Everyman - ebook
Everyman - ebook
Jedna z późnych powieści Philipa Rotha, traktująca o zmaganiu się ze starością i odchodzeniu. Intymna i zarazem uniwersalna. Przepełniona poczuciem straty i żalem. Jej tytuł pisarz zaczerpnął z piętnastowiecznego moralitetu.
Książka zaczyna się od pogrzebu głównego bohatera. Potem losy Everymana śledzimy, poczynając od jego pierwszego szokującego zetknięcia ze śmiercią na idyllicznej plaży w czasach dzieciństwa, poprzez kolejne małżeńskie próby i osiągnięcia zawodowe mężczyzny w kwiecie wieku, aż po starość, kiedy kolejno żegna swoich rówieśników i walczy z niedoskonałościami ciała, które odmawia mu posłuszeństwa.
To właśnie starzejące się ludzkie ciało – co częste u Rotha – staje się głównym bohaterem tej małej (niespełna 170 stron!), lecz potężnej książki. Nieunikniona kolej rzeczy, budząca w nas jednakowe przerażenie, której doświadczymy wszyscy.
Bohater Rotha jest Każdym naszych czasów, mimo – a może dlatego – że jego życie jest tak bardzo zwyczajne, a finał przewidywalny. Na początku wspominają go najbliżsi, następnie opowieść snuje narrator, czyli sam Roth, który przypisuje mu ostateczną konstatację pozbawioną nadziei: „Uwolniony od istnienia, przeniósł się bezwiednie w krainę nigdzie. Tak jak się tego obawiał od samego początku”.
Zbigniew Pietrasik, „Polityka”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05920-3 |
Rozmiar pliku: | 692 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nancy zabrała głos:
— Na początek może powiem państwu coś o tym cmentarzu, ponieważ odkryłam, że dziadek mojego ojca, a mój pradziadek, nie tylko spoczywa tu obok swej małżonki na pierwotnym dwuhektarowym terenie obecnego cmentarza, ale był jednym z jego założycieli w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym ósmym. Do stowarzyszenia, które sfinansowało i założyło cmentarz, należały towarzystwa pogrzebowe żydowskich organizacji dobrej woli oraz kongregacji rozsianych po obszarze hrabstw Union i Essex. Mój pradziadek był właścicielem i zarządcą bursy w Elizabeth, przyjmującej zwłaszcza nowo przybyłych imigrantów, o których potrzeby dbał troskliwiej, niż tego wymagała rola gospodarza takiej instytucji. Dlatego też znalazł się w grupie obywateli, którzy zakupili to puste pole, własnoręcznie je oczyścili i wyrównali, a następnie został pierwszym prezesem zarządu cmentarza. Był jeszcze stosunkowo młody i pełen wigoru. Jego podpis jako jedyny figuruje pod dokumentem uznającym ten cmentarz za miejsce „grzebania zmarłych zgodnie z żydowskim prawem i rytuałem”. Jak widać, obecny stan poszczególnych nagrobków, a także ogrodzenia i bramy, pozostawia wiele do życzenia. Kamienie murszeją i przewracają się, brama zardzewiała i straciła zamki, dochodziło tu do aktów wandalizmu. Cmentarz znajduje się dziś na krańcu lotniska, a odgłos, który słyszą państwo z oddali, to nieustanny szum autostrady New Jersey. Oczywiście, początkowo myślałam o pięknych miejscach pochówku dla ojca w okolicach, gdzie oboje z matką pływali za młodu, albo na wybrzeżu, gdzie sam ostatnio lubił pływać. Lecz pomimo przykrości, z jaką patrzę na ten obraz zniszczenia — przykrości, którą zapewne państwo podzielają, zastanawiając się, być może, czemu zebraliśmy się w miejscu tak mocno naruszonym zębem czasu — wybrałam dla ojca miejsce obok tych, którzy go kochali i byli jego przodkami. Mój ojciec kochał swoich rodziców i powinien znaleźć się przy nich. Nie chciałam, żeby leżał gdzieś samotnie. — Umilkła na chwilę, z trudem opanowując wzruszenie. Ta trzydziestoparoletnia kobieta o dobrotliwej twarzy, pospolicie ładna, jak kiedyś jej matka, w żadnym razie nie wyglądała teraz autorytatywnie, ani nawet dzielnie, tylko jak zrozpaczona mała dziewczynka. Odwróciła się do trumny, podniosła grudkę ziemi i nim rzuciła ją na wieko, dodała lekkim tonem, wciąż z miną boleśnie oszołomionej dziewczynki: — Cóż, taka kolej rzeczy. Nic więcej nie możemy zrobić, tato. — Nagle przypomniała sobie stoicką dewizę ojca sprzed lat i rozpłakała się. — Co się stało, to się nie odstanie — rzekła do niego. — Trzeba brać rzeczywistość taką, jaka jest. Trwać na swoim miejscu i przyjmować wszystko, co nadchodzi.
Jako drugi ziemię na trumnę rzucał Howie, który w dzieciństwie był dla brata obiektem uwielbienia, w zamian za co traktował go zawsze z wyrozumiałą czułością, cierpliwie ucząc jazdy na rowerze, pływania i wszystkich sportów, w których sam był mistrzem. Wyglądał tak, jakby wciąż mógł strzelić gola w środek bramki, a miał siedemdziesiąt siedem lat. Nigdy nie leżał w szpitalu i choć wyrósł z tego samego pnia co brat, przez całe życie bezczelnie tryskał zdrowiem.
Głosem zdławionym emocją szepnął do żony: — Mój młodszy brat. To bez sensu. — Następnie zwrócił się do zebranych: — Sam nie wiem, czy dam radę. Pomyślmy o tym facecie. O moim bracie… — Urwał, próbując zebrać myśli, by powiedzieć coś sensownego. Jego styl i przyjemna barwa głosu były tak podobne do stylu mówienia brata, że Phoebe rozpłakała się głośno; Nancy natychmiast wzięła ją pod ramię. — W ostatnich latach życia — podjął Howie, patrząc na grób — miał problemy zdrowotne i dokuczała mu samotność, nie mniejszy problem. Przy każdej okazji rozmawialiśmy przez telefon, jednak pod koniec życia brat odciął się ode mnie z przyczyn nigdy niewyjaśnionych. Od czasów szkoły średniej ciągnęło go wyraźnie do malarstwa, a odkąd jako emeryt wycofał się po wielu latach z branży reklamowej, w której osiągał znaczne sukcesy, najpierw jako dyrektor artystyczny, a po awansie jako dyrektor programowy — malował właściwie codziennie przez wszystkie lata, które mu zostały. Możemy powiedzieć o nim to, co bez wątpienia powiedziane zostało przez najbliższych o prawie każdym z pochowanych tu ludzi: powinien był żyć dłużej. Tak, to prawda. — Po chwili milczenia żałobną powagę jego twarzy rozjaśnił rzewny uśmiech. — Kiedy ja poszedłem do szkoły średniej i rozpocząłem popołudniowe treningi, on przejął po mnie rolę chłopca na posyłki, załatwiając po lekcjach zlecenia ojca. Był zachwycony, że ma dopiero dziewięć lat, a już jeździ w najlepsze z diamentami w kopercie, wetkniętej głęboko w kieszeń kurtki, autobusem do Newark, gdzie zakuwacz kamieni, fachowiec od pomiaru, szlifierz i zegarmistrz, z usług których korzystał ojciec, gnieździli się, każdy w osobnym ciasnym kantorku, przy Frelinghuysen Avenue. Te eskapady sprawiały małemu niesamowitą przyjemność. Myślę, że widok rzemieślników przy samotniczej pracy w ograniczonej przestrzeni podsunął mu pomysł tworzenia sztuki za pomocą rąk. A przyglądanie się szlifom diamentów przez ojcowską lupę jubilerską mogło dodatkowo umocnić go w pragnieniu tworzenia sztuki. — Śmiech wygrał nagle z powagą mówcy, przynosząc mu chwilę ulgi, i Howie dodał: — Ja byłem konwencjonalnym bratem. We mnie diamenty budziły tylko pragnienie zbicia grubej forsy. — Następnie podjął przerwany wątek, spoglądając w słoneczne okno wspólnego z bratem dzieciństwa. — Nasz ojciec raz w miesiącu zamieszczał drobne ogłoszenie w „Elizabeth Journal”. W okresie świątecznym, między Świętem Dziękczynienia a Bożym Narodzeniem, zamieszczał je co tydzień. „Zamień stary zegarek na nowy”. Wszystkie stare zegarki, które w ten sposób zgromadził — większość nie nadawała się zresztą do reperacji — leżały w szufladzie na tyłach sklepu. Mój młodszy brat potrafił tam siedzieć godzinami, nakręcając zegarki, słuchając, jak tykają, jeśli jeszcze tykały, studiując szczegółowo każdą tarczę i kopertę. To go kręciło. Ze sto, dwieście zdezelowanych zegarków, cała szuflada warta pewnie nie więcej jak dziesięć zielonych, ale w oczach początkującego artysty ten lamus na zapleczu był skrzynią skarbów. Mały wybierał sobie stamtąd zegarki i nosił je — nosił zegarki tylko z tamtej szuflady. Te, które chodziły. Albo takie, które usiłował naprawić, bo mu się podobały — dłubał przy nich bezskutecznie i najczęściej psuł jeszcze bardziej. Ale w ten sposób przyzwyczajał ręce do precyzyjnych zadań. Ojciec zatrudniał zawsze do pomocy za ladą dwie dziewczyny, świeżo upieczone absolwentki szkoły średniej, najwyżej tuż po dwudziestce. Miłe, słodkie panienki z Elizabeth, dobrze wychowane, schludne, zawsze chrześcijanki, najczęściej irlandzkie katoliczki, których ojcowie, bracia i wujowie pracowali w fabryce maszyn do szycia Singera, w wytwórni herbatników albo w porcie. Ojciec uważał, że przy miłych chrześcijańskich panienkach klient poczuje się bardziej swojsko. Dziewczęta na życzenie klientek przymierzały biżuterię, demonstrowały ją i jeśli mieliśmy szczęście, panie w końcu coś kupowały. Bo jak uczył nas ojciec, jeśli ładna kobieta założy coś z biżuterii, inne myślą, że gdy też to założą, będą wyglądać tak jak ona. Chłopaki z doków portowych, którzy zachodzili do sklepu po pierścionki zaręczynowe i obrączki dla swoich dziewczyn, mieli nieraz czelność wziąć panienkę zza lady za rękę, żeby niby to przyjrzeć się z bliska oczku z drogiego kamienia. Mój brat też lubił kręcić się koło panienek w sklepie, i to na długo zanim zrozumiał, czemu znajduje w tym taką przyjemność. Zawsze chętnie służył im pomocą. Dziewczęta opróżniały na noc okno wystawowe z wszystkich kosztowności, zostawiając tylko to, co najtańsze, a tuż przed zamknięciem sklepu ten mały pętak otwierał wielki sejf na zapleczu za pomocą kombinacji, którą powierzył mu ojciec. Przedtem wszystko to robiłem ja, mam na myśli również kręcenie się koło panienek, zwłaszcza gdy były to dwie blond siostry, Harriet i May. Z latami przez nasz sklep przewinęły się Harriet, May, Annmarie, Jean, Myra, Mary, Patty, Kathleen, Corine — i wszystkie miały słabość do tego pętaka. Corine, wielka piękność, w początkach listopada siadywała przy stole roboczym na zapleczu i wspólnie z moim małym bratem adresowała katalogi, które ojciec drukował na własny koszt i rozsyłał wszystkim klientom przed sezonem gwiazdkowych zakupów, kiedy sklep działał do późnego wieczora sześć dni w tygodniu i wszyscy harowali jak konie. Gdy mój brat dostał do przeliczenia pudło kopert, robił to w mistrzowskim tempie, ponieważ miał niebywale zręczne palce, a poza tym odliczał koperty po pięć. Zaglądałem na zaplecze — i oczywiście przyłapywałem go na tym, jak odstawia swój popisowy numer przed Corine. Jak ten chłopak uwielbiał robić wszystko, co świadczyło o tym, że jest solidnym synem jubilera! To był ulubiony epitet naszego ojca — „solidny”. Ojciec przez lata sprzedawał obrączki miejscowym Irlandczykom, Niemcom, Słowakom, Włochom i Polakom, wywodzącym się przeważnie z porządnej klasy robotniczej. Co drugi nabywca zapraszał nas, całą rodziną, na swój ślub. Ludzie lubili ojca — miał poczucie humoru, nie śrubował cen i chętnie udzielał kredytów; chodziliśmy więc — najpierw do kościoła, a później na huczne weseliska. Był Wielki Kryzys, była wojna, ale były także wesela, i nasze panienki sklepowe, i wypady autobusem do Newark z diamentami wartości setek dolarów, ukrytymi w kopertach na dnie kieszeni naszych kurtek. Na każdej kopercie ojciec wypisywał instrukcje co do oprawiania i mierzenia kamieni. Mieliśmy półtorametrowej wysokości sejf Mosleya na kaszty z biżuterią, które wsuwało się tam starannie na noc, a rankiem wyciągało z powrotem… i wszystko to stanowiło rdzeń życia mojego brata jako grzecznego chłopczyka. — Oczy Howiego znów spoczęły na trumnie. — Co więcej? — spytał. — Może najlepiej będzie na tym poprzestać. Dalsze gadanie, dalsze wspominanie… ale czemu by właściwie nie powspominać? Cóż znaczy jeden więcej galon łez w gronie rodziny i przyjaciół? Gdy zmarł nasz ojciec, brat zapytał mnie, czy nie mam nic przeciwko temu, żeby to on przejął na własność ojcowski zegarek. Był to zegarek marki Hamilton, made in Lancaster, Pensylwania; zdaniem eksperta — majstersztyk, najlepszy, jaki kiedykolwiek wyprodukowano w tym kraju. Przy każdym sprzedanym egzemplarzu ojciec nie omieszkał zapewnić klienta, że dokonał najwłaściwszego wyboru. „Proszę spojrzeć, ja sam taki noszę. Hamilton to zegarek wysokiej klasy. Moim zdaniem — zaznaczał — to amerykański zegarek numer jeden, nie ma sobie równych”. Siedemdziesiąt dziewięć pięćdziesiąt, jeśli dobrze pamiętam. W tamtych czasach cena każdego towaru musiała kończyć się na pięćdziesiąt. Hamilton miał świetną renomę. To był zegarek z klasą, ojciec swój kochał, więc kiedy brat powiedział, że chciałby mieć go na własność, byłem niezmiernie rad. Mógł wziąć ojcowską lupę jubilerską i kasetkę na diamenty. Była to zniszczona skórzana kasetka, którą ojciec zawsze zabierał do kieszeni płaszcza, gdy szedł ubijać transakcję poza sklepem; w środku mieściła się pęseta, zestaw miniaturowych śrubokrętów, komplet pierściennych miarek, jedna w drugiej, do określania średnicy okrągłych kamieni, i poskładane białe papierki do owijania diamentów luzem. Tymi pięknymi, cennymi instrumencikami ojciec pracował przez całe życie, tysiące razy trzymał je w rękach, blisko serca — a jednak postanowiliśmy pogrzebać lupę i kasetkę z pełną zawartością razem z nim. Lupę zawsze nosił w jednej kieszeni, a w drugiej papierosy, więc wetknęliśmy mu ją pod całun. Pamiętam, jak brat powiedział: „Wypadałoby raczej umocować mu ją na oku”. Oto dowód na to, co ból żałoby robi z człowiekiem. Dowód na to, jak byliśmy rozstrojeni. Nie widzieliśmy innej możliwości. Słusznie czy nie, poczuliśmy się w obowiązku to zrobić. Bo to nie były tylko jego rzeczy — to był on sam… Żeby skończyć o hamiltonie, starym hamiltonie ojca, z ząbkowanym pokrętłem, którym co rano nakręcało się mechanizm i które wyciągało się na sztyfcie, gdy trzeba było przestawić wskazówki — mój brat nosił go dzień i noc, zdejmował tylko do pływania. Zdjął ten zegarek na dobre dopiero czterdzieści osiem godzin temu, wręczając pielęgniarce z prośbą o zamknięcie w sejfie na czas operacji — operacji, która go zabiła. Dzisiaj rano w samochodzie, gdy jechaliśmy na cmentarz, moja bratanica Nancy pokazała mi, że zrobiła w pasku nową dziurkę, i teraz to ona nosi hamiltona, mierząc nim swój czas.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki