Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Europo, piękna Europo! Część II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Europo, piękna Europo! Część II - ebook

„Europo, piękna Europo!” to książka o patchworkowej rodzinie wyjeżdżającej co roku na wspólne wakacje. Jej losy opisane są na przestrzeni dziesięciu lat, a każdy rozdział to oddzielny wyjazd. Bohaterami są zwykli ludzie, z którymi każdy czytelnik znajdzie coś wspólnego. Jest to książka, którą świetnie czyta się przy ciepłej herbacie w jesienne i zimowe wieczory, ale również w pozostałe pory roku, ponieważ idąc śladami autorki, można zaplanować sobie nietuzinkowe wakacje.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8221-951-7
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 2 — Hiszpania 2017

„Podróże mają magiczną moc uzdrawiania duszy i zdecydowanie pomagają zdystansować się do problemów dnia codziennego. Nie rozwiązują ich bezpośrednio, jednak pomagają przewartościować i spojrzeć na nie jakby z drugiego brzegu rzeki” —

Martyna Wojciechowska

Nie mogę się doczekać wakacji. Praca mocno mnie eksploatuje psychicznie i czuję ogromną potrzebę oderwania się od rzeczywistości, spędzenia czasu z bliskimi i bycia po prostu żoną i mamą.

Od marca wiemy, że Krzyś ma niedomykalność zastawki. Jedni lekarze chcą mu zrobić operację, inni mówią, że jeszcze ma czas. Choroba wyszła na badaniach profilaktycznych, więc on w tej chwili nie ma jakichś mocnych objawów, mimo wszystko położyło się to cieniem na naszej codzienności i bardzo się o niego boję. Ufam jednak, że będzie dobrze.

Tymczasem pomysł z Hiszpanią wziął się stąd, że jeszcze tu nie byliśmy, a jesteśmy ciekawi podobieństw z Portugalią. Oczywiście robimy objazdówkę, zaczynamy już w czerwcu, więc najpierw samolot, potem wynajem auta, dwie bazy noclegowe: obok Malagi w Manilvie i w Alicante. Co zobaczymy, to nasze.

Chłopcy są chętni do zwiedzania, nawet Patryk, chociaż nie bierzemy już hulajnogi, bo Młody uważa, że mu się stopa na niej nie mieści (nie wiem jak, skoro moja się mieści, bo to hulajnoga dla dorosłych). Nie walczę o to jednak, bo przecież lecimy samolotem, więc i bagaż musi być skromny.

Rezerwując miejscówki, biorę pod uwagę przede wszystkim potrzeby Patryka, ponieważ my i Max odnajdziemy się w każdych (albo prawie każdych warunkach), natomiast dla Patryka musi być basen, bo tylko on nas ratuje przed jego nudą, gdy akurat nie zwiedzamy.

W Hiszpanii nie mamy konkretnych miejsc do zobaczenia, to się wykluje już na miejscu.

W pakowaniu jestem coraz lepsza, więc tym razem lecimy z trzema małymi walizkami i trzema dużymi. Mało tego, jesteśmy wszyscy spakowani już dzień przed wylotem. Lecimy z Frankfurtu.

Dzień pierwszy

27.06.2017 — wtorek

Wylot mamy jutro o siódmej z Frankfurtu nad Menem, na szczęście Krzyś ma przyjaciela, który tam mieszka i nas przenocuje. Notabene, u jego mamy w Monachium spaliśmy w zeszłym roku. Jedziemy więc bez stresu, jak przyjedziemy, tak będziemy, byle nie za późno, bo ktoś nas musi wpuścić.

Do Frankfurtu jest dość daleko, ale różnica w cenie biletów była na tyle znaczna, że zdecydowaliśmy się na taki układ. Chłopcy są nawet ciekawi, jak to będzie. Patryk głośno wyraża swój lęk przed lataniem. Max jak zwykle jest bardziej powściągliwy. Obiecuję Młodemu, że będę siedzieć w samolocie obok niego.

Jazda w korkach i z przystankami na siku — nic nowego. Tym razem jedziemy moim autem, żebym mogła zmieniać Krzysia po drodze, bo jego autem się oczywiście boję.

Gdy dojeżdżamy, jest około dwudziestej drugiej, szybka kolacja, kąpiel, chwilę gadamy z Jensem, przyjacielem Krzysia, i idziemy spać. Rano on idzie do pracy, my zostawiamy tu samochód, a na lotnisko dostaniemy się metrem. Co prawda wolałabym taxi, żeby się nie tarabanić z bagażami, ale Jens (który nie ma auta) wylicza nam różnicę w cenie, więc jednak będziemy jechać metrem. O piątej musimy być na lotnisku, więc pobudkę robimy o drugiej — i tak się zaczyna nasza przygoda.

Dzień drugi

28.06.2017 — środa

Noc tak szybko mija, a właściwie to my mamy tak szybko pobudkę, że wydaje mi się, że nie zdążyłam dobrze zasnąć, a tu już dzwoni budzik. Ta pora boli. Patryk nie chce wstać, więc trochę się denerwuję, bo to nie czas ani miejsce na kłótnie. Tym bardziej że jego reakcje są głośne i obawiam się, że obudzi cały dom.

— OK, nie wstawaj, samolot nie będzie czekać, więc my jedziemy METREM (liczę na jego zryw w tym momencie, bo marzył, żeby się nim przejechać), a ty zostań z Jensem i poćwicz niemiecki. Albo angielski, jak chcesz. — Mówiąc to, wychodzę z pokoju i idę się umyć.

Gdy wracam, Patryk już ubrany, ale obrażony, no trudno. Zbieramy się szybciutko i Krzyś prowadzi nas do metra, na szczęście wie co i jak, bo jest tu częstym gościem.

W metrze o mały włos nie wsiadamy do złego pociągu, na szczęście Krzysiek w porę się orientuje, że to nie ten peron i zdążamy na właściwy w ostatnim momencie.

Lotnisko jest spore, ale jakoś się odnajdujemy w jego zawiłościach. Problem zaczyna się przy bramkach, ponieważ nasze bilety nie chcą się zeskanować, aplikacji w telefonie nie zainstalowałam, teraz już mi się nie chce zakładać na czterech komórkach, więc wracam się na odprawę i proszę poza kolejką o wydrukowanie biletów. Te na szczęście wczytują się bez problemu i pierwsza próba za nami.

Kolejne zamieszanie mamy przy kontroli. Co prawda Krzyś nie ma dziś podkutych butów, ale za to kieszenie pełne monet i to niestety nie złotych. Zapomniałam mu przypomnieć co i jak i masz. Oczywiście zostaje na rewizji osobistej, bo jakże inaczej. Tym razem jednak pilnuje naszego komputera jak oka w głowie.

Co ciekawe, na rewizję osobistą poproszony jest również Patryk. Widzę jego zmieszanie i lęk w oczach.

— Oj, chyba doszły tutaj twoje poranne pokrzykiwania — żartuję sobie.

— Mamooooo — Patryk patrzy na mnie z wyrzutem — oni coś mówili o narkotykach do mnie po angielsku — szepcze konspiracyjnie.

