome zaręczyny.

Igor drgnął, słysząc tę pauzę. Wymienili spojrzenia z Orłowem – krótkie, ale pełne znaczenia. Obaj wiedzieli, że tam, gdzie pojawiał się Wasyl Pietrowicz Mienszykow, następnego dnia zaczynały się aresztowania. A list, którego nie pokazał… Igor przypomniał sobie plotki z Petersburga. O tym, jak Mienszykow potrafił jednym dokumentem niszczyć całe rodziny.

W oddali, nad lasem otaczającym Ostrówek, wschodził krwawy i pełny księżyc. Stefan i Aleksandra byli dziedzicami tego miejsca, zgodnie z testamentem, ale oboje czuli, że ich władanie Różanym Jarem może okazać się krótsze, niż ktokolwiek przypuszczał.

Natalia pierwsza przerwała ciszę:

– Może wejdziemy do środka? Herbata czeka.

Ale nikt się nie poruszył. Stali tak jeszcze chwilę, wpatrując się w aleję lipową, jakby spodziewali się, że automobil zawróci. W powietrzu unosił się zapach hiacyntów i nadchodzącej burzy. Gdzieś w oddali zahukała sowa, a w parku za dworem zaszeleściły kroki – pewnie któryś z młodych konspiratorów śpieszył z meldunkiem. Różany Jar żył własnym życiem, skrywając tajemnice jak studnia, której dna nikt nigdy nie zbadał. Mienszykow zamierzał być pierwszy?

Łuna nad lasem pociemniała, pierwszy podmuch wiatru przyniósł zapach deszczu. Stefan poruszył się niespokojnie.

– Muszę sprawdzić stajnię – powiedział cicho. – Jeśli będzie burza… – nie dokończył.

Wszyscy wiedzieli, że to pretekst. W stajni, w dawnym schowku na siano, trzymali najważniejsze dokumenty. Stefan musiał je zabezpieczyć, zanim Mienszykow zacznie węszyć. Przed odejściem dotknął dłoni Aleksandry – krótko, jakby przypadkiem.

Igor obserwował tę scenę z twarzą jprzypominającą maskę. Jego palce, zaciśnięte na poręczy schodów, pobielały od wysiłku.

Pułkownik Orłow odchrząknął.

– Saszeńka, może rzeczywiście czas na herbatę. – Spojrzał znacząco na córkę.

– I trzeba sprawdzić, co u Zosi – dodała Aleksandra. W tym całym zamieszaniu z przyjazdem Mienszykowa prawie zapomniała o swojej służącej. Dziewczyna od rana czuła się gorzej, a teraz, w ciąży…

Spojrzała pytająco na Natalię.

– Jest w swoim pokoju – odpowiedziała kuzynka. – Kazałam jej się położyć, kiedy zaczęło się to całe przedstawienie z zaręczynami.

Ostatnie słowo zabrzmiało dziwnie gorzko w ustach Natalii. Aleksandra przyglądała się kuzynce uważnie. Coś się zmieniło w jej twarzy, odkąd Mienszykow wspomniał o liście. Jakby cień przemknął pod skórą.

Błyskawica rozdarła niebo, na moment oświetlając park. W jej świetle Igor dostrzegł sylwetkę przy furtce – wysoką postać w wojskowym płaszczu. Kiedy błysnęło ponownie, nikogo już tam nie było.

– Wejdźmy do środka – powiedział stanowczo Orłow. – Ta noc jeszcze się nie skończyła.

W holu było ciepło i jasno, ale Aleksandrze wydawało się, że cienie w kątach są głębsze niż zwykle. Zatrzymała się przy schodach, nasłuchując kroków Stefana w parku. Pierwsza kropla deszczu uderzyła w szybę jak ostrzeżenie.

– Będzie burza – szepnęła Natalia, zapalając kolejne lampy.

– Już jest – odpowiedział Igor, nie odrywając wzroku od okna. – Już jest.

