- W empik go
Europo, piękna Europo! Część I - ebook
Europo, piękna Europo! Część I - ebook
„Europo, piękna Europo!” to książka o patchworkowej rodzinie wyjeżdżającej co roku na wspólne wakacje. Jej losy opisane są na przestrzeni dziesięciu lat, a każdy rozdział to oddzielny wyjazd. Bohaterami są zwykli ludzie, z którymi każdy czytelnik znajdzie coś wspólnego. Jest to książka, którą świetnie czyta się przy ciepłej herbacie w jesienne i zimowe wieczory, ale również w pozostałe pory roku, ponieważ idąc śladami autorki, można zaplanować sobie nietuzinkowe wakacje.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-950-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Ważne, że żyjesz w zgodzie ze sobą, nikogo nie udajesz i przed niczym nie uciekasz. Kiedy jesteś świadomie sobą i kochasz ten stan — jesteś szczęśliwy” —
Beata Pawlikowska
Mam trzydzieści siedem lat i jestem mamą Maxa (dziesięć lat) i Patryka (siedem lat). Od roku jestem także rozwódką. Odkąd pamiętam, zawsze marzyłam o podróżach, chociaż nigdy nie byłam dobra ani z geografii, ani z historii i do tego nie znam języków. Niedoskonałości nie przeszkadzają jednak marzyć, więc marzyłam długo, aż w końcu: TADAM!
W tym roku spełniam moje marzenie jako kobieta po przejściach, za to ze świetnym mężczyzną u boku. Żeby nie było — facet też po przejściach.
Trochę się obawiam, ponieważ po raz pierwszy wyjeżdżamy razem, do tego z dziećmi i na tak długo. No nic, raz kozie śmierć. Bułgario, przybywamy!
Dzień pierwszy
5.08.2011 — piątek
Rozważaliśmy samolot, ale mój lęk przed lataniem sprawił, że jednak zostaje samochód. Spakowani czekamy na Krzyśka. Nie mieszkamy jeszcze razem, co zdecydowanie dodaje pikanterii. Na szczęście przyjeżdża o czasie, za chwilę jesteśmy zapakowani po dach i ruszamy, wszyscy równo podekscytowani. Trasa, którą mamy przebyć, biegnie przez Serbię do Bułgarii.
Zakładamy, że będziemy jechać bez przerwy. Niestety pół godziny po północy Patrykowi krew leje się z nosa (pewnie ze zmęczenia). Akurat wjeżdżamy do Belgradu, więc szukamy szybko noclegu. W przydrożnych hotelach wszystko zajęte, ale jeden recepcjonista na tyle przejmuje się naszym losem, że wydzwania gdzieś i za chwilę wraca z adresem w ręce — to nasz apartament. Zajeżdżamy tam o pierwszej w nocy. Jest piękny, dwupoziomowy. Rozlokowujemy się szybko i równie szybko padamy.
Dzień drugi
6.08.2011 — sobota
W podobnym tempie nastaje ranek.
— Kochanie, a może, skoro już tu jesteśmy, pozwiedzamy sobie trochę ten Belgrad? — proponuje Krzyś.
— W zasadzie świetny pomysł. — Nawet się nie zastanawiam, w końcu nigdzie się jakoś specjalnie nie spieszymy. Zupełnie bez przygotowania, ale co zobaczymy, to nasze.
To, co przykuwa naszą uwagę, to slumsy i drogie hotele na jednej ulicy, pozostałości po wojnie, ruiny domów. Hotel Jugoslavia — zapuszczony, monumentalny budynek — w niczym nie przypomina dawnej świetności.
Po drodze ogrody, parki i place zabaw — kamienne krowy pomalowane w kolorowe kwiaty, które tyle radości sprawiają chłopcom.
Robię zdjęcia jak oszalała. Chcę uchwycić każdą chwilę, radość dzieci, zachwyt Krzyśka, niepokojące piękno Belgradu pomieszane z powojennym tragizmem. Czas szybko mija, a my musimy ruszać dalej.
Autostrada odkrywa przed nami kolejne odsłony Serbii, która jest piękna, ale na pewno nie jest bogata. Wszędzie rozpoczęte i niedokończone budowy, pustostany — nie wiem, czy to po wojnie tak zostało, czy ci ludzie żyją tak z dnia na dzień. Co ciekawe, bardzo dużo tutaj warsztatów samochodowych — oby nie były nam potrzebne…
Chłopcy trochę przysypiają, w zasadzie zaskoczona jestem tym, że są tak grzeczni.
Wjeżdżamy do Bułgarii, droga już nam się dłuży, jest ciemno. Robimy przerwę w Sofii — musimy coś zjeść. Dość długo szukamy lokalu, który by odpowiadał wszystkim, aż w końcu w naszych brzuchach już tak burczy, że robi się nam wszystko jedno i lądujemy w jednej z nielicznie otwartych restauracji. Ponieważ jest po dwudziestej trzeciej, tak naprawdę mamy niezbyt duży wybór. Wybieramy dania trochę w ciemno, to chyba jest jakaś turecka knajpa. Jedzenie wygląda całkiem ładnie, ale praktycznie zaraz po skończeniu kolacji wszyscy dostajemy rozstroju żołądka. Całe szczęście, że wzięłam leki — biegnę do auta, aplikuję każdemu stosowną dawkę i czekamy, aż zadziała, żeby móc jechać dalej.