— O, to patrz jaka przygoda! — staram się mu dodać odwagi. — Nic się nie bój, to rutynowa kontrola, sprawdzą cię i puszczą, ja stoję obok.

Pytam celnika, co się dzieje, bo syn ma dopiero trzynaście lat. Pan mruga do mnie okiem i mówi, że to tylko taka rutyna. Widzę jednak, że Patryk mocno się zdenerwował, bo bardzo mu się nasiliły tiki.

Po wszystkim obejmuję go i mocno przytulam.

— Widzisz, to normalna kontrola. Za to będziesz miał co opowiadać kolegom — śmieję się.

Przed wylotem idziemy kupić jeszcze jakieś słodkie bułki za monety znalezione w kieszeni Krzysia i nawet nie wiemy, kiedy nadchodzi czas odlotu.

W samolocie siedzę obok Patryka, tak jak obiecałam. Max twierdzi, że się nie boi, i pewnie tak jest. Ja swój strach też opanowałam, w ogóle mi się panika nie włącza, sama jestem zdziwiona. To pewnie przez to, że moja uwaga skierowana jest na Młodego, którego podczas startu trzymam za spoconą, zimną dłoń.

— Mamo, mamo, mamo, mamo, niech to się skończy — powtarza jak mantrę, aż w końcu jesteśmy w górze, niebo rozświetla piękne słońce i już teraz słyszę tylko ochy i achy. Jest dobrze.

W Maladze szybko się odnajdujemy, odbieramy nasze auto i udajemy się do Manilvy. Nie za bardzo wiem, jak tu jest z autostradami, ale wolę dziś skorzystać z tej płatnej opcji, niż gdzieś zabłądzić. Mamy około półtorej godziny drogi do naszej miejscówki, czyli jak zwykle. Jedyny minus to nasz bagażnik, który zdołał połknąć tylko dwie duże torby i jedną małą, reszta jedzie na Maxie, Patryku i niestety na mnie. No, ale tyle przeżyjemy. Samochód za to mamy nowy i sprawny i to jest plus.

Gdy przyjeżdżamy na miejsce, na recepcji jest spora kolejka. To raczej duży ośrodek, ale na pierwszy rzut oka bardzo ładny. Max się zachwyca otoczeniem, a Patryk jęczy, bo musimy czekać, czyli standard.

Apartament ma tylko jedną sypialnię, ale chłopcy w salonie mają osobne sofy, więc to nie problem.

Z balkonu rozpościera się widok na Gibraltar, przepięknie to wygląda! Co rano będę się tym widokiem napawać przy porannej kawie, czy to nie brzmi cudownie?

Przy wypakowywaniu rzeczy okazuje się, że nowa walizka, zakupiona w jednym z sieciowych sklepów, tak cuchnie plastikiem, że przeszły tym zapachem wszystkie rzeczy i to niestety moje. Wystawiam ją na balkon, bo zapach rozprzestrzenia się na cały apartament i robi się nie do wytrzymania.

Odpoczywamy chwilę, bo jednak jesteśmy zmęczeni po tylu godzinach, ale na pewno dziś pójdziemy na basen i do restauracji, mamy i tak zresztą do odebrania drink powitalny — taki tutaj mają miły zwyczaj.

Drink odbieramy, ale w basenie nie da się popływać, bo jest strasznie zimno! Ja myślałam, że w Hiszpanii będzie gorąco, wręcz upalnie, a tutaj wieje od morza lodowaty wiatr i mimo słońca siedzimy przykryci ręcznikami. Masz ci los.

Jutro musimy zrobić zakupy, bo chociaż mamy tu wykupione śniadania, to o całą resztę musimy zadbać sami.

Dzień trzeci

29.06.2017 — czwartek

Ranek znów wita nas zdecydowanie za szybko. Albo inaczej: za szybko mamy śniadanie. Budzę chłopców, bo zanim wszyscy wstaniemy, to pewnie z godzina minie. Restauracja jest na drugim końcu naszego wakacyjnego osiedla, ale to dobrze, bo przynajmniej wieczorem mamy tutaj ciszę i spokój.

Z balkonu mam przepiękny widok na słoneczny Gibraltar, ale też niestety coś muszę zrobić z tą walizką, bo normalnie śmierdzi mi teraz na balkonie.

— Zjem później, teraz nie jestem głodny — odpowiada mi beztrosko Patryk na moją prośbę, żeby wstał, bo zaraz idziemy na śniadanie. Max dawno gotowy, ja i Krzyś też.

— No niestety — mówię — mamy tutaj wykupione śniadania na konkretną godzinę i oczywiście możesz zostać w domu, ale my idziemy zjeść, a ty będziesz potem głodny. Tutaj nie mamy żadnego prowiantu.

Młody powoli się zbiera, zdążamy na ostatnie pół godziny śniadania. Jestem ciekawa, co tu podają.

Zajmujemy stolik na tarasie, siadam w słońcu, ponieważ wieje zimny wiatr. Obok rozpoczynają się zajęcia z fitnessu, to sobie popatrzę.

Mamy tu całkiem duży wybór słodkich ciastek, warzyw i owoców. Patryk na pewno coś tu sobie wybierze.

— Nie mam co jeść, mamo. — A jednak myliłam się. Znajduję saszetki z nutellą i to jest nasz ratunek. Tymczasem dla nas to prawdziwa uczta.

Chcielibyśmy iść na basen, ale jest za zimno, więc postanawiamy, że jedziemy do Sewilli. Patrzymy na mapę i wybieramy drogę numer A377 — chcemy zobaczyć Hiszpanię poza autostradą, więc droga zajmie nam pewnie więcej niż planowane trzy i pół godziny, ale mamy cały dzień, więc nie ma to znaczenia.

Po drodze mijamy Rondę, ale ze względu na to, że zbyt późno doczytuję w przewodniku, jakie to piękne miasto, jedne z najstarszych w Hiszpanii, z zabytkami, obok których podobno nie da się przejść obojętnie, jedziemy dalej i za późno jest, żeby wrócić. Wpisuję więc to miasto na listę na następny raz i dalej zmierzamy ku Sewilli. Sprawdzam teraz szybko, co jeszcze mamy po drodze, żeby znów czegoś nie przegapić. Znajduję miasteczko Zahara — opisane jest tak pięknie, że decydujemy się zjechać z trasy.

Tymczasem przed nami wyłania się jeziorko o pięknym, seledynowym kolorze, a nad nim wznoszące się białe miasteczko, zwieńczone zamkiem. Bajecznie to wygląda.

Na tle wysuszonych zboczy górskich kolor jeziora tworzy niezwykły kontrast — wjeżdżając do miasteczka, już wiemy, że to tu właśnie zrobimy sobie przerwę na espresso, tym bardziej że trwa sjesta i nic więcej raczej nie zamówimy.

Spacerujemy uliczkami, wspinamy się nimi pod górę, chętnie bym weszła nawet na zamek, gdyby tylko nam czas pozwolił.

— Kochanie, tu jest przepięknie! — Krzyś podchodzi do mnie z aparatem. — Stań tu w tym punkcie widokowym, zrobię ci zdjęcie na tle jeziora.

— Mamo, kiedy wracamy? — Jedyną osobą, która się nudzi, jest Patryk, bo Max jest równie zauroczony tym miejscem jak my.

— Już schodzimy — mówię — na dole usiądziemy sobie na chwilę, widzę stąd jakiś plac zabaw, może będziesz mógł się chwilę pobawić.

Gdy jesteśmy obok kawiarni, okazuje się, że to nie plac zabaw, tylko siłownia, z której za chwilę wszyscy korzystamy poza Patrykiem, bo on chciał plac zabaw.

Próbujemy sobie zrobić zdjęcie rodzinne, ale Młody ma ostatnio schizę na punkcie swoich zdjęć i wszystko kasuje. Nie do końca rozumiemy, z czego to wynika, szkoda nam, że nie będzie miał pamiątki, ale jest taka awantura, że obawiam się, że dojdzie do rękoczynów z jego strony, więc nie eskalujemy już problemu, tylko odpuszczamy temat i Patryk się wycisza. W końcu brak wspólnego zdjęcia to nie koniec świata. Naszych mamy całe mnóstwo.

Wracamy do auta, na zewnątrz jest już bardzo gorąco, obawiam się, jak będzie w Sewilli, gdzie pewnie nie dociera już chłodny wiatr znad morza.

Nie zatrzymujemy się już więcej, żeby mieć więcej czasu na samą Sewillę — bardzo jestem jej ciekawa.

Parkujemy przy Parque de María Luisa, robimy sobie spacer, docierając do Plaza de España. W tym momencie zatrzymuję się i patrzę, nie mogąc oderwać wzroku od przepięknego pałacu, który mam przed sobą. Chłopcy chcą wejść do środka, więc wchodzimy tam, oglądając azulejos i pokaz flamenco — a właściwie koncert. Nogi same rwą mi się do tańca, bo kocham flamenco. Nie sposób nie kupić wachlarzy w budkach z pamiątkami, więc kupujemy i chętnie z nich korzystamy podczas dalszego spaceru.

Przed jękami Patryka ratuje nas sewilska wieża, dzwonnica katedry — Giralda. Oczywiście chce na nią wejść, więc część męska wchodzi, ja zostaję. Katedra, Torre del Oro i cała masa innych zabytków do obejrzenia sprawia, że robi się całkiem późno. Zatrzymujemy się tylko na obiad, lody i powoli obieramy kierunek: samochód.

Wracamy w nocy, jesteśmy tak padnięci, że sen to tylko kwestia przyłożenia głowy do poduszki.

— Ale tu jest pięknie — wzdycha mi do ucha Krzyś — szkoda, że nie przyjechaliśmy tu na miesiąc.

— Yhy — potakuję i czuję, że odpływam, jestem tak zmęczona, że nawet Krzyś przegrywa z moim snem.

Dzień czwarty

30.06.2017 — piątek

Dziś na śniadanie idziemy szybciej, bo postanawiamy jechać do Kadyksu, który jest nieco bliżej nas niż Sewilla, ale znów pojedziemy bocznymi drogami, więc pewnie i tak zejdzie nam jakieś trzy godziny na sam dojazd.

Lubię przyglądać się ludziom, gdy jemy śniadanie. Niektórzy siedzą przy stole i w ogóle się nie odzywają, inny okazują sobie dużo czułości, a jeszcze inni nic nie jedzą, bo ogarniają dzieci, które z prędkością światła wpadają na coraz to nowe pomysły.

Tym razem jednak nie ma czasu na dłuższą posiadówkę śniadaniową, tylko szybko pakujemy, co potrzeba, i ruszamy w drogę.

— A tak właściwie, mamo, to kiedy pójdziemy na plażę? — pyta Max, gdy przejeżdżamy obok najbliższej nam plaży.

— Jutro — odpowiadam po zastanowieniu — może być? Odpoczniemy sobie po tych wyjazdach.

— Ja się nie kąpię, bo mi zimno — stwierdza Patryk — i spodenki mam za małe i za duże.

— Jak to? — dziwi się Max.

— No tak, mama mi takie zabrała.

Czuję, jak mi ciśnienie wzrasta. Zabrałam mu nowe spodenki, które dopiero co, gdy je mierzył w domu, były dobre! Ale nie wchodzę w wymianę zdań, bo skończymy kłótnią. Obiecuję sobie, że po powrocie z Kadyksu jeszcze raz mu je przymierzę. Jeśli to prawda, co twierdzi, trzeba pewnie będzie kupić kolejne. Nie pierwszy raz taka akcja, trudno.

Mijamy Gibraltar.

— Mamo, a kiedy wejdziemy na tę górę? — Max jest zaciekawiony historią Gibraltaru, więc obiecuję mu, że przyjedziemy tu wieczorem, bo i tak będziemy tędy wracać. Co prawda na górę nie wejdziemy, ale może uda nam się wjechać, bo w tej chwili widzimy tylko korek, jaki się ciągnie od granicy — bo, jakby nie było, Gibraltar to Wielka Brytania.

Po drodze wjeżdżamy do Tarify — jest to najbardziej wysunięte na południe miasto Hiszpanii i jednocześnie można by rzec, że koniec Europy. Miejsce, w którym Ocean Atlantycki łączy się Morzem Śródziemnym. To tu znajduje się raj dla kitesurferów i wszelkich sportów wymagających dużych fal. Znajdujemy parking prawie pod samą plażą. Wieje tak mocno, że muszę się wrócić do auta po szal i bluzę dla Patryka. Max dostaje drugi szal, bo swojej bluzy nie wziął. Po drodze jesteśmy świadkami malowania czarno-białego graffiti, czemu nie może nadziwić się Patryk, bo artystka maluje je na leżąco.

— Idę się przywitać z oceanem — woła do mnie Krzyś, po czym rozbiera się do spodenek i biegnie w stronę oceanu. Woda jest lodowata, na samą myśl, że można się w niej kąpać, czuję mrowienie.

— Strasznie zimno, mamo — woła do mnie przez huk fal Max — jak Krzysiek tam wytrzymuje?

— No właśnie nie wiem — odpowiadam zgodnie z prawdą.

Na szczęście przywitany Krzyś wychodzi szybko z wody, biegnie znów do mnie i gardzi szalem, który mu podaję, twierdząc, że wyschnie w tych lodowatych podmuchach wiatru.

Mijamy na plaży miejsce, gdzie dawno temu robiło się specjalną potrawę ze zgniłych ryb — chłopcy na samą opowieść wzdrygają się i idziemy dalej, obchodząc plażę, przyglądając się Afryce, bardzo dobrze widocznej po drugiej stronie brzegu, aż w końcu dochodzimy do arabskiego zamku Guzman. Oczywiście ważnym punktem wycieczki jest espresso i lody, które zjadamy w bezwietrznym wnętrzu kawiarni.

Powoli wracamy do auta i jedziemy dalej, podziwiając charakterystyczny krajobraz Andaluzji.

Kadyks wita nas upałem i już nie tak zimnym wiatrem. To białe miasto sprawia wrażenie, jakby było z bajki. Marokańskie wpływy architektoniczne, bardzo wąskie uliczki i wszędzie malutkie balkoniki. Trafiamy nawet na wystawę Balkony Kadyksu.

Udaje nam się zaparkować w samym centrum. Idziemy przed siebie w ciemno, bo nie mamy planu, proszę chłopców, żeby porozglądali się, może znajdziemy punkt informacyjny. Tam na pewno będą jakieś mapki. Robię tylko zdjęcie placu, gdzie zaparkowaliśmy, i to daje mi poczucie bezpieczeństwa, bo nie zgubimy przynajmniej auta.

— Popatrz, kochanie, na ten balkonik.

— I na tę kołatkę!

— O, tu też śliczny balkonik.

— Ależ piękna fasada!

— Mamo, nudzi mi się.

— Czy pójdziemy na lody?

— Mamo, czy my się nie zgubimy?

Czas płynie bardzo szybko, my za to powoli snujemy się po tych wszystkich zakamarkach. Kamieniczki są bardzo wysokie, uliczki wąskie, co sprawia, że nasz świat zamyka się w obrębie wzroku i każdy zakręt, czy skrzyżowanie to niespodzianka.

Znajdujemy w końcu kiosk, w którym są darmowe mapki, i już teraz czujemy się jak ryby w wodzie. Żeby się łatwiej połapać, idziemy według mapki od placu do placu (bo tu same place) i w ten sposób docieramy do Catedral Nueva, kościoła Santa Cruz i Teatro Romano. Na gwarnym placu przed katedrą robimy sobie przerwę na lody i espresso. Wracając, wstępujemy na wieżę Torre Tavira, skąd widać praktycznie cały Kadyks. Widok jest niesamowity, bo białe budynki w tym prażącym słońcu są jeszcze bielsze i jeszcze bardziej dostojne. Od tej bieli odcinają się stare kościoły, górujące na kamienicami. Dopiero z góry widać, jak wąskie są tutejsze uliczki i — co ciekawe — większość domów ma płaskie dachy, część ma na dachach tarasy.

Oczywiście to wszystko widzę na zdjęciach, które robi dla mnie Krzyś, bo ja jak zwykle czekam sobie grzecznie na dole z lekkim dyskomfortem, że nie mogę się już zasłonić pilnowaniem hulajnogi, bo po prostu jej nie ma.

Idziemy jeszcze sobie wzdłuż przybrzeżnych murów obronnych, aż dochodzimy do samochodu, którym podjeżdżamy w pobliże Plaza de San Juan de Dios, gdzie lądujemy na obiedzie.

Nogi mnie bolą, jak nie wiem co, najdzielniejszy jak zwykle jest Max, chociaż muszę przyznać, że i Patryk dobrze się trzyma, pobudzony wizją pizzy margherity.

Gdy wracamy, słońce powoli chyli się ku zachodowi. Zdążamy jeszcze podjechać na punkt widokowy obok Gibraltaru, żeby rzucić ostanie spojrzenie na Afrykę, wjeżdżamy zgodnie z obietnicą do Gibraltaru, ale nie wychodzimy z samochodu, bo już nic nie widać — jest zupełnie ciemno.

— Mamo, a możemy jutro trochę poodpoczywać? — pyta Max.

— No, pograłbym sobie na komórce — marzy Patryk.

W zasadzie czemu nie, plażę na pewno też warto zobaczyć. Nastawiamy się więc na odpoczynek bądź na jakiś mały wyjazd po południu.

Dzieci padają około północy, my w perspektywie jutrzejszego odpoczynku siadamy na naszym tarasie (wcześniej zamknęłam walizkę) i wpatrujemy się w morze przy lampce wina. Jedyna rzecz, której się nie spodziewałam, to to, że będę siedzieć okutana kocem, bo mi zimno. W lecie, w pięknej, słonecznej Hiszpanii. A wiatr sobie hula.

Dzień piąty

1.07.2017 — sobota

Dziwna sprawa, bo dziś nie wieje.

Na śniadaniu siedzimy sobie dłużej, dając klucze od mieszkania Patrykowi, żeby sobie poszedł i pograł, bo się nudzi. Zastanawiające jest, że gdyby się nie nudził, po tylu latach czułabym się nieswojo. Właściwie to on nie gra, tylko ogląda na YouTube filmiki naukowe, więc tyle pożytku.

Idąc z powrotem, przechodzimy koło basenu — praktycznie wszystkie leżaki są już zajęte, więc nawet gdybyśmy chcieli, to nie uda nam się tutaj poleżeć. Przebieramy się więc w stroje kąpielowe i udajemy się na plażę. Niestety musimy podjechać samochodem, bo na nogach jest to za daleko.

Schodzimy kawałek po schodkach, a gdy już jesteśmy na dole, okazuje się, że mamy do czynienia z czarnym piaskiem. W zasadzie ta plaża jest po prostu kolorowa. Jeszcze nie ma zbyt wielu osób, więc mamy się gdzie rozłożyć. Patryk się nie rozbiera, bo nie udało mi się go przekonać do kąpielówek, ale chodzi i zbiera różne kamienie.

Max idzie do wody razem z Krzysiem i jak w podskokach tam leci, to jeszcze szybciej wraca, bo zimno. Po prostu nie ma jak w Hiszpanii. Mamy jednak książki, więc każdy jest szczęśliwy na swój sposób.

— Lenka, nuuudzę się. — Słyszę za plecami śmiech Krzysia, bo czytam, leżąc na brzuchu. Czuję, jak na moich rozpalonych od gorącego słońca plecach lądują lodowate krople wody, kiedy się nade mną pochyla. — Jejku, jak ja zmarzłem — wyznaje mi i rzeczywiście jest lodowaty. Jak ocean.

— Mamo, a co dzisiaj jeszcze będziemy robić? — Patryk wyłączył już tryb szwędacza i powrócił na nasz kocyk. — Bo ja bym jednak gdzieś pojechał…

— No, właściwe to ja też — podchwytuje Max.

— Słuchajcie, może Malaga? — Krzyś przerzuca kartki przewodnika.

Jestem za. Jutro wyjeżdżamy do Alicante, więc tak naprawdę to jedyny dzień, który nam pozostał w Andaluzji.

W mieszkaniu przebieramy się szybko i wyruszamy do Malagi. Bardzo chcę zobaczyć Alcazabę — znajdujemy więc blisko parking i zaczynamy zwiedzanie Malagi od kompleksu: Alcazaba–Coracha–Gibralfaro.

Alcazaba jest niesamowita — rozdzielamy się wszyscy, bo tu nie można się zgubić, a każdy ma swoje tempo. Jednym okiem tylko obserwuję Patryka, czy nie wchodzi za wysoko na mury. Trafiam na ślubną sesję zdjęciową w tym plenerze. Prześliczna para, szczególnie panna młoda, o kruczoczarnych włosach, misternie upiętych, wcale nie chuda, ale bardzo kobieca. Zwracam uwagę na jej stopy — do śnieżnobiałej sukni z bordową różą przy pasie ma złote sandałki z drobnej plecionki. Cudne wprost.

Gdy tak stoję, przyglądam im się i czekam, aż skończą zdjęcia, żeby iść dalej, czuję, że ktoś mnie obejmuje.

— Zazdroszczę im tej sesji — szepcze mi do ucha Krzyś, całując mnie w szyję.

No fakt, nasza sesja miała bardziej przyziemną scenerię.

— Ślub kościelny wciąż jednak przed nami, więc kto wie, gdzie go weźmiemy. — Przytulam się do niego mocno.

— Będę chodził z tobą, samemu smutno się zwiedza — mówi Krzyś i bierze mnie za rękę, bo już możemy iść dalej.

Wszystko mnie tu zachwyca. Ogrody na górze, wewnątrz zamku, przemyślane i idealnie wkomponowane w całokształt. Wprost niezwykłe.

Poza tym mamy stąd piękny widok na Malagę i na morze. Naprawdę nie można się napatrzeć.

Okazuje się, że dalej już nie pójdziemy, bo Patryk ma dość. Szczerze mówiąc, zakładałam, że w pewnym momencie powie, że ma dość, pytanie brzmiało: w którym.

Wracamy i siadamy więc sobie w kawiarni, żeby złapać trochę słońca i odpoczywamy. Wciąż jestem pod wrażeniem tego, co przed chwilą zobaczyłam.

Dalszy spacer jest równie spokojny. Moją uwagę przykuwa ziemia, ubrana w kamienną posadzkę — praktycznie ten kamień wyłożony jest wszędzie, tworzy różne wzory i przyciąga wzrok.

Zachwycam się tutejszą architekturą — widać, jak bogata była Hiszpania, widać wpływ różnych kultur i czasów. Gdyby te mury mogły mówić, usłyszelibyśmy wiele ciekawych historii.

Wyciszeni wracamy do Manilvy — musimy się spakować, bo jutro rano ruszamy dalej i to z bagażami, więc lekko nie będzie.

Gdy kładę się w końcu do łóżka, łapię spojrzenie mojego męża i wiem, że dzień się wcale jeszcze nie skończył.

— Pośpij sobie jutro dłużej — mruczy mi w szyję — wyjedźmy po dziesiątej, po śniadaniu. Ja się rano wszystkim zajmę… Jedyne co, to zerknij na mapę, jaką drogą chciałabyś pojechać…

Dzień szósty

2.07.2017 — niedziela

Nie pospałam dłużej, bo naszło mnie pragnienie zobaczenia Alhambry — twierdzy Nasrydów w Grenadzie. W zasadzie, czy pojedziemy dołem przez Almerię, czy górą przez Grenadę, to zarówno odległość, jak i czas podróży wychodzą na to samo: prawie sześćset kilometrów i sześć i pół godziny jazdy. Cały dzień. Warto robić fajne przystanki.

Wyjeżdżamy o ósmej trzydzieści, od razu po śniadaniu. Z bagażami pod brodą niezbyt nam wygodnie, ale jakoś w końcu udaje nam się znaleźć w miarę wygodne, jak na te warunki, pozycje.

Patrzę na mijane góry, niesamowite widoki, robię chyba tysiąc zdjęć. Gdy dojeżdżamy do Grenady, nie mamy problemu z zaparkowaniem, znajdujemy miejsce zaraz przy pomarańczowym gaju, jednak gdy dochodzimy do Alhambry, okazuje się, że do wejścia ustawiła się już ogromna kolejka. Mało tego, gdy zostawiam męską część naszej eskapady w kolejce i idę sprawdzić do kas, jak to wygląda, okazuje się, że zostały wolne bilety tylko na godziny popołudniowe, a my nie możemy tyle czekać. Kiedy patrzę na zabudowania, wydaje mi się, że przyjazd tutaj powinien być na cały dzień, a nie na godzinę czy dwie. Przed nami stoi w kolejce inna rodzina z Polski — mówię im, czego się dowiedziałam, i oni też rezygnują.

Max rozczarowany, my z resztą też, być może uda się tu przyjechać z Alicante, ale szczerze mówiąc, wątpię.

— Ja to się cieszę, że nie było biletów, bo chodzić to mi się za bardzo nie chce! — Przynajmniej Patryk zadowolony i wesolutki. No nie ma tego złego.

Na parkingu nie mogę się oprzeć i zrywam sobie pomarańczę, a za chwilę pluję dalej niż widzę, bo w życiu nie jadłam czegoś tak kwaśnego.

Oczywiście przeglądam przewodnik w poszukiwaniu, co po drodze jest warte zobaczenia, skoro Grenada nam nie wypaliła, i mam! Pojedziemy do Guadix — miasta troglodytów.

W samym Guadix nie możemy znaleźć drogowskazów na dzielnicę, której szukamy. Parkujemy niedaleko katedry i wyruszamy na poszukiwania. Nawet Patryk jest ciekawy, czego szukamy.

Oczywiście jest pora sjesty, mam wrażenie, że jesteśmy tu tylko my i nikt więcej. Idąc w górę, docieramy do zamku Alcazaba, ale jaskiń ani śladu. Nie do końca wiem, jak to się nazywa po hiszpańsku, ale na szczęście pojawia się jakiś starszy pan i pokazujemy mu zdjęcie w przewodniku. Otrzymujemy informację, że na piechotę to za daleko i powinniśmy podjechać tam samochodem. Przynajmniej znamy już kierunek i wiemy, jak to się nazywa oraz jakich drogowskazów szukać: „casas cueva”, „cueva museo”. W końcu docieramy do domów-jaskiń.

Przed nami prezentują się góry, z których wystają białe kominy — niecodzienny widok. Domy są wykute w skale, w jaskiniach. Jest ich tu podobno około dwóch tysięcy. Czytałam, że mieszkali w nich Maurowie, chroniący się przed chrześcijanami.

— Mamo, patrz, tam jest punkt widokowy! — Patryk ciągnie mnie za rękę.

Rzeczywiście, gdy wchodzimy na to wzniesienie, widzimy z góry, ile tych jaskiń jest. Podobno do tej pory mieszkają w nich ludzie.

— To ja nie wiedziałem, że troglodyci żyją do dziś! — dziwi się Patryk, tłumaczę więc, że to nie końca tacy troglodyci, jak mu się wydaje, tylko zwykli ludzie.

Gdy schodzimy z punktu widokowego, mamy szczęście: zaczepia nas jakiś pan i zaprasza do swojego domu-jaskini. Oczywiście chętnie korzystamy z zaproszenia.

Okazuje się, że mieszkanie jest całkiem przyjemne, idealne zarówno na upały, jak i chłodne dni, niczego tu nie brakuje.

Kupujemy od tego pana miód z pomarańczy.

— Wiesz co, mamo, nie przejmuj się, że nie było biletów w Grenadzie. Guadix to coś innego niż kolejny pałac czy zamek — pociesza mnie Max i wiem, że ma rację. Przed nami jeszcze trzy godziny drogi — trzysta kilometrów, więc nie mamy na co czekać, Alicante wciąż przed nami.

Ośrodek, w którym zarezerwowałam mieszkanie, leży na obrzeżach miasta, nawet trochę poza nimi, ale za to na zdjęciach wyglądał bardzo ładnie.

Docieramy tam dość późno. Zdążamy jeszcze na kolację i rozpakowujemy się. Tym razem mamy przestronne mieszkanie, ale nie wykupiłam śniadań — kuchnia za to jest w pełni wyposażona. Bardzo mi się tu podoba.

Niestety całą noc nie śpię, ponieważ Krzyś bardzo kaszle. Żal mi go, bo dopadła go również gorączka i najprawdopodobniej jest to Zemsta Oceanu, z którym niedawno się witał. Czyli jutro lekarz.

Dzień siódmy

3.07.2017 — poniedziałek

Krzyś dzisiaj zostanie w łóżku, bo gorączka się utrzymuje. Oczywiście nie wiem, jak jest wysoka, ponieważ nie mam termometru, ale jest wyraźnie rozpalony. Na szczęście wykupiłam ubezpieczenie turystyczne, mamy też alternatywnie karty EKUZ, więc nie zginiemy. Dzwonię do towarzystwa ubezpieczeniowego, żeby zamówić lekarza. Odpowiedź jest natychmiast: będzie za godzinę. Czyli zdążę jeszcze zrobić śniadanie. Chłopcy ciągle śpią, jest ósma.

Lekarz jest Hiszpanem i nie mówi po angielsku. Na szczęście polisa zapewnia tłumacza, więc łączą nas z polską lekarką mieszkającą w Maladze, która tłumaczy na bieżąco to, co mówi lekarz. Przede wszystkim mówi, że Krzyś ma głośne szmery w sercu i powinien iść do kardiologa. To już wiemy. Na kaszel Krzyś dostaje antybiotyk.

W międzyczasie wstaje Max.

— Mamo, strasznie źle się czuję.

Sprawdzam, czy ma gorączkę, ale nie ma. Przypominam sobie, że też przemarzł w Tarifie. Pytam lekarza, czy jego też zbada, lekarz mówi, że najpierw powinnam zrobić zgłoszenie i mam to zrobić od razu, póki jest u nas, bo nie będzie mógł już dzisiaj drugi raz przyjechać. Zgłaszam. Badanie. Antybiotyk.

Został jeszcze Patryk, który również wstaje, ale dla odmiany ma bardzo czerwone i spuchnięte oko.

— Coś mi się stało, mamo.

Patrzę na lekarza, a on się śmieje i znów każe mi zgłaszać. To jęczmień albo coś w tym stylu — Patryk był ubrany w Tarifie, ale najwidoczniej przewiało mu chyba te oczy i proszę. Tylko jak ja mu to lekarstwo wkropię? Zwykle jest dzika awantura.

Lekarz pyta jeszcze, jak ja się czuję.

„Rewelacyjnie! Tylko mi słabo na samą myśl o tym, że mam trzech chorych facetów w domu i są wakacje” — aż ciśnie się na usta. Mówię jednak, że ja akurat czuję się bardzo dobrze.

Lekarz zaleca, że panowie mają odpoczywać i się nie przemęczać, ale na słońce trochę mogą wyjść. Czyli chociaż na basen będę mogła pójść. Uff. Ściągam sobie cztery ebooki na publio.

Dziś żywimy się w lokalnej restauracji, bo nigdzie nie jedziemy.

Dzień ósmy

4.07.2017 — wtorek

— Nudzi mi się.

To mówię ja, nie Patryk.

Robię pranie, bo zużyliśmy wszystkie czyste rzeczy. No i jest jeden mały kłopocik, bo nie mamy suszarki na pranie. W recepcji rozkładają ręce, więc upieram się i jedziemy do pobliskiego sklepu kupić suszarkę. No bez niej się nie da, poza tym ręczniki też muszę gdzieś suszyć. No i w końcu wychodzę z domu! Krzyś przełknął jakoś te dwadzieścia euro, chyba widzi moją determinację. Wiem jedno: od tej pory sprawdzam na Bookingu, czy na wyposażeniu potencjalnego mieszkania, które będę chciała wynająć na wakacje, jest suszarka. Bo niby to oczywiste, a okazuje się, że jednak nie.

— Wow, mamo, teraz wszyscy będą nam zazdrościć! — żartuje Max. Rzeczywiście, jak się wyjdzie na taras i spojrzy na sąsiednie balkony, to ręczniki wiszą w najróżniejszych miejscach i w różny sposób. A u nas będzie porządnie. O!

Dzień dziewiąty

5.07.2017 — środa

Co młody organizm, to młody. Z okiem Patryka coraz lepiej, Max też jakby lepiej. Krzyś nadal cierpi, ale przynajmniej ta noc była przespana.

Zjedliśmy cały słoik miodu pomarańczowego z Guadix i trzy kilo cytryn, bo robię nam wszystkim wodę z cytryną i miodem na wzmocnienie.

Rano idziemy sobie na basen. Okazuje się jednak, że trzeba tu walczyć o leżaki jak o ogień. Udaje nam się zdobyć dwa, ale mamy jeszcze ręczniki, więc je rozłożymy i będzie OK. Za chwilę rozpoczynamy walkę o miejsce w cieniu, bo robi się nieznośnie gorąco. Wytrzymujemy jakąś godzinę i Krzyś stwierdza, że już lepiej się czuje, a poza tym wyczytał w przewodniku, że niedaleko jest miejscowość Elche, gdzie podobno znajduje się piękny palmowy gaj. To tylko trzydzieści kilometrów stąd, więc taki wyjazd będzie miłą rozrywką. Upewniam się, że ekipa czuje się na tyle dobrze, żeby ruszyć z miejsca w siną dal, szybko się szykujemy i ruszamy do gaju-raju.

W samym Elche nie bardzo wiemy, na co się kierować. Widzimy jakieś palmy, więc zatrzymujemy się. To palmowy park, rzeczywiście ładny, ale wydaje mi się, że to nie o tym Krzysiek czytał. Pytamy się przechodniów, pokazując zdjęcie w przewodniku. Kierują nas jeszcze dalej, bo to rzeczywiście nie to miejsce.

Idziemy już całkiem spory kawałek, aż docieramy do poszukiwanego ogrodu. Gdy tylko kupujemy bilety, Patryk znika nam z pola widzenia, a Max leci go szukać. Mam nadzieję, że się nie zgubimy.

Palmy i kaktusy, kaktusy i palmy. I pawie — cała rodzina. Naprawdę można tu odpocząć, drzewa i wysokie trawy, kaktusy dają cień, aż nie chce się stąd wychodzić. Spędzamy na tym spacerze całkiem sporo czasu, w zasadzie po co się spieszyć, jak w domu nudno.

Siadamy jeszcze na chwilę na espresso i przeglądamy przewodnik. Znajdujemy w nim miejscowość o wdzięcznej nazwie Santa Pola, jest tam plaża, a że mamy ochotę zanurzyć w morzu stopy, to proszę, będzie jak znalazł.

Gdy podjeżdżamy na plażę, okazuje się, że to plaża dla zwierząt. Tak więc rozkładamy się w szczekającym towarzystwie psów, ale za bardzo nam to nawet nie przeszkadza.

— Lenka, ja chyba się trochę pomoczę! — woła do mnie Krzyś i biegnie prosto do morza. Zastanawiam się, czy to mądre, no ale tak: tu nie wieje, jest gorąco i woda na pewno nie jest tak lodowata jak w Tarifie, bo to nie ocean. Nim zdążam się nad tym zastanowić, mój szanowny małżonek już siedzi w wodzie prawie po szyję. Max stwierdza, że on nie idzie, a Patryk, że tylko zamoczy nogi. Wzięłam jednak kąpielówki Maxa, do których przekonuje się Patryk, i za chwilę, jakimś cudem, jest przebrany i leci do Krzyśka, a ja nurkuję w kolejny kryminał. Ach, jak mi się tu dobrze czyta!

— Co się stało? — Podchodzę do Krzysia, bo widzę, że kroczy w wodzie jak czapla, jakby czegoś szukał.

— Aż mi głupio powiedzieć, bo wleciałem do wody w japonkach i jeden mi spadł, i chciałem go szybko wyłowić, bo to wiesz, są moje ulubione, i gdy się nachyliłem, wpadły mi do wody moje okulary przeciwsłoneczne, więc znów się nachyliłem, w tym momencie zsunęła mi się obrączka. No i jej szukam. I okularów, bo klapka, od którego to się zaczęło, wyłowiłem.

Nie wierzę własnym uszom! Po chwili chodzimy jak cztery czaple, ale obrączki ani okularów nigdzie nie ma. Pewnie są już dawno u Neptuna.

Wracamy w kiepskich humorach, Krzyś nie może sobie wybaczyć, że za ratowanie klapka za dziesięć złotych stracił obrączkę i ulubione okulary. Próbuję go pocieszyć, ale na nic moje starania.

Po drodze robimy jeszcze zakupy, poza podstawowymi artykułami kupujemy ogromnego arbuza, ale po obiedzie nikt już nie ma siły go zjeść.

Wieczorem siadamy sobie w restauracji przy basenie i jest całkiem miło. Najbardziej cieszę się z tego, że moi mężczyźni lepiej się czują.

Potem jest jeszcze milej, bo Krzyś najwyraźniej wraca do formy.

Dzień dziesiąty

6.07.2017 — czwartek

Na basenie znów nie ma wolnych leżaków, poza tym Patryk nadal ma jakiś problem z tymi swoimi kąpielówkami i nie mogę się z nim dogadać. Zostawiamy go na jakieś pół godziny w domu i w trójkę idziemy pobyć sobie chwilkę przy basenie. Naprawdę jest tu bardzo ładnie — wszędzie kolorowe kwiaty, dużo zieleni — oczywiście nawadnianej, bo inaczej mielibyśmy tu tylko wysuszoną trawę.

Przeglądamy przewodnik i znajdujemy Murcję wraz z katedrą Santa María, która ma drugą co do wysokości wieżę w Hiszpanii (zaraz po Sewilli), mierzącą dziewięćdziesiąt dwa metry. Poza tym katedra ta ma dwadzieścia pięć dzwonów, a o trzynastej słychać je wszystkie. To będzie nasz dzisiejszy cel.

Murcja ma oczywiście swoją historię i arabskie korzenie. Zmuszając Patryka, żeby wsiadł do samochodu i odlinkował się od swojego telefonu, już wiem, że dużo dziś nie pozwiedzamy. Ale może chociaż do katedry się dowleczemy.

Gdy Młody nie ma dnia, ciężko nam znaleźć wspólny język, tym bardziej że on wciąż jeszcze nie do końca umie nazwać swoje emocje i potrzeby. Ciągle uczymy się jego instrukcji obsługi, a że często reaguje nieadekwatnie do sytuacji, to czasem i nasza reakcja jest zbyt spontaniczna i nie do końca właściwa. Tak więc trochę jesteśmy już od rana zmęczeni tymi utarczkami, znajdowaniem forteli, żeby chciało mu się coś z nami zrobić, a on pewnie jest zmęczony nami.

— Jedźmy do tej Murcji, znajdziemy tam na pewno jakieś pyszne lody albo pizzę — zachęcam Patryka.

— W kółko te kościoły, one tak samo wyglądają, mamo! — Co prawda, to prawda, zabytki tutaj są piękne, ale w takim natężeniu mogą się znudzić i na pewno zlewają się w jedno. Przynajmniej katedry.

— W zasadzie masz rację, może zbyt dużo naraz, ale odpoczywać też nie chcesz na basenie, a ja chcę, żebyśmy spędzili ten czas razem, a nie ty w domu z telefonem, a my gdzieś indziej.

— Bo mam za małe kąpielówki. I za duże. Maxa ubrań nie chcę.

— To chodź, kupimy inne. Przecież i tak będę musiała kupić, skoro te nie są dobre. To wykorzystajmy ten czas tutaj, wszędzie mamy sklepy z kąpielówkami.

— Nie chce mi się.

Ręce mi opadają, na szczęście przypomina mi się, że w przewodniku mignęła mi informacja, że w Walencji jest centrum naukowo-doświadczalne — miejsce, do którego Młody na pewno będzie chciał pojechać, i możemy tam spędzić nawet cały dzień. Proponuję mu to rozwiązanie na jutro, w zamian za to, że teraz pojedzie z nami bez marudzenia. Przekupstwo działa. Patryk ładuje się do auta i w końcu możemy ruszać i to bez awantury.

Tym razem Max czyta nam przewodnik na głos, większości rzeczy nie mamy szans zobaczyć ze względu na Patryka, ale nie przyjechaliśmy tu, żeby pozaliczać wszystko, tylko być razem, więc, uwzględniając nasze rodzinne możliwości, cieszymy się tym, co mamy.

Szukamy jak zwykle miejsca w miarę blisko katedry. Okrążamy kilka razy centrum, aż w końcu znajdujemy parking, zaraz obok nocnego klubu ze szczególną witryną o wdzięcznej nazwie Sala R.E.M. przy Calle Puerta Nueva. Wybieramy drogę wzdłuż Calle Gutiérrez Mellado, potem przepiękną Gran Via Alfonso X el Sabio, aż docieramy do placyku, gdzie udaje nam się kupić szczegółową mapę centrum i już wiemy, że idziemy w dobrym kierunku. Po drodze zatrzymujemy się na espresso w La Tienda de Susano. To miejsce to prawdziwa perełka — to nie tylko espresso i tapas, to również sklep z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, zachowany w tym klimacie. Zauroczeni, oczywiście kupujemy tu puszkę sardynek na pamiątkę.

Do katedry mamy już całkiem blisko i rzeczywiście za chwilę ukazuje się naszym oczom. Zdążamy na koncert dzwonów i powoli zarządzamy odwrót.

W domu robię szybki obiad, mamy czas na odpoczynek, Patryk na telefon, Max coś tam sobie czyta. Nasz wielki arbuz dalej stoi nietknięty, bo nie mamy miejsca w żołądkach, a szkoda go otwierać, żeby się nie zepsuł.

Krzyś chodzi za mną cały dzień i rzuca na mnie urok, chyba już zupełnie dobrze się czuje, bo energia mu wróciła, z czego bardzo się cieszę.

Muszę jeszcze dotrzymać słowa Patrykowi i zorganizować bilety do Walencji, bo, nauczona doświadczeniem z Grenady, nie będę ryzykować, że zajedziemy i nie wejdziemy.

Rzeczywiście, na stronie centrum, którego szukam, czyli Miasta Sztuki i Nauki (Ciudad de las Artes y las Ciencias) można kupić bilety do różnych stref miasteczka plus na filmy 3D. Wołam Patryka, żeby wybrał, na który seans chce wejść, wybieramy jakiś o lasach. Chcemy zobaczyć również oceanarium i pokaz fok, strefę naukową. Kupujemy bilety. Doczytuję jeszcze, że trzeba je wydrukować, i tu się rodzi problem, bo nie mamy jak.

Krzyś wpada na pomysł, żeby podejść do recepcji, stamtąd nas kierują do szefa ośrodka, który chętnie nam pomaga. Ma jednak jakiś problem z drukarką, ale w końcu udaje się ją naprawić i dostajemy nasze bilety. Cali szczęśliwi wracamy do apartamentu i obwieszczamy chłopcom, że jutro jedziemy do Walencji.

Tymczasem robi się wieczór, idziemy na kolację do naszej restauracji i tak siedzimy sobie przy basenach, aż zmęczenie bierze górę i oddajemy się ciszy nocnej. A właściwie to chłopcy się jej oddają, a my tak nie do końca.

Dzień jedenasty

7.07.2017 — piątek

— Lenka, chcesz kawy? — mruczy obok mój szanowny małżonek.

— No i teraz nie wiem, co powiedzieć — odpowiadam, śmiejąc się — bo czy gdy powiem „tak”, to będziesz chciał, żebym ją zrobiła przy okazji tobie, czy sam chcesz mi zrobić…

Krzyś nic nie mówi, tylko przyciąga mnie do siebie.

— Za buziaka przyniosę ci dziesięć kaw, śpiochu.

W zasadzie to nie mamy za dużo czasu, bo musimy zdążyć na seans, a sama podróż to około dwie, dwie i pół godziny.

Największy problem mam z Patrykiem. Ten wyjazd jest specjalnie dla niego, myślałam, że pierwszy będzie gotowy do wyjścia, a on za nic nie chce wstać z łóżka. Stosuję wszelkie znane mi pokojowe metody. Nic.

— Wstawaj w końcu, bo nie zdążymy na seans! — drę się już, bo brakuje mi argumentów.

Oczywiście moja agresja ma wiadomy wpływ na reakcję Młodego — czyli żaden, poza słownymi zaczepkami. W końcu wpadam w stan, którego zwykle wolę unikać. Koniec końców drę się tak, że słyszy mnie chyba całe osiedle.

Krzyś wchodzi do pokoju, delikatnie mnie obejmuje i całuje w policzek. Potem stawia Patrykowi ultimatum. Wychodzę z pokoju Młodego, a on powoli wstaje. Z całego serca nienawidzę takich sytuacji. Swojej bezsilności i uporu Patryka. Mam takie emocje, że czuję smak złości, która mnie zalewa. Mam wrażenie, że wypływa uszami, wraz z parą, która ze mnie schodzi.

Śniadanie robią sobie sami. Krzyś szykuje kanapki na drogę dla mnie, bo nie jestem w stanie nic zjeść. Czasem jest tak, że gdy przez długi czas naginam się cierpliwie do Młodego, to potem wystarczy całkiem mała rzecz i następuje samozapłon, a ja zajmuję się cała ogniem. Potem muszę pozbierać te zgliszcza w całość i zrobić coś z materiałem, który pozostał. Najbardziej zawsze żal mi Maxa, który musi słuchać tych wrzasków.

Ja po tego typu rozrywkach zbieram się cały dzień, Młody jakby nigdy nic otrzepuje się i przechodzi do porządku dziennego. Z tą różnicą, że jest grzeczny jak anioł, bo wie, że przegiął.

— Mamo, a jak długo pojedziemy? — pyta.

— Prawdopodobnie dwie i pół godziny, ale nie wiem dokładnie — odpowiadam, chociaż wcale mi się nie chce z nim gadać.

— Ale jestem ciekawy tego miasteczka — cieszy się — to będzie cały dzień atrakcji!

— To dlaczego nie chciałeś jechać?

— Bo mnie nie poprosiłaś.

— Patryk. Prosiłam cię pół godziny na różne sposoby.

— To ja nic nie słyszałem. Dopiero jak wrzasnęłaś.

Krzyś parska śmiechem, bo nie wytrzymuje. Ja nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. No za cichutka jestem.

— To teraz tak mam z tobą rozmawiać, jak będę chciała cię o coś poprosić? Żebyś mnie dobrze słyszał? Mam na ciebie wrzeszczeć???

— No nieeee, tylko teraz chyba tak mocno spałem…

Dojeżdżamy całkiem szybko, parkingi jeszcze prawie puste, ale to dobrze, bo znów mamy szansę blisko zostawić samochód. Miasteczko jest ogromne.

Nie do końca rozumiem, co mówi do mnie pan z obsługi, gdy pokazuję mu bilety. Obaj moi synowie mówią po angielsku lepiej ode mnie, ale gdy proszę ich o pomoc, odwracają się na pięcie i udają, że nic nie rozumieją. Wstydzą się. Jakoś w końcu się dogaduję. Pan po prostu próbował objaśnić nam mapkę miasteczka i tłumaczył zasady zwiedzania. No dobra, zaczynamy.

Film o przyrodzie robi na mnie niesamowite wrażenie. Po pierwsze efekt 3D sprawia, że wydaje mi się, że znajduję się w samym środku kręconej sceny. Film opowiada o parkach narodowych Ameryki Północnej, o śmiałkach skaczących na rowerach ze skał. Muszę zamykać oczy, bo wydaje mi się, że to ja skaczę, a mam lęk wysokości. Sceny te zapierają mi dech w piersiach, aż kręci mi się w głowie.

Przechodzimy do strefy wiedzy. Co to dużo opowiadać: cuda natury. Cuda techniki. Nie możemy opuścić tej części miasteczka, żeby iść dalej, bo Patryk wciąż się czymś zachwyca, siedzimy tu już chyba ze dwie godziny.

Następnie czeka na nas oceanarium.

Na dworze leje, ale nam to nie przeszkadza. Wchodzimy do jednej z restauracji, zamawiamy obiad i przyglądamy się biegającym, starającym ukryć się przed deszczem, ludziom. Część miasteczka jest na dworze, więc czekamy, aż deszcz się wyciszy i możemy iść dalej.

Oglądamy pokaz delfinów, absolutnie zachwycający i pomysłowy. Wchodzimy do motylarni, gdzie siadają na mnie wielkie i kolorowe motyle. Chociaż brzydzą mnie ich gąsienice, to muszę przyznać, że to ciekawe przeżycie. Jeden z nich o mały włos, a wyszedłby ze mną. Na szczęście pracownik zauważa motyla na moich plecach i delikatnie go zdejmuje.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: