Ewangelia według Heroda - ebook
Ewangelia według Heroda - ebook
Ewangelia według Heroda to kolejna znakomita powieść Marcina Wolskiego. W roli głównej Joe Carpenter amerykański agent służb specjalnych - pasjonat i hobbista poszukujący starożytnych tekstów. W niezwykłych okolicznościach w jego ręce trafia zaszyfrowany tekst, spisany przez tajemniczego etiopskiego mnicha, strażnika Arki Przymierza. Proroctwo napisane 30 lat wcześniej w precyzyjny sposób przepowiada m.in. wybór na prezydenta Baraka Obamy, katastrofę smoleńską. Zapowiada dalsze losy świata wraz z paruzją – powtórnym przyjściem Chrystusa. Światowe mocarstwa - USA, Rosja, Unia Europejska bardzo poważnie traktują spełniające się proroctwo. Wspólnymi siłami organizują wielką akcję aborcyjną, która ich zdaniem ma doprowadzić do przeciwstawienia się słowom proroctwa. W tle widzimy potężny terrorystyczny zamach na Watykan niszczący prawie połowę Rzymu, światowy spisek satanistyczny, technologie in vitro. Żywa narracja, akcja trzymająca w napięciu, zaskakujące rozwiązania, w mistrzowski sposób naszkicowana wewnętrzna przemiana głównego bohatera to tylko niektóre zalety tej niezwykłej książki.
Dzień Przyjścia nadchodzi.
A poprzedzać go będzie siedem znaków…
Pierwszy już się wydarzył.
– Oto padnie samo z własnego rozkładu sprośne królestwo Szatana Północy (rozkład Związku Sowieckiego)…
– I będzie znak drugi – mówił Posłaniec. – Cztery Rumaki Apokalipsy przybędą niebem i spadną na miasta Babilonu. I runą dwie wielkie wieże ku niebu wzniesione, a wyzwolona nienawiść rzuci żagiew wojny w góry i piaski. (Atak na Stany Zjednoczone, 11 września 2001 roku).
– Znak trzeci nadejdzie w dzień po święcie Narodzenia Pańskiego. Oto morze wystąpi z brzegów, zatapiając lądy i miasta. I potoną setki tysięcy ludzi różnej wiary, majątku i pochodzenia. (Tsunami w Azji Południowo-Wschodniej, 26 grudnia 2004 roku).
– Znak czwarty. Odejdzie mąż Boży przez Trójcę Świętą dany, iżby odnowił oblicze ziemi. A przed swem odejściem mowę utraci i wielki smutek w całem świecie uczyni. (śmierć Jana Pawła II 2 kwietnia 2005 roku)
- Znak piąty. Biali okrzykną królem królów czarnego, biorąc go kim innym, niż jest w istocie. I będzie to początek upadku królestwa. (Wybory w Stanach Zjednoczonych, 4 listopada 2008 roku).
- Znak szósty. I zdarzy się, iż mały kraj doświadczy wielkiej straty i wielkiej zbrodni. Spadną z nieba ludzie wielcy, dobrzy i szlachetni, a śmierć ich nie przyniesie opamiętania ni własnego kraju, ni świata, ni sprawców. (Katastrofa smoleńska, 10 kwietnia 2010 roku!!!).
- Znak siódmy….
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7595-567-5 |
Rozmiar pliku: | 793 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wysoko na niebie pojawił się sęp. Potem drugi, trzeci, czwarty. Szybowały powoli, tworząc figurę przypominającą romb albo, dla kogoś o bardziej poetyckim usposobieniu, Krzyż Południa.
– Zwietrzyły padlinę, miejmy nadzieję, że nie naszą! – mawiał w takich momentach Glenn Butler, najlepszy dowódca, jakiego miał do tej pory Joe Carpenter.
Słońce paliło niemiłosiernie, jednak po otwarciu okna do wnętrza samochodu, mocnego landrowera z napędem na cztery koła, wdarł się chłodny powiew, bez śladu zwrotnikowego żaru. Zrozumiałe: znajdowali się ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza.
Świeże powietrze przypomniało Carpenterowi, że upływa już piąta godzina bez papierosa. Postanowił jednak być konsekwentny i nie zapalić aż do południa. I nie chodziło wcale o stosowanie się do zaleceń doktora Lewisa. Zamierzał po raz kolejny udowodnić sam sobie, że potrafi. Zresztą co innego mu zostało poza walką z własnym organizmem? Inne walki definitywnie zakończył. Był na emeryturze i wiedział, że nie ma co marzyć o powrocie do służby. Tamten okres jego życia skończył się idiotycznie, na przedmieściu Gori, wraz z wybuchem przypadkowego pocisku. Nie była to ani jego wojna, ani jego akcja, znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu, i to wyłącznie ze względu na Maud. Gdyby wierzył, być może zastanawiałby się, kto zabawił się jego losem: Bóg czy szatan? A może wspólnie?… Kiedy wyleczył się z kontuzji i pozbierał się w całkiem nowej dla siebie sytuacji, jego stan zawieszenia w próżni nie trwał długo – znalazł pocieszenie. Mógł nareszcie zająć się tym, od czego oderwała go służba dla ojczyzny: starożytnością, nierozszyfrowanymi inskrypcjami, zaginionymi językami, tajemnicami, nad którymi łamali sobie głowy rozmaici Deanikenowie i faceci z sekcji specjalnej NSA.
Marzył o tym w młodości, ale wówczas przypominało to jedynie miraż – był za biedny, za mało wygadany, nie miał szans na stypendium, nie dysponował też odpowiednimi znajomościami… Teraz, po blisko trzydziestu latach robienia setek rzeczy z konieczności, osiągnął niezależność – był bogaty: doskonale zainwestowane pieniądze zostawione mu przez Maud przypominały baśniową butelkę niedopitkę. Bez względu na to, ile wyciągał z konta, saldo praktycznie nie ulegało zmianie. I tak James Bond miał szansę zmienić się w Schliemanna. Wystarczyłoby trochę szczęścia. Niestety, pierwsze podejście nie przyniosło satysfakcjonujących efektów. Dwa wielotygodniowe pobyty rok po roku na Saharze okazały się ślepą uliczką. Parę znalezionych artefaktów i klika na wpół zatartych inskrypcji w jaskini to zbyt mało, aby ogłosić odkrycie zaginionej cywilizacji, która, jego zdaniem, MUSIAŁA istnieć wokół śródlądowego morza, jakim w V i IV tysiącleciu było przypominające dziś wysychającą solankę jezioro Czad. Wedle opinii kilku paleohistoryków, to ona dała początek cywilizacji egipskiej, a także legendzie o Atlantydzie, tyle że pochłoniętej nie przez morze, a przez piaski… Może gdyby miejscowe władze nie uznały go za szpiega i nie cofnęły wizy, sprawy potoczyłyby się inaczej?
Cóż, musiał się przyzwyczaić, że jego dawne życie rzucało długi cień na kwestie bieżące. Niemniej uważał, że tu, w Abisynii, powiedzie mu się lepiej. Najważniejsze – miał po co żyć. Owszem, brakowało mu tych strzałów adrenaliny, które przez kilkanaście lat towarzyszyły jego akcjom na Bałkanach, w Iraku czy wreszcie w Afganistanie, gdzie każdy dzień mógł być ostatni. Inna sprawa – niekoniecznie dla niego.
– Widocznie tak już musi być, urodziłem się cywilem i umrę cywilem! – mówił do lustra, wypijając przed snem szklaneczkę bourbona.
Czasami, kiedy przeholował w liczbie szklaneczek, w lustrze pojawiała się Maud. Wyrastała ponad jego lewym ramieniem, niekiedy jako cień ektoplazmy, czasem wyglądała bardziej realistycznie, ale zawsze blado, jak wtedy na gruzińskiej ziemi, dokąd zaniosła ją reporterska pasja, a on zaofiarował się, że zostanie jej ochroniarzem. Tylko kto mógł ją ochronić przed niespodziewanym rosyjskim ostrzałem?… Ile to już lat minęło? Jeśli lata spędzone w małżeństwie liczą się podwójnie, to lata wdowieństwa pewnie potrójnie…
Krajobraz wokół samochodu przypominał mu jedną z tych rozległych europejskich równin na wschodzie, skąd pochodzili jego przodkowie: ziemia płaska jak stół, spokojna zieleń i drzewa podobne do tych, które rosną w klimacie umiarkowanym, stada pasących się krów, zbiorowiska chałup, choć dopiero przy zbliżeniu wychodziła na jaw ich odmienność. W Europie nikt nie buduje okrągłych chatek krytych słomą. Poza tym wiedział, że wrażenie wielkiego niżu jest zwodnicze; za każdym zakrętem mógł ujawnić się przepaścisty kanion o rudych ścianach, którego dołem, w zależności od suszy bądź opadów, ciekła lub kotłowała się rzeka.
Zamknął okno, widząc zbliżającą się z naprzeciwka ciężarówkę; na moment kurz z szutrowej drogi przysłonił wszystko duszącym woalem, szybko jednak opadł.
Kurz zresztą nie był czymś najgorszym, czego mógł się obawiać. Wiele mówiono mu o urokach pory deszczowej, która czyniła drogi, a raczej bezdroża abisyńskie kompletnie nieprzejezdnymi. Na szczęście tego roku pora deszczowa skończyła się już z początkiem września, co dostarczyło argumentów apostołom globalnego ocieplenia, choć realiści twierdzili, że takie anomalie powtarzają się w tych stronach cyklicznie.
Po chwili kierowca o krótkim imieniu Des skręcił w boczną drożynę, która doprowadziła ich nad skraj urwiska, z którego rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na przepaścistą dolinę.
– Debre Damo! Jesteśmy prawie na miejscu – powiedział Abisyńczyk, co niewątpliwie oznaczało, że czeka ich jeszcze żmudny zjazd na dno parowu.
Joe specjalnie wynajął szofera mówiącego wyłącznie po amharsku, miał bowiem ochotę podszkolić się w owej niezwykłej mowie głównej grupy etnicznej Abisynii i dodać do swej bogatej kolekcji, obejmującej język urdu, pasztuński i serbsko-chorwacki, znajomość oryginalnej mowy dumnych Etiopów.
Droga opuszczała się serpentynami po nieomal pionowej ścianie. Rosło ciśnienie w uszach i podnosiła się temperatura. Za pomocą lornetki odnalazł klasztor, przypominający kapelusz grzybka usadowionego na prawie pionowej maczudze skalnej.
Podobno pierwszy mnich przybyły w te strony, nazywany AbunaAregawi, jeden z Dziewięciu Świętych, którzy w IV wieku przynieśli do Etiopii chrześcijaństwo, aby trafić na ów szczyt, musiał skorzystać z usług uprzejmego węża, który posłużył mu za linę. Choć nie jest wykluczone, że dla ułatwienia komunikacji wyrosły mu skrzydła, jak jego świątobliwemu koledze TeklemuHaimanotowi z Debre Libanos, który tym cudownym sposobem wybrał się na pielgrzymkę do Jerozolimy. Warto pamiętać, że w owym locie towarzyszyła mu jego własna noga, która choć wcześniej utracona, poruszała się także dzięki parze mniejszych skrzydełek, idąc w zawody z „łapką” z Rodziny Adamsów.
Na tylnym siedzeniu poruszyła się Salam. Ciemnoskóra przewodniczka większość drogi przespała zwinięta w kłębek jak kot. Bardzo źle znosiła podróż samochodem, tak że co chwila musieli stawać z powodu nachodzących ją torsji. Na szczęście po zażyciu lekarstwa usnęła.
– Wysiadamy? – zapytała, a kiedy potwierdził, dorzuciła: – Miałam cudowny sen. Śnił mi się rajski ogród i anioły…
– Jeszcze kwadrans – powiedział kierowca, odwracając głowę – i lepiej nie otwieraj oczu!
Stanęli wreszcie. Wyskoczyła pierwsza, zwinna jak gazela, a Joe, mimo iż przebywał z nią od trzech dni, nie mógł wyjść w zachwytu.
Powiedzieć o Salam „piękna” to albo być ślepym, albo nie posiadać dostatecznego zasobu przymiotników. Abisyńska dziewczyna była trudno wyobrażalnym przykładem doskonałości łączącej urok młodości z w pełni rozkwitłą urodą. Szczupła, choć nie chuda, nieomal dorównywała wzrostem Carpenterowi, jej wąska pęcina przywodziła na myśl szlachetną klacz, a zuchwałe piersi, odważnie napierające na bawełniany T-shirt, przypominały „dwoje bliźniąt sarnich, które się pasą między lilijami”, jak głosi Salomonowy erotyk. Jej twarz, wcielenie łagodności, ale zarazem charakteru, mogła należeć do miss Europy, która z jakiegoś powodu dała się wykąpać w cudownej mlecznej czekoladzie. Jeśli dodać do tego żywą inteligencję, poczucie humoru i nieprawdopodobny talent do języków, można było otrzymać chodzącą doskonałość. Przy swoich dwudziestu pięciu latach zdążyła już ukończyć studia w Addis Abebie, a także zaliczyć półroczny staż na uniwersytecie w Izraelu, i właśnie kończyła doktorat dotyczący kształtowania się wczesnego alfabetu etiopskiego, jego relacji z arabskim, starohebrajskim, greką oraz pismami ortodoksyjnych Kościołów Zakaukazia.
Jak dotąd nie opowiadała o swoim dzieciństwie. Raz napomknęła, że pochodzi ze wsi – „jak prawie wszyscy”. Oglądając ubogie przysiółki rozsiane przy drodze, zawsze pełne dzieciaków i kobiet krzątających się w obejściach, Joe jakoś nie mógł wyobrazić sobie jej bosej, chodzącej po rozmiękłej glinie, maszerującej kilometrami w podartej sukience z plastikową bańką pełną wody na głowie albo śpiącej wśród domowego inwentarza, w okrągłej chałupce, na umieszczonym ponad zagrodą dla bydła zebu posłaniu, które musiała dzielić z sześciorgiem innych bachorów. Później dowiedział się, że urodziła się w mieście, a na wsi musiała się schronić, kiedy jej ojciec, doktor Mikael Abbadi, został zamordowany przez komunistów. Matka zmarła dopiero rok temu.
Sądząc po wymienionych mailach, był przekonany, że przydzielą mu kogoś starszego. Ale już po pierwszym spotkaniu nie protestował. Co więcej, do jego naukowej pasji dołączyła z trudem utrzymywana w ryzach chętka poderwania cudnej Abisynki.
Nie wydawało mu się to trudne. Należał do mężczyzn, którzy podobają się kobietom. Sylwetkę nadal miał imponującą, utykania prawie nie było widać, a pasemka siwizny na skroniach, zdaniem młodych niewiast, których nigdy mu nie brakowało, dodawały mu jedynie powabu. To, że był od Salam ponad dwa razy starszy, też nie stanowiło problemu. W swych działaniach uwodził, często w celach służbowych, kobiety znacznie młodsze.
A jednak w ciągu pięciu dni nie skrócił dystansu do niej ani o centymetr. Uprzejmie dziękowała za komplementy, ale jeżyła się jak dzikie zwierzątko, gdy próbował ją dotknąć. Nie piła i nie chciała poruszać tematów osobistych.
