Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Europa 2184 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 listopada 2025
35,00
3500 pkt
punktów Virtualo

Europa 2184 - ebook

Uciekający przed problemami finansowymi i osobistymi Sam Mitchell postanawia opuścić Ziemię. Emigruje na Europę — księżyc Jowisza, na którym niedawno powstała kolonia zajmująca się pozyskiwaniem wodoru z tamtejszego wszechoceanu. Z początku wszystko wydaje się układać po jego myśli — cieszy się nowoczesnymi technologiami, nieźle zarabia, poznaje dziewczynę. Z czasem jednak sytuacja w kolonii się zmienia — subtelnie, niemal niezauważalnie zmierzając w stronę rządów totalitarnych. Sam, podobnie jak wielu innych, nie od razu zauważa różnicę. Czy w porę się przebudzi? Czy będzie gotowy na ważną rolę, jaką przygotował dla niego los w wydarzeniach mających zadecydować o przyszłości Europy? Historia Sama Mitchella — mimo iż rozgrywa się w odległej przyszłości — podnosi tematy obecne we współczesnym życiu publicznym. Być może dzięki niej Ty też się przebudzisz…

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397301375
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Nazywam się Sam Mitchell i jestem mordercą. Przynajmniej według aktualnych władz Europy. W rzeczywistości nikogo nie zabiłem, a moją jedyną winą było spóźnienie się do pracy i próba powiedzenia prawdy. Zwłaszcza to drugie nie jest w dzisiejszych czasach popularne. Zastanawiacie się, jak to możliwe? Opowiem wam. Może dzięki temu nie popełnicie naszych błędów, a moje życie zyska jakiś sens.

Zacznijmy jednak od początku. Urodziłem się w Republice Teksasu w 2152 roku. Nie dam się skusić swojej próżności i nie opowiem wam o swoim dzieciństwie czy dorastaniu. Nie miały one nic wspólnego z omawianymi dalej wydarzeniami i nie obfitowały w żadne niecodzienne doświadczenia. Powiem tylko, że byłem zwykłym teksaskim chłopakiem, który nie wyróżniał się inteligencją, wyglądem czy jakimiś specjalnymi zdolnościami. Ot, zwykły, przeciętny Joe.

Po szkole średniej udało mi się znaleźć zatrudnienie w wielkim koncernie pozyskującym napędzający nasz świat wodór z ziemskich oceanów. Praca była niezbyt skomplikowana i w sumie dość monotonna, lecz przyzwoicie płatna, nieszkodząca zdrowiu oraz pozwalająca w jakiś sposób zaplanować najbliższą przyszłość. Wziąłem więc kredyt, dołożyłem pieniądze ze spadku po rodzicach i kupiłem kawałek ziemi z niewielkim, wymagającym ciągłych remontów drewnianym domkiem.

Miałem również świetną — przynajmniej tak mi się wtedy wydawało — dziewczynę oraz kilku wiernych — co do dwóch z nich również się myliłem — przyjaciół, którzy często nas odwiedzali. Przeczytawszy poprzednie zdanie, zapewne domyślacie się już reszty. Tak, obaj bywali w naszym domu zdecydowanie częściej, gdy mnie w nim nie było. Dodam jeszcze, że ojciec jednego z nich zajmował się nieruchomościami, ciotka drugiego była zaś prawnikiem. Do dziś nie wiem, jak Kate tego dokonała, ale w dwa miesiące straciłem dach nad głową i zostałem obarczony kolejnym kredytem.

W pracy odmówili mi podwyżki, twierdząc, iż w _sumie moje stanowisko nie jest aż tak ważne i w ogóle powinienem się cieszyć, że jeszcze nie zastąpili mnie sztuczną inteligencją_. Brednie, wszyscy dobrze wiedzieli, że przemysłowy sabotaż z użyciem EMP był coraz częstszy, a zastąpienie mnie komputerem, który był na niego szczególnie podatny, groziło nawet rozsadzeniem wartych grube miliardy dolarów instalacji. Nie wiem, czy sama odmowa podwyżki tak mnie wtedy rozwścieczyła (a byłem w tamtym czasie kłębkiem nerwów), czy może to durne tłumaczenie, uwłaczające mojej może niezbyt wysokiej, ale jednak jakiejś tam inteligencji, ale powiedziałem im, żeby wsadzili sobie tę pracę tam, gdzie słońce nie dochodzi.

Wręczając mi wypowiedzenie, zaznaczyli z satysfakcją, abym pamiętał, że według podpisanej z nimi umowy, nie mogę się zatrudnić u ich konkurencji przez najbliższych pięć lat. Przeczytawszy dzień wcześniej ten dokument, znałem doskonale wszystkie jego podpunkty, wypaliłem więc z zadowoleniem:

— _Jeśli jego działalność odbywa się na Ziemi_. Na Europie płacą zdecydowanie lepiej niż tu.

Szyderczy uśmiech szybko spełzł z okrągłej twarzy zwalniającego mnie dyrektora. Bo choć kolonia na Europie istniała dopiero niecałe dwa lata, to już przyciągała coraz więcej Ziemian, Lunan i Marsjan. Wkrótce mogła stać się ogromnym hubem dla statków latających poza Układ Słoneczny. Dysponując zasobami wody dwukrotnie większymi niż ziemskie, była na dobrej, choć trzeba przyznać, że wyboistej, drodze ku dominacji w sektorze planet zewnętrznych.

— Zatem życzę powodzenia na Europie — odparł z udawanym spokojem dyrektor, wskazując mi drzwi swego przestronnego gabinetu.

Później, już na Europie, dowiedziałem się, że wkrótce po moim zwolnieniu firma kazała podpisywać swoim pracownikom nowe lojalki, które obejmowały również koncerny prowadzące swą działalność poza Ziemią. Nie powiem, by te wieści nie przyniosły mi złośliwej przyjemności, choć muszę uczciwie przyznać, że „żegnając się” z dyrektorem, nie miałem jeszcze zamiaru przeprowadzać się (może powinienem napisać _przenosić_, zważywszy na to, że oficjalnie nie miałem już domu) na najmniejszy z galileuszowych księżyców Jowisza. Ostateczną decyzję podjąłem dopiero, gdy po tygodniu mieszkania na werandzie u jednego z pozostałych mi przyjaciół, nadal pozostawałem bez pracy, za to z nadmiarem myśli o Kate i swojej łatwowierności.

Jak dziś pamiętam ten upalny dzień w lecie roku 2173, kiedy wkroczyłem do centrum rekrutacyjnego Europa Fuels w Dallas. Na skórze poczułem przyjemny chłód klimatyzacji, mój nos został zaś zaatakowany jakimś miłym, choć nieco zbyt intensywnym, syntetycznym zapachem kwiatów, łączącym w sobie słodycz świeżo kwitnących majowych pól ze statycznym spokojem późnoletniego lasu. Rozejrzałem się po zatłoczonym, obszernym pomieszczeniu. Długie kolejki do stanowisk rekruterów pozwalały mi sądzić, że spędzę tam przynajmniej kilka godzin. Odruchowo przyłożyłem swoją kartę identyfikacyjną do czytnika przy drzwiach wejściowych i zacząłem oglądać wyświetlające się na ścianach i pod sufitem holografiki, przedstawiające widoki, jakie potencjalny emigrant na Europę miał szansę podziwiać podczas swej podróży ku nowemu życiu. Był tam rdzawo-pomarańczowy Mars; ogromny, przygniatający majestatem Jowisz ze swoją trwającą ponad tysiąc lat burzą; ciemna Kallisto, wyglądająca jakby ktoś pozapalał na niej miliony małych, białych światełek; olbrzymi, podobny do Księżyca Ganimedes; przywodząca na myśl kulę żółtego śniegu Io (nie mam pojęcia, dlaczego akurat z tym mi się skojarzyła, być może przez chłód klimatyzacji) oraz oczywiście biała, poryta brązowymi szczelinami Europa.

— Pan Samuel Mitchell — usłyszałem niespodziewanie z głównego głośnika — stanowisko piąte.

Zaskoczony rozejrzałem się po pomieszczeniu. Czyżby ktoś nazywał się tak samo jak ja? Nie, piękna blondynka, która wstała właśnie z jednego z krzeseł za przezroczystą ścianką odgradzającą rekruterów od ochotników, pomachała zachęcająco w moją stronę. Ignorując spojrzenia zawiści czekających już od dłuższego czasu mężczyzn, raźnym krokiem podszedłem do stanowiska piątego. Czytające to kobiety proszę o wybaczenie, ale w tym miejscu nie mogę nie wspomnieć o urodzie pań rekruterek. Każda z nich z łatwością mogłaby reklamować pasty do zębów, szampony do włosów czy bieliznę (a zapewne i nawet nanochirurgię plastyczną). Wszystkie wyglądały po prostu perfekcyjnie. Nie mogło być jednak inaczej, jeśli jakieś 97% populacji Europy w pierwszych trzech latach stanowili mężczyźni. Daleki jestem od stwierdzenia, iż którykolwiek z ochotników zebranych wtedy w centrum rekrutacyjnym zdecydował się na emigrację na oddalony od Ziemi o 390 mln mil świat wyłącznie z powodu walorów estetycznych rekruterek, ale jestem pewny, że wpływały one na te decyzje w jakimś tam stopniu. W gruncie rzeczy mężczyzna to przecież prosty konstrukt, który lubi się czuć… chciany? Doceniony? Jakby tego nie nazwać, osoby odpowiedzialne za zatrudnienie tych pań z pewnością zdawały sobie z tego sprawę. Podobnie jak ci wybierający im stroje służbowe z głębokimi dekoltami.

— Poprosiłam pana wcześniej — rozpoczęła blondynka, siadając na krześle i przez chwilę wpatrując się w swój holowyświetlacz — ponieważ szukamy właśnie pana. — Przysięgam, że powiedziała _właśnie pana_. Nie _kogoś takiego jak pan_, ale _właśnie pana_. Mimo że wiele rozmów w dalszej części swojej opowieści będę przytaczał z pamięci i na pewno nie będą to dokładne słowa użyte przez moich rozmówców, tak doskonale pamiętam, jakiego zwrotu użyła wtedy rekruterka. — Posiada pan wymagane doświadczenie na stanowisku, na które poszukujemy chętnych — spojrzała mi w oczy, z trudem walczyłem, by utrzymać z nią kontakt wzrokowy (i nie mówcie, że nie wiecie dlaczego) — nie ma pan rodziny — nie mam pojęcia, skąd o tym wiedzieli; przecież karty identyfikacyjne oficjalnie nie zawierały takich informacji — i jest pan młody. My jesteśmy gotowi zaproponować panu pracę, ale zapewne ma pan do nas pytania. Od razu powiem, że najkrótszy standardowy kontrakt, jaki oferujemy, trwa sześć lat. Powrót na Ziemię przed upływem tego czasu nie będzie możliwy, jestem jednak pewna, że ktoś tak przystojny jak pan z łatwością znajdzie sobie na Europie drugą połówkę i być może zdecyduje się zamieszkać tam na stałe — uśmiechnęła się promiennie.

Miała zmysłowe usta i równe, białe zęby, ale jej uśmiech przypomniał mi Kate, więc nabrałem pewnych podejrzeń co do jej słów.

— A właśnie. Bo widzę tu samych mężczyzn. Na stanowiskach, jakie oferujecie, też zwykle pracują mężczyźni. Czy…?

— Rozumiem pana obawy. Tak, ma pan rację. Na razie większość mieszkańców Europy to mężczyźni. Kolonia rozwija się jednak tak szybko, że wkrótce będziemy potrzebowali zawodów, w których liczebnie przeważają kobiety. Docelowo mamy zamiar stworzyć balans populacyjny podobny do tego z Ziemi czy Luny.

— A… — Zapatrzyłem się i nie potrafiłem skupić na przedmiocie rozmowy.

Rekruterka uśmiechnęła się szeroko i udała, że poprawia dekolt uniformu tak, aby więcej zasłaniał. Jej „starania” nie przyniosły oczywiście w tej materii żadnych efektów. Wykorzystała jednak moje zawahanie, aby zmienić temat:

— W tajemnicy mogę jeszcze dodać — ściszyła głos — że zapewniamy bardzo dobrą opiekę prawniczą. Te kredyty, które pan posiada… Być może nie będzie pan ich musiał spłacać.

— Tak? — I tak nie zamierzałem tego robić. Co by mi zrobili? Zabrali dom, w którym nie mogę mieszkać? Wtrącili do więzienia? Powodzenia ze znalezieniem mnie i przetransportowaniem z powrotem do Teksasu.

— Tak. Jako obywatel Europy otrzyma pan naszą szczególną protekcję.

— Dostanę obywatelstwo?

— Naturalnie. Zupełnie jak Lunanie czy Marsjanie. Z tym że u nas wiążą się z tym wymierne korzyści.

W tej kwestii nie kłamała. Nigdy nie spłaciłem tych kredytów i nie miałem z tego powodu żadnych kłopotów. Nie dodała jednak, że stając się obywatelem Europy, zrzekłem się swego teksaskiego paszportu, a to poważnie ograniczyło mi później pewne opcje. Ale wszystko w swoim czasie. Na razie wróćmy do rozmowy w centrum rekrutacyjnym.

Właściwie byłem już zdecydowany wyemigrować, lecz chciałem wynegocjować dla siebie jak najlepsze warunki. Nie miałem jednak silnej pozycji. Tak, Europa Fuels potrzebowała kogoś z moimi umiejętnościami, ale ja potrzebowałem ich jeszcze bardziej; nie mogłem przecież zatrudnić się na tym stanowisku nigdzie na Ziemi, a nie bardzo widziało mi się zaczynać coś zupełnie innego i na pewno gorzej płatnego. Rozejrzałem się po sali w poszukiwaniu inspiracji. Moją uwagę przykuła holografika przedstawiająca luksusowy prom kosmiczny, zapewne mający zawieźć mnie na Europę.

— To świetnie. Chciałbym się jednak jeszcze dowiedzieć, jakie warunki mieszkaniowe oferujecie na miejscu. Sześć lat to bardzo długi czas, by żyć tylko przy sztucznym świetle i w ciasnych kajutach kolonii.

— O, zapewniam pana — rzekła uspokajającym tonem — że nie są to żadne kajuty, ale najprawdziwsze mieszkania, nie ustępujące w niczym standardom ziemskim, a dalece wyprzedzające to, co mógł pan zobaczyć w broszurach o Marsie czy Lunie. Co do światła…

Pod sufitem, na szerokości całej ściany, ukazała się holografika przedstawiająca jakiś park. Z początku wziąłem go za Yosemite czy Yellowstone. Dopiero zachwycone pomruki pozostałych ochotników pozwoliły mi zwrócić uwagę na drobne szczegóły, jak otwory wentylacyjne „w chmurach” czy charakterystyczne filary „podtrzymujące” nieboskłon. Patrzyłem na holografikę wnętrza jakiegoś bulwaru na kolonii kosmicznej, na którego ścianach wyświetlały się hiperrealistyczne obrazy ziemskich krajobrazów. I wiecie co? To naprawdę wyglądało jak Ziemia. Nie tylko światło, ale leniwie sunące po niebie chmury, poruszane delikatnym wiatrem liście drzew czy przelatujące nad nimi ptaki. Nie wiem, kiedy czytacie te słowa. Może dla was to standard, ale wtedy była to nowość, a i dziś nie mogę wyjść z podziwu dla tej technologii.

— Widzę, że się panu podoba. Wnętrza kolonii tak właśnie wyglądają. Oczywiście nie wszędzie. W obszarach przemysłowych naturalnie zrezygnowaliśmy z tych udogodnień, lecz niemal wszystkie przestrzenie publiczne oraz mieszkania są w nie wyposażone.

— Mieszkania też? — nie dowierzałem.

— Tak — uśmiechnęła się blondynka — a obraz to tylko jego część. Zapewniamy również wrażenia słuchowe, węchowe oraz dotykowe.

— Dotykowe?

— Wiatr, który porusza liśćmi na holografice, poczuje pan na własnej skórze.

Musiałem milczeć dłuższą chwilę, podziwiając holografikę, bo rekruterka podjęła:

— Widzę, że się pan waha. Może przedstawię proponowane przez nas warunki.

Na blacie, o który opierałem łokcie, wyświetliła się umowa. Wytłuszczoną czcionką zapisano na niej proponowaną pensję. Podano ją w europach — walucie kolonii — ale po przeliczeniu na dolary była prawie dwa razy większa od mojej dotychczasowej. Rozpoczynając te nieudolne negocjacje, nawet przez chwilę nie sądziłem, że uda mi się uzyskać takie pieniądze. Szybko przebiegłem wzrokiem resztę kontraktu. Wszystko było w porządku. Zastąpienie obywatelstwa teksaskiego europejskim nie wydawało mi się szczególnym poświęceniem, pozwoliłem więc czytnikom zeskanować swój odcisk palca oraz obraz oka i unikalnym ruchem palców „złożyłem podpis” na dole dokumentu.

— Cieszę się, że dołączy pan do nas — stwierdziła z uśmiechem rekruterka.

— Pani też wybiera się na Europę?

— Nie w najbliższym czasie. Może później. Pytanie jednak, kiedy pan może tam lecieć? Według warunków kontraktu ma pan miesiąc na zamknięcie swoich spraw na Ziemi…

— Choćby jutro — wypaliłem bez zastanowienia.

— Naprawdę? To się świetnie składa, bo akurat jutro spod Dallas startuje kolejny prom na Europę.

— Tak? — Przełknąłem głośno ślinę.

— Chyba że potrzebuje pan więcej czasu — podsunęła kobieta, dostrzegając moje zaskoczenie. — Kolejny prom startuje za tydzień.

Przyznam, że byłem trochę zaskoczony tak nagłą możliwością porzucenia dotychczasowego życia, ale czy potrzebowałem więcej czasu? Co mnie tam trzymało? Nie miałem pracy, rodziny, domu, a większość przyjaciół tak naprawdę okazała się bardziej znajomymi niż przyjaciółmi. Jedynego przyjaciela, jakiego miałem, też wyraźnie zaczynał irytować mój pobyt na jego werandzie, więc…

— Nie, nie potrzebuję więcej czasu — zapewniłem z pełnym przekonaniem.

— W takim razie dopisuję pana do listy. Proszę się tu pojawić jutro o czternastej. Zapewniamy bezpłatny transport do portu kosmicznego.

— Świetnie, będę na pewno.

Dwadzieścia cztery godziny później siedziałem już w przewożącym dwa i pół tysiąca kolonistów promie, szykującym się do startu z portu kosmicznego imienia Davy'ego Crocketta.

— Nasz prom nazywa się _Jowisz II i _lecimy na Jowisza II. Zabawne, prawda? — zagaił pasażer z sąsiedniego fotela.

Nie od razu skojarzyłem, że inna nazwa Europy to Jowisz II — drugi księżyc gazowego giganta.

— Tak, to ciekawy zbieg okoliczności — odparłem po chwili, rozglądając się po wnętrzu jednostki.

To prezentowało się zgoła inaczej niż na holografice w centrum rekrutacyjnym. Po pierwsze, nie miało okien (swoją drogą, czy _okno_ to właściwe słowo? Może powinienem napisać _bulaj_ lub _iluminator_? Zresztą nieważne, wtedy się nad tym nie zastanawiałem i wy też nie powinniście, chyba że cierpicie na nadmiar nudy, jak ja w miejscu, w którym się aktualnie znajduję), więc obserwacja kosmosu gołym okiem nie wchodziła w grę — można go było obejrzeć jedynie na fotelowych holowyświetlaczach. Nie żeby mnie to jakoś szczególnie interesowało, ale miło by było zerknąć od czasu do czasu na coś tak unikalnego dla Ziemianina jak przestrzeń kosmiczna (a siedziałem akurat „od okna”).

Po drugie, standard promu znacznie różnił się od tego, który miałem okazję podziwiać na holografice w placówce Europa Fuels. Tam każdy miał swoją kajutę, tutaj siedzieliśmy stłoczeni w rzędach jak w jakichś latających kiedyś po Ziemi samolocikach. Kurs miał trwać…

— Czy trzydzieści jeden godzin to nie za długo, by pozostawać w tych fotelach? — spytał zaniepokojonym głosem mój sąsiad. — A przecież jeszcze nie wystartowaliśmy. To dodatkowe pół godziny. Nie zrobią się nam odleżyny?

— Wydaje mi się, że nie musimy się o to martwić — odparłem uspokajającym tonem.

Tak, lecąc z prędkością 2% prędkości światła, dodając do tego czas na przyspieszenie i wyhamowanie, powinniśmy znaleźć się na Europie za około trzydzieści jeden godzin. O ile wcześniej…

— A jeśli nie zadziałają ochronne pola siłowe?

Zgadza się, zamiana w krwawą papkę z powodu nadmiernych przeciążeń grawitacyjnych też zakończyłaby przedwcześnie nasz rejs. Ja miałem jednak na myśli…

— Nie, nie powinienem się o to martwić. Od tej katastrofy w dwunastym znacznie usprawniono technologię pół siłowych.

…zanudzenie mnie na śmierć przez mojego sąsiada.

— Przepraszam, że tyle mówię, ale to mój pierwszy rejs poza Ziemię — tłumaczył się pasażer.

— Mój też — odrzekłem wyrozumiale. — Jestem pewny, że wszystko przebiegnie bez żadnych problemów. — By dał mi spokój, odwróciłem się do okna… którego tam nie było.

Sąsiad od razu to wykorzystał:

— Nazywam się George. — Wyciągnął ku mnie prawicę.

— Sam. — Uścisnąłem ją, rozpaczliwie wodząc wzrokiem po wnętrzu promu, szukając czegoś, co pozwoliłoby mi się od niego uwolnić. Bezskutecznie.

— Będę pracował w administracji, a ty?

— Nadzór nad procesem pozyskiwania wodoru?

— O, to pewnie możesz dużo powiedzieć o elektrolizie?

Tak, mogłem. Ale nie miałem ochoty gadać o pracy po pracy. W życiu trzeba zachowywać balans, chyba się zgodzicie?

— Słyszałem, że na Europie używają innych środków do poprawy przewodnictwa wody…

— Start nastąpi za minutę, prosimy zapiąć pasy — dobiegło z głośników pokładowych.

Dzięki ci za szybkie i sprawne przygotowanie do rejsu, Europa Fuels! Mój sąsiad zapiął pasy, zamknął usta i kurczowo chwycił się podłokietników. Poszedłem w jego ślady, ale ręce spokojnie oparłem na kolanach. George'owi czas dłużył się zapewne w nieskończoność, ja rozkoszowałem się chwilami ciszy na głośnym do tej pory pokładzie. Wkrótce poczułem delikatne pchnięcie, nie mocniejsze od pierwszego ruchu grawideski, jeśli ktoś z was kiedyś posiadał ten gadżet. Potem wydawało mi się, że zawiśliśmy w miejscu. Nie czułem żadnego przyspieszenia, nie słyszałem pracy silników, nie zatkały mi się uszy, jak to czasami bywa na większych wysokościach. Zanim zdążyłem się w pełni nacieszyć spokojem, z głośników popłynęło:

— Opuściliśmy ziemską orbitę. Można odpiąć pasy. Wkrótce zaczniemy zbierać zamówienia na kolację.

— Uff, myślałem, że będzie bardziej trzęsło. Że w ogóle będzie trzęsło. A tu nic. Nie wiem, po co w ogóle musieliśmy zapinać te pasy — stwierdził ze spoconą twarzą George.

Wolałem mu nie przypominać, że w ostatnim ćwierćwieczu ochronne pole siłowe na promach kosmicznych zawodziło dwukrotnie. Gdyby nie ono, bez pasów wyleciałby z fotela i zderzył się ze ścianą odgradzającą nas od pasażerów w tylnym przedziale. Tamte promy natychmiast zawrócono na Ziemię i naprawiono ich usterki, więc nikomu nic się nie stało, ale po co było martwić mojego sąsiada? Jeszcze by się bardziej rozgadał. Wzruszyłem więc tylko ramionami.

— Ale przerwali nam miłą pogawędkę. Pytałem o przewodnictwo wody…

— Wybacz, George, ale wczoraj do późna żegnałem się z przyjaciółmi i jestem śpiący — skłamałem — chyba się prześpię.

— A kolacja? — spytał, wyraźnie rozczarowany.

— Zjem później.

— W porządku. Lot będzie długi, zdążymy sobie jeszcze pogadać — stwierdził z uśmiechem.

Uprzejmie skinąłem głową, rozłożyłem fotel i zamknąłem oczy. Starałem się odciąć od rozmów pozostałych pasażerów, ale George znalazł sobie nową ofiarę w sąsiednim rzędzie i trajkotał w najlepsze przez… w sumie nie wiem ile, ale wydawało mi się to długimi godzinami. W końcu jednak okoliczni pasażerowie poszli w moje ślady i „pozasypiali”. George zjadł kolację i wkrótce sam zapadł w sen. Słysząc jego ciche pochrapywanie, otworzyłem oczy i rozejrzałem się dookoła. Niespodzianka. Nasi sąsiedzi zrobili to samo. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia i zamówiliśmy posiłek. Po nim puściłem jakiś film na holowyświetlaczu, ale nawet nie pamiętam, o czym był. Znudziłem się i wkrótce sam poszedłem spać.

Obudziwszy się, z ulgą zauważyłem, że mój sąsiad gdzieś zniknął. Domyśliłem się, że udał się do toalety, więc zamówiwszy śniadanie, na chybił trafił otwarłem jakąś książkę na holowyświetlaczu, po czym sam udałem się do kibla. Ponieważ rano (podobnie jak na Europie, na promie posługiwaliśmy się dwudziestoczterogodzinnym ziemskim porządkiem dnia) wszyscy musieli się tam udać, trochę mi zeszło. Gdy wróciłem, George już na mnie czekał. Na szczęście rozmawiał z nową ofiarą, więc szybko zabrałem się za pałaszowanie śniadania, założyłem słuchawki na uszy, odpaliłem szum morskich fal i zagłębiłem się w lekturę książki.

Mimo że _Chromowane marzenie_ miało być tylko pretekstem, by nie rozmawiać z moim sąsiadem, a ostatnią książkę czytałem chyba jeszcze w podstawówce, to powieść słowiańskiego autora wciągnęła mnie na tyle, że do wieczora przeczytałem ją całą (naprawdę, bliska obecność George'a nie miała z tym nic wspólnego). Wkrótce zaś znaleźliśmy się na orbicie Europy, więc gaduła wrócił do kurczowego trzymania się fotela.

W kolejnych latach spotkałem go jeszcze dwa razy. Za pierwszym rozmawialiśmy kilka minut, ale że akurat miałem przerwę w pracy, mogłem podać prawdziwy powód, by przerwać jego wywody. Za drugim wymówiłem się pośpiechem na długo oczekiwane spotkanie.

Zapewne wielu z was zastanawia się w tej chwili, po co w ogóle umieściłem w swej opowieści ten nudnawy fragment o podróży na Europę. Otóż jest on ważny z dwóch powodów. Po pierwsze, gdyby nie _Chromowane marzenie_, pewnie nie przeczytałbym już w życiu żadnej książki, a co za tym idzie, nie spisał swojej historii. Po drugie zaś, pragnę wam pokazać, że to całe przedsięwzięcie związane z kolonią na jednym z galileuszowych księżyców Jowisza od początku nie było tym, czym je zapowiadano.

_Przecież nigdzie nie napisali, że polecicie akurat tym promem z holografiki_ — powiedzą niektórzy z was. Racja, ale dlaczego w takim razie akurat ten prom był tak eksponowany w centrum rekrutacyjnym? Czemu nie pokazano tego, którym naprawdę mieliśmy lecieć? Nie sądzę, by zmieniło to czyjąkolwiek decyzję. Podobnie jak umieszczenie w centrum tych urodziwych rekruterek, podczas gdy na miejscu czekało nas niemal jedynie towarzystwo spoconych facetów. Drobne podkoloryzowanie rzeczywistości, nieszkodliwe kłamstwa, które codziennie puszczamy płazem, bo stały się tak powszechne, że weszły nam w krew. Ale oni tak działają, każdego dnia delikatnie przesuwają granicę naszej tolerancji i moralności, by w końcu osiągnąć swoje cele.

W dziewiętnastym i dwudziestym wieku na Ziemi, w Kenii, żył pewien polityk, który powiedział kiedyś (cytuję z pamięci, tu, gdzie jestem, nie mam jak tego sprawdzić, ale raczej wiernie oddam jego słowa): _Kiedy misjonarze przybyli do Afryki, mieli ze sobą Biblię, a my mieliśmy ziemię. Powiedzieli „Módlmy się”. Zamknęliśmy oczy. Gdy je otwarliśmy, my mieliśmy Biblię, a oni naszą ziemię_. Niestety my, ludzie, zbyt często zamykamy oczy. Powodów jest wiele. Brak zainteresowania, naiwność, przyzwyczajenie, a nawet tchórzostwo. Wiem, bo sam taki byłem, a obudziłem się dopiero, gdy było już za późno. Przynajmniej dla mnie. Ale dla was być może jeszcze nie. Dlatego postanowiłem spisać tę opowieść.

Jeśli was zainteresowałem, czytajcie dalej. Jeśli uważacie, że gadam od rzeczy… to tym bardziej powinniście przewrócić stronę i zobaczyć, jak to działa w praktyce.2

Prom łagodnie wylądował w olbrzymim namiocie, rozbitym na powierzchni księżyca. George udał się do wyjścia ze statku, ja udawałem, że szukam czegoś w podręcznym bagażu, dzięki czemu nie załapałem się na tę samą windę co on. Gdy kilka minut później postawiłem stopy na powierzchni Europy, przywitał mnie dość skromny widok czterech stanowisk dla promów kosmicznych, pokaźnych zbiorników z wodorem, który pompowano w statki, oraz wielkiej dziury w lodzie, przez którą mieliśmy zjechać do mieszczącej się dwanaście mil niżej kolonii. Mimo że pomieszczenie było ogrzewane, panował w nim przenikliwy chłód. Wtedy mi to przeszkadzało. Dopiero potem dowiedziałem się, że poza namiotem było -276 °F (-171 °C, jeśli posługujecie się tą skalą). Ogrzanie gigantycznego wnętrza namiotu do temperatury, w której nie zamarzałem w miejscu, idąc w stronę windy, było więc nie lada wyczynem (podobnie jak stworzenie w nim sztucznej grawitacji — ta europejska miała przecież tylko 13% siły ziemskiej).

Pociągając nosem i próbując się ogrzać, przyciskając do ciała swój skromny bagaż, ustawiłem się w kolejnej grupie oczekującej na transport. Jeden kurs windy z powierzchni do kolonii i z powrotem trwał około kwadransa. Z niecierpliwością odliczałem sekundy do przybycia elewatora i oglądałem gołe ściany szybu, zastanawiając się, dlaczego konstruktorzy nie zdecydowali się na umieszczenie w nim tradycyjnej windy, a jedynie grawindę, korzystającą z tej samej technologii, co wspomniana już przeze mnie grawideska. Z rozmów pozostałych pasażerów dowiedziałem się jednak, że bliskość Jowisza powoduje, iż Europa jest bardzo aktywna sejsmicznie, a szyby wind muszą być regularnie wiercone na nowo, ponieważ co jakiś czas ulegają zgnieceniu. Przełknąłem głośno ślinę, mając nadzieję, że gdyby nasz szyb miał spotkać podobny los, ostrzeżono by nas o tym zawczasu. Przez kolejnych jedenaście lat nie słyszałem jednak o zgnieceniu szybu z pasażerami w środku, więc chyba niepotrzebnie się martwiłem.

Gdy odstałem swoje i w końcu znalazłem się w dość ciepłym, choć dusznym — zapewne wpływ na to miało pięciuset pasażerów w każdej sekundzie wydychających dwutlenek węgla do zamkniętego pomieszczenia — wnętrzu windy, od razu poczułem się lepiej. Przestało mi cieknąć z nosa, dłonie nie sprawiały już wrażenia jakby za chwilę miały odpaść, mogłem wreszcie postawić bagaże. Podczas podróży przez lód uraczono nas wyświetlanymi na ścianach powitalnymi holografikami, zapewniającymi nas o naszej odwadze i wdzięczności, jaką cała ludzkość żywi do nas za uczestnictwo w tym przedsięwzięciu. Pokazano też kilka przykładowych przestrzeni publicznych, jakie będziemy mieli do dyspozycji w kolonii. Muszę przyznać, że akurat w tej materii Europa Fuels i jej wspólnicy, którzy utworzyli ten nowy świat, nie kłamali. Może nie wszystkie z tych pasażów i parków były dostępne od razu, ale w sumie nie różniły się od tego, co już wkrótce każdy Europanin miał okazję podziwiać. Holograficzne lasy, góry, brzegi mórz czy malownicze łąki prezentowały się nadzwyczaj okazale i zachęcająco, a żyjące drzewa zasadzone w prawdziwej ziemskiej glebie, których można było dotknąć, pozwalały sobie wyobrazić, iż ultrarealistyczne holografiki są prawdziwymi krajobrazami.

Na mnie jednak największe wrażenie wywarły obrazy przedstawiające całość europejskiej kolonii. Nie wiem, gdzie jesteście, czytając te słowa. Na Ziemi, Lunie, Marsie, Ganimedesie, Enceladusie czy może jeszcze dalej. Być może już je widzieliście. Dla tych jednak, którzy nie mieli okazji oglądać tego widoku: wyobraźcie sobie grubą na dwanaście mil pokrywę lodową, a pod nią, podczepione do lodu, wysokie (tudzież głębokie, zależy jak na to spojrzeć) na ponad milę kopuły, część z nich przezroczysta, część w jednolitych kolorach.

— Daleką drogę przeszliśmy, od kiedy nasi przodkowie mieszkali w jaskiniach i posługiwali się kamiennymi narzędziami — usłyszałem czyjś komentarz.

Trudno się było z nim nie zgodzić. Uśmiechnąłem się w duchu i spojrzałem w kierunku autora tej opinii. Mężczyzna stał przy pokaźnym bagażu na kółkach, trzymając za ręce jakąś kobietę i najwyżej pięcioletniego syna. Jego partnerka tuliła do siebie około dwuletnią córkę. Więc samotni mężczyźni to nie jedyni koloniści, pomyślałem. Wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyłem Andy'ego, który już dwa dni później okazał się być moim kolegą z pracy, a w kolejnych latach kimś, dzięki komu w końcu otwarłem oczy. To również jego pomoc pozwoliła mi spisać moje wspomnienia. Ale nie wybiegajmy za daleko w przyszłość.

Gdy winda zjechała na sam dół, naszym oczom ukazał się ogromny hol z wielkim oknem, przez które mogliśmy podziwiać wody europejskiego wszechoceanu oraz ciągnącą się ponad nimi lodową pokrywę. Widok był niesamowity, a czekając w kolejce do stanowisk odprawy celnej, mieliśmy dużo czasu, by się nim nacieszyć.

Winda z kolejną grupą z powierzchni zdążyła już zjechać na dół i wrócić na górę, kiedy w końcu nadeszła moja kolej, by położyć bagaż na blacie prześwietlającego torby skanera.

— W porządku — stwierdził znudzonym głosem obsługujący mnie mężczyzna — nie przewozi pan nic nielegalnego. Proszę zdjąć bagaż. — Wykonałem polecenie. — Oto ostateczne potwierdzenie zrzeczenia się dotychczasowego obywatelstwa i przyjęcia nowego, europańskiego.

Podobnie jak w centrum rekrutacyjnym, pod moimi rękami wyświetlił się stosowny dokument. Przeleciałem go wzrokiem i podpisałem odciskiem palca, obrazem oka oraz unikalnym gestem palców.

— Poproszę dotychczasową kartę identyfikacyjną — ziewając, rzekł urzędnik.

— W jakim celu? — zdziwiłem się.

— Otrzyma pan nową. Te ziemskie nie współpracują z niektórymi naszymi systemami. Bez obaw, wszystkie dane przeniesiemy na nową kartę.

Sięgnąłem do kieszeni i podałem mu swoją niebiesko-biało-czerwoną kartę. Mężczyzna położył ją na jakimś małym, przypominającym wagę, urządzeniu, wcisnął na nim przycisk i po chwili podał mi nowy plastik. Ten był jednokolorowy — niebieski — i poza obrazem Europy nie posiadał żadnych oznaczeń. Użyłem go, by otworzyć blokującą mi drogę bramkę, po czym schowałem do kieszeni i skierowałem się na pochylnię prowadzącą na niższe poziomy kolonii.

Szybko znalazłem się w miejscu, które mogłoby być reklamą jowiszowego księżyca. Promenada A — bo tak nazywał się główny wtedy deptak naszego miasta-państwa — był szeroką na jakieś sześćdziesiąt i długą na tysiąc stóp ulicą, której ściany i wysoki na trzydzieści stóp sufit pokrywały hologramy podobne do tych, których reklamy widziałem w centrum rekrutacyjnym. Niech was nie zmyli podanie przeze mnie wymiarów bulwaru; wtedy ich nie znałem, a ulica naprawdę wyglądała jak las u podnóża stromych, skalistych gór. Iluzji dopełniały sztuczne, lecz prawdziwe — w sensie _nieholograficzne_ — drzewka, zasadzone w czymś co wyglądało jak prawdziwa ziemia (lecz wtedy jeszcze nią nie było). Dłuższą chwilę stałem, podziwiając krajobraz. Z transu wyrwało mnie delikatne szturchnięcie jakiegoś przechodnia.

— Przepraszam — rzucił starszy ode mnie o kilka lat jegomość — zapatrzyłem się w hologram.

— Nic nie szkodzi, ja również.

Spojrzeliśmy na swoje bagaże. Obaj dopiero co przybyliśmy do tego nowego świata. Wymieniliśmy porozumiewawcze uśmiechy.

— Nie wie pan może, jak dotrzeć na poziom siedemnasty?

Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nie wiedziałem nawet, dokąd zmierzałem. Gdzie przydzielono mi kwaterę? Dlaczego nie spytałem o to celnika? Chyba założyłem, że za bramką ktoś powita naszą grupę i skieruje do właściwych miejsc, a później byłem zbyt zaaferowany krajobrazem, by o tym pamiętać.

— Niestety nie — odparłem. — A czy wszyscy, którzy właśnie przylecieli, mają się tam udać?

Mój rozmówca wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Ja spytałem celnika, gdzie mnie zakwaterowano.

Pokiwałem głową.

— Ja nawet nie wiem, gdzie mam mieszkać.

— Pewnie wszystkich umieścili gdzieś blisko siebie. Może poszukamy razem — zaproponował mężczyzna.

— Tak. To wydaje się rozsądnym rozwiązaniem.

— Jim. — Mój rozmówca wyciągnął przed siebie prawicę.

— Sam. — Uścisnąłem ją.

— Te, świeżaki — zagadnął nas mężczyzna siedzący z dwoma kolegami na ławce na środku promenady. — Europa Fuels?

Spojrzeliśmy na siebie i zgodnie potwierdziliśmy.

— To pewnie poziomy od szesnastego do osiemnastego. — Mężczyzna wstał z siedziska. — Wyjmijcie swoje ID-ki. — Poszliśmy za jego sugestią. — Przyłóżcie palce do wizerunku Europy i powiedzcie _dom_.

Na naszych kartach pokazały się adresy. Mój znajdował się na poziomie osiemnastym.

— Powiedzcie _prowadź_.

Po chwili na niebieskich kawałkach plastiku pokazały się strzałki oraz dystans do celu.

— Te lenie, które was obsługiwały, powinny wam o tym powiedzieć lub chociaż jakąś informację wywiesić. Połowa z nowo przybyłych nigdy nie wie, co ma robić. — Mężczyzna skierował się z powrotem na ławkę.

Tak poznaliśmy Ahmada, choć oficjalnie przedstawiliśmy się sobie dopiero kilka dni później w pracy. Tymczasem podziękowaliśmy naszemu dobroczyńcy i ruszyliśmy za wskazaniami naszych ID-ków.

Korytarz, w który obaj mieliśmy skręcić, zauważyliśmy dopiero kilka kroków przed wkroczeniem w niego — tak dobrze z zewnątrz maskowały go hologramy. W porównaniu do promenady, przejście było dość wąskie i ciemne, miało około ośmiu stóp szerokości i tylko siedmiu wysokości, a światła zapalały się w nim dopiero, gdy się do nich zbliżaliśmy. Jego ściany, w których wyraźnie widzieliśmy zarysy klap skrywających jakieś pomieszczenia, prezentowały się dość surowo i bardzo industrialnie. Metalowe elementy przeróżnych instalacji, nie zasłaniane przez żadne plastikowe maskownice, straszyły swą brzydotą. W kolejnych miesiącach, gdy pootwierano tam sklepy, poukrywano je przed wzrokiem kolonistów, ale wtedy jeszcze nie był to widok zachęcający do dalszego zagłębiania się w korytarz. Ponieważ jednak za naszymi plecami coraz więcej przybyszów odnajdywało drogę do swoich nowych domów, przyspieszyliśmy kroku i wkrótce znaleźliśmy się w lepiej oświetlonym pomieszczeniu, skąd jedna z pięciu wind (tym razem klasycznych) zabrała nas na poszukiwane poziomy.

Pożegnawszy się i umówiwszy z Jimem na zwiedzanie kolonii kolejnego dnia (Europa Fuels podarowała nam jeden dzień wolny, by zaznajomić się z miastem), pojechałem na swój poziom. Strzałki na karcie identyfikacyjnej doprowadziły mnie nieco tylko jaśniejszym niż poprzedni holem pod rozsuwane drzwi mojego nowego mieszkania. Dokładnie obejrzałem wejście w poszukiwaniu slotu na kartę lub jakiegoś panelu, do którego mógłbym przyłożyć dłoń lub ID-ka. Nie znalazłszy niczego, co choć przypominałoby podobne urządzenia, zaryzykowałem śmieszność w oczach mijających mnie sąsiadów i powiedziałem do niebieskiego plastiku:

— Otwórz drzwi.

Komenda zadziałała natychmiast. Zadowolony z siebie, wkroczyłem do środka.

— Zamknij drzwi — nakazałem, ponieważ wejście wciąż pozostawało otwarte. Automat znów błyskawicznie wykonał polecenie (by codziennie nie gadać do trzymanego w rękach plastiku, później zmieniłem komendy głosowe na przykładanie i oddalanie ID-ka do/od drzwi).

Rozejrzałem się po kwaterze. Nie była duża — najwyżej około dwustu piętnastu stóp kwadratowych — ale dość przytulna, elegancka i funkcjonalna. W głównym pomieszczeniu ustawiono wygodną sofę i stół. Z tyłu umieszczono malutki aneks kuchenny, pozwalający tylko podgrzewać i schładzać potrawy, naprzeciwko niego zaś umieszczono osobny pokój (raczej niszę) z łóżkiem oraz wejście do połączonej z prysznicem toalety. Ściany wyłożono plastikowymi, przypominającymi włókna węglowe panelami. Jasne, choć nie rażące w oczy światło zapalało się samo, ale szybko odkryłem, że można regulować jego intensywność.

W tym miejscu pozwolę sobie wspomnieć o czymś, o czym zwykle w książkach nie przeczytacie. Zapewniam, że pominąłbym ten fragment, gdyby nie był on ważny. Proszę jednocześnie o wybaczenie czytelników z co bardziej bujną wyobraźnią. Otóż po posiłkach zjedzonych na promie w końcu musiałem udać się na „tron”. Załatwiając swoją fizjologiczną potrzebę, zacząłem rozglądać się za papierem toaletowym. Nie znalazłszy go nigdzie, przezornie zwróciłem się do pozostawionego na łóżku ID-ka:

— Otwórz szafkę z papierem toaletowym.

Żadnego efektu. Powtórzyłem komendę jeszcze raz, głośniej, przypuszczając iż plastik mógł mnie dobrze nie usłyszeć — znajdowałem się wszak kilka metrów od niego. Ponownie nic. Kilka razy użyłem inaczej sformułowanego rozkazu, ale i to nic nie dało. W końcu, zrezygnowany, wstałem z sedesu i niczym gejsza podrobiłem ku łóżku. Złapałem plastik w rękę, dbając, by mój kciuk spoczął na wizerunku Europy i poirytowany wydarłem się wniebogłosy:

— Otwieraj szafkę ze srajtaśmą!

_Niepoprawne polecenie_ — wyświetliło się na karcie.

— Otwórz szafkę z papierem toaletowym.

_Niepoprawne polecenie_.

— Gdzie jest papier toaletowy?

_Niepoprawne polecenie_.

— Gdzie są przybory toaletowe?

Usłyszałem otwieranie jakiegoś panelu w toalecie. Nareszcie, pomyślałem. Z gaciami na wysokości kostek, podreptałem do łazienki. Znajdujący się obok zlewu schowek zawierał jednak jedynie soniczną szczoteczkę do zębów oraz laserową golarkę/trymer. No nie wierzę, cisnęło mi się na usta, tyle skomplikowanej technologii, a zapomnieli o zwyczajnej srajtaśmie. Podenerwowany, kręcąc z dezaprobatą głową, zdjąłem ubranie, wyjąłem z bagażu ręcznik i poszedłem wziąć prysznic.

Wchodząc do niewielkiej kabiny, z rozczarowaniem zauważyłem, że nie było w niej żadnych przycisków, pokręteł ani choćby panelu dotykowego. Tylko mi nie mówcie, że tutaj też trzeba wejść z kartą, przebiegło mi przez myśl. Panel wyświetlił się na szczęście, gdy tylko zasunąłem za sobą drzwiczki.

_Wybierz rodzaj prysznica._

_Wodny Soniczny_

Od razu „dotknąłem” lewej strony hologramu.

_Wybierz czas trwania._

Pomimo usilnych starań, nie mogłem ustawić czasu dłuższego niż dwie minuty.

_Czy na pewno chcesz wykorzystać dwie minuty wodnego prysznica?_

Co za durne pytanie. Oczywiście, że chciałem. A ci z was, którzy nigdy nie żyli na Ziemi, niech się tak nie uśmiechają pod nosem, bo przynajmniej nie zdziwiłem się wtedy, dlaczego nigdzie nie było żelów czy szamponów — spodziewałem się, że te specyfiki popłyną razem z wodą. Stałem tam więc, rozkoszując się ciepłą kąpielą — woda miała idealną temperaturę, ani za wysoką, ani za niską — nie zauważając nawet, kiedy z umieszczonych w ścianach dysz zaczęła lecieć sama woda. Z błogiego nastroju wyrwał mnie dopiero podmuch ciepłego powietrza.

— Co jest? Nie prosiłem o suszenie. Dawaj następne dwie minuty — mówiłem do ściany. Hologram nie chciał się pokazać.

Rozsunąłem drzwiczki kabiny i zasunąłem je z powrotem. Panel ukazał się ponownie.

_Przed chwilą brałeś prysznic._

_Czy na pewno potrzebujesz kolejnego?_

— Tak, potrzebuję. — Wybrałem odpowiednią opcję.

_Wybierz rodzaj prysznica._

_Wodny Soniczny_

_Wodny_ był zaciemniony. Kliknąłem go mimo to.

_Opcja niedostępna._

_W tym tygodniu zużyłeś już swój limit wody._

— Chyba sobie jaja robisz!

Wyszedłem z kabiny. Wziąłem ręcznik, który najwyraźniej niepotrzebnie przywoziłem ze sobą z Ziemi, i założyłem bieliznę. Umieściwszy ubrania z bagażu w garderobie, wywołałem panel informacyjny na pobliskiej ścianie. Z niego dopiero dowiedziałem się, że o ile wody na Europie mamy pod dostatkiem, o tyle podgrzanie jej i przetransportowanie do mieszkań jest chwilowo na tyle kosztowne energetycznie, iż kolonia zmuszona jest wprowadzać limity na prysznice wodne. Co do papieru toaletowego zaś…

No dobra, mogłem się tego dowiedzieć zawczasu, ale jakoś nie przyszło mi to do głowy. Otóż wszystkim czytającym to Ziemianom wyjaśniam, że w kosmicznych koloniach (i również na promach, choć wtedy nie wiedziałem o tym, gdyż nie poszedłem na swoim na „dwójkę”) nie używa się papieru toaletowego. Zamiast tego po załatwieniu interesu należy się pochylić nieco do przodu, a ultradźwięki załatwiają wszystko za nas. Nie mniej zapewne zdziwionym moją opowieścią kolonistom z rubieży Układu Słonecznego tłumaczę, iż na Ziemi nie używamy ultradźwięków do czyszczenia sobie tyłków. Wolimy klasyczny, mięciutki, zapachowy papier. I nie, nie jesteśmy aż takimi wsiokami, żeby jeszcze używać manualnych spłuczek w sedesach czy nie znać ultradźwiękowych kranów. Po prostu mamy na Ziemi coś, czego wy nie posiadacie w nadmiarze — drzewa.

Właśnie uzmysłowiłem sobie, że napisałem _używamy i jesteśmy_, zupełnie jakbym czuł się bardziej Ziemianinem niż Europaninem. Trochę to dziwne po jedenastu latach pobytu na księżycu Jowisza, ale być może wiele mówi o moim aktualnym stosunku do kolonii.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij