Exodus. Księga wyjścia. Moja droga do Berlina - ebook
Exodus. Księga wyjścia. Moja droga do Berlina - ebook
Dwudziestotrzyletnia Deborah Feldman w 2009 roku opuszcza opresyjną, ortodoksyjną wspólnotę Satmar w Williamsburgu na Brooklynie i rusza po lepsze życie. Od tej chwili zdana jest wyłącznie na siebie – samotnie wychowuje syna, pragnie bezpiecznego miejsca do życia dla siebie i dziecka, szuka odpowiedzi na pytanie o swoją tożsamość.
Kim jest: niezależną kobietą, pisarką, Żydówką, religijną banitką?
W trakcie niezwykłej podróży po Europie śladami ukochanej babki i wydarzeń związanych z Holokaustem autorka stara się odtworzyć rodzinne tajemnice. W poruszający sposób opowiada o tym, jak silne są więzy, które łączą nas z rodziną i religią, i że czasem trzeba się z nich wyzwolić, żeby odnaleźć siebie.
Co było ze mną nie tak? Dlaczego nie mogłam być po prostu człowiekiem wśród ludzi? Czyżby to wszystko było iluzją, która została mi zaszczepiona, czy też było prawdziwe?” – pytałam sama siebie. „A co ważniejsze, jak to rozstrzygnąć?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66555-07-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego, że opowieść o ucieczce z chasydzkiej enklawy znajdzie tylu czytelników, nie spodziewał się nikt, a już na pewno nie ja. W roku 2009, gdy próbowałam zainteresować książką różnych wydawców, grzecznie mi odmawiano, argumentując, że moja historia ma zbyt lokalny, niszowy charakter i nadaje się co najwyżej do miejscowej gazety czy magazynu. Później, gdy jedno z wydawnictw zaryzykowało i przyjęło tekst do publikacji, ostudzono mój zapał, mówiąc, żebym nie robiła sobie wielkich nadziei. Dlatego też sukces, jaki odniosła autobiografia _Unorthodox: Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów_ (podtytuł dodał dział marketingu, żeby zwiększyć szansę książki na rynku), zaskoczył nas. Ludzie wokół mnie nagle dostrzegli, że to w istocie głęboko amerykańska historia, podobnie jak wspomnienia zbiegłych ze swoich wspólnot byłych mormonów i menonitów, które zapełniały półki księgarń czy programy telewizyjne o zbuntowanych nastoletnich amiszach. Wydawnictwa, działy promocji i agencje zastanawiały się, czy w ucieczce z religijnej sekty w pogoni za wolnością i szczęściem nie ma czegoś immanentnie amerykańskiego.
Po sukcesie _Unorthodox_ mój wydawca oczekiwał dalszego ciągu tej historii, która kończy się w chwili mojego odejścia bynajmniej nie dlatego, że chciałabym odmówić czytelnikom satysfakcji z poznania moich dalszych losów – po prostu napisałam książkę tuż po opuszczeniu społeczności i sama jeszcze nie wiedziałam, co dalej. Wydawnictwo zasugerowało mi kolejny tom wspomnień i entuzjastycznie doradziło, żebym udała się w podróż po kraju i opisała, jak się czuję jako Amerykanka. Seks, narkotyki i rock and roll – tak jakby moja nowo nabyta amerykańskość zależała od przyjęcia hedonizmu, który zarówno moja rodzina, jak i wspólnota uważały za grzech ciężki. Ponad wszystko pragnęłam, by pozwolono mi dalej pisać, chciałam rozwijać się jako pisarka, zatem choć przepełniały mnie obawy, byłam zdeterminowana, by spróbować jak najlepiej wykonać to zadanie.
Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że nie mogę zostać Amerykanką. Wychowałam się w świecie przypominającym osiemnastowieczny europejski sztetl, gdzie mówiłam innym językiem, przyswajałam inną kulturę i podlegałam prawu religijnemu, nie cywilnemu. Ucieczka może i stanowiła amerykańską tradycję, ale tylko dlatego, że w amerykańskiej naturze leżą pielęgnowanie i ochrona światów, z których trzeba uciekać. Dla mnie Stany Zjednoczone to nie był kraj, który znałam i któremu ufałam, dlatego też nigdy nie mogły być moim domem.
Przedłożyłam swojemu wydawcy rękopis, który po części stanowił eksplorację nieprzyjaznego terytorium, po części długo oczekiwane odkrycie korzeni moich przodków za granicą. Czułam się rozdarta między dwiema osobowościami: tą, której wszyscy ode mnie oczekiwali, i tą, która magnetycznie mnie przyciągała. To tę drugą chciałam ujawnić, ale oznajmiono mi, że ta historia jest nazbyt europocentryczna. Amerykanie chcą czytać o sobie, upierała się moja redaktorka, a ja uosabiam amerykański sen, więc o tym mam pisać! W końcu, mimo że wszyscy mnie do tego zniechęcali, zostałam Europejką i przeniosłam się na kontynent o bogatym narracyjnym dziedzictwie. Czułam, że skoro nie mam „odpowiedniej” historii ani „amerykańskiej” osobowości, brakuje mi kwalifikacji, by pisać o swojej podróży. Przestawiłam się na nowy język, znacznie bliższy mojej ojczystej mowie, i z łatwością większą niż potrafiłam sobie wyobrazić, wsiąknęłam w nową, choć jednocześnie starą kulturę. Zaczęłam pisać dla Europejczyków o swoich europejskich doświadczeniach.
Dziś, po latach, sukces, jaki serial _Unorthodox_ Netflixa odniósł na całym świecie, stając się inspiracją dla przekładów mojej książki na wiele języków, dowodzi uniwersalności tej podróży. Niezależnie od geograficznej specyfiki mojego postreligijnego exodusu historia o nim nie przemawia wyłącznie do odbiorców z lokalnego czy regionalnego kręgu, choć tego właśnie się niegdyś obawiano. W coraz większym stopniu skarbiec naszych opowieści staje się wspólnym zasobem i przekracza wszelkie granice kultur, tożsamości i języka. To właśnie w wyniku tej transformacji mogę przedstawić pełną opowieść, spisaną na nowo z późniejszego punktu widzenia. Choć trajektoria mojego życia od czasu opuszczenia chasydzkiej wspólnoty przybrała kilka zaskakujących zwrotów, mam przeczucie, że ona także okaże się uniwersalna.Przedmowa
W dzielnicy Williamsburg, w chasydzkiej społeczności Satmar, gdzie dorastałam, dzieci uczyły się starożytnych praw biblijnych pochodzących z epoki świątyni, z ery przed diasporą, zanim jeszcze Żydzi stracili poczucie, że mają własny dom i wynikającą z niego godność. Prawa te pozostawały w większości czysto abstrakcyjne, zmieniła się bowiem nasza sytuacja, ale chociaż rzadko mieliśmy okazję je stosować, nadal stanowiły część wielkiego dziedzictwa, które miało nieść nam pocieszenie na czas tego, co uważa się za tymczasowe wygnanie.
Wyjątkiem pod tym względem okazał się ogród mojej babci, być może jedna z ostatnich działek w Williamsburgu, których nie zalano betonem. Było to prywatne sanktuarium Bube, miniaturowy rezerwat przyrody, w którym się kryła, gdy potrzebowała spokoju, a gdzie mój dziadek uparł się zaprowadzić religijne porządki, podobnie zresztą jak w każdym aspekcie naszego życia. Być może przynosiło mu to pocieszenie po chaosie, jakiego doświadczył podczas wojny. Jednakże babcia, również ocalała z Zagłady, pozostawała wierna porządkowi przyrody. Spór, jaki tlił się między nimi przez całe ich małżeńskie życie, najprawdopodobniej miał źródło w owych sprzecznych lojalnościach, podobnie zresztą chyba jak konflikt, który dojrzewał w mojej własnej duszy. W ich przypadku jednak to mój dziadek ostatecznie zwyciężył. Prawo biblijne zaczęło obowiązywać w ogrodzie, który moja babcia przez tyle lat czule pielęgnowała, a sztywne stosowanie owych starożytnych edyktów przyniosło śmierć tego miniaturowego raju, a w pewnym sensie także utratę babci, jaką znałam i kochałam, choć uświadomiłam to sobie dopiero wiele lat później, gdy przyszło mi się zmierzyć z jej nagłą fizyczną nieobecnością.
***
W świecie, w którym dorastałam, od nieubłaganego porządku doktryn religijnych nie było wytchnienia. Pamiętam jednak, że już wówczas, gdy mój dziadek bezlitośnie wdrażał starożytne przykazania rolnicze na tym maleńkim spłachetku gruntu za naszą kamienicą, w pulchnej glebie mojego młodego umysłu wiły się buntownicze myśli, niczym tłuste dżdżownice, które babcia często znajdowała pod winoroślą, gdyż już wtedy zaczynałam podejrzewać, że prawa boże nie mogły zostać stworzone po to, by zabijać ziemię, ale by ją ożywić. Już wtedy wyobrażałam sobie, że znam Boga lepiej niż ci wszyscy starzy, mądrzy ludzie wokół mnie. Przypuszczałam, że głęboko Go nie zrozumieli. Tak objawia się arogancja dzieciństwa, które jeszcze nie zaznało upokorzeń ani cierpienia. Ale ci ludzie przetrwali apokalipsę i stworzyli nowego, postapokaliptycznego Boga, paroksyzm niekontrolowanej furii, i dlatego moja wspólnota nie korzystała już z licznych pobłażliwych norm i przyzwoleń, które niegdyś znaczyły naszą religię niczym skomplikowany haft na prostej tkaninie. Zamiast tego starała się coraz mocniej owinąć nieskazitelnie gładkim materiałem w nadziei, że ciasnota struktury i wiary przywróci poczucie bezpieczeństwa, które zostało im odebrane. Im bardziej otwarty stawał się świat wokół nich, tym bardziej się wycofywali.
I ja powinnam była się podporządkować regułom, gdy osiągnęłam pełnoletniość w naszym małym sztetlu, ale z jakiegoś powodu moja wewnętrzna siła uformowała we mnie wystarczającą przestrzeń mentalną, by mogła w niej zakwitnąć niezależna myśl. Później, desperacko pragnąc przestrzeni fizycznej, w której mogłabym realizować własne pomysły, wyruszyłam do świata zewnętrznego i już nie wróciłam. Od razu próbowałam zrzucić z siebie obligatoryjną osobowość, którą nosiłam przez te wszystkie lata niczym skorupę, mając nadzieję, że to, co się spod niej wyłoni, będzie moim prawdziwym „ja”, jak zielony pęd przebijający się przez świeżo spulchnioną glebę.
Wkrótce odkryłam, że korzenie obu moich osobowości – tej, którą postrzegałam jako autentyczną, i tej, którą uważałam za fałszywą – były ze sobą nierozerwalnie splecione, a podczas ucieczki cała ta splątana masa została wyrwana z ziemi. Trzeba było czasu, bym zdała sobie sprawę z tego, że próby odcięcia z owej plątaniny tej części swojej tożsamości, od której chciałam się uwolnić, czynią więcej szkody niż pożytku. Znalazłszy się po drugiej stronie niewidzialnej bariery, jaka dotychczas mnie otaczała, poczułam, że gdzieś tam jest moja przyszłość, że czeka na mnie, ale brakowało mi orientacji, która mogłaby pomóc mi w nawigacji w pustce pomiędzy tymi dwoma punktami – tym, co było, i tym, co miało nadejść – z wyjątkiem moralnego kompasu, jaki zaszczepiła we mnie babcia, której duch zdawał się ożywać we mnie teraz niczym drżąca igła magnetyczna dążąca ku prawdziwej północy. To właśnie ta siła pomogła mi zrozumieć, że jeśli chcę dotrzeć do tego mglistego ukrytego brzegu, nie powinnam odcinać się od przeszłości, ale raczej sięgnąć wstecz i zszyć z tego, co było, więź z przyszłością. W tym celu badałam tkaninę w poszukiwaniu miejsca, gdzie splot był jeszcze na tyle mocny, by mógł podtrzymać powiązania. Chciałam spiąć krawędzie przepaści, jak gdybym zszywała brzegi rany; pogodzić siły, które do tej pory wydawały mi się sprzeczne, a które w rzeczywistości przez cały czas wzajemnie się dopełniały.
***
Dziś, ponad dziesięć lat od opuszczenia chasydzkiej wspólnoty, te dwie osobowości, które rozwijały się obok siebie, choć w odosobnieniu, mogły się wreszcie zjednoczyć, a wraz z nimi pojawiło się pierwsze prawdziwe poczucie pełnego ja, tu, w tym starym, choć przecież nowym świecie. Żyje jeszcze we mnie pamięć o przeszłości nie tylko tej niedawnej, lecz także głębszej, starszej, która ją poprzedza, co dało mi umiejętność postrzegania przyszłości jako czegoś nieskończonego i niepoddającego się rozpoznaniu, czegoś, co spoczywa w naszych zbiorowych rękach, a nie w rękach porywczego indywidualnego Boga.
W okresie, który opisałam w tej książce, pozostawałam w pewnym sensie uchodźczynią. Niestety wiele znajomych mi osób, które również podążyły tą drogą, odebrało sobie w ostatnich latach życie. Co się bowiem dzieje, gdy otwierasz drzwi, a po drugiej stronie znajdujesz tylko pustkę? I nie chodzi mi tylko o to, co staje się z nami, ale z każdą osobą, która wyrusza w podróż bez biletu powrotnego. Zadawałam sobie to pytanie nieustannie przez ostatnie siedem lat: czy to w ogóle możliwe, by kiedykolwiek dotrzeć do celu? Wiadomość o każdym kolejnym samobójstwie była niczym cios wymierzony w moje własne rezerwy nadziei. Każda z tych osób w odpowiedzi na to pytanie skoczyła w pustkę. Sama siebie pytałam, dlaczego jeszcze nie poszłam w ich ślady. Później zdałam sobie sprawę, że to dlatego iż przez cały ten czas stąpałam po twardym gruncie. Gdy opuściłam swoją wspólnotę, myślałam, że tracę jedyne źródło miłości i piękna w życiu: babcię, jednak to właśnie jej osobista podróż przetarła szlak, który przebyłam potem w odwrotnym kierunku, a jej umiłowanie harmonii nauczyło mnie, jak pogodzić różne części samej siebie. Teraz nie jestem już ani tą, która ucieka, ani tą, która uciekła. Teraz, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, jestem tą, która powróciła.
Berlin, 2020 r.1
Fragen · · Pytania
– Bube, czy ja jestem stuprocentową Żydówką?
Mam osiem lat, gdy po raz pierwszy odważam się sformułować pytanie, które od tak dawna mnie nurtuje. Martwiłam się, że może istnieć jakiś złowróżbny powód, dla którego w moich myślach więcej jest zwątpienia niż wiary. Nasz styl życia nie przychodzi mi naturalnie, chociaż wiem, że powinien. Nikogo poza mną nie trapią takie problemy, zastanawiam się więc, czy wyjaśnienie tej anomalii nie leży przypadkiem w jakimś defekcie genealogicznym. Podejrzewam, że przez postępowanie matki inni widzą we mnie skazę, byłoby zatem logiczne, że ona również została przez kogoś skażona, przez jakiegoś tajemniczego, zapomnianego przodka z jej przeszłości. To by tłumaczyło, dlaczego jestem taka, jaka jestem, a nie jak inni.
– Bube, czy ja jestem stuprocentową Żydówką? – pytam, bo wydaje mi się, że to, czy jestem, czy nie, określa moje przeznaczenie. Muszę wiedzieć, czy jest dla mnie nadzieja, że się dopasuję.
– Co za głupie pytanie! – karci mnie babcia w odpowiedzi. – Oczywiście, że jesteś Żydówką – zapewnia. – W naszej społeczności wszyscy są Żydami. – Śmiechem rozwiewa mój niekłamany strach. Ale skąd u niej ta pewność? – Popatrz tylko na nasz świat. Popatrz, jak żyjemy. Jak zawsze żyliśmy. Żydzi nie zadają się z innymi, a inni nie zadają się z nami, więc niby jak mogłabyś być mniej niż stuprocentową Żydówką? – peroruje.
Nie zastanawiałam się wtedy, dlaczego tyle osób w naszej społeczności ma jasne oczy, jasną skórę i jasne włosy. Babcia zawsze opowiadała o swoich blond dzieciach z dumą. Blade, niestereotypowo żydowskie rysy były wśród nas pożądane. Oznaczały, że można było uchodzić za kogoś innego. Taki dar kamuflażu przyznawał Bóg pozornie przypadkowo, chociaż mieliśmy wierzyć, że przy rozdzielaniu przywilejów kieruje się precyzyjnym systemem, być może zatem brak blond włosów oznaczał duchową niższość, a może wręcz przeciwnie, w zależności od tego, jak na to patrzeć. Kiedy w wieku siedemnastu lat po raz pierwszy zobaczyłam mojego męża, skupiłam się głównie na jego złocistych włosach i na tym, co to miało oznaczać dla mojej genetycznej spuścizny. Zastanawiałam się, czy gen jest dość silny, by zagwarantować mi złotowłose dzieci, które będą bezpieczne, gdy świat, niezmiennie uwięziony na orbicie, znowu zwróci się przeciwko nim.
Teraz rozumiem, że wschodnioeuropejskie rysy i jasna karnacja doskonale współgrają z wynikami badań genetycznych, które dawno już potwierdziły, że nikt z nas nie jest niczym w stu procentach. Do naszej społeczności te odkrycia jednak nigdy nie trafiły, a nawet gdyby tu dotarły, to prawdopodobnie i tak nie miałyby znaczenia. W naszej społeczności wierzyliśmy, że tak długo, jak żyjemy osobno, z założenia pozostajemy czyści.
Ale słowo „czysty” nie pochodzi z naszego języka, z naszego słownictwa. Nasze słowo to tahor, i pierwotnie odnosiło się wyłącznie do czystości duchowej. Oznacza czystość intencji, nieskalanie grzechem. W tradycji chasydzkiej ten rodzaj czystości zawsze był ważniejszy od pochodzenia. Obsesja na punkcie czystej krwi pojawiła się później, jako produkt uboczny ideologii i praw, które definiowały nas poprzez wykluczenie. Wystarczyła tylko jedna kropla żydowskiej krwi, i to bynajmniej nie po raz pierwszy w hitlerowskich Niemczech, zatem ci, którzy mogli, za wszelką cenę starali się tę kroplę ukryć i zaprzeczyć jej istnieniu, zaś pozostali, w obronnym odruchu, szukali pocieszenia w przewrotnej dumie. Wymyślili sobie własny rodzaj czystości. Tworzyli drzewa genealogiczne, które sięgały tysiąc lat wstecz, i dowodzili, że ich pnie były idealnie jednolite. Dyskryminowali Żydów, którzy nie potrafili udowodnić, że ich krew była równie nierozcieńczona. Podobnie jak naziści, oni również wycofali się i zamknęli w fałszywym, podstępnym kokonie wspólnej tożsamości. Nie mogli być częścią tego innego świata, w zamian więc utworzyli specjalny klub, do którego mogli należeć. Jesteśmy tahor, mawiali, mając na myśli nasze dusze, ale w tym konkretnym przypadku także naszą krew.
Jeśli moja krew jest żydowska, to moja dusza również. Dlatego chcę wiedzieć. Chcę zrozumieć, jakie dokładnie piętno wycisnęła na mnie żydowskość. Co konkretnie odziedziczyłam? Jak mogę to przekuć na coś, czego można dotknąć? Ale tak naprawdę pod tym wszystkim kryło się następujące pytanie: Jak mogę sprawić, by moja żydowskość stała się dla mnie znośna?
Bube, która siedzi właśnie za stołem i podnosi liście kapusty jeden po drugim do jarzeniówki, ogląda je pod światło i sprawdza, czy nie ma robaków, które z całej potrawy zrobiłyby danie niekoszerne, odpowiada mi z roztargnieniem, że Bóg umieścił inne narody na planecie w jednym tylko celu: żeby nienawidziły naród żydowski i go prześladowały. Ostatecznie to właśnie ta przeciwstawna siła nas określa, tak jak Bóg stworzył noc i dzień, ciemność i światło. Potrzebujemy jednego, by zdefiniować drugie. Nasza żydowskość istnieje właśnie w kontekście prób jej wykorzenienia.
Jej słowa, które mają mi wytłumaczyć świat, które mówią, że wszystko tam jest przerażające i już zawsze tak będzie, bo tak być musi, bo to usprawiedliwia naszą egzystencję, są tak radykalne, że wątpię, by naprawdę tak myślała. Mam wrażenie, że jak papuga tylko powtarza to, co mówi rabin, a wszyscy we wspólnocie powtarzają. Bo czyż nie znaczy to, że mamy o sobie przesadne mniemanie, skoro wierzymy, że całe zło tego świata powstało specjalnie, by przysporzyć nam cierpienia? Czyż taka arogancja nie jest grzechem samym w sobie – uznać swoje cierpienie za najświętsze ze świętych, poddać się jak orkiestra dyrygentowi, poświęcić własną wolę na rzecz jakiejś ostatecznej wizji reżyserskiej?
Nasza społeczność wprawdzie nie kontaktuje się z gojami, chyba że zajdą wyjątkowe okoliczności, a i wówczas odbywa się to na ściśle określonych zasadach, wiem jednak, że przed wojną Bube miała prawdziwe relacje z nie-Żydami. Wspominała o sąsiadach w wiosce, gdzie jej rodzice prowadzili sklep, o tym, jak przychodzili nabrać wodę do saturatora z pompy na podwórku i przynosili w zamian drobne podarunki; o tym, jak wymieniali jajka, mleko oraz mięso na towary, które sprzedawali rodzice Bube. Pamięta, jak wysłano ją do miasta, do domu bogatej babci, kiedy była już na tyle duża, że nie mogła spać w jednej izbie z dziesięciorgiem rodzeństwa, a te eleganckie kobiety w fantazyjnych francuskich kapeluszach i futrzanych etolach zapraszały babcię na herbatę, ciasto i karty. Podróżowała ze swoją babcią po europejskich uzdrowiskach, mieszkała w hotelach i spotykała się z ludźmi z całego kontynentu. Ale to wszystko było przed wojną, a małżeństwo z moim dziadkiem i przystąpienie wraz z nim do nowej wspólnoty rabina Joela Teitelbauma oznaczało, że od tej pory mogła zadawać się jedynie z ludźmi takimi jak my.
Wtedy jednak przychodzi mi na myśl, jak znalazła tę sprzątaczkę, nie tak dawno, kiedy natknęłyśmy się na rytuał, w którym uczestniczy większość gospodyń domowych w Williamsburgu. Codziennie rano u zbiegu ulic Marcy i Division nielegalne imigrantki z Polski, a czasem z Litwy, Słowacji i Ukrainy ustawiają się w kolejce do pracy na czarno. W tym miejscu jej fragment przechodzi w wiadukt nad drogą ekspresową, a trąbienie klaksonów i hałas opon podskakujących na kiepskiej nawierzchni zagłusza upokarzające negocjacje. Podchodzi chasydzka gospodyni domowa, uważnie przygląda się każdej kobiecie, jakby chciała ocenić jej kondycję fizyczną, i zgiętym palcem wzywa tę, którą uzna za odpowiednią, każe jej wystąpić krok do przodu. Pada oferta stawki, zwykle niskiej: pięć dolarów za godzinę. Jeśli kobieta czuje się tego dnia odważna, jeśli grupa czekających jest mała, pora jeszcze wczesna, a ona uważa, że ma niezłe szanse, to podbija propozycję do ośmiu, ale prawdopodobnie przystanie na sześć. Potem ruszają, jedna za drugą, sprzątaczka podąża pokornie kilka kroków za gospodynią do domu, gdzie będzie wykonywała najgorsze prace, żeby pani domu nie musiała się do nich zniżać.
Nawet teraz widzę wyraźnie, że ów teatr selekcji stanowi osobliwe zwierciadło zbiorowej pamięci. Postrzegam go jako nieuświadomione dziedzictwo wendety, rozgrywające się w miniaturowej formie na tle metalowego ogrodzenia. Historia założycieli naszej wspólnoty, ocalałych, których goje kiedyś „wyselekcjonowali” do przyszłości wśród żywych, zostaje przewrotnie odwrócona za każdym razem, gdy palec gospodyni nakazuje, by sprzątaczka-gojka wystąpiła przed szereg. To niewielka satysfakcja, choć i tak namacalna. A jednak aż do tamtego dnia moja babcia nigdy nie brała udziału w tym melodramacie.
Jeden, jedyny raz gojka przestąpiła próg naszego domu, a to dlatego że przypadkowo znalazłyśmy się w tamtym miejscu, gdy wracałyśmy ze sklepu, a ja niosłam torby z zakupami. Moja babcia zatrzymała się gwałtownie i wbiła wzrok w kobietę stojącą nieco z tyłu, za grupą innych, które przepychały się i krzykiem nawoływały gospodynie. Patrzyła na kobietę o matowych brązowych włosach poprzetykanych pasmami siwizny, która opierała się o płot splecionymi z przodu dłońmi. Ze wzrokiem wbitym w ziemię czekała, aż ktoś ją wybierze, ale być może była zbyt dumna, by o to prosić. Babcia zamarła, jak gdyby zanurzyła się w jakimś wspomnieniu. Zaciekawiona, postawiłam torby i przyglądałam się tej scenie. Bube wskazała kobietę palcem.
– Ty – powiedziała. – Kobieta spojrzała na nią. – Magyar vagy – oznajmiła Bube, co zabrzmiało jak stwierdzenie, a nie pytanie.
Kobieta wyglądała na zaskoczoną, kiwnęła głową i ruszyła do przodu. Wyrzuciła z siebie potok węgierskich słów, jak gdyby powstrzymywała je od wielu godzin, a teraz ktoś w końcu pozwolił jej je wszystkie oswobodzić. Chwyciła Bube za rękaw, odsunęła się jak najdalej od grupy pozostałych, kłaniała się babci, niemal dygała uniżenie, jak gdyby błagała nas, byśmy uwolniły ją od strachu przed czekaniem, wstydu bycia wybraną jako ostatnia, lęku przed koniecznością powrotu do domu bez perspektyw zarobku tego dnia.
Nie mam pojęcia, skąd moja babcia wiedziała, że ta kobieta pochodzi z Węgier. Węgierki pojawiały się tutaj bardzo rzadko, czym zresztą moja babcia tłumaczyła niechęć zatrudnienia sprzątaczki. Nie podobało jej się, że nie potrafi porozumieć się z Polkami, nie ufała im i nie chciała ich w swoim domu. Wykonywała więc najgorsze prace sama, szorowała podłogę na kolanach, ze szmatą, szczotką i wiadrem. Ale wtedy znalazła kobietę z Węgier, właściwie ze swoich rodzinnych stron, do tego niewiele młodszą od niej. Czyżby rozpoznała w niej znajomą z przeszłości? A może w oczach babci kobieta uosabiała sąsiadów z czasów jej dzieciństwa, których uważała za przyjaciół dopóty, dopóki nie zmienił się klimat polityczny, a oni zaczęli radośnie przejmować domy i życie odebrane siłą innym, zapomniawszy o lojalności.
– Wszyscy goje są tacy – powtarzała. – Tyko czekają, żeby skorzystać na twojej krzywdzie. Bóg ich takimi stworzył. Są bezsilni, nie mogą się oprzeć wrodzonej naturze.
Ale i tak nie potrafiłam odgadnąć, czy to litość, czy też raczej pragnienie zemsty sprawiło, że Bube zabrała wówczas tę sprzątaczkę do domu. Wydawało mi się, że istniała jakaś więź między nią a tą kobietą, która szła u boku Bube i szwargotała coś w tajemniczym języku, znanym mi tylko z rozmów dziadków, promieniejąc z radości, że oto została wybrana przez kogoś, kto ją rozumiał. Czy Bube rzeczywiście czuła się lojalna wobec kogoś, z kim łączyło ją pochodzenie, mimo że ta osoba nie była Żydówką? A może raczej czuła potrzebę, by udowodnić tej kobiecie, że dawne role się odwróciły, pokazać jej to, co osiągnęła tu, w Ameryce: swoją czteropiętrową kamienicę, żyrandole i dywany, firanki z koronki aż do podłogi. Podkreślić, która strona historii zwyciężyła.
Patrzyłam, jak prowadzi kobietę do kuchni, wręcza jej narzędzia do sprzątania, przydziela obowiązki, które zwykle wykonywała sama albo zlecała mnie – codzienną rutynę prasowania, odkurzania i polerowania. Zaniepokoiło mnie, że nie kazała jej umyć podłogi. Wydawało mi się to oczywiste: oto babcia w dużym i wygodnym domu, który jest teraz jej własnością, przygląda się, jak gojka z jej rodzinnych stron trudzi się na kolanach. Nie chciałam bynajmniej oglądać poniżenia tej kobiety, ale myślałam, że takie doświadczenie mogłoby przynieść Bube coś w rodzaju zamknięcia pewnego rozdziału. Sądziłam, że to złagodziłoby gorycz dawnej, wciąż bolesnej zdrady, o której w mojej obecności ledwie napomykała półsłówkami, ale której żar, jak wiedziałam, palił ją w najgłębszych pokładach wspomnień.
Po kilku godzinach prostych, lekkich prac domowych babcia zawołała kobietę do kuchni na przerwę obiadową. Ku mojemu zdziwieniu podjęła ją przy stole i usiadła naprzeciw, jak równa z równą. Podała nawet posiłek na talerzach z prawdziwej porcelany. Byłam skonsternowana i zastanawiałam się, czy to część jakiegoś sprytnego i misternego planu, czy też może świadectwo szlachetnego charakteru mojej babci. Bube rozmroziła faszerowaną kapustę, tradycyjne danie, które często gościło na stołach w naszej społeczności, a ja obserwowałam, jak kobieta z zapałem zasiada do jedzenia, przez cały czas mówiąc po węgiersku. Rozprawiała o różnicach w przepisach, o tym, jak jej matka przyrządzała tę potrawę. Wylewnie wychwalała kulinarne umiejętności Bube. Wyczułam, że próbuje jej się przypodobać; zresztą miała ku temu powody, bo wszystkie sprzątaczki marzyły o stałej posadzie, żeby nie musieć codziennie wracać na tamten róg w nadziei, że ktoś je wybierze. Stała posada oznaczała dla niej bezpieczeństwo, może nawet wyższe zarobki, a jeśli się sprawdzi, to także polecenie innym rodzinom. Gdy całymi tygodniami wyczekujesz pod ogrodzeniem, to znaczy, że nie jesteś warta, by cię wziąć, a wtedy twoja stawka godzinowa spada coraz bardziej, aż w końcu oferty w ogóle przestają się pojawiać. Właśnie tego wszystkie obawiały się najbardziej. Strach malował się w oczach niektórych kobiet, gdy późnym rankiem mijało się ostatnie czekające. Panika wzmagała się wraz z przerzedzaniem się grupki, wokół której krążyły radiowozy. Irytowało mnie to, co uważałam za ukryte motywy tej kobiety.
Sprzątaczka paplała, a babcia rzadko się odzywała – opierała podbródek na dłoni, a drugą ręką kreśliła wzory na obrusie. Co jakiś czas przytakiwała albo wtrącała węgierski odpowiednik „tak” czy „rozumiem”. Kiedy kobieta skończyła jeść, Bube wzięła jej talerz i umyła go w zlewie. Przygotowała kawę i podała ją w wyszczerbionej białej filiżance. Potem położyła na obrusie banknot dwudziestodolarowy.
– Dzisiaj nie ma już więcej pracy – oznajmiła stanowczo. – Koniec na dziś.
Kobiecie mina zrzedła. Spojrzała na banknot na stole. Trzy godziny pracy plus napiwek.
– Wracam w przyszłym tygodniu, tak? – Jej dłonie oplatające filiżankę z kawą drżały.
Babcia nic nie powiedziała, tylko pokręciła przecząco głową. Potem odezwała się, być może tknięta współczuciem:
– Nie przejmuj się. Ja nigdy nikogo nie zatrudniam do pomocy. Wolę sama się tym zajmować.
Kobieta próbowała przekonać babcię do zmiany zdania. Zaproponowała, że padnie na kolana i umyje podłogę, żeby udowodnić przydatność. Chwyciła babcię za ręce i je ucałowała. W porównaniu z tą desperacją jej wcześniejsza wylewność wydawała się fałszywa. Wyczułam, że babcia jest za nią zażenowana.
Bube powiedziała, że jej przykro, ale nie ma dla niej pracy. Wszystkie jej dzieci są już dorosłe. Niewiele zostało do zrobienia. Jeśli kobieta zostawi swój numer telefonu, to ona przekaże go córkom, zapyta, czy nie byłyby zainteresowane. Ale niczego nie może obiecać.
To dało sprzątaczce coś, czego mogła się chwycić. Starannie zapisała swoje dane, używając ołówka i papieru, które dała jej Bube.
– Robię bardzo tanio – zapewniła. – Pięć dolary.
Delikatnie zamknęłam za nią drzwi, a ona do ostatnich chwil po wielekroć powtarzała słowa pożegnania i spoglądała tęsknie na kobietę, która mówiła w jej języku, pamiętała stary kraj, od której mogła oczekiwać solidarności, gdyby nie to, że pokolenie jej rodziców nie potrafiło jej okazać – pomyślałam wtedy. Przez jakiś czas po jej wyjściu Bube siedziała przy kuchennym stole i popijała kawę, a na jej ustach błąkał się uśmiech. Chciałam wiedzieć, o czym myśli, ale oczywiście nie mogłam o to zapytać.
Zastanawiałam się wtedy, składając ścierki na blacie, podczas gdy Bube siedziała w milczeniu na stołku, kto w tym scenariuszu postępował lepiej: babcia, która była miła wobec gojek, ale pozbawiała je zarówno pracy, jak i związanego z nią upokorzenia, czy sąsiadki, które radośnie nadzorowały szorowanie toalet i mycie schodów, czerpiąc perwersyjną przyjemność z tego, jak historia odwróciła dawne relacje. Jako dziecko byłam przekonana, że to kwestia efektywności. Zakładałam, że babcia wymierza własną, subtelną wersję sprawiedliwości.
Teraz oceniam to zupełnie inaczej. Dostrzegam w babci konflikt między pragnieniem okazania łaski a przerażającymi, choć ludzkimi impulsami, które starała się tłumić. Przyporządkowanie jej działań tamtego dnia do jednej czy drugiej kategorii, do współczucia albo mściwości, byłoby zbytnim uproszczeniem. W Bube wspaniałe było właśnie to, że wydawała się tak złożona, tak tajemnicza. Wszystkie te siły działały w niej jednocześnie, choć niektórzy nigdy tego nie zauważali, ponieważ wobec świata zewnętrznego potrafiła zachować spokój i opanowanie. Ale jako dziecko widziałam też ciche dramaty, w których brała udział. Należały do nich coroczne spotkania z Edith, towarzyszką Bube podczas trudnych wojennych lat w obozach pracy niewolniczej, która wybrała świeckie życie z nieżydowskim mężem w Chicago i przylatywała do Nowego Jorku tylko po to, żeby potajemnie spotkać się z babcią zawsze w tym samym hotelowym lobby, przy zachowaniu środków ostrożności graniczących ze szpiegowskimi wybiegami. Albo jej walka o utrzymanie jedynego ogrodu w Williamsburgu i argumenty, jakie przedstawiała dziadkowi: skoro rodzi on kwiaty niezbędne dla szawuotowej tradycji ozdabiania domu obfitą roślinnością, to starannie pielęgnowana działka nie odwraca uwagi od pracy na rzecz duchowego poświęcenia, ale raczej sama w sobie stanowi akt duchowej służby. Wszystkie jej zmagania i tajemnice towarzyszyły mi niczym bajki, na jakich wychowują się inne dzieci. Często odtwarzam te historie w swoim dorosłym umyśle, szukając wskazówek na temat wewnętrznego życia tej kobiety, na której nieświadomie się wzorowałam.
Nauczyciele powtarzali mi, że bycie Żydem polega na posiadaniu w sobie zelem Elohim, cząstki Boga. Bube jednak upierała się, że to obecność innych potwierdza naszą odmienność. Miałam wrażenie, że według niej przestalibyśmy być Żydami, gdy inni nie będą nas już nienawidzić za nasze pochodzenie.
W mojej społeczności nie chodziło tylko o bycie Żydem, ale o to, jakim Żydem się jest. Istniały bowiem nieskończone odmiany żydowskości. Nawet jeśli ktoś był Aszkenazyjczykiem, w obrębie tej grupy funkcjonowały mniejsze kategorie, które diametralnie się różniły. Można było być Galicjanerem, Litwakiem albo Jeke. Do tego dochodziło wielu Żydów spoza kręgu aszkenazyjskiego, Sefardyjczycy, Mizrachijczycy, Bucharyjczycy, Jemenici, Persowie... Wszyscy mieli więcej żydowskiego DNA niż ktokolwiek z nas, ale mimo to nie wolno nam było się z nimi zadawać. W naszej społeczności w Williamsburgu mieszkało kilka rodzin uchodźców z Kazachstanu, Jemenu, Argentyny czy Iranu. Ale nawet ci, których przodkowie jeszcze dwa pokolenia temu mieli domy w Europie, nie byli tacy jak my, ponieważ od tradycji dzieliły ich całe dwa pokolenia. Nie sposób było zrekompensować tego okresu, ponieważ w ciągu tych dwóch generacji znaczenie żydowskości zostało zdefiniowane na nowo. Wojna jeszcze bardziej pogłębiła nasze podziały. Teraz każda sekta przyjmowała wyłącznie członków o tym samym, czystym rodowodzie, ocalałych, którzy potrafili dowieść pochodzenia z konkretnego miasta lub regionu. Ów rodowód decydował o przynależności. Rzecz jasna, małżeństwa zawierano tylko w obrębie tego samego rodu, zatem każde dziecko w momencie przyjścia na świat miało już pełne drzewo genealogiczne. Te dzieci w swoich żyłach utrzymywały przy życiu sztetl. Miasta takie jak Bobowa, Wiśnicz, Kluż, Sanz, Puppa i Ger wciąż istniały, ponieważ potomkowie ich mieszkańców nie zapomnieli, skąd pochodzą. Odtworzyli pule genowe w odizolowanych dzielnicach Brooklynu, a choć oddzielające je bariery nie były w żaden sposób fizycznie zaznaczone, to jednak zapisały się w naszej zbiorowej świadomości i warunkowały orientację w czasie i przestrzeni.
Nasz sztetl to Satmar, nazwany tak od wioski położonej nieopodal rodzinnych okolic moich dziadków, więc naturalnie do tej właśnie grupy należeli ze względu na ową historyczną bliskość. Satmarzy za wszelką cenę chcieli utrzymać wszystko w rodzinie. Wujowie żenili się z siostrzenicami, a kuzyni z kuzynkami. Nasza pula genowa kurczyła się z każdym rokiem, a krąg wokół nas coraz bardziej się zacieśniał. Nasi sąsiedzi, państwo Halberstamowie, byli kuzynostwem, dziećmi dwóch braci, a kiedy rodziło im się jedno dziecko chore na mukowiscydozę za drugim, łącznie siedmioro z dziewięciorga, władze zaczęły się im bliżej przyglądać. Trzeba było coś z tym zrobić.
Kiedy miałam piętnaście lat, do szkoły przyszli lekarze w białych kitlach i rozłożyli sprzęt na podniszczonych ławkach, a my ustawiłyśmy się w kolejce, żeby oddać krew. Jedna po drugiej podwijałyśmy rękawy i zagryzałyśmy wargi, gdy igła wbijała się w skórę, starając się nie okazać słabości przed rówieśniczkami. W kolejnym roku rodziny miały zacząć wydawać nas za mąż, ale przedtem lekarze musieli przeanalizować nasz profil genetyczny. Program nosił nazwę Dor Jeszorim, Pokolenie Sprawiedliwych. Jeśli chcieliśmy zachować tradycję nieustannego łączenia się w pary w obrębie jednej grupy, w izolacji od innych, musieliśmy mieć pewność, że nie przekażemy chorób swoim potomkom. Zanim więc wybrano nam przyszłych małżonków, trzeba było porównać nasze geny i sprawdzić, czy nie jesteśmy nosicielami tych samych mutacji – nasze profile powinny być zbliżone, ale niezbyt podobne. Nikt nam jednak nie powiedział, co odkryto w naszej krwi. Była ona przechowywana w banku krwi pod ochroną. Każda z nas dostawała tylko numer, który można było zestawić z dowolnym innym numerem. Potem wystarczyło je porównać i już było wiadomo: „tak” albo „nie”.
Dwa lata później zadzwoniłam do banku, żeby podać mój numer i numer mojego przyszłego męża. Z zapartym tchem czekałam na odpowiedź. Wciąż gnębił mnie dawny lęk, że w moim DNA jest coś, co nie pasuje, coś, co wyjaśniłoby, dlaczego jestem taka, jaka jestem.
– Mazel tow! – powiedzieli. – Gratulacje! Urodzisz wiele zdrowych dzieci.
I tylko to się liczyło. Jeśli nawet znaleźli w mojej krwi coś, co się nie zgadzało, nie pisnęli ani słowa.
***
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------