- W empik go
Ewolucja - ebook
Ewolucja - ebook
Komandor Remington Black nigdy nie miał łatwego życia. Utrata niemal całego oddziału prawie popchnęła go w objęcia śmierci. Jedenaście lat później, jego świat obraca się o 180 stopni, kiedy znów musi dowodzić oddziałem komandosów. Wraz ze swoimi ludźmi trafia na trop handlarza bronią wspierającego Irakijczyków. Badając tę sprawę, Delty trafiają do Nowej Zelandii, gdzie przyjdzie im zmierzyć się z ich najgłębiej skrywanymi lękami. Jeśli im się nie uda, wszystko co znamy, może przestać istnieć.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-118-0 |
Rozmiar pliku: | 1 006 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Grobowe ciemności kabiny helikoptera rozjaśniał tylko blask kontrolek na kokpicie. Przy prawych drzwiach tkwił zaklinowany mężczyzna przeklinając co chwila pod nosem fakt, że musiał siedzieć na zimnej, metalowej podłodze śmigłowca, razem z dwunastką innych żołnierzy. Taki stan rzeczy był tylko i wyłącznie winą dowództwa, które pragnęło zaoszczędzić na masie i zdecydowali się na wyrzucenie siedzeń, przez co do wyboru była jedynie goła, metalowa podłoga. Komandor Remington Black nie należał do wygodnickich, ale oddałby teraz wszystko, żeby tylko móc ściągnąć do śmigłowca swój ukochany fotel, w którym spędzał niemalże każdą wolną chwilę w domu na obrzeżach Londynu. Był już gotów do akcji. Trzymał karabin na kolanach czekając aż śmigłowiec doleci do strefy zrzutu. Zawsze wolał działać sam i tym razem dowództwo dało mu się wykazać. Nadal nie wiedział jeszcze jakie ma zadanie. Za kilka chwil dopiero miał się dowiedzieć szczegółów od pułkownika Starkova. Wiedział tylko tyle, że misja wysadzenia mostu w Kuwejcie nie przebiegła pomyślnie, ponieważ mały oddział, który został wybrany do tego zadania nie wrócił z powrotem.
— Za pięć minut dotrzemy do pierwszej strefy zrzutu — rozległ się wzmocniony przez basy głośników komunikat pilota śmigłowca.
— Komandorze, może przydać się panu wsparcie. Jest tutaj kilkoro doskonale wyszkolonych żołnierzy — krzyknął jakiś żółtodziób starając się przekrzyczeć odgłos wirników szaleńczo chłostających powietrze.
— Komandor Black znany jest z tego, że działa w pojedynkę — odezwał się pułkownik Starkov wychodząc z kokpitu. — Poza tym to zadanie dla jednej osoby, wasz zespół jest potrzebny gdzie indziej.
— Tak jest, sir! — krzyknął młodzik.
Starkov skierował swoje kroki do komandora Blacka i uśmiechnął się lekko.
— Krótko i na temat, komandorze — zaczął wyjmując mapę. — Mały oddział dowodzony przez kapitana Powella miał wysadzić most na granicy z Kuwejtem — rzekł zaznaczając coś na mapie czerwonym markerem. — Jednak coś poszło nie tak. Według informacji, które były przekazane na irackich łączach, oddział został zauważony. Trzymają ich w małym budynku więziennym gdzieś… tutaj — zaznaczył kolejny punkt.
Black patrzył na mapę i kiwnął głową, że rozumie. On i Powell byli jednymi z pierwszych oficerów wyznaczonych przez dowództwo do wsparcia sił koalicji w Iraku. Marzył o takiej misji. Pamiętał tamten moment, jakby to było dziś, kiedy siedział w swoim ukochanym fotelu oglądając telewizję, i podobnie jak cały świat gapiąc się z niedowierzaniem na scenę wjeżdżających czołgów. Scenę ataku sił Husajna na Kuwejt. Resztę dnia spędził przed telewizorem nie zwracając uwagi na prośby synów, żeby się z nimi pobawił.
Następnego dnia rano otrzymał informację, że ma wracać do jednostki. Że jest pomysł stworzenia sił koalicji, która pomoże wyprzeć wojska irackie z Kuwejtu. A dowództwo szuka osób, które posłałyby Saddama do piekła. Przywódca Iraku uosabiał niemal wszystko z czym pragnęli walczyć. Kampania terroru i inwigilacji społeczeństwa. Urodził się krótko przed II Wojną Światową, więc mniej więcej wiedział, czym jest terroryzm aż za bardzo.
Wybierano samych najlepszych. Najbardziej doświadczonych żołnierzy, i aż dziw był, że dowództwo posłało na tę wojnę takich młodzików jak ci, którzy chcieli razem z nim iść oswobadzać oddział Powella. Trzeba im jednak było przyznać, że byli lojalni swojej ojczyźnie, ale nie miał ochoty kolejny raz tracić oddziału. Nie tym razem. Obiecał sobie, że będzie działał sam i tego się trzymał.
— Dwie minuty do strefy zrzutu — rozległ się kolejny raz wzmocniony przez głośniki komunikat pilota.
To był znak. Wreszcie można było otworzyć drzwi. Black w końcu mógł wystawić zdrętwiałe nogi na zewnątrz i rozprostować je zmuszając krew do krążenia. Komandor założył hełm z goglami noktowizyjnymi i uśmiechnął się lekko. Te ostatnie minuty były momentem na ostatnie sprawdzenie sprawności radia i skontrolowanie broni. Black miał zawieszone na sobie jakieś piętnaście kilogramów sprzętu. Każdy gram był pedantycznie dobierany na potrzeby konkretnego zadania i każdy wynikał z udoskonaleń wprowadzanych przez niego w ciągu lat walk i setek niemal podobnych misji. Nie zawsze jego przeróbki spotykały się z aprobatą dowództwa, ale dopóki komandor był skuteczny w stu procentach, nikt nie poruszał tego tematu.
— Za wszelką cenę ma pan wysadzić most, komandorze! — krzyknął Starkov dając komandorowi mapę na wszelki wypadek. — Konieczne jest też oswobodzenie oddziału kapitana Powella z aresztu! Spotkamy się w punkcie ewakuacyjnym. Powodzenia!
— Przyjąłem — odparł Black łapiąc za linę i zsuwając się po niej na piaszczystą powierzchnię Kuwejtu.
Komandor nałożył gogle i rozejrzał się oceniając teren. Mroki nocy rozjaśniał mu zielonkawy obraz z noktowizorów, więc można było powiedzieć, że miał jakąś przewagę nad wrogiem. Większość misji wykonywał pod osłoną nocy i głównie takie lubił. Minusem było tylko to, że jego jedyna wiedza na temat tego terenu wynikała z mapy od Starkova. Plus natomiast był tylko taki, że w nocy nie panują tutaj upały. Przyjrzał się ostatni raz mapie i nie oglądając się na nic ruszył w stronę nieprzyjacielskiego obozu.
Przeszedł niecałe trzysta metrów i zobaczył mały barak umiejscowiony za piaszczystym wzniesieniem, obok którego stały zaparkowane dwa wozy, przy których rozmawiało troje żołnierzy ubranych w białe mundury. Nie rozumiał ich mowy, ale nawet nie starał się jej uczyć. Nie planował tutaj przyjeżdżać nigdy na wakacje.
Komandor westchnął cicho. Nie było żadnej możliwości, żeby ich ominąć nie zwracając na siebie uwagi. Chcąc czy też nie, musiał po prostu wdać się z nimi w walkę. Lepiej od razu ich zabić niż musieć się z nimi użerać podczas drogi powrotnej. Swoją drogą nie było chyba nawet możliwości, żeby cichaczem dostać się do obozu i uratować oddział Powella, a co tu dopiero mówić o cichym wysadzeniu mostu. Zaczął żałować, że nie ma nikogo, kto mógłby zrobić jakąś dywersję, ale też cieszył się, bo nikt nie będzie się dla niego narażał.
Jeśli on zginie… cóż… jego synowie są dorośli. Prawie dorośli, nie licząc dwójki najmłodszych. Nie pora jednak była na rodzinne wspomnienia i rozważania „co jeśli?”. Było więcej niż pewne, że Powell, jeśli wpadł w ręce Irakijczyków, ma bardzo mało czasu. Nie bacząc na nic, wycelował w pierwszego z rozmawiających żołnierzy i otworzył ogień. Czerń nocy rozjaśniła seria pocisków wystrzelona z AK-47 w stronę padających jak muchy żołnierzy. Nie obyło się bez zaalarmowania niemal całego baraku, z którego wybiegło jeszcze ośmioro żołdaków. Black szybko schronił się za głazem i powoli likwidował nieprzyjaciół. Gdy miał już pewność, że wszyscy nie żyją, wstał i ruszył przed siebie z zamiarem zbadania baraku, nie opuszczając broni. Domyślał się, że chociaż nie wyją syreny, wróg może wiedzieć, że jest w pobliżu. A co za tym idzie, irackie patrole mogły już być w drodze.
Wszedł do baraku i uśmiechnął się lekko na widok amunicji do karabinu. Miał jej jeszcze dużo, ale wiedział, że może mu się przydać taki „dar” od popleczników Husajna. Prezenty na ogół się przyjmuje, zwłaszcza, jeśli są aż tak pożądane. Nie bacząc na nic, już chciał opuścić barak, kiedy kula świsnęła mu koło ucha. Czuł, jak podskakuje mu poziom adrenaliny.
Schował się za ścianą i starał się dojść do okna, żeby wystrzelić do nieprzyjaciela kolejną serię pocisków. Przeładował karabin i zaczął się skradać do okna, przez które wleciało kilka pocisków grzęznąc w ścianie naprzeciwko. Komandor zaklął pod nosem i wystawił karabin przez okno wystrzeliwując niemal na oślep serię pocisków w stronę Irakijczyków.
Będą przeklinać dzień, kiedy mnie wkurzyli, pomyślał i szybko wychylił się przez okno, żeby rozeznać się w sytuacji.
Było pusto, jednak podejrzewał, że to zasadzka. Po niemal stu podobnych misjach nie było go wcale łatwo nabrać na takie numery. Istotnie, okazało się, że miał rację, ponieważ jeden z Irakijczyków próbował przebiec od jednej osłony do drugiej, strzelając w jego stronę. Szybko jednak Black skosił go krótką serią, po czym osunął się po ścianie na podłogę i starał się uspokoić.
Serce waliło mu, jakby chciało wyskoczyć z klatki piersiowej. Nie powinien brać na siebie tej misji ze względu na swój wiek i podwyższone ryzyko zawału, ale nie potrafił żyć bez adrenaliny. Parę chwil zajęło mu uspokojenie się i rozważenie planu działania. Z pewnością ta strzelanina zaalarmowała już strażników na przejściu granicznym. Takie przejścia są doskonale chronione, więc zdecydowanie lepiej będzie je w jakiś sposób ominąć. I zdecydowanie najrozsądniej. Opuścił barak i ruszył na północ, gdzie według oznaczeń Starkova powinno być przejście graniczne, a tuż pod nim powinna płynąć rzeka. Rzecz w tym, że koryto rzeki od dawna pozostawało wyschnięte, więc ta droga powinna się w zupełności nadawać do cichego przekradnięcia się tuż pod przejściem granicznym i dostaniem się do Iraku, gdzie miał być przetrzymywany oddział Powella.
Po około dziesięciu minutach skradania się pod osłoną nocy, dotarł do rozwidlenia dróg, gdzie prawa odnoga prowadziła do przejścia granicznego. Łatwo je było rozpoznać, ponieważ już z daleka można było zobaczyć wieżyczkę strażniczą. Musiał uważać, ponieważ każdy, nawet najmniejszy błąd, mógł go kosztować życie.
Jeśli wszczęliby alarm, wówczas cała akcja poszłaby na marne.
Z reguły Black wolał otwartą walkę niż skradanie się. Do dziś nie mógł zapomnieć, jak stracił dziesięcioro ze swoich najlepszych żołnierzy. Ta strata kosztowałaby go wówczas utratę całego oddziału, gdyby nie jeden żółtodziób. David Anderson. Nawet teraz był pod wrażeniem wyczynu tego chłopaka, który mimo wszystko niemal zawsze stronił od towarzystwa.
Przydałby mu się teraz właśnie ktoś taki.
Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, komandor przeładował broń i wybrał drogę prowadzącą w lewo, gdzie łatwo można było dostać się do koryta rzeki. Nie przewidział jednak, że tuż przy korycie znajduje się kilka baraków podobnych do poprzedniego.
Pozwolił sobie na serię przekleństw, w których zawarł niemal całe swoje zdenerwowanie, frustrację i niezadowolenie, oraz, jak bardzo nienawidzi Iraku. Atutem był brak elektrycznego oświetlenia, ale księżyc świecił wystarczająco mocno, że musiał niestety znowu zacząć się skradać, żeby pozostać niezauważonym. Nie miał pewności, czy w tym miejscu można wszcząć alarm, ale wolał nie ryzykować.
Oddział Powella ryzykował i jak skończyli? On nie podzieli ich losu. Irakijczycy tylko na to czekają.
Musieli się spodziewać, że pojawią się śmiałkowie, którzy będą chcieli uratować swoich ziomków z armii. Gdyby to byli Amerykanie, zastanawiałby się długo, czy ich ratować, ale Powell był jego przyjacielem. Ba, dawnym dowódcą z Royal Marines. Kilka wspólnych misji zbliżyło ich do siebie na tyle, że mogli sobie mówić po imieniu i czasem nawet wyskoczyć razem na piwo, kiedy mieli możliwość odetchnąć od życia komandosów.
Black przekradał się przez nieprzyjacielski teren i po chwili doszedł do koryta rzeki. Szybko ocenił teren na tyle, na ile się dało, po czym położył się na plecach i zjechał po piasku na dno wyschniętej rzeki. Nadal trzymał karabin rozglądając się uważnie. Jakieś sześćdziesiąt metrów od niego znajdowało się kolejne rozwidlenie rzeki. Tym razem powinien pójść w prawo, żeby przemknąć jakoś pod przejściem granicznym i dostać się na iracką ziemię.
Piętnastokilogramowy sprzęt powoli zaczynał mu już ciążyć i zastanawiał się, czy nie zrzucić go z siebie, żeby nie robić nadmiernego hałasu, niemniej jednak biorąc udział w podobnych zadaniach wiedział, że nie zostawia się nigdy sprzętu, który za moment może się przydać.
Ruszył przed siebie w stronę rozwidlenia i zgodnie z wcześniejszym postanowieniem wybrał prawą odnogę kierując się w stronę mostu. Widział znajomą wieżyczkę strażniczą i znów poczuł jak mocniej zaczyna mu bić serce. Przełknął głośno ślinę i szedł dalej. Wieżyczka wydawała się słabo wyposażona. Zawieszoną miała tylko jedną lampę, która wcale nie sprawiała wrażenia szperacza. Musiała być nieruchoma, więc po prostu Black musiał nie dać się tylko zauważyć strażnikom. Usłyszał coś dziwnego za rogiem i szybko się schował za ścianę koryta. Odgłos gąsienic czołgu sprawił, że omal nie zemdlał. Musieli wypuścić go na patrol, chociaż wywiad twierdził, że Saddam kazał pilnować granic tak dobrze jak się tylko da. Tym bardziej, że Irakijczycy mogli podejrzewać próbę odbicia zakładników. Z pewnością Husajn wiedział, że zostali złapani żołnierze koalicji.
Czekał.
Cierpliwie.
Sekundy zmieniały się w minuty, a te zdawały się trwać całą wieczność.
Kiedy miał pewność, że czołg pojechał dalej, ruszył przed siebie. Przy wyjściu z koryta rzeki zaskoczyło go dwoje przeciwników, którzy rozbili tam obóz. Zdążył zabić jednego z nich, jednak po chwili poczuł, jak kule wbijają mu się w ramię. Krzyknął z bólu, jednak szybką serią ściął nieprzyjaciela i upadł na ziemię trzymając się za ramię, z którego wypływało coraz więcej krwi. Nie przejął się tym zbyt mocno.
Poradzi sobie jakoś z tym problemem. Nie było czasu na dokładne opatrywanie ran. Połatają go w bazie, teraz ma zupełnie inne zmartwienie.
Z trudem udało mu się podnieść i ruszył dalej. Wchodził teraz na iracką ziemię, i już widział mały budynek, w którym mógł być przetrzymywany Powell i jego oddział. Był już tak blisko, nie mógł się teraz poddać. Kręciło się tam mnóstwo żołnierzy, więc nie mógł uniknąć otwartej walki. Tyle, że tym razem miał świadomość, że może zginąć, jeśli popełni jakiś błąd. Szybko znalazł osłonę, która sprawiała wrażenie dość odpowiedniej na taką potyczkę i zmienił magazynek, po czym przeładował karabin. Jeśli wystrzeli całą serię, wówczas rozlegnie się alarm i zleci się cały obóz, żeby go dorwać.
Świetnie, po prostu świetnie, pomyślał i wystrzelił pierwszą serię powalając od razu dwoje lub troje przeciwników.
Zgodnie z jego wcześniejszym założeniem, po chwili rozwyły się syreny i niemal cały obóz liczący około piętnastu żołnierzy wybiegł z baraków. To mu wystarczyło w zupełności. Teraz miał ich wręcz podanych, jak na srebrnej tacy. Uśmiechnął się lekko i zaczął eliminować przeciwników chowając się raz po raz, by uniknąć kul.
Miał ich dosyć jak na jeden dzień.
Pięciu Irakijczyków biegło w jego stronę. Słyszał ich dziwną mowę.
Wyjął granat i wyciągnął zawleczkę modląc się.
— Nie zawiedź mnie — powiedział, po czym rzucił go w stronę nadbiegających przeciwników.
Próbowali uciec, jednak siła wybuchu wyrzuciła ich dwa metry dalej. Dobre dziesięć minut zajęło mu pozbycie się pozostałych wrogów. Strzelał, chował się, przeładowywał, znowu strzelał i tak w kółko, aż padł ostatni z nich.
Chyba ostatni.
Wątpił bowiem, by wskutek alarmu wybiegł w jego stronę cały komitet powitalny. Wyszedł zza osłony i skierował się ostrożnie w stronę małego budynku.
To z pewnością był areszt lub coś w tym stylu.
Szedł z trudem trzymając się za ramię.
Zaczynała już go boleć głowa od tego cholernego alarmu. Otworzył drzwi budynku i wszedł do środka. Od razu zobaczył troje żołnierzy zamkniętych w ciasnej celi. Nie rozpoznałby ich wcale, gdyby nie mundury.
Byli poobijani i jeden z nich… spał?
— Ernest — powiedział Black podchodząc do celi i zwracając się do Powella. — Co wam się stało?
Mężczyzna spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem, ledwo rozpoznając przyjaciela
— Remy? — spytał słabym głosem.
— Przesłuchiwali nas — powiedział drugi z żołnierzy. — Jones nie chciał nic powiedzieć, więc go zatłukli na śmierć i wrzucili tutaj, żebyśmy przemyśleli, czy będziemy współpracować. Zaczęli do nas strzelać, kiedy podkładaliśmy ładunki. Zabili mojego brata i Griffina.
— To mi na razie wystarczy — powiedział Black i rozejrzał się po pomieszczeniu. Dostrzegł klucze leżące na stoliku i podbiegł po nie z trudem, po czym wrócił do towarzyszy i włożył klucz do zamka, otwierając celę. — Zabieram was do domu, chłopcy — mruknął, jednak zamarł, kiedy usłyszał niepokojące dźwięki dochodzące z zewnątrz.Rozdział 2 W potrzasku
Powiadomieni alarmem Irakijczycy ze znajdującego się nieopodal posterunku otoczyli budynek, zaś za nimi wyłonił się czołg, który celował w areszt. Mundur Blacka coraz bardziej zmieniał kolor z piaskowego na brunatny. Mężczyzna czuł, że ma już niemal mokrą całą koszulę od krwawiącego ramienia. Nie wiedział jak długo jeszcze wytrzyma. Będą musieli szybko skończyć tę imprezę i wydostać się stąd. Pozostało jeszcze wysadzić ten cholerny most i dotrzeć do punktu ewakuacji. Nie miał zielonego pojęcia jak on i dwoje poturbowanych towarzyszy ma pokonać czołg, gdy tylko on jest uzbrojony w karabin, a ta dwójka ledwo żyje. Przez niemal całą swoją karierę nie spotkał się z takimi komplikacjami.
Jedynie podporucznik Collins sprawiał wrażenie bardziej zdolnego do walki niż Powell. Tyle misji, a dopiero Irakijczykom udało się go nieźle poturbować. Westchnął cicho i spojrzał na towarzyszy.
— Ktoś ma jakiś pomysł jak się wydostać z tego burdelu? — spytał starając się nie wybuchnąć. To w końcu on wywołał alarm, ale nie miał żadnego wyboru i musiał się zdobyć na otwarty atak.
— Zbrojownia — odparł Collins. — Musi być na drugim końcu obozu. Tam powinni mieć jakąś broń przeciwpancerną, jednak w naszym obecnym położeniu chyba jesteśmy… — przełknął głośno ślinę patrząc na towarzyszy.
— Już po nas — dokończył Ernest słabym głosem.
Zapadła cisza. Black patrzył to na Collinsa, to na Powella, starając się znaleźć jakieś rozwiązanie, jednak nic nie przychodziło mu do głowy.
— Posłuchaj, Remy — przerwał ciszę Powell. — Zrobię dywersję, a wy musicie stąd jak najszybciej wiać. Nie marnujcie na mnie czasu. Jeśli nie umrę tutaj, to umrę w drodze do bazy. To będzie tylko odwleczenie tego, co i tak się stanie.
— Nie ma mowy, sir — sprzeciwił się Black podchodząc do przyjaciela. — Zabraniam! Musi być jakiś sposób.
Powell uśmiechnął się lekko patrząc na Remy’ego.
— Nie możesz mi niczego zabronić, synku — odparł w końcu. — Z tego co wiem, jestem od ciebie starszy rangą, komandorze — stwierdził siląc się na szerszy uśmiech.
Black zaśmiał się na wspomnienie o randze. Czym one tak naprawdę były?
Zdobywało się coraz wyższą rangę za wchodzenie coraz głębiej w tyłki tym z dowództwa. Powell zawsze podkreślał, że członkowie jego oddziału mają wolny wybór, i nie muszą się zgadzać z jego rozkazami. W końcu żołnierze mają na tyle rozumu w głowie, że niekiedy podejmują decyzje mądrzejsze niż rozkazy, które im wydano. Wiele razy był świadkiem takich sytuacji, i podobna sytuacja miała miejsce teraz.
Stanowiłby tylko balast dla Blacka i Collinsa, a w otwartej walce z czołgiem nie mieli we troje żadnych szans.
Nawet, jeśli pomysł Marshalla ze zbrojownią byłby dobry, to i tak nie udałoby im się tam dostać. A już z pewnością czołg szybko by ich wykończył, dlatego chłopcy potrzebowali dywersji, i tylko on mógł im ją zapewnić.
— Wyjdziecie tym oknem — powiedział wskazując na okno, przez które widać było budynek zbrojowni znajdujący się na końcu obozu. — Ja nie dam rady tam dobiec. Oni tylko skrócą mi mękę.. Ale wy… bierzcie jakąś bazookę i rozwalcie to cholerstwo — zakomenderował. — Posłuchaj, Remy, chodzi o most. Zawiedliśmy. Ty musisz naprawić nasz błąd. Kiedy nas złapali, odebrali nam cały sprzęt. Ładunki powinny być właśnie w zbrojowni. Podłóż je na głównych przęsłach i wysadź go w cholerę. To jest podstawą do wypełnienia tego zadania — powiedział wyjmując coś z kieszeni munduru. — Miałem mnóstwo czasu, żeby przemyśleć parę spraw. Daj ten list mojej żonie, kiedy ją spotkasz. Powiedz jej, że walczyłem do końca i zginąłem tak jak chciałem. Z honorem walcząc na pierwszej linii — uśmiechnął się wychodząc z budynku. — Ruszajcie! — krzyknął i starał się biec w stronę wieżyczki, jednak szybko został ścięty serią wystrzeloną przez Irakijczyków.
Te kilka chwil pozwoliło pozostałej dwójce wymknąć się przez okno i ruszyć biegiem w stronę zbrojowni pozostając niezauważonymi.
Przekradali się między budynkami bez słowa, aż w końcu dotarli do celu. Black wciąż miał wyrzuty sumienia, ponieważ czuł się, jakby zdradził przyjaciela, ale nie mógł go powstrzymać.
Strata kogoś, kogo się znało, zawsze była bolesna. I właśnie do tego komandor nie mógł się przyzwyczaić. Właśnie przez takie sytuacje wolał działać w pojedynkę, bez oddziału. Ale teraz wiedział, że musi się skupić na zadaniu, i, że póki co, ma do pomocy Collinsa. Z jednej strony był z tego faktu niezadowolony, jednak z drugiej, czuł pewną ulgę, że ma wsparcie. Ale nie chciał tworzyć z nim oddziału.
Kolejny raz brać na barki odpowiedzialność za swoich ludzi.
Nigdy więcej.
Weszli do zbrojowni i rozejrzeli się uważnie w poszukiwaniu jakiejś broni i ładunków wybuchowych, które zostały odebrane oddziałowi Powella.
— Postaraj się znaleźć chociaż bazookę, podporuczniku — rozkazał Black. — Musimy się pozbyć tego cholerstwa, inaczej nigdy stąd nie wyjdziemy.
W tej samej chwili dwoje Irakijczyków weszło do zbrojowni i naciskali spust, gdy Black szybko ściął ich serią z karabinu.
— Mamy mało czasu! — krzyknął. — Co z tą bazooką?!
— Mam — zawołał Collins wychodząc ze zbrojowni i wycelował w czołg.
Starał się dobrze obliczyć tor lotu pocisku, żeby raz na zawsze pozbyć się pancernego diabelstwa. Przygryzając wargę wystrzelił pocisk i zaczął się modlić.
BOOM! Nim się obejrzał, czołg stanął w płomieniach.
Collins szybko wrócił do Blacka, który już stał przy materiałach wybuchowych. Szybko zapakował je do torby i założył na szyję.
— Dozbrój się, podporuczniku — powiedział biorąc kilka dodatkowych magazynków. Do opuszczenia obozu pozostało jeszcze pozbyć się pozostałych Irakijczyków, którzy się krzątali po obozie.
Marshall zgarnął kilka granatów oraz magazynków i zabrał jeden z karabinów leżących na stole.
— Jestem gotów, komandorze — oznajmił wkładając magazynek do karabinu.
— Doskonale — powiedział Black ruszając z trudem w stronę wyjścia ze zbrojowni.
Czuł, jak krew gromadzi mu się w koszuli. Miał zaplamiony cały mundur. Bił się długo z myślami, jednak po chwili wyciągnął bandaż.
— Pomóż mi chłopcze — rozkazał Collinsowi, który ruszył w jego stronę i pomógł komandorowi z opatrunkiem.
Black doskonale zdawał sobie sprawę, że musi się jak najszybciej wydostać stąd, zanim się wykrwawi na śmierć. Armia była tym, czym tak naprawdę żył. Chociaż nie do końca to pochwalał, ze względu na fakt, że to jego żona wychowywała dzieci. Jego prawie nigdy nie było w domu, i mało brakowało, a jego małżeństwo rozleciałoby się całkowicie.
— Oczyśćmy ten cholerny obóz i dokończmy zadanie — rozkazał wychodząc ze zbrojowni i rozglądając się.
Nie miał pojęcia, ilu jeszcze może kręcić się tutaj Irakijczyków. Zobaczył jednego z nich, jednak już miał strzelać, kiedy zrobił to za niego Collins, od razu alarmując pozostałych przeciwników.
Rozpętało się prawdziwe piekło.
Black szybko rzucił się za ścianę najbliższego budynku podobnie jak Collins. Obaj zaczęli eliminować biegnących wojaków, którzy padali jak muchy.
Tylko czworo z nich miało wystarczająco dużo oleju w głowie, żeby poszukać sobie jakiejś osłony i nie narażać się w imię Allaha, tylko zza osłony postarać się wyeliminować dwójkę byłych komandosów próbujących ucieczki.
Collins rzucił granat, który wybuchł jedynie ogłuszając przeciwników.
To starczyło, żeby ruszyć biegiem do przodu i spróbować ich wykończyć w otwartej walce.
Marshall dobiegł pierwszy i zaczął strzelać pozbywając się przeciwników. Po kilku chwilach dobiegł do niego Black, który spojrzał na leżące nieopodal zwłoki Powella.
Chciał go pożegnać, ale doskonale wiedział, że nie ma na to czasu. Muszą jak najszybciej dotrzeć do mostu, pod którym Black dostał się do obozu i wysadzić go, zanim przybędzie więcej wojska. Pozostanie i klęczenie przy zwłokach przyjaciela, mogłoby się okazać niezbyt mądrą decyzją. Przez dłuższy czas komandor bił się z myślami, aż w końcu zdecydował się ruszyć dalej. Szli bez słowa ścinając serią każdego nadbiegającego Irakijczyka. Z oddali Collins zastrzelił strażnika stojącego na wieżyczce. Ten runął w dół niczym kukła, której ktoś przeciął sznurki. Black ruszył w stronę mostu podając ładunki Collinsowi.
— To było wasze zadanie, podporuczniku — powiedział. — I pan je dokończy.
— Tak jest, komandorze — odparł Marshall biorąc od Blacka materiały wybuchowe i ruszył biegiem na most. Stanął przy głównych przęsłach i zaczął montować ładunki.
Po dobrych dziesięciu minutach znowu zdało się słyszeć odgłos gąsienic i kilku samochodów wiozących z pewnością irackie wojsko. Chociaż było tak blisko, to nie był to jeszcze koniec przygód.
— Mam pewien pomysł — powiedział Black skacząc z mostu. Nie był on wcale wysoko, ale wystarczyło, by komandor krzyknął z bólu, kiedy upadł na dno koryta rzeki.
Po chwili obok niego wylądował Collins.
— Jaki pomysł? — spytał pomagając starszemu żołnierzowi wstać.
Black pokuśtykał w stronę osłony, za którą schronił się widząc nadjeżdżający czołg i uśmiechnął się lekko dopracowując ostatnie elementy planu, który pozwoli im się wreszcie wydostać z tego cholernego miejsca.
— Kiedy wjadą na most, my zwyczajnie go wysadzimy, proste — odparł wzruszając ramionami, po czym schował się i czekał na odpowiedni moment.
Podporucznik spojrzał na towarzysza i uśmiechnął się. Słyszał nie raz o wielkim komandorze Blacku, ale nigdy nie przypuszczał, że jest z niego taki kozak, który uwielbia wybuchy.
Kapitan Powell wielokrotnie opowiadał o ich wspólnych misjach podczas wielu lat służby, ale Marshall dotychczas jednak uważał, że dowódca po prostu koloryzuje swoje opowieści. Teraz jednak widział prawdziwą legendę.
Ranną, ale nadal legendę.
Konwój wjeżdżał powoli na most. Czołg, dwa samochody z żołnierzami i kolejny czołg. Gdyby nie wydostali się z obozu na czas, nie mieliby jakichkolwiek szans na ucieczkę.
Komandor patrzył na konwój i westchnął cicho. Gdyby został i klęczał nad zwłokami Powella, jego ofiara z pewnością poszłaby na marne. Ale to była jedna z tych śmierci, których można było uniknąć. Chociaż z drugiej strony, to dzięki Powellowi udało im się zyskać cenne chwile na niepostrzeżoną ucieczkę z aresztu w stronę zbrojowni.
— Trzy...dwa...jeden… — Black nacisnął detonator i schował się za osłonę.
BUUUM, cały konwój stanął w płomieniach, zaś dwa samochody zleciały do koryta rzeki, kiedy most wyleciał w powietrze.
To oznaczało tylko jedno…
Zadanie było wykonane i wreszcie można było wyruszyć do punktu ewakuacyjnego.
Płomienie trochę rozjaśniły nocny krajobraz irackiej granicy.
Black wyszedł z ukrycia i spojrzał na Collinsa zadowolony, że jego plan odniósł sukces. Odruchowo sięgnął do kieszeni munduru po cygaro, jednak po chwili przypomniał sobie, że ostatnie wypalił w bazie.
Trudno, musiał sobie jakoś poradzić.
Nie zmieniało to faktu, że uwielbiał skuteczny plan i wielkie wybuchy. Właśnie takie, jak ten.
Przed nimi jeszcze była długa droga. Komandor czuł się coraz słabszy. Szedł powoli przed siebie mrużąc oczy i trzymając karabin w gotowości. Collins wypatrywał zagrożeń rozglądając się uważnie.
Dotarli już do rozwidlenia i wybrali lewą odnogę prowadzącą bezpośrednio do baraku i punktu ewakuacyjnego.
Minęło kilkanaście minut, a komandor miał coraz większe problemy z chodzeniem.
Musiał dać radę, byli już tak blisko.
Gdy uszli jeszcze kawałek, Black upadł na ziemię. Nie budził wątpliwości fakt, że potrzebował pomocy. Marshall dopadł do komandora i pomógł mu wstać, zakładając jego rękę sobie na ramię i trzymał go.
— Jeszcze trochę, sir — powiedział Collins prowadząc towarzysza.
Nie ukrywał, że w takiej pozycji trudniej mu będzie strzelać, jeśli napotkają wroga, ale nie zostawi swojego wybawcy na pastwę losu.
Minęło ponad dwadzieścia minut, kiedy wreszcie wyszli z koryta rzeki. Collins z trudem strzelał do nadbiegających pojedynczych przeciwników, aż w końcu dotarli do punktu ewakuacyjnego. Black resztkami sił oznaczył ich pozycję i czekał na przylot helikoptera, który miał ich zabrać do bazy. Czekali, jednak oczekiwanie zdawało się trwać całą wieczność.
W oddali zdawało się słyszeć odgłos wirników tnących niemiłosiernie powietrze. Helikopter wylądował nieopodal dwójki ocalałych, zaś w drzwiach stał już pułkownik Starkov, który szybko wyskoczył z maszyny i podbiegł do rannego Blacka.
— Gdzie kapitan Powell i reszta oddziału? — spytał przekrzykując odgłos wirników i pomagając wstać komandorowi.
— Kapitan poświęcił się, żebyśmy mogli uciec z aresztu! — krzyknął Marshall prowadząc Blacka w stronę helikoptera. — Komandor jest ciężko ranny, stracił dużo krwi i potrzebuje natychmiastowej pomocy!
Starkov pomógł ledwo przytomnemu Blackowi wejść do śmigłowca i razem z Collinsem zamknęli drzwi. Maszyna wzbiła się w powietrze i odleciała pod osłoną nocy w stronę bazy.Rozdział 4 Dane z Executora
Kiedy tylko usłyszał nazwisko ocalonego załoganta, serce Remy’ego zamarło. Nie widział tego dzieciaka, odkąd postanowił opuścić Royal Marines. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek będzie mu dane go spotkać. A w każdym bądź razie nie tutaj. Jednak był jedynym ocalałym załogantem Executora, i musiał go stąd zabrać zanim statek pójdzie na dno.
— Mamy mało czasu — zaczął Black. — Musimy zgarnąć ten VDR i wracać na Tempest.
— Przedział obsługi technicznej jest na drugim końcu statku — wyjaśnił Anderson. — Żeby się tam dostać, musielibyśmy przejść przez połowę tego wraku. A nie wiem ilu jeszcze Irakijczyków się tutaj czai.
— Irakijczyków? — spytał Collins. — To… moment. Wystrzelili w was rakietę i weszli na pokład? Przecież to bez sensu.
— Obgadamy to w drodze do przedziału technicznego. Anderson, znacie drogę, zaprowadźcie nas tam — rozkazał Black.
Nie sądził, że kiedykolwiek będzie miał okazję znów wydać temu chłopakowi rozkaz.
Znowu dowodził i nie czuł się z tym dobrze. Oddałby dowództwo Collinsowi, ale to on był najstarszy rangą, i znów na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za oddział. Śmierć towarzyszy prześladowała go na każdym kroku, i to właśnie z tym nie potrafił sobie poradzić. Omal nie stracił całego oddziału, kiedy był komandosem. Te straszne wydarzenia sprzed lat spędzały mu sen z powiek. Miał trzydzieści pięć lat, kiedy awansowali go na porucznika i dostał własny oddział. Mnóstwo żółtodziobów, z których miał zrobić prawdziwych mężczyzn.
A dziewięć lat później poznał właśnie Andersona. Wiecznie cichego, i wiecznie stroniącego od kontaktów z innymi żołnierzami, poza jednym, może dwoma. To właśnie ten dziewiętnastoletni dzieciak ocalił pozostałą część oddziału przed śmiercią z ręki wroga.
Remington nigdy nie zapomniał, jak wielki dług ma u tego chłopca. Jeżeli kiedykolwiek miałby dowodzić jeszcze jakimkolwiek oddziałem, to tylko z Andersonem jako jednym z członków.
Zgodnie z zasadami panującymi w piłce nożnej, że nie zmienia się zwycięskiego składu.
Szli teraz przez kolejne wąskie korytarze Executora, będąc gotowymi na najgorsze. Nie wiedzieli, ilu jeszcze Irakijczyków kręci się po pokładzie. Anderson był przewodnikiem, Black szedł tuż za nim, zaś Collins postanowił, że będzie zabezpieczał tyły. Remy zaczynał żałować, że Wells zginął.
Bądź co bądź, w bohaterski sposób.
Mimo, że był sukinsynem, to jednak można powiedzieć, że zginął z honorem. A może nie. Przecież zostawił tych marynarzy na śmierć.
Rozkaz był jasny. Szukać ocalałych i dowiedzieć się, co spotkało Executora.
Teraz to już nie miało żadnego znaczenia.
— Co za bałagan — mruknął Anderson prawie potykając się o czyjeś zwłoki.
Pomieszczenie było ciemne i łatwo było się potknąć o cokolwiek. Jedynym źródłem światła były snopy iskier tryskające od czasu do czasu ze zwisających z sufitu kabli. Nie działało nawet awaryjne oświetlenie, które dawałoby swego rodzaju komfort. Jednak cała trójka musiała się dostosować do takiej, a nie innej sytuacji.
Marshall nagle poczuł, jak coś złapało go za gardło i zaczęło ciągnąć do tyłu. Wystrzelił niemalże cały magazynek, oświetlając trochę pomieszczenie.
Był duszony przez jednego z Irakijczyków, który ciężko sapał próbując jak najszybciej udusić swoją ofiarę. Z trudem jednak Collins wyciągnął nóż, który zawsze nosił przy sobie i wbił napastnikowi w nogę wyrywając się.
To był doskonały moment dla Blacka i Andersona, żeby nafaszerować go ołowiem. Po chwili nastała cisza.
— Nic ci nie jest? — spytał Remy.
— Wszystko w porządku, sir — odparł kaszląc i próbując złapać powietrze. — Nie potrzebuję już dzisiaj kawy.
— Dobra, wynosimy się stąd.
Szli jeszcze przez niemal dwadzieścia minut, likwidując każdego napotykanego przeciwnika, aż w końcu dotarli do przedziału technicznego.
— Szukajcie rejestratora!
— Znalazłem go! — odezwał się w końcu Collins biorąc rejestrator podróży i podając go komandorowi.
Black obejrzał dokładnie rejestrator i uśmiechnął się lekko. To oznaczało koniec misji i wreszcie mogli wrócić na Tempest.
Trzeba tylko było znaleźć jakąś drogę ucieczki z tej pływającej trumny. Jeżeli by wrócili tak, jak tutaj trafili, musieliby przepłynąć przez cały statek.
Nagle zaczęło trząść całym pokładem i zdało się słyszeć wybuchy dochodzące z zewnątrz. Black i Collins popatrzyli po sobie. Wydawało się, że rozumieli się bez słów, chociaż tak naprawdę była to ich druga wspólna misja. Ich spojrzenia miały tylko jeden wyraz mówiący „wynosimy się stąd” i natychmiast rzucili się do ucieczki.
— Musieli nas znaleźć — rzucił Anderson biegnąc za nimi. — Najlepiej będzie, jeśli pobiegniemy… — przerwał odsuwając się w momencie, kiedy podłoże zaczęło pękać.
— Co to jest?! — krzyknął Collins.
Statek zaczął się rozpadać na pół. Obie części zaczęły się odsuwać od siebie, jednak po chwili przód statku zaczął opadać zahaczając o tylną część. Black, Collins i Anderson zlecieli na drugą połowę Executora tocząc się jeszcze kilka metrów.
— Widzę łódź! — zawołał Anderson.
— Ruchy! Ruchy! Ruchy! — poganiał ich Black biegnąc w stronę wskazanej przez Davida łodzi.
— Komandorze! — krzyknął Marshall. — Atakują Tempest!
— Jazda! — rzucił Remy spychając łódź do wody i zeskakując za nią.
Tuż za nim skoczyli Marshall i David. Cała trójka wdrapała się na ponton.
— Collins! Zabierz nas na Tempest! Już!
Marshall bez zbędnego gadania odpalił silnik i skierował się w stronę fregaty, która była atakowana przez jeden z niszczycieli.
— Mamy otwarty wewnętrzny dok! — zawołał Black. — Wprowadź nas do środka!
Wprowadzenie pontonu do doku nie należało do najtrudniejszych czynności. Wystarczył tylko fakt, że w środku była woda, po której można było wpłynąć do środka. Procedura otwierania grodzi doku zazwyczaj trwała od kilku, do kilkunastu minut, jednak w tym przypadku wyglądało na to, jakby Tempest czekał na ich przybycie.
— Musimy dotrzeć na mostek! — krzyknął Remington wysiadając z łodzi i ruszając biegiem.
Ruszyli schodami prowadzącymi na górny pokład, po czym wybiegli przez drzwi prowadzące na zewnątrz okrętu.
— Śmigłowce! — wrzasnął Collins. — Padnij! PADNIJ!
Pierwszy z nich zaczął strzelać ciągłym ogniem w ich kierunku, zaś drugi strzelał w stronę mostka.
— Próbuje rozwalić mostek — zauważył jeden z marynarzy.
— Connors! — ryknął Black. — Marshall! Z granatnika skurwiela!
Marshall zerwał się i ruszył biegiem do zbrojowni, skąd zabrał granatnik i wrócił na zewnątrz.
Granatnik AT-4 był słusznie nazywany artylerią jednego żołnierza. Ogromnym plusem tej broni, który podporucznik Collins zawsze cenił, była jej elastyczność wykorzystania i skuteczność w odniesieniu do różnych celów. Czy to opancerzonych pojazdów, czy też budynków. A dodatkowo był bardzo prosty w obsłudze. Nie wymagał wcale takich pierdół jak ładowanie, czy kalibracja, co znacznie skracało czas przejścia z położenia marszowego do bojowego. Zdecydowanie wolał AT-4 od radzieckiego RPG-7, który nawet przy braku amunicji trzeba było nosić wciąż ze sobą.
Zajął dogodną pozycję do strzału, po czym zdjął osłonę z tyłu wyrzutni i wyjął zawleczkę z tylnej części rury. Otworzył przyrządy celownicze i odbezpieczył granatnik. Nie potrzebował teraz niczego więcej jak tylko pewnego oka. Namierzył śmigłowiec i wystrzelił pocisk. Z tyłu wyrzutni buchnął ogień.
Collins zaczął się modlić, żeby tylko pocisk trafił w cel. Minęło kilka sekund, które zdawały się trwać całą wieczność, aż śmigłowiec się rozleciał. Duży kawał maszyny uderzył w wirnik drugiego helikoptera, przez co ten zaczął tracić na wysokości i runął do wody.
— Szybko na mostek! — krzyknął Black ruszając biegiem.
Zaraz za nim zerwali się Marshall, odrzucając granatnik i Anderson. Dotarcie na mostek zajęło im ponad pięć minut. Black wbiegł zdyszany, ociekając potem i rozejrzał się dookoła.
Mostek przypominał pobojowisko. Mnóstwo podziurawionego sprzętu zwalonego na podłogę, wśród którego leżało kilka zakrwawionych ciał. Na widok Blacka i pozostałej dwójki żołnierzy, kilkoro oficerów mostka, którym udało się przeżyć wyszło zza osłon.
— Gdzie jest kapitan? — spytał.
Odpowiedziała mu cisza.
— GDZIE JEST CONNORS?! — ryknął patrząc na ocalałych.
Spojrzenia kilkoro oficerów powędrowały w stronę leżącego przy fotelu ciała.
Komandor podszedł bliżej, od razu rozpoznając dowódcę Tempesta.
— Co się stało? — zapytał Marshall jednego z oficerów starającego się dojść do siebie.
— Kapitan i pierwszy oficer nie żyją — odparł.
— CO?! — krzyknął nie mogąc uwierzyć w to co słyszał, po czym przeniósł wzrok na komandora.
— Nie żyją. Kapitan i pierwszy oficer nie żyją.
— To kto dowodzi?
Na mostku zapanowała martwa cisza. Wszystkie spojrzenia były utkwione w komandora, który żegnał się nad zwłokami dowódcy i wstał rozglądając się po oficerach.
— Kto jest następcą? — spytał Black. — Kto jest następny stopniem?!
— Pan — odparł jeden z oficerów. — Załoga i okręt należą do pana, sir.
Komandor nie wierzył własnym uszom. Nigdy nie podejrzewał, że będzie dowodził okrętem. Nigdy tego nie chciał. Uciekał od tego jak tylko mógł, ale w tej chwili te słowa sprawiały mu największy ból. Miał zająć miejsce kapitana Connorsa jako dowódcy Tempesta. Do tej pory był odpowiedzialny za dwie osoby, podczas wyprawy na Executora, a teraz miał trzymać na barkach ciężar odpowiedzialności za ponad dwieście dusz.
— Jakie są rozkazy, dowódco? — spytał Anderson.
Komandor podszedł do radiostacji i podjął próbę skontaktowania się z centralą artylerii.
— Mówi komandor Remington Black, podajcie status broni.
— Wszystkie wieże są sprawne i uzbrojone, sir. Mamy jeszcze zapas na dwadzieścia salw.
— Gotowość do strzału z wszystkich wież — powiedział i rozłączył się, po czym zwrócił się do oficera mostka. — Komunikat dla maszynowni, cała naprzód. Przygotować się do zrzucenia kotwicy.
— Tak jest, sir — odparł oficer patrząc ze zdziwieniem na dowódcę, jednak nie odważył się zakwestionować polecenia.
Można było poczuć mocne szarpnięcie związane ze zwiększeniem prędkości obrotów wirników. Komandor podszedł do Marshalla oraz Andersona, do którego uśmiechnął się tak jak dawniej, gdy należał do jego oddziału.
— Na stanowiska. Midszypmen Anderson, do centrali artyleryjskiej. Podporuczniku, stańcie przy kotwicy i czekajcie na mój znak.
— Tak jest, sir — odparli obaj salutując i opuszczając mostek.
Komandor znów podszedł do radiostacji.
— Skorygujcie ustawienie dział na 2-1-0 — zakomenderował.
— To jest zły kurs, sir — usłyszał w odpowiedzi.
— Wykonać bez dyskusji!
Po chwili, patrząc przez okno mostka mógł zobaczyć, jak działa wszystkich wież obracają się w lewo.
— Ster prawo na burt — powiedział.
— Tak jest — usłyszał odpowiedź.
Statek zaczął powoli zmieniać kierunek skręcając w prawo. Zaczynał żałować, że Tempest, oprócz przejętego niszczyciela HMS Yorkshire był jedynym okrętem w tej części zatoki. Pozostałe z nich znajdowały się kilka mil dalej. Byli na kolizyjnym kursie z Yorkshire, który wyraźnie przygotowywał się do kolejnego ataku.
Oficerowie na mostku patrzyli na Blacka, jakby postradał rozum. Kazał odwrócić działa, i płynął wprost na przejęty przez nieprzyjaciela niszczyciel. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że tak ryzykowny manewr nie mógł się powieść. Sytuacja znacznie się pogorszyła, kiedy niszczyciel wystrzelił w ich stronę całą salwę pocisków. Nie umknęło to jednak uwadze komandora, który zdawałoby się, że czekał dokładnie na ten moment.
— Collins, rzuć kotwicę! — zakomenderował. — Trzymać się mocno!
Po kilku chwilach poczuli mocne szarpnięcie do przodu. Tempest zanurzył dziobem w wodzie i zmienił kierunek stając burtą w burtę i omijając nadlatujące pociski, które przeleciały wysoko nad statkiem.
— Zasypać go ołowiem — rozkazał komandor.
— Poślemy statek własnej floty na dno? — spytał oficer mostka.
— Wolę go zobaczyć na dnie zatoki, niż w rękach przeciwnika — odparł Black.
Ze wszystkich dział wystrzeliły pociski lecące wprost na niszczyciel i robiąc wielką wyrwę w statku. Nadeszła pora na decydujący cios.
— Walimy wszystkim co mamy — powiedział dowódca biorąc lornetkę i patrząc z uśmiechem na uszkodzenia w niszczycielu. — Cel tuż nad poziomem wody.
Wieże skierowały swoje działa ku dołowi.
— Ognia! — krzyknął Black patrząc przez lornetkę na niszczyciel.
Z dział Tempesta poleciały kolejne salwy w stronę Yorkshire, wywalając dziurę w poszyciu statku, tuż nad poziomem wody. To był ostatni cios załogi fregaty zadany wielkiemu niszczycielowi.
— To za Executora — mruknął Black, jednak jego słowa zostały zagłuszone przez wiwatujących oficerów na mostku. Komandor opuścił stanowisko dowodzenia i skierował się w stronę wyjścia. Wyszedł na zewnątrz okrętu, by przez chwilę zaciągnąć się świeżym powietrzem.
Dziesiątki marynarzy stały przy barierkach oglądając jak płonący brytyjski niszczyciel idzie na dno. Tego dnia królewska flota straciła dwa piękne okręty.
— Baczność! — krzyknął jeden z marynarzy. — Kapitan na pokładzie!
Black zmieszał się słysząc, że został nazwany kapitanem. Wcale nim nie był, chociaż z drugiej strony… dowodził jednostką pływającą, więc w pewnych okolicznościach można było go nazywać kapitanem. Spuścił wzrok. To był okręt Connorsa, nie jego. Steven Connors był najlepszym dowódcą, jakiego ten okręt mógł mieć, a on nigdy nie będzie nawet w połowie tak dobry jak on. Nie pozostało mu zatem nic innego, jak tylko pogodzić się z faktem, że to on teraz jest dowódcą Tempesta.
— Spocznij — zakomenderował.
Przeraziło go, jak żwawo załoga wykonała jego polecenie. Cóż, będzie musiał się przyzwyczaić do ciągłego salutowania i komend „kapitan na mostku”, albo „kapitan na pokładzie”.
— Dzisiaj odnieśliśmy zwycięstwo, ale ponieśliśmy też klęskę — zaczął. — Pokonaliśmy wroga, ale straciliśmy dwa okręty. Dwa, wspaniałe okręty, jakimi były niszczyciele Executor i Yorkshire. Straciliśmy też dobrych ludzi. Wśród nich muszę wymienić kapitana Stevena Connorsa, pierwszego i wieloletniego dowódcę Tempesta, oraz kapitana Henry’ego Wellsa, który zginął z honorem, poświęcając swoje życie ku ratowaniu swojego oddziału na pokładzie Executora — westchnął cicho.
To nic, że wcześniej przywaliłem mu parę razy w mordę, pomyślał.
Oczy załogi nadal były utkwione w swoim nowym dowódcy. Byli w niego zapatrzeni, jak w jakiegoś boga, będąc pewnymi, że uchroni ich przed śmiercią na morzu. Ale nikt nie mógł ich uchronić, nawet sam wielki komandor Remington Etienne Black.
— Rozejść się — powiedział z uśmiechem patrząc po załodze, jednak wzrokiem szukał Andersona. Nie było czasu na rozmowę podczas misji na Executorze.