Dwór zdawał się oddychać niepokojem. W każdym skrzypnięciu podłogi, w każdym trzasku ognia w kominku czaiła się nerwowość. Domownicy krążyli jak zaniepokojone duchy – to wchodząc, to wychodząc z pokojów, jakby żadne miejsce nie dawało już schronienia.

Aleksandra zastała Zosię w półmroku oficyny. Dziewczyna leżała na łóżku, ale jej oczy były szeroko otwarte, wpatrzone w sufit.

– Panienka się mną nie powinna kłopotać – odezwała się, nim Aleksandra zdążyła cokolwiek powiedzieć. Jej głos brzmiał dziwnie żywo, jakby gorączka dodała jej sił. – Ja i tak stąd pójdę, do ojca wrócę. Po co mam tu ciężarem być? Panienka teraz swoje zmartwienia ma, te obce i w ogóle… – Zosia uniosła się na łokciu, a jej policzki płonęły. – A u ojca to może i krzyczeć będą, może i złorzeczyć, ale swojego kąta nikt mi nie odbierze. Bo to tak nie można, żeby panienka przeze mnie…

– Zosiu. – Aleksandra przerwała ten potok słów, siadając na brzegu łóżka. Czuła pod palcami szorstkie płótno pościeli, słyszała przyspieszony oddech dziewczyny.

Nagle rozległo się pukanie drzwi. Igor stał w progu, jego sylwetka odcinała się od światła lampy na korytarzu.

– Wybacz, Aleksandro, muszę już jechać. – Jego głos był miękki, ale oczy pozostały czujne. – Jutro… jutro zobaczymy, co dalej.

Kiedy wyszedł na dziedziniec, deszcz już ustał. Mokry żwir chrzęścił pod butami, gdy kierował się w stronę stodoły. Znalazł Stefana dokładnie tam, gdzie się spodziewał – na stercie siana, z kolanami podciągniętymi pod brodę jak chłopiec. Blask latarni rzucał na jego twarz głębokie cienie.

– Musisz zniknąć – powiedział bez wstępu Igor. – Dziś, zaraz.

Stefan nawet nie drgnął.

– Żebyś miał wolną drogę? – Ton jego głosu ociekał goryczą. – Żebyś mógł udawać narzeczonego bez przeszkód?

– Żeby ona miała szansę przeżyć to, co nadchodzi. – Igor postąpił krok do przodu. W jego oczach błysnęła stal. – Mienszykow nie przyjechał tu z kurtuazji. On…

– On co? – Stefan zerwał się na równe nogi. Stali teraz twarzą w twarz, dwa cienie w półmroku stodoły. – Myślisz, że nie widzę, jak na nią patrzysz? Jak wszyscy udajecie, że te zaręczyny to tylko gra? Przecież ty chciałbyś, żeby to była prawda.

– Jeśli zostaniesz, zginiesz. – Igor cedził słowa przez zaciśnięte zęby. – A ona razem z tobą.

Przez moment wydawało się, że Stefan go uderzy. Zamiast tego roześmiał się – krótko, bez wesołości.

– Dobrze – powiedział wreszcie. – Dobrze.

Godzinę później, gdy księżyc przebijał się przez chmury, przemykał przez park z małym zawiniątkiem pod pachą. Każdy krok był jak kamień u szyi – ciężki od wyrzutów sumienia. „Nie odchodź więcej bez pożegnania – jej słowa z ostatniej rozłąki dźwięczały mu w uszach. – Nie zniosę kolejnego poranka, gdy okaże się, że zniknąłeś bez wieści”.

A teraz? Znów wymykał się jak złodziej z własnego domu. On – dziedzic Różanego Jaru, on – który przysięgał, że niczego się nie boi. Kłamstwo. Bał się. Nie śmierci – tej nigdy się nie lękał. Bał się, że Igor może mieć rację. Że jego obecność sprowadzi na nią nieszczęście, że już zawsze tak będzie.

Przystanął przy różanym żywopłocie. Kiedyś, dawno temu, właśnie tutaj pocałował ją po raz pierwszy – tak namiętnie. Aleksandra plotła wtedy wianek z polnych kwiatów, a w jej włosach błyszczały krople rosy. „Zostań – szeptała wczoraj, wtulona w jego ramię. – Nie możemy wiecznie uciekać. Ojciec nam pomoże”.

Nie możemy. A jednak właśnie to robił – uciekał. Kolejny raz. Jak tchórz, jak… Zacisnął pięści. Nie, nie jak tchórz. Jak człowiek, który ma więcej do stracenia niż własne życie. Bo życie jej i wszystkich we dworze było więcej warte niż jego głupia duma.

Księżyc schował się za chmurą, kiedy Stefan przekraczał granicę parku. Nie obejrzał się za siebie. Wiedział, że jeśli to zrobi, jeśli zobaczy światło w jej oknie – nie zdoła odejść. A musiał. Dla niej. Zawsze dla niej. W kieszeni trzepotał list – niedokończony, niedoręczony. „Moja najdroższa…” Nie, tym razem nie będzie listu. Listy można przechwycić, listy mogą zabić. Tylko pamięć pozostanie bezpieczna – pamięć jej uśmiechu, jej głosu, zapachu jaśminu we włosach. I może tym razem los okaże więcej łaski. Może tym razem rozłąka nie potrwa długo.

W salonie Siergiej i Natalia trwali przy stygnącej herbacie. Cukier na spodku rozpuszczał się nietknięty, tworząc lepką plamę. Natalia bawiła się łyżeczką, wystukując na porcelanie jakiś nieistniejący rytm.

– Wiesz – odezwała się nagle – zawsze zastanawiałam się, dlaczego herbata w nocy smakuje inaczej.

Siergiej uniósł brew.

– Bo w nocy – odpowiedział powoli – wszystko smakuje jak tajemnica.

Zapadła cisza przerywana tylko tykaniem zegara i trzaskiem dogasającego ognia w kominku. Siergiej patrzył na swoją filiżankę, jakby na dnie szukał odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie zadał.

– Miałaś rację, Natalio – odezwał się wreszcie, a jego głos był ochrypły, zmęczony. – Powinienem cię wtedy posłuchać. To miejsce… – urwał, szukając słów. – To miejsce zawsze przyciągało nieszczęście. Najpierw Maria, teraz… – Potrząsnął głową, jakby odpędzał niechciane myśli.

Natalia przestała stukać łyżeczką.

– Nie mogłeś wiedzieć – powiedziała cicho.

– Mogłem. – W jego głosie zabrzmiała gorycz. – Mogłem nie pozwolić jej tu przyjechać. Różany Jar to pułapka, zawsze nią był. Szczególnie teraz, w tych czasach, gdy każdy czyhający w cieniu może okazać się donosicielem. – Odstawił filiżankę. Porcelana zabrzęczała głucho o spodek. – A ja? Pozwoliłem własnemu dziecku wpaść prosto w sidła. Saszeńka jest jak jej matka. Zbyt ufna, zbyt…

– Zbyt podobna do ciebie – przerwała mu Natalia. – Ma tę samą siłę.

Siergiej spojrzał na nią z ukosa. Płomień świecy odbijał się w jego oczach jak dalekie wspomnienie.

– Siłę? – zaśmiał się cicho, bez wesołości. – Czy siła wystarczy, gdy Mienszykow zacznie swoje śledztwo? Gdy zacznie grzebać w przeszłości? On nie przyjechał tu dla zaręczyn czy plotek o konspiratorach. On… – urwał, wsłuchując się w nocną ciszę dworu.

Natalia czekała, aż dokończy, ale Siergiej zapatrzył się w okno, za którym księżyc przedzierał się przez chmury. W jego twarzy było coś, czego nigdy wcześniej u niego nie widziała – strach. Nie o siebie, ale o to wszystko, co mogło runąć jak domek z kart za jednym podmuchem wiatru historii. Uwięziony między miłością a obowiązkiem. Kolejny raz.2

Rozpacz ma różne odcienie – jak niebo przed burzą, jak morze podczas sztormu. Aleksandra znała je wszystkie. Siedząc przy oknie swojej sypialni, przesuwała palcami po zimnej szybie, jakby chciała narysować mapę własnych, straconych złudzeń. Park tonął w przedświcie, a ona już wiedziała. Wiedziała, zanim pierwsza służąca przemknęła przez dziedziniec, zanim usłyszała szept Natalii na korytarzu. Stefan odszedł. Znowu.

Przeczuwała, że tak się stanie. Już wczoraj, podczas tej farsy przy kolacji. W jego oczach czaiła się ta sama determinacja, ten sam cień, który zawsze zwiastował jego zniknięcie. Bo Stefan zawsze uciekał – nie przed śmiercią czy bólem, ale przed świadomością, że przez niego ktoś inny będzie cierpiał. Zwłaszcza ona.

Gorzki śmiech zamarł jej w gardle. Jeszcze rok temu… Boże, czy to naprawdę był tylko rok? Przyjechała do Ostrówka jak do ziemi obiecanej, uciekając od petersburskich salonów, gdzie życie toczyło się według ściśle określonych zasad. Menuet pozorów i konwenansów, gdzie każdy gest był wyreżyserowany, każde słowo wyważone jak w aptece. Kukiełki na sznurkach imperialnej władzy – oto czym wszyscy byli, nawet jej ojciec w swoim błyszczącym mundurze.

A Ostrówek? Ostrówek miał być jej wyzwoleniem. Śmieszne – szukać ratunku w kraju, gdzie samo słowo „wolność” było występkiem, gdzie za polski wiersz zsyłano na Sybir, gdzie każdy szept mógł być donosem, a każde westchnienie – zdradą.

Promień wschodzącego słońca przeciął pokój na pół, odbijając się w lustrze. Aleksandra zobaczyła w nim swoją twarz – bladą, z cieniami pod oczami. Czy to ta sama dziewczyna, która marzyła o szczęściu? Która wierzyła, że miłość może wszystko zmienić? Miłość. Też rodzaj niewoli, może nawet okrutniejszy niż kajdany. Bo kajdany można skruszyć, a co zrobić z sercem, które bije nie swoim rytmem? Które budzi się w nocy, nasłuchując kroków, które nie nadejdą?

Śmiać się czy płakać? Aleksandra nie wiedziała. W jej głowie krzyczało coś pierwotnego, dzikiego: jakim prawem? Jakim prawem jedni ludzie odbierają innym wolność do oddychania własnym powietrzem, do kochania, do życia? Jakim prawem Mienszykow siedzi przy jej stole, uśmiechając się tym swoim zimnym uśmiechem, podczas gdy inni muszą się ukrywać jak przestępcy?

A może to wszystko było jakimś chorym żartem? Teatrem absurdu, w którym ona, córka rosyjskiego pułkownika, zakochana w polskim konspiratorze, udaje narzeczoną człowieka, który… Który właściwie co? Kim był Igor w tej układance? Wybawcą czy kolejnym aktorem w tej maskaradzie?

Za oknem powoli budziło się życie – służba krzątała się po dziedzińcu, gdzieś zapiał kogut, z kuchni dobiegał stukot garnków. Zwykły dzień w Różanym Jarze. Tyle że nic już nie było zwykłe, nic nie było pewne. Nawet jej własne serce, które – o ironio – nadal biło, choć wydawało się, że powinno pęknąć od tego wszystkiego. Zamilknąć na zawsze!

W oddali usłyszała tętent koni. Pewnie kolejny goniec, kolejne rozkazy, kolejne polecenia, kto ma żyć, a kto zniknąć. A może to Stefan? Nie, Stefan nigdy nie wracał o świcie. Stefan wracał jak złodziej, w środku nocy, kiedy nawet księżyc krył się za chmurami.

Oparła czoło o zimną szybę. Życie toczyło się dalej, bezlitośnie, nieubłaganie. A ona? Ona musiała wybrać – śmiech czy łzy? Bunt czy rezygnacja? Może jedno i drugie. Bo czy w czasach, gdy świat staje na głowie, normalne reakcje mają jeszcze jakikolwiek sens?

Wczesnym rankiem, gdy słońce nieśmiało zaglądało przez wysokie okna jadalni, zasiedli do śniadania. Zamiast Zosi przy kredensie krzątała się Marysia, z niepewną miną przestawiając porcelanowe filiżanki. Jej ruchy były kanciaste – widać było, że nie przywykła do tej roli.

Siergiej siedział sztywno na swoim miejscu, jakby krzesło uwierało go w plecy. Jego wzrok mimowolnie wędrował po jadalni – po spękanych gdzieniegdzie gzymsach, po ścianach, które należałoby odmalować, po obrusie, który choć czysty, nosił ślady wielokrotnego cerowania. Tak różne to było od jego petersburskiego apartamentu przy Newskim Prospekcie, gdzie każdego ranka lokaj podawał mu herbatę w srebrnym samowarze, a śniadanie składało się z kilku różnych potraw.

– Człowiek się przyzwyczaja – odezwała się nagle Natalia, bezbłędnie odczytując jego myśli. – Do wszystkiego. Nawet do tego, że kawa nie jest parzona przez francuskiego kucharza, a bułeczki nie przyjechały prosto z najlepszej petersburskiej piekarni.

Aleksandra spojrzała na kuzynkę ze zdumieniem. Czy to ta sama Natalia, która przez pierwsze tygodnie w Ostrówku nie mogła się nachwalić petersburskich wygód? Która przy każdym posiłku wspominała wykwintne dania z carskich przyjęć? Która z pogardą patrzyła na proste, wiejskie życie?

– Pamiętam – Aleksandra nie mogła się powstrzymać – jak narzekałaś na tutejsze łóżka. Że materace za twarde, że pościel zbyt szorstka…

– Bo były. – Natalia uśmiechnęła się z przekąsem. – Ale teraz… – urwała, biorąc łyk herbaty z wyszczerbionej filiżanki – teraz wydaje mi się, że tam, w Petersburgu, wszystko było zbyt miękkie. Zbyt… wygodne.

Siergiej uniósł brwi.

– Zbyt wygodne? – W jego głosie brzmiało niedowierzanie.

– Tak. – Natalia położyła łyżeczkę na spodku z taką precyzją, jakby od tego zależały losy świata. – Wiesz… w tych wszystkich wygodach człowiek zapomina, jak to jest czuć naprawdę – dodała ciszej, patrząc znacząco na puste miejsce przy stole, gdzie zwykle siedział Stefan.

Marysia właśnie w tej chwili upuściła łyżkę. Dźwięk metalu uderzającego o podłogę zabrzmiał jak wystrzał. Dziewczyna poczerwieniała, rzuciła się, by podnieść, co upuściła, omal nie przewracając dzbanka z mlekiem.

– Przepraszam, jaśnie pani… to znaczy, proszę pani… to znaczy…

– Nic się nie stało, Marysiu. – Aleksandra wstała, by pomóc dziewczynie. – Zosia też na początku… – urwała.

Natalia znów sięgnęła po filiżankę, ale jej ręka drgnęła lekko. Tylko Siergiej zdawał się nie zauważać napięcia – dokładnie smarował bułkę masłem, jakby od precyzji tego ruchu zależała przyszłość Imperium. Za oknem kos rozpoczął swoją poranną pieśń. W Petersburgu o tej porze słychać było już turkot kół po bruku, krzyki przekupek, gwar budzącego się miasta. Tu, w Ostrówku, świt miał inną melodię. Może dlatego Natalia nauczyła się słuchać? Może dlatego przestała tęsknić za pozłacanymi klatkami stolicy?

– Chodź, Marysiu. – Aleksandra wstała od stołu. – Pomożesz mi zanieść śniadanie do Zosi.

W kuchni unosił się zapach świeżo parzonej herbaty i podpłomyków. Kucharka spojrzała pytająco, gdy Aleksandra sama zaczęła układać na tacy kubek, talerzyk i przybornik.

– Ja to mogę zanieść – zaoferowała się Marysia, ale Aleksandra pokręciła głową. Potrzebowała ruchu, zajęcia, czegokolwiek, co pozwoliłoby jej nie myśleć.

Zosia siedziała na łóżku i zaplatała warkocz. Na widok Aleksandry z tacą jej okrągła twarz rozjaśniła się w uśmiechu.

– A po co to panienka sama? Toć ja bym przyszła, już mi lepiej, ino z rana tak jakoś kręci i mdli okrutnie. – Zosia poprawiła poduszkę za plecami. – Pani doktorowa mówiła, że to normalne w moim stanie, że przejdzie samo. Ale wie panienka co? – Pochyliła się konspiracyjnie. – Jak se przypomnę, jak moja matula opowiadała, że przy mnie to przez całe dziewięć miesięcy chodziła zielona na twarzy, to se myślę: może to i dobrze, że mnie ino z rana tak bierze?

Aleksandra postawiła tacę na stoliku, uśmiechając się mimowolnie. Zosia zawsze taka była – nawet w najgorszych chwilach potrafiła znaleźć promyk nadziei.

– A ja se tak leżę i myślę – kontynuowała służąca, sięgając po kubek – że to dziecko, to może i nie tak źle? Bo niby wstyd i wszystko, ale jak już ma być… A panienka wie, że nasza Jagusia spod lasu, co to ją też ten jej Stasiek zostawił z brzuchem, to teraz najszczęśliwsza na wsi? Dzieciątko już chodzi, szczebioce, radość jedna… – urwała nagle, przyglądając się uważnie Aleksandrze. – Oj, coś panienka dziś blada… Może to ja co nie tak powiedziałam? Może…

– Stefan znów odszedł. – Słowa wyrwały się same, zanim Aleksandra zdążyła je powstrzymać.

Zosia zastygła z kubkiem w pół drogi do ust.

– A to ci… – zaczęła, ale zaraz się poprawiła. – Znaczy… może i lepiej? Bo tu teraz ten pułkownik przyjechał, ten z tym nosem jak u jastrzębia, co to tak patrzy, jakby człowieka na wylot chciał przewiercić… – Zosia wzdrygnęła się teatralnie. – Wtedy go widziałam przez okno, jak odjeżdżał. I tego drugiego, tego Kriukowa. Jak złe duchy jakie… A pan Stefan, on zawsze wie, kiedy… – urwała znowu, widząc wyraz twarzy Aleksandry.

– Zawsze wie, kiedy odejść? – dokończyła Aleksandra z goryczą. – Tak, to prawda. Jest w tym mistrzem. Odchodzi jakby na zawołanie.

– Ale przecież wraca. – Zosia odstawiła kubek. – Zawsze wraca. Jak te bociany na wiosnę. Może… może i teraz tak będzie? A ja to se myślę czasem – rozgadała się znowu – że to i dobrze, że mój Kazimierz nie wraca. Bo co by to było? Szpieg w domu to jak żmija pod progiem: nigdy nie wiesz, kiedy ukąsi… Oj, przepraszam panienkę, ja tu gadam i gadam, a panienka…

Aleksandra potrząsnęła głową. Gadulstwo Zosi działało na nią kojąco – jak szum strumyka, jak śpiew ptaków. Normalność w świecie, który właśnie wywracał się do góry nogami.

– Gadaj, Zosiu – powiedziała cicho. – Gadaj, ile chcesz. To jedyne, co mnie tu trzyma.

Patrząc na tę prostą kobietę, która teraz z przejęciem opowiadała o wczorajszej wizycie akuszerki, Aleksandra pomyślała, jak dziwnie życie układa swoje ścieżki. W Petersburgu miała przecież wiele „przyjaciółek” – Masza Kuzniecewa, Katia Iwanowna, Anastazja Popowa… Ile to było herbat wypitych w salonach, ile sekretów szeptanych za wachlarzami? Ale to były sekrety jak z teatralnej farsy – która z kim tańczyła na balu u hrabiny, kto się z kim zaręczył, czyj kapelusz był bardziej skandaliczny. Masza potrafiła godzinami rozprawiać o nowej sukni od paryskiej artystki, a potem donieść gubernatorowi, że jej najdroższa przyjaciółka czyta zakazane książki.

A tu? Tu była Zosia – prosta, szczera do bólu, która nie znała francuskich romansów ani petersburskich intryg, ale za to wiedziała, jak dodać otuchy jednym prostym słowem, jednym szczerym uśmiechem. Która potrafiła wykrzesać iskrę radości nawet z najczarniejszej chwili, wygrzebać nadzieję spod sterty zmartwień.

– Zosiu – Aleksandra przerwała potok słów służącej – czy czegoś ci jeszcze potrzeba?

Dziewczyna zmieszała się, mnąc róg prześcieradła w dłoniach.

– Ale gdzie tam, panienka już i tak tyle… Ja tu mam wszystko, więcej niżem zasłużyła. Do śmierci nie odpłacę panience za dobroć, za to serce… – Głos jej się załamał. – Bo kto by mnie taką przyjął pod swój dach? A panienka… jak siostra dla mnie, jak…

Aleksandra uciszyła ją gestem. Wyszła z oficyny, mrugając, by powstrzymać łzy. Na ganku dworu niczym zjawa z sennego koszmaru stał Igor.

– Wiedziałaś? – zapytał bez wstępu.

– O czym? O tym, że Stefan znów zniknął jak cień o świcie? – Jej ton był ostrzejszy niż zamierzała. – Tak, wiedziałam. Wyczułam to już wczoraj.

Igor przestąpił z nogi na nogę. W jego twarzy było coś, czego nie potrafiła odczytać.

– I pozwalasz mu na to? Po tym wszystkim? Znowu zostawia cię samą…

– A mam wybór? – Aleksandra zaśmiała się gorzko. – Powiedz mi, Igorze Aleksandrowiczu, czy jego zniknięcie w czymkolwiek pomoże? Czy ocali Różany Jar przed tym, co nadchodzi?

– Jadę dziś do Mienszykowa – oznajmił. – Dowiem się, czego chce. Na czym stoimy.

– My? – Uniosła brew. – Czy może ja?

– Saszeńka… – W jego głosie zabrzmiała ta nuta, której tak nie znosiła. Ta sama, która mówiła o uczuciach głębszych niż przyjaźń, o pragnieniach, których nie chciała słuchać. – Zrobię wszystko, żeby…

– Nie – przerwała mu ostro. – Nie kończ.

Stali naprzeciw siebie na ganku. Majowe słońce przedzierało się przez gałęzie starych lip, rzucając na twarz Igora migotliwe cienie. Wyglądał inaczej niż zazwyczaj – zmęczony, jakby nie spał całą noc. Może rzeczywiście nie zmrużył oka?

– Dlaczego zawsze to robisz? – zapytał cicho. – Dlaczego zamykasz mi usta, gdy chcę powiedzieć…

– Bo to niczego nie zmieni. – Jej głos był spokojny, zbyt spokojny. – Twoje uczucia, moje odmowy, jego ucieczki. To wszystko… – wykonała nieokreślony gest ręką – jest jak taniec, którego kroki znamy na pamięć. Lepiej skupmy się na tym, co naprawdę ważne. Co powiesz Mienszykowowi?

Igor patrzył na nią długo, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół jej twarzy. Wreszcie westchnął.

– Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Ale cokolwiek się stanie…

– Tak, tak – znów mu przerwała – wiem. Zrobisz wszystko. Zawsze to mówisz.

Odwróciła się, by wejść do domu, ale jego głos ją zatrzymał:

– A gdyby… gdyby Stefan nie wrócił tym razem?

Aleksandra zamarła z ręką na klamce. Przez moment wydawało jej się, że w jego tonie zabrzmiało coś więcej – jakaś wiedza, której nie chciał z nią dzielić. Ale gdy się odwróciła, jego twarz była jak zwykle nieprzenikniona.

– Ja też nie wiem. Jeszcze nie wiem.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij