- W empik go
Eucharystia - ebook
Eucharystia - ebook
W lesie na obrzeżach December zostaje znaleziony mężczyzna bez rąk, z tkwiącymi w ciele strzałami. Tropy prowadzą Johna Wagnera do sekty mieszkającej w lasach pod miasteczkiem. Szybko się okazuje, że macki tajemniczej grupy sięgają dużo dalej, niż sądzi policja.
Tymczasem Kim ma niespodziewanego gościa, a jednocześnie kontynuuje swoją nieoficjalną działalność śledczą, o której John zdecydowanie nie powinien wiedzieć.
Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Eucharystia” to trzecia część dziesięciotomowej serii.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8054-040-7 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Nie chcę umierać!”
Eddie Branko biegnie jak szalony, a zimne jesienne gałęzie smagają jego ciało. Drapią skórę tam, gdzie jest cała, i rozszarpują krawędzie ran. Jedyne, co ma, to własne nogi, które ledwo są w stanie go nieść po miesiącu o samej wodzie, zupie i witaminach.
„Co za cholerni szaleńcy” – myśli i nagle potyka się i stacza po pochyłości w mrok. Nie jest w stanie zatrzymać swojego ciała. Nocny przymrozek zamienił ziemię w tarkę do warzyw. Kolejne rany. Kolejne sińce.
Latarki śledzą go przez zimny las jak białe promienie lasera. Eddie zalicza twarde lądowanie w strumieniu, który ignoruje jego obecność. Woda obojętnie zabiera ze sobą trochę jego krwi i niesie dalej, gdzieś do cywilizacji. Kręgosłup wyje po upadku, ale Eddie nie ma czasu sprawdzać, czy coś złamał. W tej chwili jego jedynym przyjacielem jest adrenalina. Dziękuje opatrzności, że nie walnął się w głowę i nie zemdlał.
„Trzeba było zwiewać z December, kiedy jeszcze miałem szansę”.
Wstaje z wielkim wysiłkiem. Przez brak rąk traci równowagę, ale znów się podnosi. Spogląda za siebie i słyszy wołanie.
– Tam jest! – krzyczy ktoś nad nim.
Biegnie dalej, wzdłuż prawego brzegu strumienia, przypomina sobie, jak był harcerzem i dowiedział się, że jeśli będzie szedł wzdłuż płynącej wody, to w końcu dotrze do jeziora albo morza. Znajdzie ludzi i ratunek.
Zakrwawione i poranione stopy krzyczą z bólu. Bieg po mokrym i zimnym wrzosowisku sprawia mu niemal przyjemność.
Eddie ma nadzieję, że dotrze do jakiejś wsi albo gospodarstwa, gdzieś, gdzie są policja i pomoc. Wpada na gałąź, która prawie wydłubuje mu oko, widzi przed sobą może na pięć metrów. Księżyc schował się za chmury, jakby spiskował przeciwko niemu. Razem z tymi świrami. Razem ze śmiercią, która chichocze mu do ucha.
Od ponad miesiąca nie widział słońca ani księżyca. Zamknęli go w pieprzonej stajni, a potem zaczęli najbardziej chory spektakl, jaki kiedykolwiek widział. Cholerni szaleńcy, którzy go porwali, sam nie wie, z jakiego powodu, chyba tylko dlatego, że są sadystami. Nie widział ich twarzy, nie słyszał, jak mówią. Po prostu weszli i go zabrali.
„Kawałek po kawałku…”
Walczy z własnym ciałem, by nie wydać krzyku przerażenia, przeskakuje przez kamień i wpada w ukryte pod wrzosami zagłębienie. Przewraca się i uderza w głowę, bo nie ma rąk, którymi mógłby się podeprzeć. Jego ręce są… Bóg jeden wie gdzie.
Obraca się na bok. Robi się mokry, kiedy jego ciało roztapia szron na skórze, zauważa, że cały się trzęsie. Ma na sobie tylko bokserki.
„Jeśli tu zostanę, zamarznę na śmierć. Albo mnie znajdą i znowu tam zawloką. Do tego piekła na ziemi. Nie mogę skończyć jak Szmata”.
Ma wyrzuty sumienia, że nie wie, jak naprawdę nazywa się Szmata, i że nie próbował zabrać go ze sobą, ale niby jak miałby to zrobić?
Szmata. Przezwisko, które nadał mężczyźnie leżącemu obok niego w skrzyni. Ledwo go widział w ciemnościach panujących w przebudowanej stajni, zobaczył jednak wystarczająco dużo, żeby przez resztę życia mieć koszmary. Na myśl o nim Eddie zbiera siły, by podnieść się na kolana. Ostry kamień. Błyskawica bólu. Nie ma jednak rady. Drżąc, wstaje znów na nogi. Słyszy swoich prześladowców.
Latarki zbliżają się coraz bardziej i Eddiego ogarnia panika. Rusza pędem przed siebie i gdzieś daleko, niżej w dolinie, zauważa światła miasta.
Szybko oddycha, żałuje, że nie trenował więcej, zanim go porwali. Nie ma pojęcia, co takiego zrobił, dlaczego go zabrali. Nie jest bogaty, nie ma też dzianych rodziców.
Eddie próbował to zrozumieć przez miesiąc, ale oni nawet na niego nie spojrzeli, nie reagowali też na pytania ani wrzaski. Szmata też nie potrafił odpowiedzieć na pytania Eddiego, szeptane w ciemności w piekielnej stajni. A przynajmniej nie powiedział nic, co nie było tylko szalonym bełkotem człowieka, który postradał rozum.
Z lewej strony pojawia się latarka i zaczyna się zbliżać. Eddie wie, że robi za dużo hałasu, ale nie może się skradać. Jeśli nie dotrze do miasta, znajdą go. To jego jedyna szansa.
Coś świszczy koło jego ucha. Kiedy strzała wbija się w wiekowe drzewo tuż przed nim, Eddie krzyczy.
Mija pień, przeskakuje przez inny, który dawno temu się przewrócił, udaje mu się złapać równowagę, kiedy ląduje na czymś obrzydliwie miękkim. To chyba zgniły grzyb.
Cały las krzyczy, że jesień wkrótce się skończy i nadejdzie zima, niektóre jego części już się poddały. Eddie, kochający jesień, być może już nigdy jej nie przeżyje. Kiedy go porwali, cała przyroda właśnie zmieniała kolor. Teraz zapada w długi zimowy sen.
„Albo umiera… Tak jak ja…”
Eddie czuje potworny ból w barku i się wzdryga. Dostał strzałą i nie ma czym jej wyciągnąć. Umrze tutaj, nawet nie wie, gdzie to jest.
Miesiąc temu był w December. Miesiąc temu planował oświadczyć się swojej dziewczynie Amandzie, tęskni za nią tak, że aż go boli.
Kolejny świst, tym razem pudło. Głośne nawoływania, które jeszcze bardziej go poganiają. Znajduje ścieżkę i pędzi nią, stopy piszczą z bólu, nogi błagają o chwilę odpoczynku.
Na lewo od siebie widzi zbliżający się cień. Kierując się czystą głupotą albo instynktem, zmienia kierunek i biegnie w tę stronę.
Zderzają się jak dwa walczące ze sobą jelenie. Eddie widzi przerażoną twarz, którą uderza czołem, kiedy padają na ziemię. Bije głową raz za razem, aż stwierdza, że przeciwnik chyba stracił przytomność. Ledwo czuje krew spływającą z pękniętego łuku brwiowego.
Znów wstaje i rusza dalej. Kolejne krzyki w lesie mówią mu, gdzie jest. Więcej ludzi chcących go zabić lub zabrać do piekła na ziemi. Do stajni cuchnącej śmiercią i strachem.
Kiedy przelatuje przez jakąś drogę, czuje uderzenie. Ból, który natychmiast potem rozlewa mu się po plecach, może oznaczać tylko jedno. Trafiła go kolejna strzała.
Wbiega do lasu i zagłębia się w niego na dziesięć metrów, porusza się wzdłuż drogi prowadzącej do miasta. Do ludzi. Być może będą w stanie uratować mu życie.
Wkrótce go dopadną, wie o tym, nie uda mu się dobiec aż do miasta.
Dociera do miejsca, w którym kiedyś spędzał czas z kumplami. To niewielka grota mogąca go teraz ocalić. Eddie zmienia kierunek i modli się, żeby udało mu się tam schować, kiedy kolejna strzała trafia w jego biodro. Ból uderza go jak rozpalone żelazo i promieniuje do nogi.
Eddie przebiega przez pagórek i zeskakuje na dół. Jeśli się nie myli, gdzieś tutaj powinna być grota. Przewraca się na plecy, czuje, jak tkwiąca w jego barku strzała łamie się i kolejny płomień bólu rozjarza się w sponiewieranym mięsie. Wczołguje się do środka na plecach i zamyka oczy.
Prześladowcy przebiegają obok niego, kierują się w stronę December. Jeśli będzie miał szczęście, to go nie znajdą.2
John Wagner wysuwa szufladę swojego biurka na posterunku policji w December i zagląda do niej. Pudełka, blistry, kolejne pudełka, kilka zamykanych torebek z różnymi proszkami, kubeczek o pojemności decylitra, inny o pojemności łyżki stołowej. Szarpie się za włosy, przyglądając się bałaganowi złożonemu z różnych suplementów diet, witamin i cudownych leków. Jak w pieprzonym kotle czarownicy.
„Co ja, do cholery, miałem wziąć?”
Przesuwa brązowy zszywacz, który wygląda, jakby leżał w tej szufladzie od lat siedemdziesiątych, i podnosi zestawienie tabletek.
„Suplement żelaza? Antyoksydanty? Czy może kreatynę?”
Choćby nie wiadomo, jak wysilał mózg, nie może sobie przypomnieć, o czym myślał zaledwie dziesięć sekund wcześniej. To ta piekielna mgła mózgowa. Właśnie ją próbuje zwalczyć tymi czarodziejskimi miksturami, które zebrał w szufladzie jak jakiś nawiedzony foliarz.
„Nie masz jednak pojęcia, jak byś wyglądał bez tych suplementów” – próbuje przekonywać sam siebie, wyciągając na chybił trafił jakieś opakowanie i wysypując z niego na dłoń dwie kapsułki. Są przezroczyste, napełnione białym proszkiem. Patrzy na opakowanie. Resveratrol. No właśnie. Suplement, który podobno ma sprawić, że będzie żył dłużej.
„A niby dlaczego miałbym tego chcieć?”
Ten cały bałagan w szufladzie wyraźnie jednak świadczy o tym, że właśnie tego tak naprawdę chce. Mimo że przybył do December niespełna miesiąc temu – w teorii tylko po to, żeby zbadać sprawę żony Sary i syna Mattiasa, którzy zaginęli – i mimo że minęły ledwie dwa tygodnie od czasu, kiedy dał się przekonać, by zatrudnić się w policji w December, i choć raz na jakiś czas wmawia sobie, że jest tu obcy, szuflada zdradza prawdę: zaczął się tu zadomawiać.
Patrzył na przyniesiony przez siebie z domu kubek i zdjęcie Sary i Mattiasa też leżące w szufladzie. Wszystkie samoprzylepne karteczki, notatki, teczki i segregatory zakrywające biurko. Haczyk na ścianie, który już uważa za swój.
„Jak do tego, kurwa, doszło?”
Wzdryga się i spogląda na wymiennik ciepła. Szefowa Mona Ott Öster wreszcie uruchomiła go na nadchodzący sezon. Posterunek policji w December to stary, przebudowany kamienny kościół, przez co powietrze wewnątrz jest lodowate nawet latem. Teraz, pod koniec jesieni, na oprawionych w ołów oknach czasami pojawia się nocny szron. Ogrzanie starego kamiennego kościoła to syzyfowa praca, którą trudno porównać z czymkolwiek innym.
„Może to i dobrze. Zamiast brać lodowate kąpiele, wystarczy pójść do pracy”.
John opuszcza rękawy koszuli i stara się zapamiętać, żeby przynieść polar, który będzie mógł nosić w środku. Myśl ta prawdopodobnie za chwilę uleci gdzieś w przestrzeń, jeśli dobrze zna swój nieszczęsny mózg.
Za blatem recepcji siedzi macho gej Valle, bardzo zajęty cichą rozmową przez telefon. Trochę dziwnie myśleć o nim w ten sposób, ale Valle sam na to nalega, więc John nie będzie protestował. Valle i Mona jako jedyni są w pracy w stu procentach dla niego mili. Wydaje się, że uważają go za cenny nabytek policji w December, podczas gdy pozostali trzymają się trochę na dystans. Jimmy w sumie też już jest w porządku, po tym przypadku z Alvarezem, kiedy John mimo wszystko poprowadził go we właściwym kierunku, bo szukali igły w stogu siana. Igły, która później – w bardzo dogodny sposób – zniknęła po prostu gdzieś w próżni.
„Ach, ci Ackermannowie” – myśli i dodaje „Przyjrzeć się tej rodzinie bliżej” do swojej długiej i nieustannie rozrastającej się listy rzeczy do zrobienia, o której w dodatku ciągle zapomina.
No tak. Jimmy, Valle i Mona przynajmniej teraz dobrze się w stosunku do niego zachowują. Nie mają wątpliwości, czy w ogóle powinien tu pracować, tak jak Juliette. Ani go nie unikają, milcząco oceniając, jak Frank.
Axel Luo też chyba jest w porządku, ale tylko dlatego, że jest niemiły dla wszystkich, nie tylko dla Johna. Miał nocną zmianę i jeszcze nie przyszedł, ale w jego przypominającym klatkę biurze, przyklejone do tyłu monitora, wisi wydrukowane zdjęcie jego twarzy, która surowo przygląda się całej reszcie.
„Zawsze musi być na miejscu co najmniej jeden czarny” – wyjaśnił, kiedy John go o to zapytał. „Za dużo razy już widziałem, jak to się kończy, kiedy strażnicy prawa to same cholerne białasy”.
Juliette „Superglina” Cortas – która w świecie Axela powinna być traktowana jako biała, chociaż pochodzi z Libanu – siedzi, szybko uderzając palcami w klawiaturę, skupiona jak tysiąc superbohaterek. Gdyby mieszkała w Sztokholmie, prawdopodobnie już by go prześcignęła, jeśli chodzi o karierę.
„A kto nie?” – myśli John. Kto by nie wyprzedził detektywa, który się wypalił, cierpi na wstrząs pourazowy i według połowy załogi stoi za zaginięciem żony i syna. Fantastyczne CV…
W drugim z dwóch szklanych akwariów stoi Jimmy, o kolejny dzień bliższy wytęsknionej emerytury, a obok niego siedzi śmierdzący owczarek Bulten, też o jeden dzień bliższy śmierci. Jimmy wydaje się bardzo zajęty czymś w rodzaju biurowej jogi.
Nowicjusz Frank też jeszcze nie przyszedł do pracy. Ogólnie rzecz biorąc, na posterunku obowiązuje przyjemne tempo. Zupełnie inne niż tydzień czy dwa temu. Wtedy, kiedy życie całej doliny wywróciło się do góry nogami i zło rozlazło się aż do podnóża gór, jak straszna i zaraźliwa choroba.
Najpierw ten gang ze Sztokholmu uznał, że okolice December to fantastyczne miejsce do produkcji narkotyków i wyrzucania trupów, co spowodowało, że John już nigdy nie spojrzy w ten sam sposób na jezioro, nad którym próbuje mieszkać. Nie mówiąc już o tej wielkiej strzelaninie. A potem dramacie z zakładnikami w hucie, dosłownie następnego dnia. Tym, po którym rodzina Ackermannów gorączkowo stara się teraz posprzątać, przeciągając w nieskończoność dochodzenia. I prawdopodobnie smarując, gdzie trzeba.
Były to dwa piekielne tygodnie. Gdyby nie Kim, John najpewniej by się poddał i utopił w jeziorze. Jeden trup więcej czy mniej…
Na myśl o Kim John zatrzaskuje szufladę trochę za mocno. Słynna psycholożka z December. Ta, która pomogła mu zarówno z gangsterami, jak i uwolnieniem zakładników. Kim ze swoimi rudymi jak jesienne liście włosami i złocistym uśmiechem. Ostrym jak brzytwa umysłem. Głębokimi ciemnoniebieskimi oczami. Dołeczkiem w policzku pojawiającym się przy każdym uśmiechu…
Od tego wieczoru w pubie Lyckoslanten, kiedy bawiła się kartami tarota, ujawniając jedną czy dwie niewygodne prawdy, trzymał się od niej z daleka.
„Kartami tarota Sary”.
Wyrzuty sumienia dręczą go od tego wieczoru, a może nawet od chwili, gdy pierwszy raz zobaczył Kim i szczęka opadła mu do samej ziemi. Wydaje się, jakby to było całe życie temu. Musi skupić się na tym, co trzeba, a nie jest to Kim Cordell.
„Sara. Sara i Mattias”.
Przygryza policzek i właśnie ma wrócić do notatek, które zrobił na temat „Major” – tak nazywała siebie kobieta z terenów przemysłowych Lyckan – kiedy otwierają się szerokie podwójne drzwi posterunku i… coś wchodzi.
„Co, do chuja?”
Valle podnosi wzrok znad tego, czym zajmował się w recepcji. Otwiera szeroko oczy. To, co przechodzi przez drzwi, wygląda jak kosz na śmieci na dwóch nogach. Jeden z tych ulicznych, miejskich. Takich, które stoją przy krawężniku. Valle wypowiada kilka słów i gestykuluje w stronę biurka Johna, po czym śmietnik skręca i rusza w jego kierunku.
„Co to, kurwa, jest?”
Kiedy kosz podchodzi bliżej, John zauważa, że jest u góry pokryty sadzą. Czuć słaby zapach spalonego papieru. Zza blachy wystaje głowa z wianuszkiem ciemnych włosów.
– Czekaj, czekaj – dyszy mały człowieczek dźwigający kubeł. Stawia go pośrodku biurka Johna, patrząc na niego wyzywająco.
Policjant rzuca okiem na Vallego i widzi, że ten zaśmiewa się po cichu. Juliette przestała stukać w klawiaturę i patrzy zaskoczona na kosz, który wprowadza chaos we wszystkich teczkach i karteczkach na biurku Johna.
Człowieczek wyciąga z kieszeni na piersi garnituru jedwabną chusteczkę i wyciera starannie łysinę i czoło, po czym znajduje sobie krzesło i siada.
– No więc… dzień dobry? – zaczyna John.
– To ten cholerny Felix Leijon – oświadcza mężczyzna, wskazując na kosz z wypaloną zawartością. – Jestem pewien. Musicie go aresztować.
– To znaczy zatrzymać?
– To znaczy, że macie go wsadzić do więzienia i wyrzucić klucz.
„Okej. Jakiś wariat. Cudownie” – myśli John i zmienia pozycję na krześle, obserwując mężczyznę.
Jest niewysoki i pulchny, ubrany w trzyczęściowy, szary tweedowy garnitur. Na szyi ma muchę w kolorze musztardy. Poprawia ją, kiedy zauważa wzrok policjanta.
– Muszkę dostałem od Salmana Rushdiego w dziewięćdziesiątym drugim roku – informuje z dumą, tak jakby to wszystko wyjaśniało.
– Fantastycznie. A pan to…?
Mężczyzna przez chwilę wydaje się zaskoczony. Potem jego spojrzenie się rozjaśnia, tak jakby zdał sobie sprawę, że zanurzony we własnej historii przyjął za pewnik, że wszyscy inni równie dobrze ją znają. Uśmiecha się, przez co jego twarz staje się miękka i pełna zmarszczek. Miła.
– Proszę o wybaczenie – mówi, wstając z wyciągniętą ręką. – Mam na imię Sylvester. To właśnie ja jestem tu w December bibliotekarzem.
John potrząsa jego ręką.
– A to jest – pyta, wskazując kosz na śmieci – pański przyjaciel Felix?
Bibliotekarz cofa się nieco zaskoczony, a Valle w recepcji wybucha głośnym śmiechem. Sylvester mruży oczy.
– Przepraszam… co? – Odwraca się w stronę Vallego i podnosi głos: – Ten tutaj jest trochę cofnięty, nie?
– Tylko troszkę. – Śmieje się Valle. – Mów powoli, to w końcu zrozumie.
John wzdycha.
– Przychodzi pan tutaj i stawia ten… przedmiot na moim biurku, mówiąc, że to Feliks Leijon. A jednak tak nie jest.
Zwraca uwagę, że jednak cieszy go to wydarzenie. Bo jeszcze kilka minut temu jego myśli ciągle wracały do czegoś, co jest nie do wytrzymania.
„Mattias. Sara. Kim… Rude włosy. Dołeczek w policzku”.
– No i? Halo?
– Przepraszam – mówi John, zauważywszy, że znów gdzieś odleciał.
Bibliotekarz patrzy na niego z takim niepokojącym ciepłem w oczach, jakie zazwyczaj jest zarezerwowane dla dziadków.
– Czy wszystko w porządku? Gdzie pan odpłynął?
„Do scenariusza, w którym znajduję tego, kto porwał Sarę i Mattiasa. W którym oboje żyją. Moja ukochana rodzina. A jednocześnie do innego, równoległego świata, w którym Kim i ja żyjemy długo i szczęśliwie. Nie wiem dokładnie, czy śpię, czy nie, ostatnio jedno z drugim mi się zlewa” – myśli zaniepokojony John i znów wzdycha. Ostatnio bez przerwy wzdycha.
– Proszę mówić – zachęca, wskazując zmęczonym gestem na kosz na śmieci brudzący mu biurko.
– To nie jest Felix Leijon – tłumaczy Sylvester powoli, jakby mówił do dziecka. – Ale to Felix Leijon go spalił. Ja w każdym razie myślałem, że biblioteka postoi przynajmniej do czasu, aż przejdę na emeryturę. Błagam, cztery lata. Dajcie mi to. A potem może sobie podpalać, co mu się żywnie podoba. Wtedy ten gówniarz będzie szczęśliwy, a jednocześnie da upust swoim piromańskim chuciom.
Sylvester wyjmuje z kieszonki kamizelki srebrny pojemniczek z wymyślnie zdobioną pokrywką i mocno wciąga aromatyczną tabakę z zagłębienia między kciukiem a palcem wskazującym, po czym kicha i kończy ze łzami w oczach:
– No i co powiecie?
– Ten wspomniany gówniarz – wyjaśnia Valle, który podszedł do biurka Johna – to Felix Leijon, właściciel księgarni i sklepu papierniczego Brunnens po drugiej stronie rynku. Jest chyba po trzydziestce.
Odwraca się w stronę Sylvestra.
– Już samo to, że ma księgarnię, mówi, że raczej nie byłby zadowolony, gdyby biblioteka spłonęła. To klasyczny mól książkowy.
Mężczyzna głośno prycha, słysząc te ostatnie słowa, ale Valle kontynuuje:
– A do tego od piętnastu lat pisze swoją pierwszą powieść. Przypuszczam, że dla niego pożar biblioteki to prawie jak jedenasty września. Felix na pewno by nie chciał, żebyś się spalił, Syl.
– No to jak to wyjaśnisz? To ten kosz, który stoi tuż przy naszym wejściu. – Bibliotekarz wskazał na dowód rzeczowy.
Spogląda na zegarek. Wzdycha.
– Boże, do tego jestem spóźniony! Zakładam, że zajmiecie się tym i dopilnujecie, żeby Feliksa spotkała zasłużona kara?
Valle uśmiecha się i kiwa głową w stronę Johna.
– Nasz nowy pracownik zadba o to, żeby wszystko zostało sprawdzone, nawet najdrobniejszy płatek sadzy, obiecuję. Czy Syl opowiedział ci swoją historię o Rushdiem? – pyta Johna.
Sylvester wygląda teraz, jakby był rozdarty. Widać wyraźnie, że naprawdę mu się spieszy, ale też bardzo chce opowiedzieć historię o muszce, którą z dumą nosi na szyi. W końcu podejmuje decyzję i ostatni raz wskazuje bałagan na biurku Johna.
– Innym razem. Ukarzcie tylko tego gnojka. Dobrze wiecie, jak źle może się skończyć pożar w December.
Wychodzi, zostawiając za sobą Johna, Vallego i wypalony kosz na śmieci. Juliette na swoim krześle wybucha śmiechem, gdy tylko za Sylvestrem zamykają się drzwi.
Mona wychodzi ze swojego biura, też z uśmiechem na ustach.
– Opowiedział o muszce? – pyta tak, jakby stała tuż za drzwiami i podsłuchiwała.
John czuje się niekomfortowo. Tak jakby był obiektem drwin, o czym wiedzą wszyscy poza nim samym. Odmieńcem, z którego można sobie do woli stroić żarty. Właśnie ma coś wymamrotać, chwytając kosz, żeby go przenieść, kiedy ze swojego akwarium wychodzi Jimmy z zaniepokojonym wyrazem twarzy.
– Możecie się tym zająć później – mówi. – Właśnie odebraliśmy zgłoszenie. Ktoś znalazł trupa tuż przed tablicą z nazwą miasta.3
Znak, na którym z dumą wypisano liczbę mieszkańców December, pozostający pod opieką przewodniczącej rady miejskiej Claire Olofsson, stoi przy drodze numer 70, prowadzącej od odległej drogi międzynarodowej u podnóża gór do tego zapomnianego przez Boga przemysłowego miasteczka. Z ogromną wiarą w przyszłość informuje ozdobnymi literami: „Witamy w December, najpiękniejszym miejscu na Ziemi. Liczba mieszkańców: 10 002”.
Valle parkuje tuż przed znakiem i podchodzi do bagażnika po swój służbowy kombinezon, po czym z uśmiechem wskazuje tablicę.
– Jeszcze dwa trupy i nasza dziura zmieni status z miasta na wieś. Znowu. Wtedy pełen rozpaczy i wściekłości wrzask Claire będzie pewnie słychać w sąsiednim okręgu.
John wstaje i patrzy na karetkę pogotowia zaparkowaną obok ciała, które leży w rowie jak porzucona szmata. Jesienny wiatr mierzwi mu włosy. John stwierdza, że jeśli ma spędzić w tym mieście zimę, musi sobie sprawić grubszą kurtkę. Potem zauważa, co robią ratownicy, i unosi brwi.
– A co wy tu, do cholery, wyprawiacie? – pyta i odwraca się w stronę Vallego.
Tamten zamyka bagażnik i patrzy w stronę ciała. Widząc, jak ratownicy je podnoszą, wściekły trzaska pokrywą.
– Halo! – wrzeszczy, biegnąc do nich wielkimi susami. – Halo, co wy tu, kurwa, robicie? Nie możecie tak po prostu… halo! To jebane miejsce zbrodni!
Ratowniczka jęczy, gdy razem z kolegą przenosi zwłoki na rozłożone nosze.
– To może być obojętnie jakie miejsce! – woła w odpowiedzi. – My musimy uratować mu życie.
– Ura… – Valle się zatrzymuje.
– On żyje?! – dziwi się John i podbiega do noszy, na których ratownicy właśnie przypinają bladego i niemal całkiem nagiego człowieka.
„Boże, przecież on nie ma rąk”.
– Ledwo, ledwo. Ale jest słabiutki puls. Więc jeśli pozwolicie… – Ratownik przegania Johna z drogi.
Dwie minuty później karetka włącza syreny i rusza pędem w stronę December.
– Ja pierdolę – mówi Valle, który zdążył naciągnąć tylko jedną nogawkę swojego białego kombinezonu, a teraz ciągnie jego resztę za sobą po ziemi.
– To co robimy? Jeśli żyje, to powinniśmy skupić się na tym, żeby go przesłuchać – mówi John, odprowadzając wzrokiem błyskawicznie oddalający się ambulans.
Valle kiwa głową.
– Skoro to nie jest miejsce zbrodni, to może poczekać. Na razie je ogrodzę, żebyśmy mogli przyjechać później i wszystko obrobić, dobra? – sprawdza, czy kolega się z nim zgodzi, czy będzie protestował.
John zastanawia się chwilę. Wzdryga się i owija mocniej kurtką.
– No, mówię właśnie. Teraz najważniejsze to porozmawiać z tym gościem. Rozciągniemy taśmę i ruszamy za karetką. Zadzwoń i poproś, żeby przysłali kogoś z posterunku, niech tu popilnuje przez jakiś czas.
– Nikt nie chce ze mną pogadać? – pyta głęboki bas za ich plecami, na co obaj podskakują.
– A pan to kto?
Właściciel niskiego głosu jest gruby, wysoki i brodaty. Wyciąga w ich stronę potężną dłoń z palcami tak włochatymi, że na pewno jest w co najmniej jednej czwartej Wielką Stopą.
– Janne – przedstawia się. – To ja dzwoniłem. Zobaczyłem go w rowie i zatrzymałem się. Wezwałem policję. Właśnie zaparkowałem ciężarówkę na żwirowej drodze jakieś dwieście metrów stąd. – Wskazuje ręką przez ramię. – Przyszedłem jak najszybciej.
John wciąż wpatruje się w dal.
– Widział pan tu kogoś innego?
Kierowca potrząsa głową.
– Ani żywej duszy.
– Okej – mówi Valle. – Czy może pan pojechać do December i złożyć zeznanie na posterunku?
– Jasne, że mogę – odpowiada Janne bez wahania. – Harmonogram trochę się obsunie, ale nie ma rady. Nie można przecież pozwolić, żeby ten bydlak dalej tu grasował.
– Jaki znowu bydlak? – pyta Valle.
– No ten, który tak potraktował tego biedaka – tłumaczy Janne. – To najstraszniejsza rzecz, jaką widziałem w życiu.4
W December zaginęło sześć osób, a Kim Cordell jest całkiem pewna, że żadnej z nich nie uda się już odnaleźć.
Siedzi na forum patrolobywatelski.net i już piąty raz czyta ten sam wątek. Coś im umyka, jest tego pewna. Rozwiązanie zagadki zawsze kryje się w drobnych szczegółach, a jeśli uda im się znaleźć jakiś punkt zaczepienia, to na pewno pojawi się odpowiedź.
Wszyscy członkowie forum nauczyli się cierpliwości, ale żaden z nich jej nie lubi. Wspólnie rozwiązali trzy morderstwa w Szwecji, co spowodowało, że wiadomości chciały z nimi przeprowadzić wywiady, ale wszyscy odmówili. Nikt nie chce zdradzić swojej tożsamości. Lepiej zachować anonimowość, choćby dlatego, że gdyby się ujawnili, członkowie rodzin osób zaginionych czy zamordowanych bombardowaliby ich błaganiami o zajęcie się właśnie ich przypadkiem.
Kim czuje zapach własnego ciała i patrzy na zegar. Zdąży wziąć prysznic, zanim pojawi się pierwszy pacjent. Patrzy na swoje odbicie w lustrze w łazience. Zamieszkał tam wrak człowieka. Kim doskonale wie, że powinna się wysypiać. W ustach czuje wczorajszą whisky. Rozważa, czy aby nie wziąć sobie wolnego dnia, a może dwóch czy nawet trzech.
„Ech, jeden by zupełnie wystarczył”.
To przez samotność więcej pije. Tęskni za swoją najlepszą przyjaciółką Elin, ale też za Johnem. Wszyscy przyjaciele z forum jakby się nie liczyli… A może jednak?
Ma życie towarzyskie, znacznie bogatsze niż większość ludzi, a do tego osoby z forum są najfajniejsze. Nie wie, jak wyglądają, zna tylko ich zdjęcia profilowe, na których można znaleźć wszystko, od znanego seryjnego mordercy po wózek dziecięcy.
Jednocześnie na tym forum przeżyła wiele ze swoich najlepszych chwil. Świetnie, że nie można tu oceniać wyglądu, ciała ani tonu głosu. Żargon jest dość konkretny, gdyby chciała, mogłaby bez trudu przeprowadzić psychologiczną analizę samego sposobu wypowiadania się użytkowników.
Ale wcale nie ma na to ochoty, dobrze jest tak, jak jest. Ci ludzie mimo anonimowości ujawniają prywatne informacje. Ktoś pisze, że jest matką, inny wspomina o pracy, finansach i tak dalej. Gdyby się chciało, można by poszperać i odkryć ich tożsamość. Gdyby się chciało.
Ona nigdy by tego nie zrobiła. To kwestie szacunku i uczciwości. Forum stało się też miejscem, w którym ludzie się nawzajem wspierają, jeśli ktoś kiepsko się czuje. Miejscem, w którym każdy może być sobą.
Kim odkręca prysznic i w oczekiwaniu na ciepłą wodę siada na sedesie. Pociera kilka razy twarz dłonią. Czuje się pusta w środku. Dobrze wie dlaczego, ale nie ma pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Być mądrą dla innych to jedno, a być własnym psychologiem to zupełnie inna para kaloszy.
Brakuje jej tych potężnych wrażeń przeżywanych tydzień temu, nigdy wcześniej nie czuła się tak żywa. Wkroczyła w sam środek afery z zakładnikami. Negocjowała z Antoniem Alvarezem, którego John ostatecznie postrzelił. Pełno było chaosu i napięcia, a Kim czuje lekki wstyd, bo trochę jej się to podobało.
Najgorsze jest to, że była w tym dobra i w głębi duszy chciałaby, żeby tak było przez cały czas. Jej własny psycholog będzie miał używanie, kiedy się spotkają.
Wchodzi pod prysznic i stoi bez ruchu pod strumieniami wody. Przymyka oczy, rozkoszując się dźwiękiem i ciepłem. Działa to oczyszczająco na wiele sposobów. Kim wcale nie ma ochoty wychodzić z kabiny, ale wie, że musi. Myje się, bez reszty pochłonięta myślami. Ubiera się szybko, uśmiecha do siebie w lustrze, z którego spogląda na nią teraz nieco ładniejszy wrak człowieka. Wsiada do elektrycznego samochodu – zapomniała podładować go przez noc – i jedzie do biura.
Dlaczego John do niej nie zadzwonił?
Dlaczego ona nie zadzwoniła do Johna?
Wie dlaczego – przechodzą swego rodzaju kwarantannę. Bo oboje czują, jak bardzo ich do siebie ciągnie. Są jak dwie planety, które krążą wokół siebie związane siłą grawitacji, ale absolutnie nie mogą się do siebie zbliżyć. Oboje dźwigają na grzbiecie plecaki pełne ciężkich kamieni. John szuka zaginionych żony i syna. A ona obiecała sobie już nigdy do nikogo się nie zbliżyć. Cierpienie, zdrada i rozczarowanie są zbyt bolesne.
„Jeśli się nie jest ostrożnym, można dosłownie stracić kawałek siebie”.
Kim nagle siada na swoim biurowym krześle, nie wiedząc nawet, jak się tam znalazła. Zastanawia się, gdzie postawiła samochód, zgaduje, że tam, gdzie zawsze. Ma wrażenie, że posmakowała tego, co życie może jej zaoferować, a potem to straciła. Uwielbia współpracować z policją, zwłaszcza z Johnem. Kiedyś interesowała się kryminalnymi historiami, teraz wzięła w nich udział – zamiast siedzieć przed ekranem i analizować przestępstwa, została rzucona w wir prawdziwych wydarzeń. Nawet pozostali policjanci z posterunku, którzy mieli jej już tak bardzo dosyć, zaczęli na nią patrzeć w inny sposób, okazując szacunek po tym, co zrobiła w hucie. Zarówno wtedy, kiedy rozmawiała z Alvarezem przez telefon, jak i potem, gdy weszła wprost w paszczę lwa. Tak jakby nie mogli zaprzeczyć, że bardzo im pomogła, choćby wcale tego nie chcieli. Wróciła – przynajmniej częściowo – do gry. I bardzo ją to cieszy.
Dostała swoją pierwszą działkę narkotyku życia i postanowiła, że tak łatwo z tego nie zrezygnuje. Skłoni Johna, żeby znowu włączył ją do działania. Ale najpierw musi odważyć się podnieść tę cholerną słuchawkę i zadzwonić do niego. Spogląda na telefon. Ale – tak jak za każdym razem – tchórzy przed wybraniem ostatniej cyfry numeru i mrucząc coś, odkłada słuchawkę.5
John siedzi w radiowozie na siedzeniu pasażera i wygląda przez boczną szybę. Wzdryga się, widząc, jak wściekły wicher nadyma kurtkę jakiejś kobiety. Nienawidzi jesieni, kojarzy mu się ze starcem, który wkrótce wyciągnie kopyta w domu opieki. Kolory są piękne i całe góry zmieniają się jak w tańcu, ale jest w tym coś przygnębiającego. Tak samo jest z zimą. Sara mawiała, że co roku ma półroczną depresję. Od września do marca. I chyba rzeczywiście tak było.
John kocha lato, kiedy nie musi marznąć i może spędzać czas na wolnym powietrzu. Wspomina czasy, kiedy chodzili z Mattiasem na ryby. Jak siadali z gołymi torsami i udawali prawdziwych mężczyzn, ale rzadko cokolwiek łapali. Chodziło o sam fakt. O to, żeby spędzać czasu z Mattiasem, żeby kupować ryby i potem udawać, że to ich zdobycz. Z początku Sara była pod wrażeniem, ale kiedy wrócili do domu z żabnicą, nabrała podejrzeń.
Uśmiecha się do tego wspomnienia, gdy Valle zatrzymuje samochód na parkingu przed szpitalem w December.
– Nowy dzień, nowe cierpienia – mówi, wysiadając.
John przestał już utykać, ale raczej jeszcze nie odważyłby się biegać. Stopa ciągle go boli po skręceniu. Kiedy wchodzą przez drzwi wejściowe, myśli o Kurcie Strandzie, któremu udało się uciec. Jego jedyny trop prowadzący do wyjaśnienia, co stało się z Sarą i Mattiasem. Chociaż… jest jeszcze jeden. Mulle, kumpel Kurta. John zna jednak tylko jego nazwisko, napisane na kawałku papieru. Kurta przynajmniej prawie dopadł.
„Gdyby tylko ten cholerny budowlaniec nie wypuścił go z tej szafki w szpitalu”.
Miał jeszcze jedno dojście, ale ta historia tak namieszała mu w głowie i była tak bolesna, że zamiótł ją pod dywan. Ella Strand. Siostra Kurta. Trzy dni po tym, jak ją odwiedził, kiedy powiedziała mu te wszystkie przedziwne rzeczy o Sarze i swoim bracie, jej ciało poddało się w końcu białaczce i umarła. Wszystko jednak to, co powiedziała, żyje w najlepsze w duszy Johna.
„Podjudzała go. Wszystko, co robili innym. Pieprzona psycholka. December jest lepszym miejscem teraz, kiedy stąd zniknęła”.
Nie brzmiało to dosłownie tak. Dokładne słowa schowała gdzieś w mysiej dziurze mgła mózgowa, która opanowała głowę Johna. Sens jednak zapamiętał. A teraz, kiedy o tym myśli, przypomina sobie, że zapisał sobie na liście rzeczy do zrobienia, by znaleźć kogoś, kto chodził z Sarą do szkoły. Kogoś, kto wie o niej więcej z tych dawnych czasów z Kurtem.
„Najlepiej byłoby oczywiście porozmawiać z samym Kurtem”.
John szukał zarówno jego, jak i Mullego, ale podejrzewa, że ukrywają się na przemysłowych terenach Lyckan. Chronieni przez Major.
Gdy przez czaszkę Johna przetaczają się mroczne wspomnienia, on sam wraz z Vallem staje przy recepcji szpitala.
– Daj spokój, Britt. Wiesz, kim jestem. Chodziliśmy do tej samej klasy – mówi Valle, opierając dłonie na kontuarze.
– Przepisy, Valle. Przepisy. No to… Co mogę zrobić dla ciebie i kto to jest? – pyta recepcjonistka. John wyciągnął rękę, ale w zamian dostał tylko zdziwioną minę.
– John Wagner. Jestem tu nowy. A gdzie ta druga dziewczyna? Ta z końskim ogonem?
Britt prycha i wydaje się zupełnie niezainteresowana, kiedy John pokazuje ręką na tył własnej głowy, jakby sam miał taką fryzurę.
– Przywieźli do was faceta bez ramion, gdzie leży? – szepcze Valle, żeby nie usłyszeli go ludzie siedzący w poczekalni.
– A skąd ja mogę wiedzieć? Masz nazwisko albo numer ewidencyjny?
Valle wzdycha.
– Nie, nie mam.
– Spróbujcie na ratunkowym. Numer sto. – Kobieta naciska guzik.
Valle kiwa głową i ciągnie kolegę za sobą.
– Chyba cię nie lubi – mówi John z uśmieszkiem.
– Ja jej też nie. Britt chyba nikogo nie lubi, ale tak naprawdę ma wielkie serce. Kiedy chodziliśmy do szkoły, była taka sama. Nazywaliśmy ją smokiem.
– Może dlatego cię nie lubi.
– No może.
Docierają na oddział ratunkowy, tym razem Valle nie musi machać legitymacją. Jakaś pielęgniarka pokazuje im drogę. W jednej z sal stoi przy łóżku René, rozmawiając z inną pielęgniarką.
Na łóżku leży mężczyzna z nagim torsem, przykryty od pasa w dół kocem, spod którego wystają obandażowane stopy. Rzeczywiście nie ma ramion, a jego barki również są zabandażowane. Półprzezroczysty płyn spływa wężykami z dwóch worków do jego pach. John szybko robi mu zdjęcie.
– Drodzy panowie – mówi René, a John stwierdza, że jest to za każdym razem równie zabawne.
René ma może trzydzieści pięć albo czterdzieści lat, ale zachowuje się jak starzec, zarówno w mowie, jak i sposobie bycia. Zawsze tak samo pełen szacunku, dbający o wszystkich w szpitalu. Musi mieć ciężką pracę – jest jednocześnie lekarzem naczelnym szpitala i patologiem.
– Możemy z nim porozmawiać? – pyta Valle.
– Nie ma mowy. Jest nieprzytomny i stracił mnóstwo krwi. W ogóle nie powinno was tu być. Idźcie sobie.
Niemal wypycha ich z powrotem na korytarz.
– Powiedział coś?
Valle kiwa głową do innej pielęgniarki, która uśmiecha się szeroko i pozdrawia go. Johnowi bardzo tego brakuje. Chciałby znać wiele osób, być częścią społeczności.
– Nie, jeśli przeżyje, to ja uwierzę w Boga. Ale trzymamy kciuki.
– Miał coś przy sobie? Dowód osobisty albo jakieś inne przedmioty?
– Nic, ale jedna pielęgniarka go rozpoznała. Nazywa się Eddie Branko. Cięcie przy barkach wykonano precyzyjnym nożem, mógłbym przysiąc, że skalpelem, ale nie zajął się tym zawodowiec. Najbardziej makabryczne jest to, że powierzchnia rany została przypalona, żeby zatamować krwawienie. Ktoś to zrobił bardzo sprawnie, nie mogę jednak stwierdzić, czy po to, żeby go ratować, czy w innym celu. Wyniki i badania krwi dostanę dopiero za kilka godzin. Jego stopy… Biegł boso i to, że w ogóle żyje, to prawdziwy cud. Dotarł tu w bokserkach i z trzema ranami od strzał, z których jedna przedziurawiła mu płuco.
– Żartujesz?
– A wyglądam, jakbym żartował? – pyta René sprawiający wrażenie bardzo zmęczonego.
„Pewnie to koniec jego dyżuru, a może wziął dwa” – myśli John.
– Przepraszam – mówi Valle.
– Nie, to ja powinienem przeprosić. Po prostu strasznie dużo się dzieje. Godzinę temu przywieziono pacjenta, u którego doszło do zatrzymania akcji serca. Udało nam się go reanimować, ale szczerze mówiąc, nie sądzę, by dożył końca dnia.
– Czy możemy obejrzeć te strzały? – pyta John.
– Oczywiście. Harry je ma, wpadnijcie do niego. Jest w prosektorium.
Żegnają się i idą w kierunku windy.
– Strzały – szepcze Valle bardziej do siebie niż do Johna. – I co z tymi jego ramionami?
– Może polowali na niego jak na dziką zwierzynę – wzdryga się John.6
John i Valle postawili samochód nieco dalej przy drodze i znów zbliżają się do miejsca, w którym znaleziono ofiarę.
John słyszy sygnał komórki.
– Kurwa – mówi i wzdycha ciężko.
– Co jest? – pyta Valle.
– Eddie Branko właśnie umarł.
– No to wracamy do punktu wyjścia.
– Dokładnie.
John dziękuje Renému i wciska telefon z powrotem do kieszeni.
Plastikowa taśma, którą rozwiesili dwie godziny wcześniej, żeby oznaczyć miejsce, trzepocze wściekle na wietrze, a żółte i czerwone liście spadają chaotycznie na drogę.
– Tak jest, tutaj leżał.
Valle kuca. Jedyne, co mają do dyspozycji, to ciemnobrązowa kałuża krwi.
Strzały okazały się własnej roboty i zostały wysłane do analizy i testów DNA. Ktoś się wypowie w sprawie tego, z jakiego ptaka pochodzą pióra, z jakiego drewna zrobiono pręt i tak dalej. John i Valle zatrzymali jedną z nich. John zawsze uważał, że centrum ekspertyz kryminalistycznych pracuje za wolno, a ma przecież dwanaście placówek w całej Szwecji. Jasna sprawa, centrum dysponuje skończoną liczbą ludzi i jeszcze bardziej skończoną ilością pieniędzy, ale mimo wszystko… To, że otrzymanie wyników analiz może zabrać trzy miesiące, a czasami nawet sześć, w sprawach, które z każdą godziną robią się coraz trudniejsze, jest… nieoptymalne, żeby wyrazić się dyplomatycznie.
Uwagę Johna przyciąga złamana gałązka, wchodzi więc między drzewa.
– Co jest w tym lesie? – pyta, kiedy Valle rusza za nim.
– Kilka kilometrów stąd jest nieczynny tartak. O’Connor i jego czekający na koniec świata świry, a także sekta Słońca i Baltazara mają swoje obozy trochę wyżej i po drugiej stronie drogi. Ta ziemia należy do gminy.
– Koniec świata i sekta? – dziwi się John i zauważa ślad na ziemi.
Ofiara przyszła z tej strony i chyba się tu przewróciła. Pewnie przeczołgała się dalej do drogi i tam się położyła, żeby ktoś ją znalazł.
– Tak. Dwie różne grupy. Wszyscy równie stuknięci. Ale sam nie wiem… Jest coś w tych ubranych na czerwono zwolennikach Słońca i Baltazara, co przeraża mnie bardziej. O’Connor i jego banda są mimo wszystko bardziej… normalni. Rodzice Franka należą do sekty. Nie wiemy o nich zbyt wiele, poza tym że czasami przychodzą do miasta na zakupy. Trzymamy się nawzajem na dystans. To znaczy December i oni.
– Co takiego, Frank z posterunku?
– No. Wygląda na to, że dorastał wśród tych głąbów z sekty gdzieś w górach, ale wyrwał się stamtąd jako nastolatek. Z tego co wiem, nie ma w ogóle kontaktu ze starymi. Ale nie lubi o tym mówić, więc go nie pytaj. I tak nie odpowie.
Valle odchyla świerkową gałąź i idą o krok dalej.
– A ja myślałem, że on mnie po prostu nie lubi – mówi John w zamyśleniu.
– To niewykluczone. – Valle wzrusza ramionami. – Ale z Frankiem nigdy nie wiadomo. Jest raczej jakby nieśmiały.
Johna otaczają zapachy ziemi i próchnicy, czy co tam się znajduje w lesie. Jest mieszczuchem, a nie człowiekiem natury. Jasne, lubi łowić ryby, ale las go męczy.
„Sara uwielbiała las” – myśli, zauważając nowy ślad na lewo od ścieżki.
„Ale czy na pewno?”
Może po prostu tak mówiła, bo tego od niej oczekiwano? Wydaje się, że tajemnic, które przed nim miała, robi się z każdym dniem więcej, co wywołuje u Johna coraz większą złość. Mimo że od razu ją odpycha od siebie, za każdym razem wraca. On przecież nic nie wie. Wszystko, co ma, to słowa innych ludzi. Ludzi, których zupełnie nie zna. Nie ma wcale pewności, że mówią prawdę.
– Patrz, tu się przewrócił.
John kuca i patrzy w kierunku, z którego jego zdaniem przybyła ofiara.
– Byłeś w poprzednim życiu Czirokezem czy jak? – parska Valle. Do twarzy przykleja mu się pajęczyna. – Kurwa mać.
John się śmieje.
– Nie sądzę, ale ślady to ślady. W sumie mógł to być borsuk, który się potknął, ale bardziej prawdopodobne, że to nasza ofiara.
– Super – odpowiada Valle, gdy podchodzą do małego wzniesienia.
– Czy to wikiński grób? – pyta. – Coś mi się wydaje, że budowali tutaj takie.
Kiedy obchodzą kurhan Vallego, John się zatrzymuje. Wyraźny odcisk dwóch stóp w gliniastej ziemi. Spogląda w górę. Widzi to oczyma wyobraźni – jak ofiara skoczyła stamtąd na ziemię. Zatrzymuje Vallego, który omal nie włazi prosto w odciski.
John patrzy w lewo i zauważa ciemną plamę, która nie pasuje do otoczenia.
– A to co takiego? – pyta.
– Wygląda jak mała jaskinia. Na pewno mieszka w niej niedźwiedź. Albo Wielka Stopa.
John śmieje się nerwowo. Ani on, ani Valle nie są fanami dzikiej przyrody.
Pokonuje wrzosy wielkimi krokami i odchyla ręką zwisające łodygi roślin. Kiedy światło wpada do groty, okazuje się większa, niż myślał. Zmieści się tam kilka osób, widać porozrzucane puszki po piwie i papierki od cukierków.
– Na pewno się tu schował.
Zaczyna kropić, a wiatr gra na liściach i gałęziach. Jednocześnie powolutku opadają na nich zwiędłe listki i John musi przyznać, że to piękny widok.
Valle kuca i zagląda do środka.
– Na pewno byłeś w poprzednim życiu Czirokezem. Chora akcja.
Valle wzdycha.
– Biedak. Bez rąk i podziurawiony strzałami. Ciekawe dlaczego.
John wchodzi na pagórek. Widzi uniesiony mech i jest pewien, że ma rację. Kiedy patrzy znów w stronę drogi, niemal traci oddech.
Podchodzi do drzewa i przygląda się bacznie temu, co w nim tkwi. Kolejna strzała, chociaż wygląda nieco inaczej niż pozostałe. John zgaduje, że na ofiarę polowało kilka osób, a więc sytuacja robi się jeszcze dziwniejsza. Nagle przychodzi mu do głowy pewien pomysł.
– Valle, mamy psa tropiącego?