Mamy szczęście, ponieważ apartament w okolicach Nesebyru wynajął nam mój kolega z byłej pracy. Będziemy jednymi z pierwszych gości: budynek jest nowy i to pierwszy sezon wynajmu. Znajomy wytłumaczył nam całą drogę, łącznie z tym, że kiedy będziemy w Sofii, to mamy jechać, aż zobaczymy wielki tabor cygański, który zawsze tam jest i to na pewno będzie atrakcja, szczególnie dla dzieci. Wtedy mamy skręcić w lewo. Niestety tabor się gdzieś wyniósł, a my, szukając go, wyjeżdżamy z Sofii, wciąż jadąc prosto. Trochę kluczymy po autostradowych estakadach — specjalnie na tę wyprawę kupiłam nawigację, ale ona ma coś takiego, że zawiesza się w najmniej oczekiwanym momencie, no i jeden z tych momentów właśnie nadszedł. Znajdujemy na szczęście drogowskaz na Burgas i zadowoleni udajemy się w tym właśnie kierunku. Jesteśmy już bardzo zmęczeni, noc jednak jest do spania, a nie do prowadzenia auta. Krzysiek prosi mnie, żebym na chwilę przejęła kierownicę. Nigdy nie jechałam cudzym autem, mam jakąś fobię z tym związaną, zawsze się obawiam, że spowoduję wypadek, ale głupio mi odmówić. Widzę, że oko mu leci, więc zmieniamy się. Nie mam doświadczenia w prowadzeniu diesla, sprzęgło też jakieś dziwne, nie umiem go wyczuć. Samochód trochę wyje, mam nadzieję, że za chwilkę zaskoczę, o co chodzi, ale sprzęgło mnie nie słucha, samochód traci płynność przy zmianie biegów, co kończy się tym, że Krzyś łagodnie proponuje jednak, że prześpimy się oboje gdzieś na parkingu. Dzieci już dawno padły.
Dajemy sobie godzinę, która mija tak szybko, jakby to było pięć minut. Kiedy Krzysiek znów odpala auto, nawet nie silę się na otwarcie oczu, tylko mruczę mu coś w rękaw. Musi odsunąć moją głowę, żeby dostać się do biegów. Czuję tylko kołysanie samochodu i słyszę usypiającą pieśń silnika. Płynę…
— Kochanie, zobacz tylko! — Otwieram oczy, gdy delikatny pocałunek ląduje na moim policzku. — Wschód słońca!
Ledwo widzę, ale mimo to jest niewiarygodnie pięknie.
— Chłopcy, dzień wstaje, zobaczcie! — woła Krzysiek do przebudzających się dzieci.
— Jesteśmy już na miejscu? — pyta Max, przecierając oczy.
— Prawie, syneczku, mamy jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów.
— Prawda, mamo, że nie spałem? — Patryk również się budzi. — Ale szybciutko dojechaliśmy!
Przez chwilę jeszcze cieszymy się porankiem, po czym pakujemy się z powrotem do auta i ruszamy na poszukiwanie naszego apartamentu.
— Ty wiesz, jaki tam jest adres? — pyta Krzysiek. — Coś trzeba wpisać w nawigację.
— Wpisywałam, ale nawigacja nie widzi tego adresu, na szczęście Kuba rozpisał mi na kartce, gdzie skręcić.
Powoli dojeżdżamy do miejsca skrętu.
— To tu! To tu! — krzyczę nagle. — Jest hydrant! Skręć w lewo!!!
— Co jest? Hydrant? — Krzysiek z niedowierzaniem patrzy na mnie. — Żartujesz?
— No skręcaj, tak mam zapisane: „za hydrantem w lewo”! Boże, jak dobrze, że go zauważyłam!
Rzeczywiście, za hydrantem jest droga w lewo, skręcamy więc i już bez problemu trafiamy na miejsce.
Naszym oczom ukazuje się nowy, chroniony budynek z recepcją. Bierzemy klucze, mieszkanie jest na parterze — to dwa pokoje z aneksem, za to z tarasu mamy wyjście prosto na patio i basen! Jest jednak tak wcześnie, że tylko wnosimy bagaże i wszyscy idziemy jeszcze spać, co powoduje, że dzień zaczynamy dopiero o dwunastej w południe.
Dzień trzeci
7.08.2011 — niedziela
Całe południe spędzamy w basenie przy naszym budynku, potem na plaży, gdzie niemiły pan kasuje nas na dwadzieścia lewów, bo plaża jest płatna: jak nie wykupię leżanki, to mam spadać. Chcę jednak zostać, bo plaża rewelacja, morze ciepłe, dzieci skaczą przez fale, a Krzysiek z jakimś Serbem męczą się z latawcem, bo nie mogą go uruchomić. Pławię się w słońcu i mam ich wszystkich na oku. Mam też na oku panią topless, na którą żurawia zapuszczają wszyscy panowie, również moi. A najbardziej Patryk. Krzyś jest jednak nadal bardzo zajęty latawcem…
Wykąpałam się w morzu, to cud.
Dzień czwarty
8.08.2011 — poniedziałek
Tym razem jedziemy na inną plażę, bo Krzysiek nie chce płacić myta.
— Kochanie, pojedźmy kawałek dalej, na pewno będą jakieś dzikie plaże, za darmo i z mniejszą ilością turystów.
No ja, szczerze mówiąc, wolę leżaczek, ale Krzyś tak na mnie patrzy, że kapituluję i odpuszczam swoją wygodę. Trudno.
Trafiamy więc kilka kilometrów dalej na plażę, która na pewno nie jest dzika, ale za to jest za darmo i brzmi całkiem swojsko-polsko: pewnie inni Polacy jak i my nie chcieli płacić i dali się złapać w sidła skąpstwa. Jest tu, owszem, pięknie, ale w wodzie leży pełno kamieni i ranię sobie nogi. Chłopcy jednak dzielni, nie chce nam się wracać, więc ja się znów wyleguję się w słońcu, a oni prawie nie wychodzą z wody. Jest tu pontonowe molo, całkowicie opanowane przez Patryka, który biega z okrzykami w tę i we w tę i wprawia mnie w stres.
— Mamo! Patrz, jak biegam!
— Mamo, chodź!
— Mamo, wejdź na most! Tu są opony!
— Mamo, jeść!
— Mamooooooo!
Ratunku.
Dzień piąty
9.08.2011 — wtorek
Dziś leje. Udajemy, że nas to nie rusza, w końcu jesteśmy w Bułgarii.
Nie wiem, czy się przyznać Krzysiowi, że kiedy JA jadę na wakacje, to zawsze pada. Nawet tutaj. Jednak się nie przyznaję, w zamian za to wyszukuję w przewodniku ciekawe do zobaczenia miejsca.
Ostatecznie decydujemy, że pojedziemy do starej stolicy Bułgarii — Wielkiego Tyrnowa.
Rzeczywiście jest to ostatni moment, żeby coś zrobić, bo chłopcy z nudów zaczynają się okładać i jęczeć, więc szybciutko się zbieramy.
Jedziemy i jedziemy, wjeżdżamy w góry, a raczej wzgórza, i okazuje się, że droga może i niezła, ale bez oznaczonych zakrętów i wyrysowanych linii na jezdni. Cieszę się, że jest jasno, bo nietrudno o wypadek, kilka takich mijamy po drodze. Na chwilkę zbaczamy do Kilifarevskiego Monastyru, który widniał na mapie, i okazuje się, że to jeden z ciekawszych postojów. Historia tego klasztoru sięga 1348 roku! Pomimo siąpiącego deszczu jest tak pięknie, że oczarowani spędzamy tu całkiem sporo czasu.
W Wielkim Tyrnowie odkrywamy Carewec — ruiny twierdzy na wzgórzu o tej samej nazwie. Mury obronne, które miały tysiąc metrów długości, kojarzą mi się trochę z Murem Chińskim. Wizytówka Bułgarii, tylko z toaletami jest kłopot: wykafelkowane, ale zupełnie zdewastowane, włączając w to odpadający geberit.
Chodzimy sobie i podziwiamy ruiny pałacu carskiego, świątyń i domów, wraz z wlokącym się za nami i jęczącym Patrykiem, który nigdy nie lubił spacerów, ale łudzę się, że przynajmniej coś tutaj go zaciekawi. W końcu buntuje się i nie chce iść dalej na nogach. Koniec i kropka. Stoimy.
Mieliśmy iść spacerkiem coś zjeść, ale młody stawia taki opór, że zmieniamy plany i wsiadamy do auta, żeby podjechać do restauracji.
Przez chwilę szukamy jakiegoś miejsca do zaparkowania, ale z tym tutaj nie jest za dobrze. W końcu udaje nam się gdzieś wcisnąć. Zwracam uwagę, że bardzo dużo lawet kręci się po centrum miasta.
— Jak myślisz, chyba mogę tak zostawić samochód? — pyta mnie Krzyś, bo stoimy jednym kołem na pasach odgraniczających miejsca parkingowe.
— No nie wiem, ale chyba raczej tak…
Zamawiamy pizzę i zjadamy ją ze smakiem — tutaj włoska pizzeria musi być prawdziwie włoska, bo pizza jest pyszna, a z menu można wyczytać cokolwiek po angielsku poza cyrylicą. No i obsługa jest anglojęzyczna, więc i ręce nam odpoczywają.
Patrzę na Krzysia i widzę, że coś nie gra.
— Co jest?
— Wiesz co, chyba pójdę jednak sprawdzić ten samochód, bo nie daje mi to spokoju. — Wstaje, posyła mi całusa i widzę, jak wychodzi z restauracji. Całe ściany są przeszklone, więc za chwilę mam okazję poobserwować, jak mój kochany „niemąż” biega po ulicy i wymachuje rękami. Za chwilę wpada znów do restauracji i krzyczy coś do kelnera. Obaj wypadają na zewnątrz. Znów wbiegają do środka, kelner coś zapisuje na kartce i daje ją Krzysiowi, który w końcu odwraca się w moim kierunku i kiwa mi ręką. Za chwilę jest przy mnie.
— Zniknęło nasze auto — mówi zdenerwowany.
— Co?? Ukradli? — niedowierzam.
— Nie, pan z knajpy mówi, że wywieźli na parking lawetą, bo jednak było źle zaparkowane. Oni tu tylko czyhają na takich jak ja.
No cóż, trzeba brać taxi i jechać po samochód. Krzysiek decyduje, że pojedzie sam, co też czyni, a ja zastanawiam się, jak wróci, skoro nie zna angielskiego, nie wziął adresu i nas nie wziął, a ja nie mam telefonu, bo został w samochodzie, którego też nie ma. Uśmiecham się zatem miło do obsługi, zamawiając kolejną kawę i tuląc śpiącego Patryka, bo obawiam się, że będziemy tu nocować.
A jednak nie. Auto się znajduje, Krzysiek Zdobywca wraca. Regulujemy rachunek i wychodzimy w towarzystwie zaciekawionych spojrzeń. WRACAMY.
Znowu leje, wypadek za wypadkiem, a przed nami policja na kogutach.
— Oni jadą czy stoją? — próbuje dociec prawdy Krzyś.
— Chyba stoją, albo tak się wydaje.
— Nie, jadą jednak, ale bardzo wolno.
Krzysiek boi się wyprzedzić, bo już dużo kasy zapłacił za dodatkowy parking i szkoda mu wydać ją na mandat. Jednak i jego cierpliwość kiedyś się kończy. Wyprzedza. I co widzą nasze oczy?
Wraz z eskortą idzie sobie Biały Koń, za nim piechotą policjant, za którym wlecze się policyjne auto i tak sobie wędrują wieczorową porą, po górskich drogach, w Bułgarii. Zastanawiam się, czy czasem nie zjadłam jakiś grzybków halucynogennych z tą pizzą, ale Krzyś też to widzi, a jadł co innego. Zresztą on pomyślał o grzybkach znacznie wcześniej, jak nam auto zniknęło z parkingu. Co za piękny i dziwny kraj. Dojeżdżamy do „domu”, padamy wszyscy, a za oknem dalej leje.
Dzień szósty
10.08.2011 — środa
Od rana już nie leje, ale wieje okropnie i zimno, jak to w Bułgarii… No to postanowione: dziś pojedziemy do Istambułu!!! Czego to chłopcy nie zobaczycie, jakie piękne budowle i krajobrazy! Jedziemy. I jedziemy. I ciągle góry i jest pięknie, bo w tych górach słońce nam przyświeca, krowy sobie spacerują po szosie, kozy również, i ludzie jeżdżą wozami z końmi (pewnie stąd był ten Biały Koń).
Trochę już się chłopcom nudzi, klimatyzacja nam się do tego w aucie zepsuła i jest strasznie gorąco, więc zbaczamy z kursu i wjeżdżamy zupełnie przypadkiem do starej wioski, w której jest muzeum! Wioska-skansen, w jednym domku siedzi starowinka, pracuje przy krosnach i mówi po rosyjsku! oprowadza nas po całym domku, pierwszy raz w życiu widzę, jak się z wełny robi nić na wrzecionie i inne ciekawostki. Po wszystkim babuleńka wyciąga bilety i płacimy dwa lewy za tę wizytę, ale co mnie urzeka: bilety to stare, pożółkłe kartki z pieczątkami, okładka zrobiona z kartonika bombonierki :) Niesamowite wrażenie. Powiedziałabym nawet, że to powrót do przeszłości.
Obserwuję tu dziwny zwyczaj: na drzwiach domostw wiszą zdjęcia zmarłych wraz z informacją kto to i którą ma rocznicę śmierci. Mam wrażenie, że w tym skansenie czas się zatrzymał, a ja sama wchodzę do Świata Zmarłych.
Na odjezdne kupujemy miód z kawałkiem plastra w środku (plastra miodu), drugi z orzechami i wyruszamy dalej. Jest dość późno, ale twardo jeszcze stoimy przy tym, że i tak warto ten Istambuł zobaczyć.
Mamy jeszcze kawał drogi do Turcji i to krętymi drogami. Pokonujemy ją z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, kłócimy się ze sobą, czy w dobrym kierunku jedziemy, dzieci już marudzą, bo mamy ponad trzydzieści stopni w aucie i wreszcie dojeżdżamy do granicy. I tu zonk! Totalni z nas ignoranci. Od razu widać, że nieczęsto się na zagraniczne wojaże wypuszczamy. Nie mamy wiz i nie chcą nas wpuścić. Nikt nie mówi po angielsku ani po niemiecku. Po rosyjsku też nie chcą z nami gadać. Parkujemy i wchodzimy do budynku, gdzie można cokolwiek załatwić. Chłopcy z lekka przestraszeni. Na szczęście w biurze ktoś mówi po angielsku, albo raczej duka jak ja. Średnio miły pan każe nam iść do biura policji. Pan policjant z kolei mówi nam, gdzie możemy kupić wizy. Jest szesnasta, dwieście kilometrów przed nami, wizy kosztują około pięćdziesiąt euro za nas wszystkich. Patrzymy na siebie i wszystko jasne: wracamy. Innym razem zaszalejemy. Pytam, czy gdzieś mam coś podbić czy coś załatwić w związku z rezygnacją z wjazdu, ale pan kiwa głową, że nie i wszystko OK. Myślę sobie, że to nie Bułgar, więc jak kiwa „nie” to jest to „nie”. Siadamy więc do auta i dyskretnie się wycofujemy.
Okazuje się jednak, że powrót wcale nie jest taki prosty. Kolejny pan z okienka przy granicy nie chce nas wypuścić, bo czegoś nie mamy. Nie umiemy się dogadać, pan powtarza tylko „komputer, komputer”, więc wracamy na parking.
W międzyczasie na granicę podjeżdża motocykl z polską rejestracją. Krzyś natychmiast rwie się do konwersacji, zagaduje ich, a potem opowiada im, jak to chcieliśmy zwiedzić Istambuł.
— Dobrze, że jednak zrezygnowaliście, bo to bez sensu — mówi motocyklista. — Tam jest korek na dwie godziny, a samo miasto ma ze sto kilometrów, więc jechać na dwie godziny to zły pomysł. Zanim dojedziesz, będziesz musiał wracać.
Na parkingu zauważam urzędnika, który już się tam kręcił wcześniej, więc podchodzę i próbuję z nim porozmawiać. Niebo go zesłało, bo wszystko nam załatwia poza kolejką i chyba w końcu uda się opuścić Turcję. Jeszcze tylko musimy przejechać przez coś, co nazywa się taksa-dezynfekcja. Nie wiemy, o co chodzi, ale czuję zimny pot na plecach, bo ta przyjemność kosztuje sześć lewów, a my za ostatnią gotówkę kupiliśmy miody w skansenie…
— Masz jakieś drobne? — pytam Krzyśka.
— No właśnie nie mam — odpowiada zmartwiony i wtedy wpadam na genialny pomysł.
— Max, masz ze sobą te dwadzieścia lewów, co ci dałam na kieszonkowe? — pytam z nadzieją w głosie.
— No mam, a co? — Max jest nieco zdziwiony.
— To, synu, właśnie ratujesz nam tyłki. Pożyczam od ciebie tę kasę, OK? Jutro ci oddam.
Staram się nie patrzeć na pana z budki, który na pewno widzi, jak zabieram dziecku pieniądze. Co za pomysł, żeby sądzić, że tu wszędzie zapłacimy kartą! Płacimy, przejeżdżamy przez jakąś kałużę, czyli dezynfekujemy się, i szlaban się podnosi. Po cichu myślę sobie, że się z Krzyśkiem dobrałam. Przy wyjeździe zauważam na górze napis „gule gule” czy jakoś tak, jako „do widzenia” chyba, i zaczynamy się śmiać, bo nie ma to jak udana wycieczka do Istambułu!
Ale nic to, godzina wciąż młoda, jedziemy więc z powrotem wybrzeżem, zwiedzając po drodze inne miejscowości, między innymi Sozopol, w którym się zakochuję, i dzikie plaże, które jednak w Bułgarii są.
W Sozopolu zatrzymujemy się na dłużej i spędzamy tu miłe chwile, aż do zachodu słońca. Chłopcy bawią się na plaży, a ja wtulam się w ciepłe ramiona mojego Krzysia i patrzę na te moje szalejące latorośle.
Dzień siódmy
11.08.2011 — czwartek
Nareszcie POGODA!!! Chłopcy od rana szaleją w basenie, potem idziemy na plażę.
Po drodze Max słabnie. Kłócimy się z Krzyśkiem, bo ja chcę wracać, a on mówi, żeby iść na plażę, bo tam wiatr młodego owieje i będzie mu przyjemniej, jak poleży pod parasolem. Że niby nie będzie tak gorąco. Bierze go na barana i idziemy, a za nami Patryk awanturujący się, że on też nie ma siły, a jest młodszy, i kto go poniesie.
Max co jakiś czas na plaży ożywa i się kąpie, potem leży, potem znów ożywa i ja nie wiem, co jest grane. Zbieramy się do „domu”, ledwo wychodzimy z plaży, Max wymiotuje, po czym obwieszcza, że przełamał swój wstyd przed wymiotowaniem w miejscu publicznym i że czuje ogromną ulgę. I że nic mu już nie jest. Ja też czuję ulgę i dla odmiany jednak lekki wstyd. Wracamy na plażę.
Dzień ósmy
12.08.2011 — piątek
Zbieramy się do powrotu. Pakowanie i pilnowanie chłopców w basenie nas przerasta, więc najpierw Krzysiek zalega na leżaku, potem ja. Decydujemy, że nie jedziemy prosto do domu, tylko zwiedzamy po drodze stolice. Rozpoczynamy poszukiwania noclegów, bo nie mamy już kasy, ale za to mamy chęci. Droga powrotna będzie prowadzić przez Bukareszt i Budapeszt.
Zanim jednak uruchomimy nasz nowy plan, jedziemy do trzeciego pod względem wielkości miasta w Bułgarii — do Warny. Tam chcemy zobaczyć delfinarium, bo chociaż można kawałek dalej obejrzeć delfiny na żywo, my wolimy mieć pewność, że na pewno je zobaczymy (delfiny na żywo tylko o świcie lub wieczorem, a nie mamy czasu). Po kilkukrotnym zgubieniu drogi docieramy na miejsce. Okazuje się jednak, że delfinarium właśnie zamknięto, ale jeśli pójdziemy sobie na kawę, to w kawiarni też widać delfiny. Ryczący Patryk przestaje być ryczący i biegnie w powyższe miejsce, a potem jeszcze prędzej biegnie na plac zabaw, gdzie, huśtając się, strzela klapkiem prosto w jakiegoś Bułgara siedzącego na wprost huśtawki przy stoliku. Mina pana bezcenna, moja też. Patryk niestety ma radochę. Odbieram od pana klapek, przepraszam i biegnę po drugiego w obawie przed następnym atakiem. Patryk jednak musi pana osobiście przeprosić, co studzi jego kolejne ciekawe pomysły.
Po kawie idziemy na spacer, gdzie mijamy piękną, ale zaniedbaną starą willę, w okolicy której okropnie cuchnie.
— Pewnie w niej ktoś umarł i czeka, aż go znajdą — rzucam swobodnie.
Chłopcy nagle odzyskują siły i biegiem rzucają się do auta.
— Mamo, a dlaczego ciało śmierdzi? — pyta Patryk, siedząc już wygodnie w samochodzie. — A czy widziałaś, jaki kolor ma skóra mumii pod bandażami? — ciągnie dalej, nie dając mi pozbierać myśli.
Matko jedyna, po co komu taka wiedza?
Chcemy wracać przez Rumunię, z przejściem w Ruse — Bukareszt będzie pierwszym punktem na naszej trasie powrotnej. Nawigacja kieruje nas jakimiś dziwnymi drogami.
Im dalej od wybrzeża, tym bardziej widać różnicę między regionami: domy zapuszczone, zaniedbane, wyobrażam więc sobie biedę w Rumunii. Tradycyjnie jedziemy na żywioł, bez przygotowania i oczywiście Krzysiek w trakcie trasy ma inny pomysł. Słyszał od zaczepionego na postoju kierowcy autobusu, że na granicy w Ruse jest korek na kilka godzin, bo remontują most, więc zbaczamy z trasy i jedziemy do miejscowości Tutrakan, oddalonej o około sześćdziesiąt kilometrów od Ruse, bo chcemy być cwani i ominąć korek. Mówię Krzyśkowi, że na mojej mapie nie ma tam mostu, ale on uważa, że skoro myśli, że tam most jest, to na pewno jest. Pięć razy gubimy drogę, jest ciemno, czarno wręcz, dusza moja siedzi już na ramieniu, ale co tam, jedziemy borem, lasem i nieoznakowaną drogą. Myślę tylko, żeby nie powtórzyć historii z zakopaniem się w glinie (to długa i stara historia), bo kto nas uratuje. Dojeżdżamy do Tutrakanu prawie na oparach paliwa. Okazuje się, że jest tu, co prawda, stacja paliw, ale nie ma mostu. Na szczęście jest droga na Ruse z inną stacją, bo na tej, gdzie stoimy, nie można płacić kartą. Nic nie mówię, bo nie muszę. Kocham go. Jestem właśnie na końcu świata.
W Ruse rzeczywiście jest korek na kilka godzin, ale dla ciężarówek. I one grzecznie stoją, my jedziemy za jakimś Francuzem, który najwyraźniej wie, gdzie jechać. Na granicy szok. Wszyscy krzyczą: kierowcy, urzędnicy i dzieci. Samochody stoją w korku, takim wieloramiennym, nie wiadomo, kto ma najpierw jechać, ruch jest wahadłowy i wszyscy się pchają. Most nas zaskakuje — po jednym pasie w każdą stronę, w tym jedna nitka remontowana. Chyba nic mnie już nie zdziwi. A jednak.
W Rumunii wjeżdżamy na dużo lepsze drogi, wyraźniej oznakowane, wreszcie widać, gdzie są zakręty i jak biegnie trasa. Domy schludne, zadbane i śliczne. To na pewno Rumunia? Krzyś mówi, że pojedziemy przez Transylwanię. Włosy stoją mi dęba. Nie chcę jechać tam w nocy. Nocujemy w Bukareszcie.
Dojeżdżamy do Bukaresztu. Zmachani, zmęczeni, dzieci padły już dawno, jest około drugiej w nocy. Oczywiście nawigacja nie widzi adresu naszego hotelu. Na wjeździe do stolicy kupujemy więc plan miasta. Jestem dobrym pilotem, a przynajmniej tak sobie i Krzyśkowi wmawiam, bo cóż nam pozostało. Niestety, nocą w Bukareszcie nawet Najlepszy Pilot nie daje rady. Plan jest, ale nie widzę dobrze oznaczeń ulic albo już oślepłam od tego gapienia się na drogę. Intuicja mi mówi, że jesteśmy na właściwej ulicy, ale hotelu jak nie było, tak nie ma.
Krzyś na skrzyżowaniu wychodzi z auta, zaczepia taksówkarzy i na migi próbuje się dogadać. Ja jestem jego wiernym kibicem, ale jeden kibic to jednak za mało, bo dalej nic nie wiemy. Jak zwykle jednak mamy więcej szczęścia niż rozumu, ponieważ świadkiem naszych poszukiwań jest czekająca na zielone światło, przysadzista, miła blondynka, która krzyczy w błogim dla mojego ucha języku z okna swojego samochodu:
— Have you any problem?
— O, yessssss!
Kocham angielski, chociaż dukam tylko i gramatyka dla mnie może nie istnieć. Blondynka wysiada z auta i dowiadujemy się, że jeśli cudzoziemcy szukają przygody, powinni przyjechać do Bukaresztu. I że Polacy są najmilszymi cudzoziemcami szukającymi drogi.
Podaję jej numer do hotelu, z wdzięczności mogłabym ją po stopach całować, ale hamuję się ostatecznie.
Każe nam za sobą jechać. Nie mamy nic do stracenia, przecież nie uprowadzi nas w oddzielnym aucie. Jedziemy. Zatrzymujemy się przy hotelu Royal. Mówię jej, że to nie ten hotel, bo nasz ma w nazwie Royal Accomodation. Dzwoni jeszcze raz. Facet z hotelu ma po nas przyjechać. Czekamy jakieś pół godziny, jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, ja mam coraz większą głupawkę, nawet Krzysiek zaczyna rozmawiać po angielsku, albo tak mi się wydaje.
W międzyczasie po chodniku, przy którym stoimy, przejeżdża auto, za parę minut wraca, łapie je policja, która, jak się okazuje, stoi kawałek dalej. To wszystko dzieje się jakby w tle, myślę sobie: „Fajny film. Ja śnię”.
Cóż, nie śnię. Okazuje się, że nasz hotel to hotel wirtualny, a tak naprawdę to są „apartamenty” rozrzucone po całym mieście. Nasz w nazwie jest luksusowy. Jak się zmierzyliśmy z rzeczywistością, to faktycznie tylko w nazwie.
Luksusowy Apartament mieści się na tej ulicy, którą wcześniej znalazłam. W rozpadającym się bloku z windą, która ma takie podwójne drzwi, co to je trzeba domknąć, bo inaczej nie pojedzie, i jeszcze przekręcić specjalny klucz. Mieści się w tej widzie tylko kobieta w ciąży, albo ja i dzieci, i jedna torba. Krzysiek biegnie więc na górę na nogach. Fajny sposób na rozprostowanie kości po tylu godzinach jazdy. Za to dzieci mają niepowtarzalną atrakcję. W Polsce chyba już tak nie pojeżdżą.
Jest trzecia w nocy, czuję, że zaraz zacznę mówić po łacinie, bo pan od hotelu nie chce sobie pójść. Okazuje się, że chce już kasę, bo jutro idzie do jakiegoś klubu i go nie będzie. Wysyłam więc Krzysia do bankomatu, bo chcemy spławić pana od luksusów, i w końcu nam się to udaje. Dopiero gdy zamykają się za nimi drzwi, zastanawiam się, czy to rozsądne, że poszedł sam.
Mieszkanie czyste i schludne, damy radę się w nim przespać, tylko muszę sofę przesunąć, żeby ją rozłożyć. Nie czekam na Krzyśka, bo dzieci zaraz się do końca rozbudzą i nici ze spania. Urywam za to natynkowe gniazdko od prądu. Byle do jutra.
Dzień dziewiąty
13.08.2011 — sobota
Jutro nastaje około dziewiątej. Zmęczeni zbieramy się do zwiedzania Bukaresztu. Jesteśmy w centrum, więc samochód zostawiamy na parkingu i idziemy na nogach. Nie mieliśmy czasu przygotować się do wycieczki i z tego powodu idziemy z mapką, którą nam zostawił Luksusowy Pan (to jedna z ciekawostek, bo ta mapka jest w świerszczyku, pilnuję więc, żeby nie wpadła w ręce dzieci).
Po drodze mijamy katedrę rumuńskiego kościoła prawosławnego, w której środku znajduje się mumia. Biegnę za Patrykiem i nie zdążam przeczytać, kim była ta zmumifikowana postać. Młody na hasło „mumia” wraca, żeby ją zobaczyć i nie kryje rozczarowania, że nie ma bandaży, tylko przykryta jest ozdobnym całunem. A taki był ciekawy koloru skóry tej mumii.
Na zewnątrz przepięknie, monumentalnie, poza tym na każdym kroku żebracy w markowych ciuchach. Wracając, mijamy dziwną rodzinę, wyglądającą trochę jak rodzina Addamsów. Przynajmniej jej najmłodszy członek przypomina wygłodzonego hrabiego Draculę: chudy, w starym fraku, wokół baaardzo długiej twarzy o pergaminowej skórze wiją się długie, czarne, tłuste włosy. I jeszcze te cienie pod oczami… Jego ojciec włamuje się chyba do jakiegoś bloku, a babka tudzież matka, bo ciężko ocenić, siedzi na schodku, pije piwo i coś tam podjada. Wiejemy.
Doczytuję, że w katedrze to były relikwie patrona Bukaresztu Demetriusza Nowego.
Poruszająca jest przestrzeń w tym mieście i fontanny wiodące do mającego tysiąc sto pomieszczeń pałacu Ceaușescu — dawniej znanego jako Dom Ludowy. Parking przed pałacem ogromny i pusty, lokale przy głównej ulicy stolicy wystawione na sprzedaż lub na wynajem, NIC SIĘ W TYM MIEŚCIE NIE DZIEJE. Nie ma zwiedzających, nie ma pieszych, poza pojedynczymi niedobitkami i nami. Za to mijamy bezdomnego, który się goli w fontannie. Z lusterkiem.
Odkrywamy, że jest tu metro. Kierujemy się więc w jego stronę, żeby sprawić dzieciom frajdę i przejechać chociaż jeden przystanek. Przed stacją jest plac zabaw. Nowy Jork by się go nie powstydził: to jedna z najfajniejszych atrakcji dla dzieci, jakie spotkaliśmy. Do tego za darmo. Robimy przerwę na zabawę. Tylko cienia brak, a jest koszmarnie gorąco. Plac zabaw jest imitacją zamku, zaopatrzony w najróżniejsze huśtawki, zjeżdżalnie, mostki, tajemne przejścia. Dla dużych i dla małych. Mam wrażenie, że spadł nam z nieba…
W metrze mamy mały problem, bo bilety zostały skasowane, ale bramka nas nie wpuszcza. Wszyscy się gapią, jak się z nią mocujemy, w końcu Krzyś każe dzieciom przejść pod bramką, a ja już, już mam zrobić to samo, ale w końcu jakiś ochroniarz pokazuje nam na migi, że ten kasownik to jednak należy do bramki obok, którą grzecznie przechodzę jak człowiek. Nie patrzę na Krzyśka, bo umieram ze śmiechu.
— Polaki, Polaki… — dochodzi do nas od strony ochroniarza, więc jakby ktoś słyszał jakieś dowcipy o Polakach w Bukareszcie, to o nas.
Patryk patrzy na wjeżdżające metro z otwartą buzią:
— O rety, mamo, kocham ten pociąg!
Po wyjściu z niego dziwnym trafem opada z sił i wlecze się za nami prawie na czworakach. Udajemy, że nie widzimy, Krzysiek zrywa dla mnie kwiatek z krzaka, Patryk również — uważa, że zerwał jeszcze ładniejszy, Krzyś utyka mi go za uchem. Mam nadzieję, że nie jest pod ochroną. Kochane te moje chłopaki.
Wracamy do auta i wyruszamy do Bukaresztu. Trochę nam się już nie chce. Widzę, że Krzysiek jest zmęczony, ale nie chce mi dać prowadzić, bo jak próbował ostatnio, to prawie zarżnęłam sprzęgło. Nie żeby celowo, ale jednak nie umiem jeździć cudzym autem.
W dzień łatwiej się podróżuje, bo znajdujemy bez problemu nazwy ulic i spisuję się jako pilot. Wyjeżdżamy w końcu z Bukaresztu i to w dobrą stronę…
Rumunia nie ma rozbudowanej sieci autostrad, jedziemy więc czymś w rodzaju naszej krajowej ósemki. Jest pięknie, Transylwania urzeka, chłopcy proszą o bajkę o Draculi, więc silę się na jakąś oryginalność, bo chcę spać dzisiejszej nocy. Podaję im łagodną wersję.
Jestem zachwycona tym krajem. Niesamowita architektura, domki wiejskie niepowtarzalne, jedyne, co się rzuca w oczy, to bardzo wysokie ogrodzenia: nigdzie nie widać, co jest na podwórkach.
Jedziemy i jedziemy, jednak to daleko i odczuwamy brak autostrady. Już nawet ogromna ulewa i zaraz po niej tęcza nie czynią cudów z nastrojami dzieci. Patryk twierdzi, że umiera z głodu, zatrzymujemy się więc i zamawiamy jedzenie. Jest tak sennie, że spędzamy tu godzinę. Znowu dojedziemy w nocy na nocleg. W Rumunii żegna nas napis: „Drum Bum”.
Przed nami wyczekane Węgry i autostrada. Nic nie rozumiem z napisów. Krzysiek opowiada, jak jeździł jako mały chłopiec z mamą na handel do Budapesztu i jak spali w krzakach, bo za późno przyszli na nocleg i gospodyni ich nie wpuściła, bo się bała. Jego mama, żeby się nie przeziębił, założyła mu majtki na głowę. Jak widać przygody trzymały się go od małego. Chłopcy zachwyceni. Widzę oczami wyobraźni, jak wieczorem zakładają sobie te specjalne „czapki” na głowę. Nie mylę się.
Kilometry mijają, znów jest noc. Dojeżdżamy do Budapesztu. Tym razem nawigacja widzi adres hotelu, podobno odnowionego, zarezerwowaliśmy też apartament — szumnie brzmiący, po doświadczeniach nie jesteśmy pewni, czy to dobry pomysł. Kupujemy mapę i dobrze, bo nawigacja doprowadza nas do dobrej ulicy, ale zaraz głupieje i nie widzi hotelu. Moja intuicja jednak jest dobra i znajduję nasze lokum. Gratulacje dla Pilota. Chociaż Krzysiek trochę mi pomógł, muszę przyznać.
Hotel w porządku, ma neon i wygląda na normalny. Faktycznie odnowiony, ale jak się okazuje, poza naszym apartamentem. Tradycyjnie jest druga w nocy i nie chce nam się szukać już czegoś innego. Pokoje w porządku, gorzej z łazienką, ale jest czysto, więc zostajemy.
Chłopcy mają ogromny salon. Max pada od razu, co za grzeczne dziecko! Patryk za to otwiera wszystkie szuflady i szafy i wkłada tam różne rzeczy. Między innymi klucz od pokoju, którego nazajutrz szukam przez godzinę.
Dzień dziesiąty
14.08.2011 — niedziela
Rano jestem tak zmęczona, jakbym się nie kładła, duchota dobija, przed nami cały dzień zwiedzania i osiemset kilometrów trasy. Krzyś chce jechać prosto do domu po zwiedzaniu, ja jednak upieram się jak osioł i ostatecznie przekonuję go, że padniemy, jak się nie prześpimy gdzieś po drodze. Rezerwujemy hotel w Brnie i jedziemy zwiedzać Budapeszt. Po drodze przewija się kilka opcji.
I wersja: auto zostaje, poruszamy się komunikacją miejską.
Mówię „OK”, ale zaraz pojawia się II wersja:
— Nie, nie, Lena, jednak pojedźmy autem i zaparkujmy gdzieś po drodze, potem dalej na nogach.
Znów mówię „OK”. Czekam jeszcze na III wersję, ale na nią przyjdzie czas później. Jedziemy/idziemy zwiedzać.
Mamy mapę, opisane ulice i gigantyczny korek, w którym tracimy półtorej godziny. I do tego jeszcze mamy pełno jednokierunkowych ulic. Kluczymy, po drodze zaliczamy bunt Patryka, który chwilowo psuje nam nastrój, ale olewamy to na hasło Maxa, który znienacka po naszych tyradach do Młodego wypala:
— Czy możemy zmienić temat?
Możemy, zmieniamy i zwiedzamy.
Idziemy do zamku, stamtąd widzimy parlament i most — główne atrakcje zaliczone, chłopcom już się nic nie chce, ale na górę na zamek można jechać kolejką. My nie jedziemy, ale stoimy na pomoście i patrzymy, jak jedna kolejka wjeżdża, a druga zjeżdża.
Chłopcy jakby dostali pląsawicę, biegają z jednej strony na drugą, nawet zdjęcia nie można im zrobić, bo się nie da. Krzysiek śmieje się z nich, ja się delikatnie usuwam, bo mam lęk wysokości. Z boku mogę się pośmiać ze wszystkich trzech: chłopcy biegający za kolejką, a za nimi ganiający z aparatem Krzyś. Mamy dużo zdjęć z samymi nogami dzieci, bo nie dało się za nimi nadążyć.
Na górze zwiedzamy dziedziniec, idziemy na lody, moczymy nogi w fontannie (co za ulga!!!) i jedziemy na Wyspę Małgorzaty.
Nie możemy trafić na most, bo jakoś nasza ulica biegnie pod mostem, ale na niego nie wjeżdża. Tu następuje III wersja: zostawiamy auto i idziemy kładką, którą widzimy przed nami, na piechotę na wyspę. Tylko że, jak się okazuje, to kładka na peron, a nie na wyspę. Wracamy do auta. Krzysiek się tłumaczy i przeprasza, ale to przecież nie problem. W końcu udaje się nam wjechać na drugi most. Wyspa urokliwa, ale nic się specjalnie na niej nie dzieje. Patryk z suchych liści robi „pokaz sztucznych ogni”, drobiąc je i wyrzucając w górę, przez co ma parę fajnych zdjęć.
Został nam ostatni punkt wycieczki: tropicarium-oceanarium, podobno jedno z ciekawszych w Europie. trzy tysiące metrów kwadratowych powierzchni, jest czynne do dwudziestej pierwszej — sprawdziłam specjalnie. Wyruszamy, to blisko naszej wylotówki, jest siedemnasta. Jedziemy godzinę, bo znowu korek. Gubimy się i znajdujemy, i tak parę razy.
Dojeżdżamy do tego adresu i jakież jest nasze zdziwienie, gdy znajdujemy tam TESCO. Tesco w Budapeszcie jest wszędzie. Wysiadamy z auta i szukamy tego tropicarium. NIE MA. Słyszę z tyłu:
— Lena, nie załamuj się, musi gdzieś być.
Jak to jest, że Krzysiek zawsze czyta w moich myślach?
Na szczęście tym razem ma rację. Tropicarium znajduje się w pasażu Tesco. Pani nie chce nas już wpuścić, bo jest dziewiętnasta i do tej godziny wpuszczają klientów. Krzyś jednak używa swojego czaru i zostajemy ostatnimi gośćmi tego przybytku.
Jak napiszę, że to nie było nic szczególnego, to nie skłamię. Wmawiam sobie, że warto było tyle stać w korku i Krzyśkowi też to wmawiam. Bardzo chcemy już wyjechać z Budapesztu.
Niewątpliwie po pustym Belgradzie i Bukareszcie Budapeszt żyje.
Jedziemy do Brna. Marzę o spaniu, mamy blisko, bo trzysta kilometrów autostradą. Przez niewiedzę wpisuję adres hotelu: Brno, Havličkova, i przez to tracimy godzinę w nocy, bo to zły adres. Na szczęście Krzysiek dzwoni do hotelu i dogaduje się po niemiecku. Powinnam była wpisać Brno Modřice, Havličkova. Dla mnie Brno to Brno. Brno Modřice to też Brno. Nawigacja głupieje, bo droga jest zamknięta, przez kilkanaście minut jeździmy w kółko, aż w końcu pytamy się o drogę w przydrożnej knajpie i pewien pan ratuje nas z opresji. Trafiamy na nocleg. Jest to jedyne miejsce, gdzie Krzysiek może sobie pogadać po niemiecku. Mamy tu najlepsze warunki jak do tej pory, tylko właściciel jakiś dziwny, kręci nosem na późne śniadanie, jest druga w nocy, nie będę się zrywać rano na siódmą. Oglądamy jeszcze czeski punk i troszkę nam wesoło.
Dzień jedenasty
15.08.2011 — poniedziałek
Chłopcy mają oddzielny pokój, słyszymy ich rano biegających po ogrodzie z okrzykiem: „Tutaj jest basen!”. Wybiegam więc szybko, bo boję się, że do niego wskoczą, a to oczko wodne tylko.
Wyjeżdżamy. Krzysiek kłóci się z gospodynią, bo się po niemiecku źle dogadali, do tego zgubił sto dwadzieścia euro, z czego sto znajduję w samochodzie (mnie się jednak kasa lepiej trzyma). Kłócący się w oddali jakoś dochodzą do porozumienia, Krzysiek cieszy się ze znalezionych pieniędzy i uwaga: nadchodzi dzień, kiedy powitamy Polskę.
Po drodze Krzysiek opowiada, jak to kiedyś z kolegami poszli na grzyby i nazbierali same muchomory. Historia jest przeznaczona dla mnie, ale dzieci mają jakieś długie uszy i z tyłu pada pytanie Patryka:
— Krzysiek, a ty te grzyby jadłeś?
— A dlaczego pytasz? — dziwi się Krzyś.
— NIE POLECAŁBYM… — odpowiada z pełną powagą Patryk.
Jakoś daleko nie ujechaliśmy, gdy przed nami pięknie prezentuje się zamek w Letovicach. Oczywiście nie mamy koron i nie można tu płacić kartą, ale jednak euro robi swoje i udaje się nam kupić bilety. Największą atrakcją dla dzieci jest nie tyle zamek, co jego lochy i upozorowane upiory i strachy, łącznie z kościotrupami w celach i superzakrwawionym wisielcem. Do tego dobiegająca z lochów nastrojowo wyjąca muzyka i chłopcy są ugotowani. Zapierają się przed wejściem i odwaga ich najwyraźniej opuszcza. Krzyś dzielnie idzie dalej, ja chcę iść za nim, ale gdy słyszę dobiegające z góry: „Max, przytulmy się, co?”, to wracam do nich. Jakiś czas później Patryk oznajmia, że było super, bo pierwszy raz widział „szkielet na wolności”.
Za chwilę mijamy granicę i Max stwierdza na postoju w Polanicy, że jakoś dobrze tu się czuje i dobrze oddycha. Mój patriota.
Około Kłodzka pękło nam pięć tysięcy kilometrów.
Z widocznych zmian — przed wyjazdem: „Mamo, daleko jeszcze?”. „Sto kilometrów”. „Łeeeeee”.
Po wyjeździe: „Mamo, daleko jeszcze?”. „Trzysta kilometrów”. „Hurraaaaa!”.
To były bardzo udane wakacje.