- promocja
Expeditionary Force. Black Ops. Tom 4 - ebook
Expeditionary Force. Black Ops. Tom 4 - ebook
Elitarna załoga pirackiego okrętu znanego jako „Latający Holender” miała do wykonania prostą misję: ustalić, czy Thuranie zamierzają wysłać w kierunku Ziemi kolejny statek kosmiczny. Po drodze musiała jeszcze zająć się zabezpieczeniem przyszłości żołnierzy SEONZ na planecie Paradise.
Gdy było po wszystkim, żołnierze w służbie Ziemi zapytali sprzymierzoną z nimi prastarą obcą sztuczną inteligencję, czy ich planeta jest już bezpieczna. W odpowiedzi usłyszeli: „No, nie do końca”.
Teraz muszą stawić czoła nowemu wyzwaniu.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66375-93-2 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nie do końca? – Mój głos odzwierciedlał powszechną konsternację po zagadkowej wypowiedzi Skippy’ego. – Jak to nie do końca?
– Hmm… Czy nie tak się mówi, Joe? – zapytał Skippy z wyrzutem. – Łatwiej byłoby powiedzieć „nie”. „Nie do końca” to po prostu bardziej skomplikowana wersja „nie”, ale brzmi bardziej luzacko, więc…
– Skippy! „Nie do końca” czy „nie”, wszystko jedno. Ale jak mamy to rozumieć? – dopytywałem. Chotek, Chang i cała reszta załogi czekali z zapartym tchem na odpowiedź. – Pytałem, czy Thuranie nie wyślą statku na Ziemię i czy Kristangowie nie są w stanie tego zrobić. Na pierwsze pytanie odpowiedziałeś „jak najbardziej”, a na drugie „nie za bardzo”. Twierdziłeś, że Kristangowie nie mają technologii, która pozwoliłaby im dolecieć na Ziemię, a teraz nagle…
– Bo nie mają. Ich łajby nie mogą samodzielnie dotrzeć na waszą planetę. Mówiłem ci przecież.
– A więęęc… – zacząłem powoli – odpowiedź na oba moje pytania brzmi „tak”?
– Nie… Ech… Dobra, tak właściwie, tępaku jeden, zadałeś mi trzy pytania! Serio nie nadążasz nawet za tym, co sam wygadujesz? Skoro aż tak kaleczysz język angielski, będę mówił powoli. Otóż, Joe, zapytałeś, czy Thuranie planują wysłać na Ziemię kolejny statek długodystansowy. Na to pytanie odpowiedziałem z całą stanowczością: nie. Potem spytałeś, czy jednostki Kristangów mogą same dotrzeć do Ziemi, na co również odparłem: nie. Zadałeś jednak także trzecie pytanie. Mianowicie chciałeś wiedzieć, czy Ziemia jest już bezpieczna. Odpowiedź na to pytanie również brzmi: nie.
Sfrustrowany, zacisnąłem prawą dłoń w pięść i powoli zacząłem tłuc się w czoło.
– Posłuchaj, Skippy, czy chodzi ci o filozoficzne dyrdymały w stylu, że na przykład Ziemia nie jest bezpieczna, bo nasze Słońce kiedyś wybuchnie? Takie zagrożenie to akurat żadna tajemnica.
– Jasna sprawa. Powiedziałbym jednak, że jeszcze oczywistszym zagrożeniem dla waszego rodzaju są małpy uzbrojone w broń jądrową.
– Małpiszony z atomówkami, jasne – parsknąłem z ulgą śmiechem, oglądając się na Choteka i nerwowo puszczając oko. Myślałem, że Skippy’emu chodziło raczej o jakieś nowe i nieznane zagrożenie. – Mnie nie płacą za rozwiązywanie takich problemów – stwierdziłem, szczerząc się do naszego dyplomaty, i pomachałem dłonią z uniesionym kciukiem do ludzi w bojowym centrum informacyjnym. – Sądzę, że Wesoła Banda Piratów poprzestanie na rozwiązywalnych dylematach.
– Spoko, Joe. – Nie wiedzieć czemu, Skippy sprawiał wrażenie urażonego. – Myślałem, że bardziej przejmiesz się tym, że na Ziemię lecą Ogniste Smoki, ale może się nie znam.
– Że co?! Jak, do jasnej… Co?! – wybuchłem.
– O, wiem, może zagramy w dwadzieścia pytań? Hmm… Albo nie, nie dałbyś rady odpowiedzieć nawet na jedno.
– Skippy – wycedziłem przez zęby – Ogniste Smoki zmierzają na Ziemię? Jak to? Czy Maxolhxowie mają z tym coś wspólnego? – Serce mi zamarło na samą myśl. W starciu z tymi potężnymi istotami mielibyśmy przesrane po całości. Nawet Skippy wolał trzymać się od Maxolhxów jak najdalej.
– Nie. To nie Maxolhxowie, przynajmniej na razie. Otrzymałem właśnie informacje z przekaźnika. Ku mojemu zaskoczeniu Ogniste Smoki negocjują układ z Ruharami, aby przewieźć na Ziemię dwóch swoich przedstawicieli i wywieźć przywódców klanu Białego Wiatru.
– Z Ruharami? – Popatrzyłem przez szybę do BCI i napotkałem niedowierzające spojrzenie Changa. – Starsi oficerowie do sali konferencyjnej. Natychmiast. Sierżant Adams, pani zostaje na dyżurze.
*
Wszyscy zebrani wokół stołu konferencyjnego wyglądali na kompletnie zdruzgotanych. Chotek również. A może zwłaszcza on. Wyruszył do gwiazd z jedną stosunkowo prostą misją od dowództwa SEONZ. Miał określić, czy w stronę Ziemi zmierza kolejny długodystansowy statek eksploracyjny Thuranów. I zatrzymać go, jeśli będzie trzeba. W miarę rozwoju wydarzeń udało mi się przekonać Choteka, by podjął się jeszcze jednej, bardziej złożonej misji: zabezpieczenia przyszłości SEONZ na planecie Paradise. Działając wbrew instynktom, przystał na tę propozycję, a cała akcja skończyła się ogromnym sukcesem. Przed chwilą dowiedzieliśmy się, że nasze pierwotne zadanie również zostało zrealizowane pomyślnie. Nie groziła nam wizyta Thuranów.
Teraz jednak stanęliśmy przed kolejnym śmiertelnym niebezpieczeństwem dla ludzkości. Hans Chotek z pewnością myślał, że wcale się na to nie pisał.
– Sir – zwróciłem się do niego – czy chce pan…
Pokręcił głową z wyraźnym zmęczeniem, choć jeszcze przed chwilą promieniał energią.
– Nie, pułkowniku Bishop, proszę poprowadzić dyskusję. – Zgarbił się lekko i posłał mi gniewne spojrzenie. Nie miałem o to pretensji. – Zna pan pana Skippy’ego lepiej niż ktokolwiek z nas.
– Dziękuję panu. A zatem, Skippy, dlaczego, do diabła, akurat Ruharowie mieliby nasyłać na Ziemię statek w imieniu Kristangów? Przecież te dwie rasy są zajadłymi wrogami.
– Rzeczywiście, tu się zgodzę – odparł Skippy. – Jednak ta wojna trwa już od bardzo dawna. Bywały dziwniejsze przypadki. Tak naprawdę ta sprawa nie załapałaby się nawet do pierwszej dziesiątki największych osobliwości. Prawda jest po prostu taka, że Ogniste Smoki płacą Ruharom za przejażdżkę. Nie mam tu, rzecz jasna, na myśli opłaty w gotówce, choć gdyby Smoki miały kartę kredytową z cashbackiem, to mogłyby nawet nieźle…
– Skippy!
– Przepraszam, trochę zboczyłem z tematu. Ogniste Smoki przekażą Ruharom planetę lub dostęp do tunelu czasoprzestrzennego w zamian za kurs na Ziemię i z powrotem. Pamiętajcie, że na terytorium Ruharów znajduje się tunel pozwalający jednostce Jeraptha dolecieć do Ziemi w niecały rok. Thuranie mogą tylko marzyć o takiej przewadze.
– O kurde… – Powiodłem wzrokiem po zebranych. Nawet major Smythe był blady jak ściana. – Musimy powstrzymać kolejny statek?
Nasze szanse na powodzenie wynosiły… Dobra, darujmy sobie. I tak zawsze byłem nogą z matmy. Niemożliwe. To było niemożliwe.
– No pewnie – powiedział Skippy radosnym tonem. – Mówiąc ściślej, sądzę, że musicie zatrzymać tę łajbę, i to tak, by nikt tego nie zauważył. Jeraptha wiedzą, że thurański statek eksploracyjny został zniszczony w drodze na Ziemię. Wiedzą też, że to nie oni odpowiadali za atak. Gdyby kolejny eksplorator został zaatakowany, zniknął lub napotkał inne nadzwyczajne przeciwności, Jeraptha chcieliby się dowiedzieć, co właściwie się wyprawia w waszym pociesznym układzie gwiezdnym. To będzie coś o wiele, wręcz o cały rząd wielkości trudniejsze niż zestrzelenie jednego eksploratora. Tamto to była łatwizna.
– Łatwizna? Co niby było łatwego w… – zacząłem, ale zaraz urwałem. Operacja wymierzona w jednostkę eksploracyjną była niewiarygodnie skomplikowana. Przekomarzanie się ze Skippym nie miało jednak sensu. – Musimy dokonać niemożliwego tak, żeby nikt się nie domyślił, że w ogóle coś zrobiliśmy?
– Sir – porucznik Williams zwrócił się do mnie, nie do Choteka czy Skippy’ego – jak powiedział Skippy, na terenie Ruharów rzeczywiście istnieje tunel dający im dostęp do Ziemi. Czy nie moglibyśmy go zamknąć, tak jak zrobiliście to z tym najbliższym Ziemi?
– Oj nie, zdecydowanie nie, poruczniku – odparł za mnie Skippy. – Mógłbym to zrobić, ale nie powinienem. Gdyby drugi tunel czasoprzestrzenny w pobliżu Ziemi zamknął się ni z tego, ni z owego, zwróciłoby to uwagę Maxolhxów i Rindhalu. A nie chcecie, żeby te dwa szczytowe gatunki zainteresowały się waszą ojczystą planetą.
– Tak, panie Skippy, rozumiem – ciągnął Williams, wcale niezrażony gadaniną blaszaka. – Pomyślałem, że moglibyśmy zamknąć nie tylko dwa tunele, ale jeszcze kilka na tym obszarze, by Ziemia nie znajdowała się w samym centrum wydarzeń. I żeby wyglądało to na jakieś lokalne przesunięcia w sieci czy coś w tym stylu.
– Hmmm… – zamyślił się Skippy. – To sprytna i innowacyjna taktyka, Williams. Jednak gdyby znał pan wszystkie fakty, zdałby sobie pan sprawę, jaki to poroniony pomysł. Odpowiedź brzmi: nie, nie powinniśmy tego próbować. Nietypowe zachowanie większej liczby tuneli to gwarancja rozbudzenia ciekawości wyższych gatunków, nawet jeśli Ziemia nie będzie pierwszym podejrzanym. Ponadto, jak już ostrzegałem Joego, im częściej majstruję przy tunelach, tym większe ryzyko, że niechcący znowu wywołam ich kaskadowe przesunięcie w sektorze. Korytarz przy Ziemi mógłby się reaktywować. A jeszcze bliżej waszej planety też jest jeden uśpiony tunel.
– Nie chcemy próbować sztuczek z tunelami – zapewniłem. – Jednak to dobra inicjatywa, poruczniku Williams. Jesteśmy otwarci na pomysły. Dobra… dobra… – powtarzałem, żeby dać sobie czas do namysłu. – Potrzebujemy planu, jak powstrzymać ruharski statek…
– W zasadzie to jerapthański, Joe. Ogniste Smoki będą negocjować z równymi sobie, czyli z Ruharami, ale ci z kolei będą musieli się przelecieć krążownikiem gwiezdnym Jeraptha. Choć ruharskie jednostki nadają się do podróży międzygwiezdnych dużo lepiej niż kristańskie, nie mogłyby samodzielnie polecieć na Ziemię i z powrotem.
– Super. Czyli potrzebujemy planu, jak powstrzymać jerapthański okręt. Skippy, wszyscy musimy odświeżyć sobie wiedzę na temat tych istot. Powiedz nam…
Chotek uniósł rękę.
– Pułkowniku, obawiam się, że jako wojskowy instynktownie szuka pan w pierwszej kolejności rozwiązania militarnego. Jak to mówią Amerykanie? „Dla młotka wszystko wygląda jak gwóźdź”, tak?
– Fakt, jest takie powiedzenie… – odparłem ostrożnie.
– Nie możemy bez końca walczyć na tej wojnie przeciwko obu stronom – Chotek obwieścił ponurym tonem coś, co było oczywiste. – W końcu napotkamy nierozwiązywalny problem. Ponadto wszelkie nasze działania muszą pozostać ściśle tajne, co dodatkowo utrudnia nam pracę. Sądzę, że tym razem powinniśmy rozważyć zaproponowanie Ruharom sojuszu.
– Sir, przecież to bez… – gdy wypowiadałem te słowa, mój mózg ryknął: „Nieeeeee!” w superzwolnionym tempie i próbował wciągnąć je z powrotem do moich ust. – Bez… bez dwóch zdań trudne wyzwanie – wyjąkałem.
Chotek spojrzał na mnie jak rodzic karcący brzdąca.
– Pułkowniku, jeśli sądzi pan, że mój pomysł jest bez sensu – zaczął, kończąc moją pierwszą myśl – proszę mi o tym powiedzieć. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest tłum potakiwaczy. Chcę szczerych, rzetelnych opinii.
– Ekhm, a zatem, sir, wychodzenie do Ruharów z propozycją sojuszu byłoby bez sensu. Nie opłaciłoby się nam to i prawdopodobnie doprowadziłoby do zniszczenia Ziemi – wyjaśniałem, mówiąc o rzeczach, które wydawały mi się jasne jak słońce.
Chotek rozsiadł się w fotelu i skrzyżował ramiona na piersi.
– Proszę rozwinąć tę myśl. Sojusz z Ruharami i ich patronami może być naszą najlepszą, a może i jedyną nadzieją na powstrzymanie niekończącego się cyklu kryzysów i gorączkowych reakcji na nie.
– Mogłoby tak być, gdybyśmy mieli do czynienia tylko z Ruharami. – Pospiesznie starałem się uporządkować myśli. Przypomniały mi się wypracowania z czasów liceum. Zawsze szły mi jak po grudzie. – Jednak cokolwiek powiemy Ruharom, dowiedzą się o tym Jeraptha, a w końcu także Rindhalu. Dość szybko doszłoby to też do uszu Maxolhxów. Powiedzmy, że spotkamy się z Ruharami i zaproponujemy sojusz. Co moglibyśmy im zaoferować, by było to warte potężnego wysiłku, jaki włożą w obronę naszej mizernej planety?
– Skippy’ego. Moglibyśmy im zaproponować Skippy’ego i urządzenie Pradawnych do sterowania tunelami – powiedział Chotek, wskazując głośnik w suficie. – Wiem, wiem, Skippy zarzeka się, że zwykle milczy w pobliżu istot o zaawansowanej technologii. Może rzeczywiście tak jest, a może tak mu się tylko wydaje. Sam przyznaje, że nie do końca rozumie własne oprogramowanie. Pułkowniku, wiem, że nie podoba się panu myśl o oddaniu komuś Skippy’ego, i nie uważam takiego czynu za honorowy. Jednak jeśli mam wybierać między Skippym a zabezpieczeniem przyszłości rodzaju ludzkiego, stanę po stronie swojego gatunku.
– Sir… – przerwałem, by zebrać myśli. Musiałem uważać, by sformułować właściwy argument. W szkole zawsze byłem na bakier z planowaniem wypracowań, bo myślałem bez ładu i składu. Nawet nie mogłem marzyć o udziale w kółkach dyskusyjnych. – W wojsku przeprowadzilibyśmy symulację takiego scenariusza, żeby sprawdzić jego najbardziej prawdopodobny wynik. Powiedzmy, że faktycznie zaoferujemy Skippy’ego Ruharom, a oni uwierzą, że jest on SI Pradawnych, nawet jeśli będzie milczał. Ale co potem? Rindhalu dowiedzą się, że ludzkość jest w posiadaniu urządzenia mogącego kontrolować tunele Pradawnych. I zniszczyć równowagę sił, trwającą od tysiącleci między Rindhalu a Maxolhxami. Narzędzie dające władzę nad tunelami czasoprzestrzennymi to coś, co dla Maxolhxów byłoby warte wojny w pełnej skali, bo bez niego byliby bezsilni w starciu z Rindhalu. Zgaduję, że uważaliby sterowanie tunelami za tak przełomową technologię, żeby ryzykować otwarty konflikt z Rindhalu. Mogliby posunąć się nawet do wykorzystania broni Pradawnych i sprowokowania Strażników do działania. Cokolwiek by się stało, żadna ze stron nie przejęłaby się losem Ziemi podczas galaktycznej wojny. To jasne jak cholera, że nasza ojczysta planeta zostałaby uznana za straty uboczne. Maxolhxowie spróbowaliby przejąć Ziemię lub zniszczyć nas, gdybyśmy stawili opór. Z kolei Rindhalu woleliby sami rozwalić Ziemię, niż pozwolić Maxolhxom nami rządzić. Kto wie, mogliby nawet obrzucić nas atomówkami. Obie strony wyraźnie dały do zrozumienia, że nie pozwolą dorobkiewiczom pokroju Ziemian zagrozić największym mocarstwom. Mogliby zniszczyć Ziemię tak po prostu, dla przykładu.
Chotek nie obalił mojego argumentu od razu. Pochylił się i myślał przez chwilę, składając palce.
Wykorzystałem jego wahanie, by naciskać dalej:
– Zamknęliśmy jeden tunel i manipulowaliśmy innymi. Zniszczyliśmy lwią część grupy bojowej Kristangów, wykradliśmy thurański lotniskowiec i rozwaliliśmy inne jednostki Thuranów. Z punktu widzenia Ruharów schrzaniliśmy ich plany sprzedania Paradise i przekabaciliśmy ich tak, żeby zatrzymali planetę i zostawili tam stacjonującą grupę bojową. Żadna ze stron nie będzie nas darzyć sympatią ani nie będzie miała powodu, by nam ufać, gdy prawda wyjdzie na jaw. Za to obie będą miały aż nadto powodów, aby nas znienawidzić i żądać zapłaty. My mamy na wymianę jedynie Skippy’ego, który może przejść w stan uśpienia, oraz moduł Pradawnych do sterowania tunelami. Dlaczego mielibyśmy przyjąć, że Rindhalu zaoferują nam ochronę za te dary? Wiem, że ma pan na tyle doświadczenia w dyplomacji, aby nie wmawiać mi, że Rindhalu są szlachetni i zrobią to z dobroci serca. Proszę pamiętać, że oni nie muszą czekać, aż coś im oddamy. Kiedy dowiedzą się o Skippym i kontrolerze tuneli, będą mogli zwyczajnie to sobie wziąć. To jak… – zastanowiłem się nad trafną analogią – jak przyniesienie walizki pełnej banknotów na spotkanie z dilerem narkotyków. Jeśli nie jesteśmy przynajmniej tak dobrze uzbrojeni jak diler, gość nas po prostu zabije, weźmie forsę i zatrzyma towar. – Widziałem to w telewizji, więc nie zasłużyłem na pochwały za inwencję. – To nie Bliski Wschód, a my nie negocjujemy z dwoma skłóconymi mocarstwami. Ziemia nie ma szans wziąć odwetu. Nasz świat jest całkowicie bezradny. W Galaktyce nie ma ziemskich mechanizmów kontroli i równowagi. Nie ma NATO ani ONZ. Rindhalu mogą zrobić z Ziemią, co im się żywnie spodoba, i zupełnie nic ich nie powstrzyma. Będą postrzegać technologię kontroli tuneli czasoprzestrzennych jako zagrożenie nie tylko dla ich pozycji, ale ogólnie dla swojej egzystencji. Tak samo zresztą jak Maxolhxowie.
Zobaczyłem, że Chotek lekko uniósł ramiona, biorąc głęboki wdech na uspokojenie. W tej chwili na pewno nie był ze mnie zadowolony. Bałem się, że za chwilę powie, iż podjął już decyzję. Że skontaktujemy się z Ruharami, powiemy im prawdę i zaproponujemy sojusz. Jednak podczas pracy w dyplomacji zdążył nauczyć się cierpliwości. Zamiast ciągnąć spór, spojrzał w sufit i zwrócił się do Skippy’ego:
– Czy mamy czas, żeby wrócić na Ziemię na konsultacje przed rozpoczęciem rozmów?
– Kon…sul…ta…cje? – powtórzył Skippy z namaszczeniem, jakby nie dowierzając, że takie słowo w ogóle istnieje. – Nie. To znaczy, zasadniczo, zdążylibyśmy wrócić na Ziemię najszybszą trasą, gdybyśmy ruszyli już teraz. Nie mamy jednak czasu na to, żeby lecieć na waszą planetę, czekać, aż wasi przywódcy się pokłócą i podniosą lament, nie podejmując żadnych decyzji, a potem wrócić w porę, żeby cokolwiek wynegocjować. Mamy akurat tyle czasu, żeby albo polecieć na Ziemię i powiadomić ludzi o problemie, albo rozwiązać ten problem. Jedno albo drugie. Sorki, Chocula. Tym razem nie zwalisz wszystkiego na innych. Już czas, żebyś stał się dużym chłopcem i dokonał trudnych wyborów, bo po to przysłały cię tu SEONZ. Nie powinno to być trudne, skoro gra idzie o los twojej planety i całej ludzkości.
Dyskusja trwała jeszcze dziesięć minut. W tym czasie pokornie milczałem, chyba że Chotek zwracał się do mnie z pytaniem. Chciałem tylko, żeby odwlekał decyzję o rozmowach z Ruharami do czasu, aż mój zespół będzie mógł mu przedstawić alternatywne propozycje.
W końcu Chotek zrozumiał, że dalsza gadanina nie ma zbytniego sensu. Znaleźliśmy się w dość ciężkim szoku i nie był to dobry czas na wyważone decyzje.
– Niech będzie. Pułkowniku Bishop, pan i pana zespół opracujecie plan powstrzymania statku Ruharów. Nie podejmiemy żadnych działań wymierzonych bezpośrednio w chomiki, zrozumiano?
– Tak jest!
Pierwszy kryzys minął, a my nie zerwaliśmy się, by pognać do Ruharów z białą flagą. Uznałem to za zwycięstwo i chciałem tylko jak najszybciej zawinąć się z tego spotkania.
Po zakończeniu zebrania poszczególne zespoły porozchodziły się, by przestudiować dane od Skippy’ego i spróbować sklecić jakiś plan, dzięki któremu Wesoła Banda Piratów dokona niemożliwego. Znowu.
Major Smythe zaczepił mnie na zewnątrz sali konferencyjnej i wskazał głową w lewo. Skręciłem wraz z nim za róg.
– Chcę z panem pomówić na osobności – powiedział.
– W moim gabinecie, majorze – odparłem.
Poszliśmy do mnie, a ja nacisnąłem przycisk ryglujący wejście, co rzadko się zdarzało. Zwykle pozostawałem wierny polityce otwartych drzwi, i to dosłownie. Każdy mógł przyjść do mnie z dowolnym problemem. Byliśmy tysiąc lat świetlnych od Ziemi, na pokładzie kradzionego pirackiego okrętu kosmicznego sterowanego przez chromowaną puszkę po piwie, więc chciałem dać załodze poczucie, że nie mam przed nimi tajemnic.
Zazwyczaj.
– Słucham, majorze.
– Jak mówią Amerykanie, mamy niezły bajzel – odpowiedział bez uśmiechu. – Dopiero co ocaliliśmy SEONZ na Paradise i potwierdziliśmy, że Thuranie nie stanowią zagrożenia…
– Chwilowo.
– Chwilowo. A teraz, być może, będziemy musieli działać przeciwko Ruharom? – Potrząsnął głową, otwierając szeroko oczy z niedowierzaniem. – Zwykle na wojnie można liczyć na jakichś sojuszników.
– Zwykle na wojnie nieprzyjaciel wie, że z nim walczymy. Nasz udział musi pozostać niezauważony. Być może będzie trzeba pogrywać z Ruharami tak, by nie połapali się, że ktokolwiek z nimi walczy. Ale to jest, cholera, niewykonalne!
– Chociaż…
– Chociaż przecież już to robiliśmy. – Wskazałem na wejście. – Czy to już ta scena, kiedy proponuję panu szklankę szkockiej i zaczynamy planować przejęcie władzy nad światem za zamkniętymi drzwiami?
Smythe wyszczerzył zęby w uśmiechu. Mógłby częściej się uśmiechać. Postawienie go nad całym zespołem SpecOps podbudowało jego ego i przysłużyło się karierze, ale nie pomogło mu bardziej się wyluzować.
– Wolę irlandzką od szkockiej. Władza nad światem, sir? Cytując film z Jamesem Bondem, powiem, że świat to za mało. Jeśli pan Chotek ma rację, a sądzę, że ma, musimy zadbać o bezpieczeństwo całej Galaktyki. Dotychczas nam się to udawało. Jednak nie możemy tego ciągnąć w nieskończoność.
– Racja. Kiedyś, gdy będzie czas na rozmyślania, przyda nam się plan aktywnych działań, a nie tylko odpowiedzi na aktualny kryzys – stwierdziłem, wypowiadając na głos to, co od miesięcy chodziło mi po głowie. – Każda długofalowa strategia, jaką wymyślimy, będzie wymagała aprobaty ziemskich przywódców. Nie możemy ciągle podejmować tak krytycznych decyzji samodzielnie.
– Ależ możemy, pułkowniku, jeśli nie starcza nam czasu, żeby wrócić na Ziemię i czekać na ich dyskusje.
– Majorze, zawsze jestem gotów naginać zasady aż do granic możliwości, ale muszę mieć na względzie hierarchię dowodzenia. – Zastanawiałem się, czy jestem wystawiany na próbę.
Smythe udawał, że strzepuje jakąś nitkę ze spodni munduru. Unikał przy tym mojego spojrzenia.
– Tak, wszyscy pamiętamy o hierarchii. Pierwszy szczebel tej drabiny znajduje się wysoko nad panem Chotekiem – rzekł.
– Nie nadążam, majorze. – Serio, nie wiedziałem, o co mu chodzi.
Chotek, rzecz jasna, został upoważniony przez ziemskie dowództwo SEONZ, ale nie zdążylibyśmy udać się na Ziemię, a potem wrócić, nie zaprzepaszczając przy tym szans na powstrzymanie Ruharów. Gdyby Chotek zakazał nam działań przeciwko chomikom, wycieczka na Ziemię z zamiarem obejścia jego poleceń trwałaby zdecydowanie za długo.
– Pan Chotek posiada pisemne rozkazy od dowództwa SEONZ, dające mu pełne prawa do kierowania tą misją – przypomniał mi Smythe. – Jeśli jednak pan, pułkowniku, posiada jakieś tajne rozkazy od dowództwa, uprawniające pana do zastąpienia pana Choteka, o ile uzna to pan za konieczne do powodzenia misji i przetrwania naszego gatunku, nie byłbym w stanie zakwestionować autentyczności takich dokumentów.
Na chwilę osłupiałem.
– Majorze – powiedziałem w końcu powoli, wiedząc, że stąpamy po bardzo kruchym lodzie – dowództwo SEONZ na pewno dało panu kody do uwierzytelnienia wszelkich tego typu rozkazów.
– Owszem, sir. Jestem również przekonany, że pan Skippy złamałby te kody w mgnieniu oka i mógłby dla pana sfałszować dowolne rozkazy, o jakich pan zamarzy. Jak już mówiłem, nie mógłbym w żaden sposób kwestionować tajnych rozkazów, gdyby pan twierdził, że otrzymał je od dowództwa SEONZ.
– On ma rację, Joe – odezwał się Skippy. – Rozgryzłem te śmiechu warte szyfry, jeszcze zanim SEONZ skończyły się nad nimi biedzić. – Zaśmiał się. – Pomogła mi trochę pełna kontrola nad ich systemami danych – dodał, tym razem nieco ciszej. – Fakt, mógłbym skołować ci dowolne lewe rozkazy.
– Skippy… – Zamknąłem oczy, czując wzbierający ból głowy. – Major Smythe i cały jego zespół nie mogliby działać, gdyby wiedzieli, że są sfałszowane.
– Oj… Aha! Tu cię mam, Joe! No coś ty, przecież nigdy nie podrobiłbym tajnej wiadomości od dowództwa. Niedoczekanie, drogi panie. To moja wersja i tego się trzymam. Yyy… Czy zabrzmiało to przekonująco? Mogę spróbować jeszcze raz, tylko mi trochę podpowiedz. Całe te bunty na okrętach to trochę nie moja bajka.
Ukryłem twarz w dłoniach.
– Byłeś wręcz wspaniale pomocny, Skippy – jęknąłem.
– No ba. Jasne, że wspaniale, Joe. Ja już tak mam.
– Szczerze mówiąc, mnie nie musiałby pan zbyt usilnie przekonywać, sir – zapewnił Smythe. – Choć jeśli mamy przejmować okręt, to może rzeczywiście powinien mi pan najpierw nalać wielką szklanicę whisky.
– Spytam Simms, czy ma jakąś butelkę na stanie. Majorze, musimy zaplanować powstrzymanie Ruharów przed wysłaniem statku na Ziemię tak, by nie domyślili się, że ktoś chciał pokrzyżować im szyki. Jakieś pomysły?
– Jak na razie nie. Pułkowniku, skoro już jesteśmy przy stacji przekaźnikowej, chciałbym, żeby moje zespoły skorzystały z okazji i odbyły szkolenie bojowe w stanie nieważkości.
Pomyślałem, że Chotekowi to się nie spodoba.
– Czy może pan wziąć dwa zespoły jednocześnie? Kto ma teraz zmianę? – Powinienem mieć takie rzeczy wykute na blachę.
– Hindusi i Francuzi – oznajmił Smythe.
– Pogadam z Chotekiem – zapewniłem, choć domyślałem się, że się na to nie zgodzi.
*
Jak się okazało, byłem w błędzie. Kiedy poprosiłem dowódcę misji o pozwolenie na trening dwóch zespołów SpecOps w przestrzeni, nie kłócił się ani nie protestował.
– Jeśli uważa pan, że to konieczne, pułkowniku… – rzucił z niemal nonszalanckim machnięciem dłonią. Nawet na mnie nie patrzył. Gapił się raczej w przestrzeń. Napięcie, które odczuwałem, musiało się udzielić także jemu. Może nawet w większym stopniu.
– Rzeczywiście tak uważam, sir.
Chotek wyprostował się w fotelu i wygładził krawat. Codziennie chodził w garniturze, chyba że akurat szedł na siłownię. Cholera, mógłby się trochę wyluzować, zanim coś go rozsadzi. Miał teraz pogodniejszą minę, albo przynajmniej nie tak ponurą jak zwykle.
– Chciałbym udać się na stację przekaźnikową – oznajmił.
– Yyy… Okej…
Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego chciał poświęcać czas na wizytę na stacji. Byłem na niej. Nic specjalnego. Wewnętrzne przedziały i korytarze były mniejszą wersją przedniej części kadłuba „Latającego Holendra”, jeszcze zanim ludzie zmodyfikowali piracki okręt, by dopasować go do swoich potrzeb. Wtedy zdałem sobie sprawę, dlaczego hrabia Chocula miałby miło spędzać czas na stacji przekaźnikowej. Po prostu chciał zmienić otoczenie. Kiedy polecieliśmy na Paradise – najpierw ponownie uruchomić działa maserowe, a potem podrzucić fałszywe artefakty Pradawnych – Chotek pozostawał na pokładzie „Holendra”. Wtedy obawiałem się, że będzie chciał wylądować na Paradise ze mną, mieszkać w ciasnym lądowniku i podawać w wątpliwość wszystkie moje decyzje. Z jakiejś przyczyny został wtedy na okręcie, za co byłem mu bardzo wdzięczny. Nie wylądował też na Jumbo wraz z grupą desantową. Gdy teraz się nad tym zastanawiałem, doszedłem do wniosku, że każdy członek Wesołej Bandy Piratów, łącznie z ludźmi z zespołu naukowego, miał przynajmniej szansę stanąć na pokładzie stacji przekaźnikowej, przelecieć się lądownikiem czy choćby wyjść z „Holendra” i polatać w skafandrze. Hans Chotek był zamknięty w naszym lotniskowcu, odkąd wsiadł na pokład na orbicie okołoziemskiej.
Sam czasami doświadczałem dojmującej samotności dowódcy. Często czułem się sam jak palec, mogłem otworzyć usta jedynie do Skippy’ego. Ale ja miałem chociaż jego, choć bywał nieznośnym dupkiem. Za to Hans Chotek był z pewnością najbardziej samotną osobą na pokładzie. Nie mógł pogadać zupełnie z nikim. Przez krótką chwilę nawet współczułem temu gościowi, który przebywał na okręcie wyłącznie po to, żeby utrudniać mi życie.
– Naturalnie, sir, będzie pan mógł odwiedzić stację przekaźnikową. Kazaliśmy w niej posprzątać po bitwie.
To ostatnie powiedziałem, chcąc przypomnieć, że ostro walczyliśmy o tę stację. Straciliśmy wielu ludzi, a inni zostali ciężko ranni i wciąż jeszcze nie doszli do siebie. Podczas wycieczki Chotek powinien pomyśleć o naszym poświęceniu.
– Skippy powiedział, że przez najbliższe dziewięć dni nie powinna tam zawitać żadna jednostka – dodałem. – Flota Thuranów ma teraz na głowie jakąś ważną operację przeciwko Jeraptha.
Zwróciłem tym jego uwagę.
– Sądziłem, że Thuranie i Jeraptha ogłosili zawieszenie broni.
– Warunkowe zawieszenie broni – odpowiedziałem, uśmiechając się kwaśno. – I to tylko w sektorze, w którym znajduje się Paradise. A my jesteśmy na krańcu tego sektora.
Chotek parsknął śmiechem, który wydał mi się szyderczy.
– W porównaniu z tym konfliktem wydarzenia na Bliskim Wschodzie zachwycają porządkiem i organizacją. Jak idzie plan przeszkodzenia Ruharom? – zapytał.
– Są już jakieś postępy – skłamałem. Jeszcze nic nie wymyśliliśmy. – Potrzebujemy trochę czasu, żeby dopracować plany, zanim przedstawimy panu opcje.
– W porządku, pułkowniku Bishop. Nie muszę chyba panu przypominać, że czas nagli?
– Nie, sir. Nie musi pan.