„Lesba? W Abisynii? Niemożliwe!”
Jednak u podnóża Debre Damo co innego zaprzątało mu głowę: pewien trop, na pozór błahy, jednak zdefiniowany przez jego intuicję jako ważny.
Powszechnie uważa się, że era wielkich odkryć minęła, nieprawdopodobne wydaje się dziś odnalezienie grobu jakiegoś Tutanchamona czy zaginionego miasta. Carpenter nie podzielał tej opinii. Etiopia była, jego zdaniem, idealnym miejscem dla poszukiwań, które jeszcze mogły zadziwić świat. Wykopaliska archeologiczne prowadzono tu rzadko i niesystematycznie, a całe regiony leżały nietknięte, czekając na pierwszą łopatę badacza. Jedyny problem polegał na tym, że autochtoni niechętnie dzielili się swymi tajemnicami z obcymi. Tak było ze słynną Arką Przymierza. Mieszkańcy Etiopii uważają, że od czasów Menelika, syna Salomona i królowej Saby, który wykradł ją ze Świątyni Jerozolimskiej, skrzynia z manną, Dziesięciorgiem przykazań i laską Mojżesza znajduje się w Aksum, w najświętszym miejscu świątyni, pilnowana przez jednego, dożywotniego strażnika, i jeśli jest pokazywana komukolwiek, to w okryciu. W dodatku nie ma pewności, czy jest to oryginał. W każdej świątyni Abisynii znajduje się przecież kopia Arki, również niedemonstrowana postronnym, choć wynoszona z okazji świąt (w obwolucie!).
Czy jest to jednak złota skrzynia z czterema aniołami na rogach, zdolna razić zuchwalców gromami? Można mieć co do tego wątpliwości. Wśród pamiątek oferowanych przez namolnych przekupniów Joe widywał liczne miniaturki Arki w kształcie małej bizantyjskiej świątyńki ozdobionej ikonami, która w niczym nie była podobna do biblijnego artefaktu.
Carpenter wiele by dał, by móc zweryfikować prawdziwość legendy. Spędził trzy dni w Aksum, obejrzał miejscowe muzeum pełne ksiąg, szat liturgicznych, krzyży i koron dawnych monarchów, których imion nie sposób zapamiętać, dotarł oczywiście do muru całkiem nowoczesnej świątyni wzniesionej przez nieszczęsnego Hajle Sellasjego, za którym ukrywał się bezcenny obiekt, zobaczył nawet legendarnego strażnika przyodzianego w żółtą opończę, który właśnie wychodził zaczerpnąć świeżego powietrza i pogadać przez płot z jakimś swoim ziomkiem, ale to wszystko.
Nie było sumy, za jaką mógłby zbliżyć się bardziej do świętego miejsca, choć gotów był na każdą łapówkę!
Nie na wiele też mogła się przydać specjalistyczna aparatura, w którą się zaopatrzył, wykorzystując dawniejsze służbowe kontakty. Metalowy wąż zakończony miniaturową kamerą mógł dokonać skutecznej penetracji każdego wnętrza, ale wpierw należało się zbliżyć, oczywiście bez świadków, przynajmniej na pięć metrów do celu. W dzień zakrawało to na niepodobieństwo, a nocą cały teren był zamykany, spuszczano psy, a strażnicy wydawali się cierpieć na bezsenność.
Jedyny w miarę skuteczny pomysł, jaki przychodził mu do głowy, to użycie gazu usypiającego wobec pilnujących oraz helikoptera, aby oddalić się z miejsca przestępstwa. Wątpliwe jednak, czy uciekłby daleko. Arka Przymierza stanowiła świętość dla trzech głównych religii monoteistycznych, a na zadzieranie z chrześcijaństwem, islamem i judaizmem naraz nie stać było żadnego zuchwalca.
Jednak pobyt w Aksum nie był całkiem bezowocny. W pobliżu dawnego pałacu królowej Saby (w istocie młodszego od legendarnej władczyni o ponad półtora tysiąca lat) natrafił na garnek ze złotymi ozdobami, ukryty najwyraźniej w czasie któregoś z najazdów arabskich w średniowieczu.
Odkrycie umożliwił schowany w podeszwie jego buta miniaturowy wykrywacz metali. Pozwalał on prowadzić poszukiwania bez zwracania niczyjej uwagi. Specjalne urządzenie przetwarzało pomiar na wibracje odczuwane przez skórę na brzuchu badającego. Jednocześnie na podstawie elektronicznego zapisu można było odczytać w laptopie kształt znaleziska, jego skład, a także prawdopodobną głębokość, na jakiej się znajdowało. Do półtora metra.
W tym wypadku średniowieczne precjoza dzieliło od powierzchni ziemi sto dwadzieścia pięć centymetrów, więc Joe bez trudu wykopał je nad ranem za pomocą zwykłej saperki. Świadomość, że dokonuje zwyczajnej grabieży, łagodziła myśl, że gdyby nie on, znalezisko leżałoby w glebie następne tysiąc lat.
Jednak ważniejsza okazała się pewna rozmowa, jaką przeprowadził z wyjątkowo gadatliwym ochroniarzem muzeum w Aksum, żylastym kurduplem z karabinem, który musiał pamiętać jeszcze czasy bitwy pod Aduą. Jego rozmowność była zresztą wprost proporcjonalna do gratyfikacji. Okazało się, że dożywotność strażników Arki nie jest stuprocentowa. Dwadzieścia parę lat temu ówczesny cerber doznał pomieszania zmysłów i został zwolniony z pracy.
– Może dotknął Arki, może do niej zajrzał, a może po prostu zbyt długo przebywał w jej bliskości – opowiadał ciągnięty za język tubylec.
– I co się z nim potem stało?
– Znalazł schronienie w jakimś odległym klasztorze, gdzie jego wizje na temat rychłego końca świata nie robiły wrażenia.
– A miał wizje?
– I to jakie! Paru słuchających osiwiało po godzinie rozmowy.
Jeden dzień zabrało Carpenterowi ustalenie, że monastyr, o którym mówił ochroniarz, to Debre Damo. To wyznaczyło dalszy etap jego wyprawy. Wprawdzie obłąkany mnich od dobrych kilkunastu lat nie żył, można było jednak mieć nadzieję, że żyją świadkowie jego wizji, a wśród opowieści wyczuł też sugestię, że „wariat” zostawił po sobie jakieś zapiski…
Salam jako kobieta nie mogła mu towarzyszyć w drodze na szczyt skały, do męskiego monastyru objętego klauzurą; inna sprawa, że wciąganie na linie zupełnie jej nie fascynowało. Na odchodnym zapisała na wydartej z jakiegoś bloczka kartce kilka zwrotów przydatnych w ekumenicznym dialogu.
W trakcie wciągania Carpenterowi przypomniała się pewna operacja desantowa w Iraku, jednak dawne wspomnienia ustąpiły, kiedy po zdjęciu butów znalazł się w wyłożonej dywanami świątyni.
Już wcześniej zauważył, że dużo łatwiej nawiązuje rozmowę z miejscowymi, jeśli zamiast w roli turysty występuje jako „brat w wierze”. Na tę okoliczność miał przygotowaną legendę „protestanckiego pastora poszukującego światła”. W dodatku pastora, któremu nieobca była myśl przejścia na jedynie słuszną wiarę. Sprawdziło się to kiedyś w Meksyku, czemu nie miało się powieść teraz?
Ortodoksów zachwyciła perspektywa ewentualnej konwersji, toteż podejmowali Carpentera całe popołudnie, zaprosili na zbiorową wieczerzę i nalegali, aby spał pospołu z nimi.
Salam, z którą połączył się za pośrednictwem komórki (zadziwiające, jak gęsto w Etiopii powyrastały wznoszone przez Chińczyków wieże telefoniczne), miała spędzić noc w hotelu w Adigracie i wrócić po niego koło południa. Miał nadzieję do tego czasu dowiedzieć się wszystkiego.
Najbardziej rozmowny okazał się miejscowy przeor, sędziwy mnich mówiący całkiem nieźle po włosku, który wprawdzie o wizjach nieboszczyka strażnika rozmawiać nie chciał, ale gotów był, w zamian za ofiarę na klasztor, pokazać jego zapiski.
– I tak są nie do odczytania – skomentował.
Nie było ich wiele, cienki zeszyt. Strażnik sporządził je około dwudziestu lat temu, w czasie chwilowego oprzytomnienia, po czym zapadł w ponowną katatonię, z której uwolnił go dopiero anioł śmierci.
Joe nie próbował nawet wycyganić owych notatek. Obrócił jedynie swój cebulasty zegarek na drugą stronę przegubu, po czym za pomocą ukrytego w nim szerokokątnego skanera skopiował stronę po stronie… Mnisi zdawali się tego nie zauważać.
W południe przyjechał po niego sam Des; Salam podobno wolała uniknąć jazdy po górskich serpentynach, toteż pozostała w hotelu. W parę godzin dojechali do Adigratu, sporej miejscowości, w której barwne stroje kobiet o częściowo zakrytych twarzach przypominały o bliskim sąsiedztwie islamskiej Erytrei.
Salam czekała na nich w hotelowej restauracji. Czuła się już całkiem dobrze i pałaszowała jakąś miejscową sałatkę, przegryzając indżerą, rodzajem etiopskiego naleśnika zwiniętego na podobieństwo ręcznika z łaźni parowej, którego Carpenter nigdy by nie wziął do ust. Chyba żeby musiał. Podczas akcji w terenie zdarzało mu się spożywać rzeczy zdecydowanie mniej apetyczne. Sam hotel prezentował się dość obskurnie i niewart był ani jednej gwiazdki (w przewodniku oznaczono go trzema), co stało się powodem wielkiej awantury portiera z grupą Niemców, którzy zjechali pod wieczór. Ponieważ jednak w miasteczku nie było hotelowej alternatywy, po jakimś czasie Germańcy zmiękli, pokrzepiając się wielką ilością dobrze zmrożonego piwa Saint George, którego nigdzie w Etiopii nie brakowało.
Tymczasem Joe przelał zawartość mikroskanera do laptopa, potem wyciągnął maleńką drukarkę, a gotowy wydruk zaniósł Salam, która zajmowała pokój obok niego.
– Pozwolili ci skopiować? – zdziwiła się dziewczyna.
Kiwnął głową, licząc, że poniecha pytań o dalsze szczegóły. Nie pytała. Ze zmarszczonymi brewkami usiłowała odczytać tekst.
– To alfabet ge’ez – powiedziała wreszcie – starożytna wersja amharskiego. Wszystkie litery się zgadzają, tylko całość nie ma najmniejszego sensu. Wygląda na jakiś szyfr…
– Szyfr?… Szyfr mówisz? – Niewiele myśląc, w łazience zdjął ze ściany lusterko i pochylił nad tekstem. – A teraz? Spójrz na odbicie tekstu.
– Teraz… – Jego gwałtowność w działaniu wyraźnie ją zaskoczyła. – Teraz chyba będę mogła to odczytać, autor pisał najwyraźniej od prawej do lewej… Tylko jak na to wpadłeś?
– Metoda jest stara jak świat, stosował ją już Leonardo da Vinci. Ma jednak pewien drobny mankament: jeśli stosuje ją praworęczny autor, mimowolnie rozmazuje to, co już napisał… Widzisz, tu i tu zostały ślady.
– Widzę. Będę miała jeszcze jeden drobny problem. Tekst nie został napisany po amharsku, a w języku tigre, używanym w tych okolicach.
– Podobno go znasz?
– Wersję współczesną oczywiście, jednak aby to wszystko dokładnie odczytać, będę potrzebowała trochę czasu i dobrego słownika…
– Nie będę cię poganiał. A na razie spróbuj przetłumaczyć z grubsza, co tu zostało napisane.
Zostawił ją w pokoju, a sam wyszedł na miasto. Mimo późnego popołudnia i dość wysokiego położenia – Adigrat leży na wysokości blisko dwóch i pół tysiąca metrów nad poziomem morza – panował spory żar. Po centralnym placu snuło się niewielu ludzi, a kramy nie oferowały niczego szczególnego do kupienia.
Starając się trzymać cienia i nie reagować na nagabywania żebraków i przekupniów, zadawał sobie pytanie, czego właściwie spodziewa się po manuskrypcie. Potwierdzenia, że Arka jest w Aksum? A jeśli jest?… Z jakiej epoki naprawdę może pochodzić? A nawet jeśli to ta właściwa, trudno było mu uwierzyć w jakieś niezwykłe właściwości.
Wiarę stracił bardzo dawno temu. Czy do końca? Niezliczone przykłady nakazywały mu wierzyć w istnienie ponadrozumowej mocy wypełniającej wszechświat, jednak od tego do wiary w dobrotliwego pana z brodą i rytuału coniedzielnych mszy było bardzo daleko.
Bywały sytuacje, że zazdrościł ludziom wierzącym, zwłaszcza podczas walki, kiedy wystrzelał wszystkie naboje i liczył minuty do chwili, w której go znajdą i zabiją, albo w tej piwnicy w Meksyku, kiedy czekał na niechybną egzekucję. Gruby Sam, Murzyn z Luizjany, uważany dotąd za niebywałego twardziela, pół nocy memłał modlitwy. Wtedy dało to efekt. Latająca kawaleria Stanów Zjednoczonych jeszcze raz zgotowała happy end. Inna sprawa, że ta wspaniała wiara nie uratowała Grubego Sama w Afganistanie.
Maud, jego żona, też wierzyła, choć bez szczególnej manifestacji swych przekonań. Tylko czy w czymś jej to pomogło?
Jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, że przechadza się teraz po zielonych łąkach raju. Chociaż bardzo chciałby, żeby tak było. Żeby kres życia nie był zwyczajnym zgaszeniem światła. Definitywnym zamknięciem wszystkich spraw.
Gdyby w Aksum naprawdę była Arka Przymierza…
Nieoczekiwanie pojawił się obok niego kierowca Des.
– Niedobrze, niedobrze! – powtarzał po amharsku.
Zdołał zrozumieć, że nie mogąc doczekać się jego powrotu, Salam wyszła z pokoju i stała się obiektem zaczepek podpitych Niemców.
– Zbierz nasze rzeczy i zapal samochód! – rzucił do szofera.
Dobiegł do hotelowej knajpy. Autochtoni gdzieś się pochowali, a podpici turyści otaczali wianuszkiem Salam, wyraźnie przerażoną.
– Chcemy tylko zobaczyć twoje czarne cycuszki – perorował wielki jak szafa amator kwaśnych jabłek.
– A może chcesz zobaczyć moje? – zaproponował Joe po niemiecku.
Odwrócili się. Zarechotali. Wysoki, ale niespecjalnie barczysty starszy pan nie wydawał się im kandydatem na poważnego przeciwnika.
– Nie wcinaj się, dziadku! – powiedział z boku okrąglutki okularnik, bardziej trzeźwy niż reszta towarzystwa.– Po co masz oberwać?
– Ależ nie, zapraszamy do zabawy. – Szafopodobny wypuścił Salam i ruszył w stronę Carpentera, wymachując pięściami wielkimi jak bochny.
– Pokaż mu, gdzie raki zimują, Rudi! – podburzali go pozostali.
Zabawa trwała krócej niż przerwa na reklamy w telewizji. Chwilę później Rudi leżał na ziemi, skowycząc:
– Złamał mi rękę, złamał mi rękę!
Pozostali, mimo że puścili się kupą, chwytając stołki i sztućce, też oberwali za swoje. Z wybitych zębów tubylcy mogliby złożyć całkiem ładny naszyjnik. Do listy uszkodzeń należało jeszcze dołączyć kilka rozbitych nosów i żeber, jeden wstrząs mózgu po upadku ze schodów oraz liczne drzazgi z połamanego stołu w grzbiecie kolejnego osiłka. Joe oszczędził jedynie tłustego okularnika, który nie kwapił się do walki, tylko dygocząc jak osika, powtarzał:
– Nie bij, nie bij!
Chyba od czasu Stalingradu nikt nie załatwił Germańców równie skutecznie.
Za kontuar, zza którego powoli gramolił się barman, Joe rzucił dwa tysiące birrów, wołając:
– Proszę wszystko dopisać do mojego rachunku! – po czym pociągnął osłupiałą Salam za sobą.
– Ale nasze rzeczy…
– Des już się nimi zajął!
Rzeczywiście, wszystko znajdowało się już w samochodzie gotowym do drogi. Ruszyli z piskiem opon, przekraczając wszelkie dozwolone prędkości.
– Dlaczego uciekamy? – zapytała Etiopka, kiedy wreszcie minął jej stupor. – Przecież to oni zaatakowali.
– Nie lubię za dużo się tłumaczyć przed przedstawicielami władzy – odparł Joe.
Była to tylko część prawdy. Od lat w swych działaniach kierował się dość prostą zasadą: „Jak najmniej kontaktów z policją”. Nie miał ochoty, żeby jakiś przypadkowy bystry gliniarz odkrył jego prawdziwą tożsamość albo, co gorsza, zainteresował się bagażami. Szpiegowski sprzęt, przywłaszczone artefakty, kopia pamiętnika… Drogo mogłoby to ich kosztować.
Większość podróży Salam przespała. Zbudziła się tylko raz, kiedy Des musiał ostro zahamować, by nie wpaść na dorodnego serwala, który znalazł się na drodze i na moment znieruchomiał, oślepiony reflektorami.
Poprosiła o wodę, a potem powiedziała:
– Przepraszam, Joe, byłam w szoku i nawet ci nie podziękowałam za to, co zrobiłeś w mojej obronie.
– Drobiazg! Zawsze do usług – odparł, żałując, że nie siedzi na tylnym siedzeniu i nie może przygarnąć dziewczyny do siebie.
Nad ranem przez nikogo niezatrzymywani dotarli do niewielkiego lotniska w Mekele, gdzie w startującym o świcie samolocie do Addis Abeby czekało zarezerwowane miejsce dla pana Maria Bonettiego (tymi dokumentami postanowił aktualnie się posługiwać). Aby upodobnić się do fotografii w swoim nowym paszporcie, Joe założył siwą perukę, dokleił szpicbródkę, nałożył ohydne rogowe okulary z pierwszej połowy XX wieku i pożegnał się ze współpracownikami.
– A my?! – zapytała Salam. – Nie lecimy z tobą?
– Niestety. Czeka was długa droga we własnym towarzystwie. I tak musicie odstawić samochód. Poza tym gdybyśmy oboje wsiedli do samolotu, mieliby nas od razu na widelcu, a tak nikt nie zwróci uwagi na samotnego białasa… Jeśli będą was pytać o ten incydent no i o to, co stało się ze mną, powiecie, że zmieniłem plany i udałem się okazją do Erytrei.
– A moje tłumaczenie tego pamiętnika? W hotelu zupełnie mi nie szło…
– Nie mam zamiaru rezygnować z wykorzystania twoich umiejętności, Salam – odparł z uśmiechem. – Za pięć dni spotkamy się w restauracji „Lucy” przy Muzeum Narodowym.
W zasadzie nie była mu potrzebna, mógł znaleźć wielu tłumaczy bieglejszych od niej, ale jakoś nie chciał kończyć tej znajomości. Zwłaszcza że pozostała nieskonsumowana.ROZDZIAŁ IV NARADA
Jak wiadomo, coraz mniej jest miejsc na świecie, w których mogą się spotkać, nie narażając się na ataki alterglobalistów, uderzenia terrorystów lub przesadną dociekliwość mediów, przedstawiciele najważniejszych państw świata – słynna grupa G20. Trudno się więc dziwić, że w tym kryzysowym czasie posiedzenie zorganizowane między 10 a 13 października odbyło się na pokładzie lotniskowca „Annapolis”, żeglującego z dala od kontynentalnych brzegów po wodach, na których wedle naukowców w najbliższym czasie miało nie być tajfunów, gór lodowych czy podziemnych wybuchów wulkanów. Wybór miejsca, w którym mieli dyskutować najważniejsi przywódcy świata, w normalnej sytuacji być może zostałby skrytykowany przez media i oprotestowany przez pacyfistów, wszelako czas, w którym przyszło im się zebrać, daleki był od normalnego.
Obrady G20 przebiegły bez zakłóceń, zresztą sprowadziły się głównie do wymiany oczywistych banałów. Prawdziwą politykę robiły służby i ich agendy. Powstrzymano się nawet od mocniejszego potępienia dyskryminacyjnej polityki Włoch wobec cudzoziemców, czego domagał się przewodniczący Unii Europejskiej, a nawet podjęto uchwałę o pomocy dla miasta Rzym i jego mieszkańców. I tyle.
Trzeciego dnia, kiedy większość uczestników spotkania opuściła już pokład „Annapolis”, prezydent Stanów Zjednoczonych, ulubieniec elit, wygadany Mulat FanuMataki zaprosił dwójkę wybranych gości na pokład swego jachtu, który nieoczekiwanie pojawił się w konwoju, i wspólnie udali się na krótki rejs ku malowniczym, niezaludnionym wysepkom. Gośćmi tymi byli Anatolij Siergiejewicz Michajłow, przywódca Rosji, nieduży człowieczek o wyłupiastych oczach ratlerka, lecz wedle znawców problematyki rosyjskiej niebezpieczniejszy niż pitbull, oraz nowy przewodniczący Unii Europejskiej Alex Mac Brandon, znany głównie z tego, że na wszystkich oficjalnych uroczystościach zjawiał się z partnerem, niedawno zaślubionym artystą rzeźbiarzem. Tym razem musiał przybyć sam, a jego oblubieniec bardzo się obraził, nie znalazłszy się wśród obecnych na „Annapolis”.
– Nie bądź zazdrośnikiem! Nie zaproszono tam nikogo „z małżonką”. To spotkanie robocze, nie zabawa – tłumaczył mu Alex.
Przywódca Europy i Rosjanin zdawali sobie sprawę, że nadprogramowy rejs nie będzie miał wyłącznie relaksowego charakteru, nie mieli jednak pojęcia, o co może chodzić Amerykaninowi. Szef Federacji Rosyjskiej, człowiek duszą i ciałem związany ze służbami specjalnymi, bolał z tego powodu szczególnie. Zawsze o wszystkim dowiadywał się jako pierwszy. A tu?… Jeszcze tuż przed udaniem się na spotkanie cisnął szefa swego wywiadu wojskowego, pytając, czy „Amerykańcy nie mogą próbować zwalić tego zamachu na nas”. „Przecież nie mieliśmy z tym nic wspólnego! – żachnął się generał. – Nie mamy nawet podejrzeń, kto to zrobił!”
Przybyłych na jacht zaskoczyło wręcz ascetyczne wnętrze kabiny, a zwłaszcza jej wyposażenie. Nie było tam żadnych kobiet, które w tak bogatym wyborze towarzyszyły zawsze przyjęciom u premiera Włoch, ani tej obfitości żarcia, jakim potrafili częstować Niemcy i Francuzi, nie mówiąc o alkoholach, serwowanych zwyczajowo przez nowego cara Kremla, z towarzyszeniem waz pełnych astrachańskiego kawioru, wszelakiej dziczyzny i wymyślnych owoców morza przyrządzanych przez kucharzy importowanych z Japonii. Tu musiał wystarczyć zestaw kanapek, whisky, koniak lub dwa wina do wyboru. Wyglądało na to, że amerykański prezydent naprawdę chce gadać o jakichś poważnych sprawach. Tylko jakich? Rosjanin nie przestawał zastanawiać się, czy ostatnio nie wpadła któraś z jego szpiegowskich siatek lub jakiś starzejący się generał GRU nie przeszedł na stronę wroga i nie zaczął sypać tajnymi rewelacjami, zamiast jak jego koledzy zastrzelić się na polowaniu, utonąć na wczasach w tropikach albo zejść z tego świata ze względu na zły stan zdrowia. Tylko że jeśli nawet pojawił się podobny problem, mogli to załatwić we dwóch z Fanu. Do czego był Matakiemu potrzebny ten unijny pedryl?
Weszli do kolejnej pozbawionej okien kabiny, pozostawiając na zewnątrz sekretarzy i szefów ochrony. Nawet wpływowy doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Thomas Carringham musiał zadowolić się spacerowaniem po rufie.
– Panowie – powiedział prezydent Stanów Zjednoczonych, zachęcając gości do zajęcia miejsca na ratanowych kanapach – pozwoliłem sobie was zaprosić, albowiem mamy absolutnie bezprecedensową sytuację. Oto co przypadkowo odkrył nasz człowiek, ZANIM jeszcze doszło do rzymskiej tragedii! – To mówiąc, włączył monitor i przez dwadzieścia minut oglądali prezentację na temat znaleziska w Debre Damo i zaznajamiali się z tekstem proroctwa.
Po projekcji zapadła cisza. Tyleż długa, co kłopotliwa.
– A jeśli mamy do czynienia z falsyfikatem i mistyfikacją? – zapytał wreszcie Rosjanin. – W końcu każdy może być prorokiem po czasie!
– Moje służby dotarły do oryginalnego pamiętnika szalonego mnicha i zbadały go dokładnie – odparł Mataki. – Naprawdę został napisany blisko dwadzieścia lat temu i nie był przez nikogo korygowany. Zdobyliśmy też relacje dostojników Kościoła etiopskiego potwierdzające, że o powyższych wydarzeniach słyszeli, chaotycznie wprawdzie, ale jednak już dawno temu. Tyle że nikt wtedy w owe proroctwa nie uwierzył.
– A ten odkrywca… – Michajłow sprawdził nazwisko, które zanotował w trakcie projekcji w notesiku – Joe?…
– …Carpenter.
– Właśnie, Carpenter! Na ile można być pewnym jego wiarygodności? W końcu zgłosił się, kiedy już było PO ZAMACHU!
– Jego rzetelność gwarantuje trzydzieści lat nienagannej służby i udział w najbardziej niebezpiecznych operacjach.
– Na przykład w Gruzji?… – Anatolij Siergiejewicz zmarszczył brwi.
– W Gruzji był prywatnie!
– Wróżby, gusła, proroctwa – odezwał się naraz Mac Brandon, cały czas zajęty głównie manipulowaniem długopisem pomiędzy palcami. – Tego rodzaju rzeczy urągają światopoglądowi naukowemu i wydaje mi się, że trzeba szukać innych interpretacji.
– Na przykład jakich?
– Że autorzy proroctwa znali plan większości zdarzeń, bo sami w nich uczestniczyli. Jakieś tsunami prędzej czy później by nastąpiło, papież też musiał kiedyś umrzeć, a pozostałe incydenty… Wyprzedzająca wiedza o nich nie byłaby czymś szokującym, jeśli w całej sprawie miała udział Al-Kaida.
– Dużo bym dał, żeby tak było. – Prezydent nalał każdemu po drinku. – Niestety, nic nie wskazuje na Al-Kaidę. Brak też dowodów na udział w tym zamachu jakichkolwiek muzułmanów.
– Rozumiem, że jest brana pod uwagę możliwość, że jednak nie zrobili tego fundamentaliści islamscy? – zapytał Michajłow.
Jego prawa noga założona na lewą cały czas drgała nerwowo.
– Jak najpoważniej – odparł Amerykanin. – Kamery przesyłające obraz na żywo do studia zarejestrowały na chwilę przed wybuchem obraz karetki, która od strony Borgo Santo Spirito wjechała na promenadę prowadzącą w stronę placu Świętego Piotra. Włosi potwierdzili, że pojazd nie pochodził z żadnego z rzymskich szpitali! Był to zręcznie zrobiony falsyfikat. Śledczy idą tym tropem, a my robimy wszystko, żeby im pomóc.
– Rozumiem teraz, dlaczego wybuch przekraczał moc tak zwanej bomby walizkowej – mruknął Rosjanin. – Tak potężnego ładunku nie mógł wnieść w plecaku pojedynczy człowiek, w dodatku nie przyciągając niczyjej uwagi.
– Jednak użycie sanitarki oznakowanej czerwonym krzyżem żadną miarą nie eliminuje Al-Kaidy – upierał się europrezydent.
– Panowie, nie rozpraszajmy się. Zostawmy śledztwo jego biegowi i wróćmy do tematu proroctwa, bo on jest tu najważniejszy – zaapelował Mataki. – Załóżmy, że to, co panom przed chwilą zademonstrowaliśmy, jest prawdą. Z wszystkimi konsekwencjami! Za niecałe siedem miesięcy urodzi się mały Chrystus i rozpocznie się odliczanie czasu pozostałego do końca świata.
– Równie dobrze można byłoby przyjąć, że prawdą są wszystkie te brednie od wieków głoszone przez Kościół – warknął Europejczyk.
– Daj pan spokój, Alex! Nie jesteśmy w telewizji! – syknął Michajłow. – Ja osobiście jestem praktykującym chrześcijaninem i nie życzę sobie żartów na ten temat. Ponadto wierzę w Paruzję, choć nie przypuszczałem, że nastąpi aż tak szybko.
Biegłość Rosjanina w tematyce religijnej dawała się wytłumaczyć praktyką w wydziale do walki z Kościołem w ramach KGB. Nie był to długi staż, ale i tak bił pod tym względem Brytyjczyka, który nigdy nie był nawet ministrantem.
– Mnie też bliskie są ideały chrześcijańskie! – poparł Rosjanina Mataki. Było to z jego strony dość odważną deklaracją. Na temat stosunku prezydenta Stanów Zjednoczonych do wiary krążyły najróżniejsze spekulacje. W zależności od potrzeb marketingowych bywał raz bardziej chrześcijaninem, raz muzułmaninem lub animistą, a krytycy uparcie wytykali mu młodzieńcze grzeszki: praktykowanie voodoo i flirt z satanizmem. Doszło do tego, że w trakcie kampanii wyborczej musiał odcinać się publicznie od znanego z kontrowersyjnych kazań pastora Wilcoxa, co jednak nie przeszkodziło, aby w wyborach ten dziwny człowiek znalazł się wśród personelu Białego Domu. – A co do rzekomych bredni na temat zjawisk nadprzyrodzonych… Muszę zmartwić szanownego kolegę. Jeszcze za czasów moich poprzedników w Agencji Bezpieczeństwa Narodowego utworzono komórkę zajmującą się wspomnianą problematyką. Wnioski są niezwykle ciekawe. Mianowicie osiemdziesiąt dziewięć procent cudów uznanych przez Kościół rzymskokatolicki nie można zakwestionować, również pozytywnie zweryfikowano znaczną liczbę zjawisk paranormalnych niedających się wyjaśnić na gruncie współczesnej nauki, a także kilkaset przypadków opętania.
– Jako realista dopuszczam jeszcze jedną koncepcję – odezwał się Rosjanin. – Proroctwo mógł sporządzić ktoś dysponujący realną wiedzą o przyszłości. Może wynaleziono jakieś urządzenie, które to umożliwia, jakiś „wziernik do przyszłości”…
– Sam pan wie, że nauka wyklucza taką możliwość – ożywił się Mac Brandon.
– Dzisiejsza nauka – prychnął Michajłow – być może! Ale za parę lat ktoś podważy twierdzenia Einsteina, sformułuje inną teorię na temat czasu i przestrzeni…
– I sądzicie, że jest możliwe, aby ktoś dokonał takiego naukowego przewrotu akurat w zacofanej Abisynii? – nie poddawał się super-Europejczyk.
– Zostawmy rozważania na temat tego, co jest, a co nie jest możliwe! – przerwał spór prezydent Stanów Zjednoczonych, wyraźnie zły, że partnerzy co rusz odwodzą go od tematu. – Jako odpowiedzialni za ten świat mamy do czynienia z konkretną sprawą i musimy zdecydować, jak ją rozwiążemy. Istnieje kilka opcji. Pozwolić panu Carpenterowi upublicznić swoje odkrycie…
– W żadnym wypadku! – krzyknęli chórem jego obaj rozmówcy.
– Łatwo wyobrazić sobie następstwa takiego działania – rozwinął temat Mac Brandon. – Oznaczałoby to tryumf tradycjonalistów i masowe represje wobec wszystkich, których uznano by za grzeszników – tu powiódł wzrokiem dookoła – z nami na czele.
– Co do prześladowań niewierzących pewien nie jestem. Ale na pewno zgruchotałoby to dotychczasowy styl życia, struktury państw i kanony zachowań – zgodził się Michajłow. – Ludzie inaczej się zachowują, mając przed sobą i swoim potomstwem perspektywy bezterminowe, a inaczej, kiedy się dowiedzą, że czeka ich najwyżej kilkadziesiąt lat, a następnie nieuchronny koniec dotychczasowego świata i wielce prawdopodobny sąd…
– Zgadzam się z panami – rzekł Mataki. – Co więcej, uważam, że oprócz paniki i nieprzewidywalnych działań nastąpiłoby oczywiste zahamowanie globalnej gospodarki, nastawionej przecież na stałą nieposkromioną konsumpcję. A przy tym wariancie o rosnącym popycie mogliby mówić jedynie producenci włosiennic, dyscyplin i popiołu do posypywania głowy… – Tu zauważył, że nikt się nie zaśmiał, więc zmienił ton. – Zatem poważnie: zgodziliśmy się, że puszczając sprawę na żywioł, mielibyśmy do czynienia z apokalipsą jeszcze przed apokalipsą. Istnieje jednak druga możliwość. Utajnienie.
– I to nie jest rozwiązanie najgorsze! – powiedział były oficer KGB. – To jak z okłamywaniem nieuleczalnie chorego. Mówi się pacjentowi, że wszystko jest na dobrej drodze, że jego stan się poprawia, a potem szast-prast… Chory nawet nie ma kiedy się zdziwić!
– W dodatku jeśli dojdzie do przepowiadanego kataklizmu, zdarzy się to już na pewno nie za naszej kadencji – zauważył praktycznie prezydent Unii Europejskiej. – A co do odpowiedzialności historycznej… Jeśli potem ma nie być historii…
– Pozostaje odpowiedzialność przed Bogiem, jeśli założymy, że istnieje. A to, niestety, zostało silnie potwierdzone – rzucił prezydent Stanów Zjednoczonych.
– Jeśli istnieje, to pójdziemy do piekła niezależnie od tego, co byśmy teraz zrobili – odpowiedział szczerze Michajłow.
– Zatem przypadnie panom do gustu trzecie możliwe rozwiązanie – rzekł FanuMataki – choć być może uznacie je za typowo amerykański pragmatyzm.
– Jakie rozwiązanie?
– Z proroctwa, jeśli wysłuchaliście go dokładnie, wynika po pierwsze, że „powtórne narodziny” nie odbędą się bez trudności. Analiza filologiczna dowodzi, iż na podstawie tekstu nie można stuprocentowo powiedzieć, że Mesjasz się narodzi. Pada słowo: JEŚLI. To znaczy: może się narodzić, ale nie musi… – Tu prezydent znacząco zawiesił głos.
Noga siedzącego na fotelu Michajłowa przestała drgać, a jego stalowe oczy wbiły się w Mulata.
– Och, ty draniu! – powiedział z niekłamanym podziwem.
– Rozumiem, że zgadujecie, panowie, co mam na myśli. Operacja, którą musielibyśmy przedsięwziąć, nie jest bezprecedensowa. Została już raz podjęta, przed ponad dwoma tysiącami lat…
– I zakończyła się klapą… – powiedział Mac Brandon.
Nie wiadomo, czy wskutek nadmiaru emocji, czy wypitych trunków, których dolewał sobie, nie czekając na gospodarza, zrobił się bardzo blady. Mataki przeciwnie, z każdym słowem jego oczy wydawały się płonąć mocniejszym blaskiem.
– Oprawcy Heroda działali w trudnych warunkach, byli niekompetentni i nie posiadali wystarczających środków technicznych – rzekł. – My na szczęście mamy zupełnie inne możliwości. – Nacisnął jakiś przycisk, po czym powiedział: – Pułkowniku Butler, zapraszamy.
Do salonu wszedł mężczyzna do złudzenia przypominający Bruce’a Willisa. Wysoki, barczysty, łysy, z krzywym uśmiechem. Skłonił się po wojskowemu.
– Żeby było jasne – ciągnął gospodarz – pułkownik Glenn Butler od pewnego czasu nie jest pracownikiem moich służb. Prowadzi prywatną firmę usługową zajmującą się rozwiązywaniem spraw trudnych i beznadziejnych.
„Wiem – pomyślał Michajłow. – Kiedyś dawaliśmy pięćdziesiąt milionów rubli, żeby go wyeliminować”.
– Jeśli zdecydujemy się na wspomnianą operację – Matakiemu jakoś nie przechodził przez usta termin „rzeź niewiniątek” – jej przeprowadzeniem zajmie się Glenn, co oznacza, że w najmniejszym stopniu nie obciąży ona żadnego z nas. Nawet gdyby sprawa miała wyjść na jaw, pozostanie inicjatywą prywatną. – Tu zwrócił się do Butlera: – Pułkowniku, prosimy.
Na całościennym ekranie pojawił się podświetlony fragment tekstu proroctwa wraz z angielskim i rosyjskim (sic!) przekładem.
– Jak panowie prezydenci zauważyli, nasza robota została znacznie ułatwiona – powiedział Butler. Stojąc na szeroko rozstawionych nogach, przypominał sierżanta prowadzącego zajęcia dla rekrutów, a nie przywódców świata. – Mamy dość precyzyjny termin: poród ma nastąpić po upływie siedmiu miesięcy od dnia zamachu w Rzymie. Mamy też charakterystykę matki: dziewica, a zatem kobieta niezamężna, blondynka (bądź albinoska), w ciąży z dzieckiem, do którego nikt się nie przyznaje, ma urodzić w nowoczesnym szpitalu…
– Wszędzie teraz są już szpitale – mruknął Mac Brandon.
– Na koniec mnich okazał się na tyle nierozważny, że podał nam jej imię: Służebnica Pańska, czyli po hebrajsku Miriam, co, jak wiadomo, oznacza Marię, oczywiście we wszystkich dopuszczalnych wariantach: Marianna, Mary, Masza i tak dalej. Na pierwszym etapie naszej operacji zamierzamy odnaleźć wszystkie kobiety odpowiadające wspomnianym parametrom.
– A potem? – Twarz Michajłowa przypominała w tym momencie kamienne lico sowieckiego sędziego wydającego wyrok śmierci.
– Nie jesteśmy barbarzyńcami, Anatoliju Siergiejewiczu – uspokoił go Mataki – i nad „ostateczne rozwiązania” przedkładamy metody łagodnej perswazji. Poza tym to XXI wiek i wlewanie oleju do głowy nie musi oznaczać strzelania w potylicę… Proszę kontynuować, pułkowniku!
– Wspomnianym kobietom moja agencja złoży, naturalnie przez pośredników, których mamy w tej chwili na świecie kilkuset, propozycję nie do odrzucenia. Premię za dokonanie aborcji.
– Ile? – zainteresował się Europejczyk.
– Nie mam zamiaru wprowadzać stałego taryfikatora. Jedne kobiety z radością zgodzą się pozbyć kłopotu za tysiąc dolarów, do przekonania innych potrzeba będzie miliona.
– A jeśli znajdą się fanatyczki gotowe donosić ciążę za wszelką cenę? – pytał Rosjanin.
– Wywołamy sztuczne poronienie. I to w sposób, jaki postronnym obserwatorom wyda się naturalny. Mogę dać panom słowo honoru, że przy tej operacji nikt nie zginie.
– Oprócz płodów – mruknął Michajłow i zapytał jeszcze: – Czy dajecie gwarancję, że żadna potencjalna matka nie prześlizgnie się przez wasze sito?
– Zamierzamy przeprowadzić operację z dużym marginesem personalnym, zaliczając do interesującej nas grupy nawet jednostki o bardzo nikłym prawdopodobieństwie… Co istotne, nikt z pracujących dla nas pośredników nie pozna prawdziwego celu akcji.
– A jeśli będą pytać?
– To dowiedzą się, że jest to pilotażowy program kontroli urodzin. A gdyby pojawił się ktoś nazbyt ciekawski, po prostu zrezygnujemy z jego usług.
– Świetnie to zostało zaplanowane. – Mac Brandon usiłował wstać z fotela, ale szło mu to dosyć nieskładnie, pozostał więc tam, gdzie siedział. – Jednak od początku zastanawiam się, jaką rolę mamy odegrać w tym przedsięwzięciu my i dlaczego nieobecny tu jest prezydent Chin czy Indii?
– Wydaje mi się, że w tamtych krajach blondynki chrześcijanki nie stanowią dość dużej grupy społecznej – odparł z uśmiechem Mataki. – Potrzebuję waszej pomocy głównie po to, aby wasze służby nie utrudniały przypadkiem akcji pułkownika, żeby w prasie nie pojawiły się żadne spekulacje na ten temat. A poza tym… – znowu się uśmiechnął – bardzo chętnie podzielę się z panami odpowiedzialnością za tę akcję. Trzech Króli zamiast jednego Heroda – czy to nie wygląda zdecydowanie lepiej?
– Czy mogę się odmeldować? – zapytał pułkownik.
– Proszę poczekać. Rozumiem, że panowie nie zgłaszają sprzeciwu?
Prezydent Unii Europejskiej westchnął ciężko:
– A co ja mogę? W tej sytuacji… jest oczywiste, iż proponowane rozwiązanie służyć będzie dobru ludzkości.
Mataki obrócił się w stronę Michajłowa. Ten kiwnął potakująco głową.
– Jeśli rzeczywiście nie ma innego wyjścia, wchodzimy w to! Rozumiem, że na terenie Federacji, która w skali świata dysponuje chyba największym zasobem blondynek, załatwimy to własnymi siłami i… – popatrzył koso na pułkownika – …własnymi metodami. Oczywiście w pełnej współpracy z szanownym koordynatorem.
– Nie wiem, czy to rozsądne – zawahał się prezydent Stanów Zjednoczonych.
– Tak będzie lepiej dla nas wszystkich! – przerwał twardo były czekista, który nie miał zamiaru wpuszczać kogokolwiek na swoje podwórko. – Mam jednak do pułkownika liczne pytania szczegółowe. Na przykład jak zamierzacie wyłowić owe „matki”? Wedle statystyki w ciążę zachodzi ćwierć miliona kobiet dziennie. Nawet jeśli odrzucić Chińczyków, Hindusów, Afrykanów i Latynosów, pozostanie „kupa naroda”.
– Na szczęście wynaleziono komputery i sieć – odpowiedział Butler. – Moi hakerzy spenetrują wszelkie bazy danych szpitali, lekarzy położników…
– Nie wszystkie kobiety zgłaszają się do lekarzy z początkiem ciąży, zwłaszcza jeśli ciąża ta jest wynikiem… dość niejasnych okoliczności.
– To oczywiste – rzekł Butler. – Dlatego nasza akcja związana będzie z Legionem Pomocy Samotnym Matkom i podobnymi organizacjami charytatywnymi. Zostanie też przeprowadzona wielka loteria dla matek singielek, z główną nagrodą wysokości miliona dolarów… To powinno zadziałać… Chociaż z tego, co wiem, u was, panie prezydencie – popatrzył na Michajłowa – działalność Legionu jest chyba ciągle zakazana?…
– Ale prowadzimy własną, przemyślaną działalność pronatalistyczną! Samotne kobiety zgłaszające ciążę otrzymują stałe stypendium i premię po szczęśliwym porodzie.
– Akcję wspierać będzie dyskretny wywiad środowiskowy – dodał pułkownik.
Rosjanin jednak nadal zachowywał czujność czekisty.
– Trzeba też wziąć pod uwagę, że część przyszłych matek, z tą najważniejszą włącznie, może dosyć długo ukrywać ciążę, pozostawać pod opieką znajomych lub rodziny.
– Dlatego w dalszej kolejności przyjrzymy się WSZYSTKIM Mariom – uśmiechnął się Butler. – Oczywiście niezamężnym, naturalnym blondynkom w wieku rozrodczym. Zwłaszcza tym, którym nieoczekiwanie zmieniła się figura. Może to oznaczać, że będziemy mogli „zaopiekować” się nimi dopiero w końcowym okresie ciąży, ale nie sądzę, żeby to dotyczyło wielu przypadków.
– Radziłbym wziąć pod szczególną uwagę klasztory – dorzucił Michajłow. – Na terenie Wspólnoty Niepodległych Państw nie będzie z tym problemu, bo wszędzie działa nasza agentura, ale na przykład w Polsce zakonnica czy nowicjuszka w ciąży upierająca się, że poczęła z Ducha Świętego, może być naprawdę dobrze chroniona.
– Wszystko pozostanie pod kontrolą! – błysnął swymi olśniewająco białymi zębami Mataki. – Proszę zauważyć, że nikt poza nami trzema i pracownikami agencji pułkownika Butlera nie będzie miał pojęcia o istnieniu tej operacji. I oby tak zostało! Proponuję więc: wypijmy za jej powodzenie!
Nagła fala uderzyła w jacht i przez moment wydawało się, że jednostka wywinie koziołka; dwie szklanki spadły i roztrzaskały się o podłogę, a Mac Brandon upadł na fotel.
Widząc przerażenie, jakie pojawiło się na jego twarzy, prezydent Stanów Zjednoczonych tylko się roześmiał:
– Spokojnie, panowie, ta jednostka jest niezatapialna!