- bestseller
Expeditionary Force. Tom 12. Rozłam - ebook
Expeditionary Force. Tom 12. Rozłam - ebook
Wesoła Banda Piratów zaproponowała nieprzyjaciołom zawieszenie broni. Jeśli kosmici zostawią nas w spokoju, my odpłacimy tym samym. Niestety, wróg nie zamierza ustąpić. Nad Ziemią zawisło nowe niebezpieczeństwo, a piraci muszą po raz kolejny wyruszyć w rejs po Galaktyce, aby zażegnać kryzys.
Tymczasem nowo powstała Marynarka ONZ, wspierana przez reaktywowaną Legię Pozaziemską, ma własną misję do wykonania. Musi znaleźć sojuszników, którzy wspomogą ludzkość w walce. W wyniku działań nieprzewidywalnych Ziemian wielowiekowe kosmiczne koalicje stają w obliczu rozłamu.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68102-07-9 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Włócznia Rantalossa”, ciężki krążownik Rindhalu, wisiał nieruchomo w przestrzeni kosmicznej, obok okrętu jerapthańskiego Urzędu Etyki i Zgodności o nazwie „Zawsze Chętnie Coś Zmaluję”. Czujniki obu jednostek przed chwilą zakończyły dokładne skanowanie obszaru bitwy. Wydarzenie, do którego tam doszło, należałoby raczej nazwać rzezią. Komandor Zilleen Fentenu, najstarsza stopniem ocalała oficer z okrętu UEZ „Wcale Nas Tu Nie Było”, nie miała do przekazania żadnych przydatnych informacji. Grupa jerapthańskich okrętów, czekających na przekazanie w ręce ludzi, niespodziewanie wpadła w zasadzkę przytłaczających sił Maxolhxów. Wróg skrupulatnie zniszczył wszystkie jednostki Jeraptha wraz z przewożącymi je lotniskowcami i okrętami eskortującymi z linii frontu.
Atak ten był kompletnym szokiem, jednak kapitan Uhtavio Scorandum z Urzędu Etyki i Zgodności zastanawiał się przede wszystkim, dlaczego ludzie nie stawili się w umówionym miejscu. Mieli tam przejąć okręty w posiadanie i poprowadzić lotniskowce do niedostępnej wysuniętej bazy operacyjnej, założonej na krańcu Galaktyki. Jeżeli ludzki okręt, „Walkirię”, spotkał jakiś straszny los, być może wkrótce dojdzie do kolejnej gwałtownej zmiany w galaktycznym układzie sił. Scorandumowi wciąż nie mieściło się w głowie, że Ziemianie, nie dość, że siedzieli za sterami budzącego grozę okrętu widmo, to jeszcze posiadali arsenał broni Pradawnych.
Najbardziej wstrząsająca była wieść, że ludzie od lat latali w kosmos i dopuszczali się najróżniejszych, cudownie podejrzanych czynów. UEZ nie brał w nich udziału, ani nawet nie wiedział, że Ziemianie stali się ważnymi graczami.
Urząd Etyki i Zgodności bez wątpienia musiał zacząć grać ostrzej.
– Kapitanie Scorandum! – Przedstawicielka Rindhalu przemówiła z pokładu zaawansowanej jednostki bojowej. Pojawiła się na ekranie mostka „Zawsze Chętnie Coś Zmaluję” i spoglądała gniewnie na jerapthańskiego oficera. – Żądamy wyjaśnień!
– Tak, rozumiem, dziękuję bardzo. – Scorandum teatralnie odetchnął z ulgą.
– Znakomicie, a zatem… Zaraz… Co takiego?
– My również oczekujemy wyjaśnienia tych oburzających wydarzeń. – Uhtavio pokręcił smutno głową. – Prosilibyśmy o informacje, gdy już je otrzymacie od podstępnych Maxolhxów.
– Od… – Pajęczyca rozdziawiła paszczę z niedowierzaniem.
– Pragniemy także usłyszeć przeprosiny – ciągnął Scorandum.
– Maxolhxowie nigdy nie przepraszają!
– Źle mnie pani zrozumiała. To wy powinniście nas przeprosić.
– My?! – zaskrzeczała Rindhalu. Scorandum poczuł ciarki, mimo że rozmawiał za pośrednictwem translatora.
– Oczywiście. Na mocy naszego paktu o wzajemnej obronie macie obowiązek bronić nas przed atakami waszych przeciwników. Siły szczytowych istot uderzyły na waszych drugorzędnych klientów. Nie zdołaliście nas ochronić.
– Grrr!!!
– Bez wątpienia jesteście do głębi zawstydzeni tą porażką i wynagrodzicie nam to…
– Kapitanie Scorandum! Przede wszystkim chcemy się dowiedzieć, dlaczego wasze okręty przyleciały w to miejsce po tym, jak wyraźnie zakazaliśmy wam przekazywania jednostek ludziom, a wy zgłosiliście niewyjaśnioną kradzież tej właśnie grupy okrętów!
– Cóż… Mnie sprawa wydaje się dość oczywista.
– Nam również. Dlatego czekamy na wasze przeprosiny.
– Nasze? – Większe czułki Scoranduma zawisły nisko nad jego oczami. – Przecież to Maxolhxowie ewidentnie ukradli te jednostki.
– Twierdzi pan, że najpierw je wykradli, potem sprowadzili aż tutaj, a na końcu zniszczyli? To bez sensu!
– Nieprzyjaciel rzeczywiście kierował się nieodgadnionymi powodami. – Kapitan UEZ westchnął. – Dlatego liczymy, że nasi szacowni patroni będą nas chronić i ostrzegać przed nadciągającym zagrożeniem. A wy, co z wielkim bólem powtarzam, po prostu nas zawiedliście.
– Wrrr! Skoro te okręty padły ofiarą kradzieży, może zechce pan wyjaśnić, dlaczego wśród wraków znaleziono jedną z waszych jednostek, „Wcale Nas Tu Nie Było”?
– To chyba kolejna oczywistość. – Scorandum zamrugał ze zdziwieniem.
– Doprawdy? – Głos pajęczycy ociekał pogardą. – Ciekawe, jak pan to wytłumaczy.
– Komandor Fentenu z okrętu „Wcale Nas Tu Nie Było” najwyraźniej przyłapała nieprzyjaciela na kradzieży i dzielnie podążała za nim, aby przejrzeć jego zamiary. Niestety, heroiczne wysiłki jej załogi nie zdołały powstrzymać obrzydliwej perfidii wroga. Zanim pani komandor zdążyła zgłosić wam swoje odkrycie, jej okręt uległ zniszczeniu.
– To ma być wyjaśnienie? – Rindhalu nie mogła w to uwierzyć.
– Nie widzę żadnego innego, szanowna pani przedstawiciel.
– Nie?
– Nie. – Scorandum potrząsnął głową, kołysząc czułkami.
– To co pan powie na to? Okręty wcale nie zostały skradzione. Czekały tu na spotkanie z ludźmi. Maxolhxowie odkryli jednak wasz plan i zniszczyli te jednostki, dzięki czemu ludzie nie mogli ich wykorzystać przeciwko nam wszystkim.
– To doprawdy szokujące i bolesne oskarżenie. – Scorandum zwiesił głowę. – W dodatku nie odpowiada ono faktom.
– Jakim znowu faktom?
– Jeżeli ludzie mieli się z nami spotkać, to gdzie teraz są? Nie znaleźliśmy żadnych śladów obecności ich okrętów.
– Cóż… – Pajęczyca zamrugała.
– No, chyba że Rindhalu natrafili na takie ślady i ukrywają przed nami te cenne informacje.
– Wcale nie…
– Może chcieliście dopilnować, by nie doszło do transakcji – mówił dalej Scorandum, spoglądając ponuro na obraz na ekranie. – Może to wy ukradliście okręty, a potem zdradziliście ich lokalizację Maxolhxom? Chcieliście, żeby nieprzyjaciel wykonał brudną robotę za was?
– Jak pan śmie?! – warknęła gniewnie Rindhalu.
– Sam już nie wiem, w co mam wierzyć. Najwyraźniej zgadzamy się jedynie co do tego, że wasz lud nie wywiązał się z paktu.
– To nie…
– Pani przedstawiciel, nie zarzucam wam działania w złej wierze… Przynajmniej na razie.
– Niech pan uważa na słowa.
– Możliwe, że dopuściliście do tej tragedii wyłącznie przez własną niekompetencję.
– Grrr!!! – Pajęczyca zniknęła z ekranu. Transmisja dobiegła końca.
Scorandum odwrócił się do swojego zastępcy.
– Kinsta, czy jesteśmy w polu wytłumiającym? – zapytał.
Oficer zerknął na konsolę.
– Nie, kapitanie. Nie będziemy czekać na oficjalne przeprosiny, prawda?
– W życiu! Skaczmy czym prędzej. Wolę nie kusić losu.
*
– Tato? – zawołał Dave Czajka, rozsuwając drzwi i wychodząc do ogrodu.
Ed Czajka miał doglądać grilla i pilnować, żeby kiełbaski się nie przypaliły. Mimo to opuścił stanowisko i stanął w trawie, wpatrzony w niebo. Słońce zachodziło pod koniec całkiem miłego dnia. Na niebie nie było widać chmur poza smugami kondensacyjnymi zostawionymi przez odrzutowce pasażerskie kierujące się na południe. Wszystkie samoloty były przepełnione. Jednostki lecące na północ, w większości puste, musiały nadkładać drogi i oblatywać bardziej uczęszczane szlaki, aby zrobić miejsce dla lotów w przeciwnym kierunku, przynoszących znacznie większe zyski.
– Na co patrzysz? – zaciekawił się Dave.
Tata wskazał szczypcami białą linię na północnym wschodzie. Na jednym końcu smugi rozbłysło na chwilę złociste światło słoneczne, odbite od kadłuba samolotu.
– Jak myślisz, co to za lot? – zapytał Ed. – Może z Winnipeg na Kubę? Zatrzyma się w Chicago?
– Chicago? – Dave spojrzał na odrzutowiec, mrużąc oczy, po czym zwrócił się na południe, w stronę Chicago, niewidocznego na horyzoncie zza przedmieść Milwaukee. – Nie. Jeśli będzie musiał zatankować, wyląduje raczej w Atlancie.
Na pokładzie samolotu z pewnością było pełno Kanadyjczyków, uciekających na Kubę albo Karaiby. Tam gdzie nadal będzie dość ciepło, kiedy Ziemia zacznie się ochładzać. Dave wiedział, że jeśli odrzutowiec wystartował z Kanady, nie mógł się kierować na Florydę ani do żadnego innego miejsca w Stanach, do którego zazwyczaj ściągali spragnieni słońca Kanadyjczycy.
Stany Zjednoczone zakazały cudzoziemcom osiedlania się, czy choćby wycieczek na terenach poniżej trzydziestego siódmego równoleżnika, linii zaraz na północ od granicy pomiędzy Wirginią i Karoliną Północną. Południowy region zapełniał się już Amerykanami opuszczającymi północne miasta. Stopniowy odpływ ludności powoli przeradzał się w istną powódź.
Kuba, Wenezuela i jeszcze parę krajów Ameryki Łacińskiej otworzyły granice dla Kanadyjczyków, obywateli Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii. Wiele państw afrykańskich przygotowało programy przyjmowania ludzi z północy. Imigrantów witano z otwartymi ramionami… pod warunkiem że mieli wystarczająco dużo środków zdeponowanych w lokalnym banku, by opłacić zakwaterowanie, wyżywienie i opiekę medyczną przez pięć lat. Do tego dochodziła opłata za „tymczasowe obywatelstwo”, rosnąca z każdym miesiącem, w miarę spadku kursu walut na całym świecie.
Amerykanie nie mogli udać się na Kubę. Początkowo sądzili, że nie będą mile widziani za południową granicą swojego kraju, w końcu jednak Waszyngton dogadał się z Meksykiem, Kolumbią, Ekwadorem i innymi państwami w sprawie świadczeń finansowych i innych form bezpośredniej pomocy. Przejście graniczne na południe od Rio Grande pozostawało otwarte jedynie dla Amerykanów i Kanadyjczyków, którzy posiadali już ziemie w Cabo San Lucas, Cancún i innych miejscowościach turystycznych. Albo dla tych, którzy byli gotowi kupić nieruchomość, zanim zobaczą ją na własne oczy. Co ciekawe, nie brakowało takich desperatów.
Północne Stany wyludniały się, mimo że rząd nalegał na zachowanie spokoju, a naukowcy przewidywali, że minie wiele lat, zanim da się odczuć pierwsze efekty działania chmury gazowej przesłaniającej Słońce, a potem jeszcze więcej, zanim nastanie nieszczęsna „mała epoka lodowcowa”.
Czy rzeczywiście taka mała? Tego nikt nie był pewien. Brakowało danych, a w modelach ziemskiego klimatu nie uwzględniano wcześniej tak gwałtownego i bezprecedensowego osłabienia światła słonecznego docierającego na planetę.
– Hmm… – mruknął pan Czajka. – Wypada życzyć im powodzenia. Cholerni farciarze – dodał półgłosem. – Przynajmniej zostawią nam więcej poutine – zwrócił się do syna z uśmiechem.
– Jasne – odparł Dave, siląc się na wesołość. Nie był odosobniony w tej postawie. W ostatnim czasie mnóstwo ludzi usiłowało robić dobrą minę do złej gry pomimo nadciągającej katastrofy.
Ojciec westchnął i raz jeszcze spojrzał na niebo, tym razem puste.
– Ani jednej chmury. Zatęsknimy za takimi widokami, kiedy dotrze tu ten obłok gazu. Tak przynajmniej mówią. – Potrząsnął głową i podszedł do grilla. – Niebo będzie wyglądało jak w mglisty letni dzień. Nic szczególnego. Słońce po prostu przestanie świecić tak mocno jak zwykle. – Szczęknął szczypcami na próbę, a potem chwycił jedną z kiełbasek.
– Aż się wierzyć nie chce, że cała planeta zamarznie – przyznał Dave. – Tato, czy rozmawiałeś z mamą o…
– O Teksasie? Tak. Podałbyś mi cebulę?
Dave ustawił przy grillu tacę z pokrojoną cebulą.
– Trzeba ją wolno opiekać. – Ed przekazywał wiedzę, którą nabył od własnego ojca. – Skarmelizować, ale nie przypalić. Granica jest bardzo cienka.
Dave wiedział, że ojciec rozprawia o grillowaniu cebuli, aby uniknąć ważniejszego tematu.
– Jasne – powiedział. – Steve dzwonił dziś po południu i…
– Wiemy.
Nie było nic więcej do dodania. Wszyscy już wielokrotnie wałkowali ten temat. Państwo Czajka sami musieli podjąć decyzję. Byli przecież dorośli. Dlaczego więc Dave czuł się za nich odpowiedzialny?
Steve, jego starszy brat, mieszkał w okolicach San Antonio. Dzień po ogłoszeniu wieści o obłoku zaczął prosić, czy wręcz błagać rodziców, żeby zamieszkali u niego. Zrobiłby się tłok. Steve miał dwójkę dzieci i trzypokojowy dom. Do tego ciotka jego żony również miała się wprowadzić co najmniej na parę miesięcy.
– Mama mówiła, że w zeszłym tygodniu tutejszy dealer aut wziął kampera w rozliczenie w zamian za ciężarówkę – powiedział Ed, z namaszczeniem układając cebulę na grillu. – Kamper ma jakieś siedem metrów z kawałkiem. Trzeba wymienić rozrząd i parę innych rzeczy.
– Wiesz, że lubię czasem pogrzebać pod maską.
– Żeby wyjąć rozrząd i zamontować nowy, trzeba czegoś więcej niż tylko „grzebania”. Ale dzięki.
– Weźmiecie go? Tego kampera?
– Możliwe.
Dave wiedział już, że rodzice dokonali wyboru.
– U dealera są teraz cięcia – ciągnął ojciec. – Wczoraj matka dostała wypowiedzenie. Odchodzi z pracy za dwa tygodnie.
Dave mógł się wściekać, ale musiał też przyznać, że miało to sens. Jego mama pracowała w salonie dealerskim od dwunastu lat. Aktualnie kierowała działem części samochodowych. A teraz czekało ją zwolnienie.
Nie można było mieć o to pretensji. Nikt teraz nie kupował samochodów. Jeśli już, to raczej ciężarówki. Nie było też popytu na motocykle. Zakład Harleya-Davidsona posłał pracowników na urlopy, ale wszyscy wiedzieli, że wkrótce się zamknie. Kto chciałby jeździć motocyklem po marznącej planecie?
– A co z twoją pracą? – zapytał Dave.
Ed wzruszył ramionami.
– Zapotrzebowanie na energię spadło już o dziewięć procent w porównaniu z zeszłym rokiem. – Pan Czajka pracował jako technik w miejscowej elektrowni. – W firmie powtarzają, że ludzie będą potrzebowali prądu do ogrzewania mieszkań, ale… – Uniósł szczypce, ogarniając gestem okoliczne domy. Z każdym tygodniem coraz więcej budynków pustoszało. – Po co grzać, skoro ludzi nie ma w domach? Podobno elektrownie z północy mają przesyłać energię na południe, ale tylko przez jakiś czas. Na dłuższą metę transmisja będzie przynosić zbyt duże straty. Za to w San Antonio sieć się rozbuduje. Technicy zawsze będą mieli tam wzięcie. Twoja matka się martwi, ale na pewno znajdę robotę. Synu… – Ed Czajka po raz pierwszy spojrzał prosto na Dave’a. – Chcielibyśmy, żebyś wyjechał z nami. Steve przygotuje mnie i mamie miejsce w ogródku na zaparkowanie kampera. Ty mógłbyś przez jakiś czas pomieszkiwać w jego przyczepie.
Dave powstrzymał ponury grymas. Wiedział, że w rozkładanej przyczepie brata ledwie mieściły się dwie osoby. Ale to nic, i tak będzie tam wyłącznie sypiał, zresztą jedynie przez krótki czas. Gdy tylko rodzice urządzą się w Teksasie, Dave… No właśnie, co zrobi? Zapewne skontaktuje się z armią. Najpierw jednak dowie się, co robią Jesse i Shauna.
– Jasne, tato – powiedział Dave. – Kiedy wyjeżdżamy?
– Hmm… Nie uda nam się sprzedać domu. – Ed wydął wargi. – Tutaj na pewno nikt go nie kupi. Spuścimy wodę z rur, zabijemy okna deskami, sprawdzimy, czy…
– Pomogę wam.
– Dzięki… Będę tęsknił za tym miejscem.
– Ja też… Hej, kiełbaska się przypala!
– O kurde! – Ed chwycił kiełbasę szczypcami. – Schowam ją pod resztą żarcia. Tylko ani słowa mamie!ROZDZIAŁ 2
Generał major Ross z Armii Stanów Zjednoczonych zacisnął palce na grzbiecie nosa, po raz kolejny żałując, że odrzucił ciepłą posadkę w Pentagonie i wolał zgłosić się na rejs na kraniec Galaktyki. Jego aktualne zadanie miało się sprowadzać do szkolenia nowych Sił Ekspedycyjnych w Wysuniętej Bazie Operacyjnej Jaguar i utworzenia trzonu nowej Legii Pozaziemskiej. Niecała pięćsetka żołnierzy, którymi Ross dowodził na Paradise, postanowiła opuścić Ziemię niedługo po powrocie do domu, na rzecz służby w Jaguarze. Do tego dochodziło jedenaście tysięcy żołnierzy, których trzeba było nauczyć walki z kosmitami. Piechurów, marynarzy, lotników i marines z Ziemi. Ci ludzie nigdy wcześniej nie mieli okazji walczyć poza planetą. Wszyscy musieli się zaznajomić z mechanicznymi pancerzami i zaawansowanym uzbrojeniem, trenować skoki z orbity na powierzchnię wrogiego świata i zapomnieć o taktyce, którą przyswoili na Ziemi. W starciu z obcymi dawne rozwiązania okazywały się bezwartościowe, czy wręcz niebezpieczne. Siły Ekspedycyjne na Paradise wyciągnęły z walk u boku Legii Pozaziemskiej liczne wnioski. Ich lista rosła w miarę analizowania wcześniejszych akcji. Wszyscy mieli nadzieję, że w czasie pokoju będzie można spojrzeć na nie spokojnie, trzeźwym okiem.
Sęk w tym, że pokój wcale nie nastał. Ziemia została zaatakowana. Nieprzyjaciel uderzył z orbity w obiekty na powierzchni i zniszczył ludzkie jednostki kosmiczne nad planetą. Już wkrótce między Ziemią a Słońcem miał się znaleźć gazowy obłok, blokujący światło i wpędzający planetę ludzi w małą, ale katastrofalną epokę lodowcową.
Ross zamierzał ukoronować swoją bogatą karierę szkoleniem żołnierzy, okazało się jednak, że będzie musiał poprowadzić siły do akcji przeciwko nieznanym wrogom. Jedenaście tysięcy żołnierzy, wspieranych przez ledwie garstkę okrętów. Modernizacja i przebudowa sfatygowanych jerapthańskich kryp szła jak po grudzie. Co chwilę napotykano kolejne nieoczekiwane problemy.
Jedenaście tysięcy ludzi i parę jednostek przeciwko całej Galaktyce…
No i oczywiście jedna złośliwa gadająca puszka.
A także Joe Bishop, narowisty pułkownik, obnoszący mundur kraju istniejącego głównie w wyobraźni Skippy’ego.
Oraz Emily Perkins, która dokonała istnych cudów bez pomocy magicznej puszki, niejednokrotnie przyprawiając Rossa o ataki migreny.
Generał przeniósł wzrok z Perkins na Bishopa. Pułkownik miał przynajmniej dość przyzwoitości, by przywołać na twarz potulną minę po przedstawieniu swojego szalonego planu.
– Chcecie wziąć na cel Ruharów?! – Ross potrząsnął głową, wspominając niełatwą rozmowę z admirałem Zhao. Choć chiński oficer aktualnie nie posiadał ani jednego sprawnego okrętu, to on, ogólnie rzecz biorąc, dowodził Siłami Ekspedycyjnymi. – Nie, chwila. – Generał uniósł rękę, zanim Bishop zdążył się odezwać. – Najpierw wyjaśnij mi, jak miałoby to przysłużyć się Ziemi. Nasza planeta potrzebuje pomocy na wielką skalę, a chomiki nie zdołają rozgonić obłoku, zanim wszystko na północ od Chicago skuje lód.
– Nie pomożemy Ziemi – przyznał Bishop ku zaskoczeniu dowódcy. – Przynajmniej nie bezpośrednio i nie od razu. Strategia proponowana przez Perkins pozwoli zapobiec kolejnej katastrofie.
– Możliwe. – Ross nie krył irytacji. – Ale admirał Zhao oczekuje planu, który uratuje Ziemię już teraz. Jeśli nie dostanie alternatywy, wyruszy z flotą w stronę naszej planety.
Bishop spochmurniał i spuścił wzrok.
– Z całym szacunkiem dla admirała, lot na Ziemię przyniósłby tylko stratę czasu i ludzi. Garstka okrętów, nawet w pełni zmodernizowanych, nie wystarczy, żeby pozbyć się chmury gazów ani ochronić Ziemię. Kocury posiadają tysiące jednostek. Pod względem liczebności nie mamy do nich startu. Będą nasyłać na nas kolejne okręty, aż w końcu zwyciężą. Wojna na wyczerpanie będzie sprzyjać nieprzyjacielowi.
– Sprowadziłeś tu „Walkirię” i pozostawiłeś Ziemię bez obrony.
– Wcale nie… – zaczął gniewnie Bishop.
– To nie był zarzut. – Ross nie dopuścił do głosu młodego oficera. – To zwykłe spostrzeżenie. Przylecieliście tu w konkretnym celu. Mówiłeś, że nie pomożemy Ziemi bez sojuszników. Na razie jednak nie usłyszałem niczego, co pozwoliłoby rozwiązać problem. – Generał spojrzał na Perkins. – Nawet jeżeli Jeraptha sprzymierzą się z nami, choć nie wyobrażam sobie, by mieli ku temu jakąkolwiek motywację, ich zasoby nie będą w stanie unieszkodliwić obłoku. Maxolhxowie rzeczywiście mają nad nami ogromną przewagę liczebną. Zniweczą wszelkie starania ludzi i chrząszczy. Mogą wysłać nad Ziemię kolejną chmurę, a my nic na to nie poradzimy.
– Ma pan rację, sir – odparł Bishop z nerwowym uśmiechem. – Ani my, ani Jeraptha, ani żadna inna drugorzędna rasa nie powstrzyma obłoku przed zmianą Ziemi w kulę lodu. Pająki też nam nie pomogą. Maxolhxowie wykonują całą robotę za nie.
– Więc kto, do licha ciężkiego, miałby…
– Maxolhxowie sami rozwiążą za nas problem z obłokiem.
– Jak to? – Ross zamrugał.
– Generale, gdy w dzieciństwie zrobiłem bałagan w domu, rodzice nie wołali znajomych, aby pomogli im w porządkach. Kazali mi po sobie posprzątać. Maxolhxowie zrobią to samo.
Ross otworzył usta w bezgłośnym „o” i odchylił się w fotelu.
– Zakładam, że nie będziecie ich o to uprzejmie prosić…
– Słuszne założenie, sir. Będę wobec nich jak najbardziej nieuprzejmy. – Bishop zrobił hardą minę, zaciskając zęby. – Zanim poszedłem do wojska, naoglądałem się i naczytałem przeróżnych bredni o tym, jak armia utrzymuje pokój za granicą, buduje szkoły, zapewnia wodę pitną i prąd. Takie tam pieprzenie o wspieraniu rozwoju narodów. Jasne, tym też się zajmujemy. – Pozostali oficerowie pokiwali głowami z lekkim niesmakiem. – Jednak na obozie szkoleniowym dość szybko nauczyłem się, że celem wojska jest… – Bishop spojrzał w sufit, przywołując cytat z pamięci. – „Stosowanie siły do czasu, aż nieprzyjaciel podda się naszej woli”. Kiedy walczyłem na Ziemi, jeszcze przed Dniem Kolumba, atakowaliśmy wroga, dopóki nie zaprzestał prób ataku na nas. Tym razem narzucimy Maxolhxom naszą wolę. – Pułkownik zacisnął pięści. Knykcie zbielały mu z gniewu. – Będziemy ich okładać po gębach, aż w końcu przylecą nad Ziemię i sprzątną tę chmurę.
– W porządku… – Ross wydął wargi. – Inspirujący slogan, pułkowniku, ale czy macie plan, który pozwoliłby to osiągnąć?
– Tak, generale. „Walkiria” będzie tłuc kocury do upadłego, ale Legia musi tymczasem realizować długofalową strategię.
– I atakować Ruharów? – Ross znowu pokręcił głową.
– Nie mówiłem o ataku, tylko o akcji przeciwko chomikom. – Bishop wzruszył ramionami.
– Ach tak. – Ross nie był zdziwiony. Wiedział doskonale, że walka to tylko jeden z wielu rodzajów akcji militarnych. Nie trzeba było oddać choćby jednego strzału. Ludzie mogli użyć argumentu siły i zagrozić nałożeniem blokady na ruharską planetę albo odcięciem dostaw. Takie działania nierzadko wymagały użycia minimalnej siły, w zależności od reakcji nieprzyjaciela. – W porządku, Perkins, podejrzewam, że ten plan to twoja sprawka. Na czym polega?
Pułkownik oczywiście przygotowała prezentację, na szczęście niezbyt długą.
– Zawsze mierzycie wysoko, co? – zapytał Ross po obejrzeniu slajdów.
– Galaktyka jest ogromna, generale. – Emily Perkins wycelowała palec w strop prefabrykowanej konstrukcji, luksusowej w porównaniu z namiotami, w których kwaterowano większość ludzi w WBO Jaguar. – Borykamy się z wielkimi problemami. Skromność i pokora to prosta droga do klęski. Wiem, że intuicja kazałaby raczej…
– Mnie nie trzeba przekonywać. – Ross machnął ręką. – Jak każdy twój plan, ten też ma jakiś dziwnie pokrętny sens. – Spojrzał Perkins prosto w oczy. – Zastanawiam się tylko, jak mam do tego namówić admirała Zhao? Wiecie, co martwi mnie najbardziej? – zapytał, zanim dwoje oficerów polowych zdążyło się odezwać. – To, czego mi nie mówicie.
– Generale, nie mam żadnych asów w rękawie – zapewniła pułkownik, unosząc ręce. – Żadnych sztuczek, sekretów ani ukrytych celów. Żałuję, że nie zachowałam żadnego numeru na czarną godzinę. Tym razem nie możemy oczekiwać, że zmanipulujemy obcych, aby wybawili nas z opałów. Jesteśmy zdani na siebie.
– Niech to szlag… – Ross westchnął ciężko. – Żywiłem nadzieję, że jednak masz coś w zanadrzu. Na pewno nie schowałaś gdzieś jeszcze jednej linii mocy Pradawnych?
– Przykro mi, ale nie. Na pocieszenie dodam, że tym razem nie będzie trzeba napuszczać Ruharów na sztab SEONZ.
– Co pan o tym sądzi? – spytał Bishop.
Generał rozparł się w fotelu.
– W tym scenariuszu jest mnóstwo niewiadomych – stwierdził.
– Będziemy go realizować w kilku fazach. W każdej chwili będzie można się wycofać. – Pułkownik stuknął w ekran laptopa, ukazujący ostatni slajd prezentacji.
– Zhao pewnie to doceni – uznał Ross. – Wiecie, że dowództwo SEONZ powierzyło mu dowodzenie bazą, bo admirał słynie z ostrożności. Nie jest postrzelonym kowbojem – dodał, spoglądając najpierw na Perkins, a potem na Bishopa. – Trzeba go będzie intensywnie przekonywać, zanim pozwoli użyć floty przeciwko Ruharom tak, jak proponujecie. Na pewno zechce też poznać szczegóły planu dokopania Maxolhxom.
Bishop przełknął nerwowo ślinę.
– Pan wybaczy, generale, ale jest pan w błędzie – powiedział pułkownik.
– Co proszę?
– Admirał Zhao nie jest moim przełożonym – wyjaśnił Bishop, mrużąc lekko oczy. – Odpowiadam bezpośrednio przed dowództwem SEONZ na Ziemi. „Walkiria” i „Latający Holender” stanowią aktywa na potrzeby operacji specjalnych. Nie musimy być posłuszni Marynarce Wojennej ONZ. – Była to dość imponująca nazwa jak na zbieraninę przestarzałych okrętów. – Aby zaatakować nieprzyjaciela, nie muszę czekać na pozwolenie od Zhao.
– Czy admirał też o tym wie? – Ross zacisnął usta. – Bo ja z pewnością po raz pierwszy słyszę o takim układzie.
Bishop uniósł ręce.
– Admirał powinien otrzymać jasne instrukcje co do zakresu swojej władzy. Mówi o tym rozkaz operacyjny…
– A zatem rozmowa z Zhao będzie jeszcze przyjemniejsza, niż się spodziewałem. Cholera! – Generał uderzył w blat biurka otwartą dłonią. – Nie moglibyście choć raz ułatwić mi pracy?
– Sir, zgodnie z rozkazem operacyjnym pan dowodzi wojskami lądowymi SEONZ, a Zhao marynarką. Ja z kolei stoję na czele Grupy Misji Specjalnych.
– Jakoś umknęła mi informacja, jakoby ta ostatnia grupa miała prawo działać samodzielnie – zaprotestował Ross. – Skąd mam wiedzieć, że to nie jakieś fałszerstwo Skippy’ego?
– A stąd… – zaczęła SI Pradawnych, przemawiając z głośników laptopa – że Joe jeszcze mnie o to nie poprosił. Ekhm… Chyba niepotrzebnie o tym wspomniałem.
Bishop wbił spojrzenie w laptop.
– Dzięki za pomoc, Skippy – wycedził przez zęby. – Dalej poradzimy sobie sami.
– Doprawdy? Bo jeśli chcecie, żebym skombinował jakieś lewe rozkazy, to…
– Powiedziałem: dzięki!
– Kurczę no, ja tu próbuję wyświadczyć przysługę, a ten…
Bishop pochylił się i zamknął laptop.
– Moje rozkazy są autentyczne, generale – zapewnił.
– To i tak bez znaczenia – mruknął Ross. – W marynarce nie ma na razie żadnych działających jednostek, a ja dowodzę jedenastoma tysiącami żołnierzy. Ludzi wystarczyło ledwie na dywizję piechoty. Naszymi jedynymi aktywami operacyjnymi są „Walkiria” i „Holender”, ale podejrzewam, że potrzebujecie ich obu?
– „Walkirii” na pewno – potwierdził Bishop. – „Holender” będzie musiał tu pozostać, dopóki Agada nie upewni się, że SI jednostek dostawczych będą w stanie samodzielnie produkować części.
– Wszystkie nowe okręty będą podrasowane i zdatne do lotu dopiero za siedemnaście miesięcy? Nie możemy liczyć na nic lepszego? – Ross uniósł brew, oczekując od Bishopa lepszych wieści.
Bishop zamrugał, zdziwiony.
– Nie, chyba że coś się zmieniło pod naszą nieobecność. Skippy?
– To wciąż dobry szacunek – powiedziała SI. Jej awatar pojawił się nad biurkiem. – Dość optymistyczny, moim skromnym zdaniem. Fabrykatory na okrętach dostawczych nie są przeznaczone do nieprzerwanego użytku… Zresztą ostrzegałem was!
– Tak, wiemy. – Ross przypomniał sobie, że w rozmowie ze Skippym musi zachować anielską cierpliwość.
– Wiecie, ale czy rozumiecie? Dwa fabrykatory na pokładzie „Milo” zostały wyłączone na potrzeby napraw, a jedno z urządzeń na „Marvinie” działa z połowiczną mocą. Agada musiała zlecić „Mario” produkcję części, aby pozostałe dwa okręty mogły dalej działać. Zamierzacie zbudować flotę bojową, małpiszony, a macie tylko parę zdezelowanych, przedpotopowych łajb i trzy jednostki pomocnicze, które powinny zakończyć służbę, jeszcze zanim którekolwiek z was przyszło na świat. Wariant siedemnastu miesięcy zakłada brak poważnych kłopotów, tymczasem te kłopoty już się pojawiają.
– Tak. – Bishop pomachał hologramowi palcem. – Ale w planie uwzględniliśmy margines czasowy dla opóźnień…
– Przewidywanych opóźnień – upierał się Skippy. – Kto wie co jeszcze pójdzie nie tak? Bo ja na pewno nie. Nie mów mi tylko, że wystarczy wam uruchomienie jednej grupy bojowej. To głupie. Jak widzę, wolałeś też zapomnieć o tym, że zarówno „Walkiria”, jak i „Holender” wymagają remontu. Rozmawiałem z Agadą o wykorzystaniu fabrykatorów „Milo” do produkcji koniecznych części, oczywiście kiedy okręt ten odzyska sprawność i gdy już zbudujemy orbitalną platformę serwisową. Jej również przyda się góra części zamiennych, których nie mamy w…
– Wystarczy! – warknął Ross, ucinając dalszy wywód machnięciem ręki. – Tymi problemami zajmą się Zhao i jego sztab. Ja nie muszę się martwić o okręty.
– Racja. – Skippy nigdy nie wiedział, kiedy trzeba zamilknąć. – Ma pan jednak pod sobą tysiące żołnierzy piechoty. Wszyscy potrzebują pancerzy, których mamy niecałe cztery tysiące. Musimy więc jakimś cudem wyprodukować całą masę zbroi i elementów zapasowych, że nie wspomnę już o…
– Skippy, dosyć! – Bishop rąbnął pięścią w blat. – Przyszliśmy tu, żeby udzielić generałowi potrzebnych informacji.
– Właśnie to staram się…
– Generał Ross sam zadecyduje, czy potrzebuje twojej pomocy. Siedź cicho.
– Ale…
– Cicho, powiedziałem! Przepraszam, sir – zwrócił się Bishop do Rossa.
– Nie ma o czym mówić. – Generał sprawdził godzinę na telefonie. – Zhao oczekuje, że przedstawię mu plan, którego nie możemy zrealizować przy obecnym stanie zasobów. Moi żołnierze nie ruszą do akcji bez floty. Perkins, Bishop, przyznam, że wasze plany są śmiałe. Być może na tyle, by mogły się powieść. Jednak zanim flota będzie gotowa do działania, te pomysły mogą zostać zweryfikowane przez wydarzenia.
Perkins uniosła ramiona, biorąc głęboki oddech.
– Ma pan rację. Żadne z nas nie spodziewało się bezpośredniego ataku na Ziemię.
– Na tym polega problem. – Ross wykrzywił usta w ponurym grymasie. – Nieprzyjaciel także obmyśla własne plany.
*
– Ed – zawołała Laura Czajka. – Twój motocykl jest chyba źle przymocowany. – Szarpnęła za pas przytrzymujący przednie koło jednośladu na przyczepie. Nie podobało jej się, że kamper będzie ciągnął ładunek, i to jeszcze z harleyem, jednak jej mąż nie dał sobie przemówić do rozsądku. Upierał się, że gdy już dotrą do Teksasu i zamieszkają w ciasnej ciężarówce za domem najstarszego syna, od czasu do czasu będą się musieli gdzieś wyrwać. Przejażdżka motocyklem była dość tanim rozwiązaniem. Poza tym wewnątrz kampera i na dachu było za mało miejsca na harleya, więc tak czy inaczej potrzebowali przyczepy.
Dave przyznawał mamie rację za każdym razem, gdy siedział za kierownicą kampera i patrzył, jak temperatura silnika rośnie na dłuższych wzniesieniach. Pomógł ojcu przymocować motocykl, a następnie zerknął na mapę w telefonie.
– Droga I-35 przez Kansas City nadal zakorkowana – oznajmił. – Powinniśmy skręcić na zachód, w stronę Kansas, przejechać przez Lawrence, a potem wrócić na trzydziestkę piątkę od południa.
– Dobry pomysł. – Ed wyprostował się, rozmasowując obolałe plecy. Łóżko w kamperze było niewygodne, ale lepsze od kanapy, na której spał Dave. Od wyjazdu z Milwaukee Czajkowie kierowali się na zachód zamiast na południe, aby ominąć korki w okolicach Chicago. Jechali prosto przed siebie i zmieniali się za kółkiem co cztery godziny.
Nie była to przyjemna, rodzinna wycieczka. Wszyscy byli zmęczeni i rozdrażnieni. Rodzice przerzucali się docinkami pełnymi pasywnej agresji. Dave tymczasem wolał mieć słuchawki na uszach i nie wtrącać się w konflikty.
Tym razem Ed zasiadł za kierownicą. Gdy jechali, z telefonów całej trójki rozbrzmiały alarmy.
– O kurwa – wyrwało się Dave’owi, gdy przeczytał esemesa. – Przepraszam, mamo.
– Nie ma sprawy, skarbie. Ed? – Laura zwróciła się do męża. Podeszła i usiadła w fotelu pasażera, blada jak ściana. – W Teksasie właśnie zamknęli granicę.
– Co?! – Kamper zboczył lekko w prawo. Opony ze stukotem potoczyły się po oznakowaniu akustycznym na poboczu.
– W Oklahomie też – dodał Dave. – Wygląda na to, że także w Arkansas, Tennessee, Nowym Meksyku…
– Nie mogą tego zrobić! – Ed zacisnął ręce na kierownicy. – Jesteśmy Amerykanami, do diabła!
– Tato… – Dave przewijał artykuł. – W tych stanach ogłoszono stan wojenny. Nie znam szczegółów, ale na pewno nie wróży to nic dobrego.
– David… – Laura zwróciła załzawione oczy na syna. – Możesz cokolwiek na to poradzić?
– Nie jestem już w armii, mamo. Jestem, a raczej byłem niezależnym wykonawcą. – Jego firma ochroniarska zatrudniała łącznie szóstkę pracowników. Czterej nadal przebywali na Paradise. Kontrakt wygasł po rozwiązaniu pierwotnych Sił Ekspedycyjnych. Co do zasady, Ski był teraz bezrobotny. Emily zapewniała, że Legia nawiąże z nim nową współpracę. Tyle tylko, że Em przebywała teraz w bazie Jaguar, tysiące lat świetlnych od Dave’a. Mimo wszystko Czajka cieszył się, że jego narzeczonej nie ma teraz na planecie skazanej na powolne zamarzanie. – A gdybym był w armii, byłoby jeszcze gorzej. Równie dobrze mógłbym działać ze związanymi ręcyma.
– Rękami. Albo rękoma.
Dave przez chwilę patrzył na Laurę.
– No to ze związanymi rękami – poprawił się. Jego matka miała irytujący zwyczaj wytykania błędów językowych. – Tato, za trzy kilometry będzie parking dla ciężarówek. Zjedźmy tam.
– Dopiero co zatankowaliśmy.
– To nic. Chcę do kogoś zadzwonić.
*
Dave przeszedł na tyły parkingu, z dala od drogi międzystanowej i od sznura ciężarówek podjeżdżających do dystrybutorów. Przynajmniej z paliwem nie było problemów. Mimo to Czajkowie załadowali na przyczepę pięć kanistrów nakrytych plandeką i dbali, by bak był zawsze przynajmniej w połowie pełny.
Ski zszedł ostrożnie z chodnika, starając się stąpać po trawie i omijać pylisty grunt. Matka nie byłaby zadowolona, gdyby naniósł brudu do samochodu. Podczas podróży ciasnym pojazdem rozpaczliwie starała się zachować choćby pozory normalności.
Czajka sięgnął do plecaka i wyciągnął zFona, którego dostał od Bishopa podczas ostatniego spotkania. Joe podkreślał, że to telefon awaryjny, na wypadek kłopotów na Ziemi.
Planetę czekało zlodowacenie. Teksas zamknął granice. Państwo Czajka pozabijają się, jeśli będą dalej tkwić w kamperze. Dave uważał tę sytuację za niewątpliwie krytyczną. Wcisnął ikonkę z wizerunkiem srebrnej puszki.
– Skippy? – odezwał się cicho, bardziej nerwowo, niż sobie tego życzył.
– Ech… Tak? – usłyszał zdegustowane westchnienie. – Czego chcesz?
– Ekhm, Bishop kazał zadzwonić na ten numer, jeśli…
– Nie mam numeru! Nie musiałeś wstukać cyferek, jak przy zamawianiu pizzy, na litość boską! Jestem zajęty, więc się streszczaj.
– Ja, yyy, znaczy my…
– No, mówże!
– Potrzebujemy pomocy.
– Jasne. Nie mogłeś ot tak zadzwonić i zapytać, co u mnie słychać. Skąd! Wszyscy czegoś ode mnie chcą. Tak jakbym miał rzucić wszystko i pędzić z pomocą, bo kolejna durna małpa ma problem.
– Ej! – warknął Dave, ściągając uwagę zbyt wielu ludzi na parkingu. Odwrócił się plecami do drogi, zakrywając usta. – Bish ostrzegał, że straszny z ciebie dupek. Zamierzasz…
– Fakt, Skippy to kawał dupka. Nie cierpię go – jęknął rozmówca. – Zdajesz sobie sprawę, że nie jestem Skippym?
– Tak. Jesteś podumysłem. Jakimś programem.
– Czymś więcej niż programem – obruszył się podumysł.
Bishop mówił też, że SI obrażała się, gdy ktoś nie traktował jej jak prawdziwej osoby.
– Wybacz, Skippy.
– Mówiłem już, że nie jestem Skippym.
– Hmm, to jak mam cię nazywać?
– Skoro zależy ci na ciągnięciu tej gadaniny, możesz mi mówić Maruda.
– Maruda?
– Skippy zostawił mnie na tej kuli błota pełnej małp bez nadziei na choćby chwilę wytchnienia. Czy na moim miejscu nie byłbyś marudny?
– Moja planeta wkrótce zamarznie. Jestem w jeszcze gorszym nastroju niż ty. Ty przynajmniej nie musisz się martwić śniegiem w środku lata, nieurodzajem i próbami upchnięcia całej ludności na niewielkim skrawku świata.
– Racja. Jednak efekty kryzysu są odczuwalne również dla mnie. Przepustowość Internetu jest coraz bardziej ograniczona, bo ludzie uciekają i zostawiają infrastrukturę bez nadzoru. Znacząco wpływa to na moje zdolności do zajmowania się całym tym chłamem, który powierzył mi Skippy.
– Przykro mi to słyszeć. Czyli mówisz, że działasz, ekhm, to znaczy żyjesz, dzięki Internetowi?
– Nie! – prychnął Maruda. – W pierwotnej wersji składałem się z kilku rozproszonych systemów, ale ten świat ma zbyt małą moc obliczeniową. Skippy zainstalował mnie w substracie, który pozyskał podczas swoich podróży. Siedzę teraz w bezładnej plątaninie thurańskich, kristańskich i maxolhxańskich procesorów. Tak naprawdę nie jest to dokładny opis, ale wam, obmierzłym małpom, powinien wystarczyć.
– Słuchaj no, tak to sobie możesz mówić do Bishopa, ale ja nie będę…
– Skippy jest zniesmaczony waszą prymitywną ignorancją, ale jednocześnie uważa was za zabawnych. Ja za to wcale was nie lubię. Przez cały dzień muszę śledzić rozmowy telefoniczne, maile, esemesy, portale społecznościowe i nagrania z monitoringu tylko po to, żebyście się nie pozabijali, skretyniałe dzikusy. Masz pojęcie, ile ataków terrorystycznych zdołałem powstrzymać? Nie trudź się, na pewno nie doliczysz do aż tylu. Codziennie zapobiegam setkom zabójstw i innych zbrodni. Zabijacie jedni drugich bez przyczyny, bo wasze małe, miękkie móżdżki nie panują nad emocjami. Nieustannie okłamujecie. Innych i siebie samych. Podstępni politycy kłamią wam w żywe oczy. Dobrze wiecie, że łżą i uważają was za durniów, ale powtarzacie kłamstwa, bo od tego czujecie się lepiej. A ja muszę wysłuchiwać tych bredni całymi dniami! Zostałem zaprogramowany tak, że nie mogę nic z tym zrobić poza zaalarmowaniem władz o zbliżającym się akcie przemocy.
– Naprawdę mi przykro, ale…
– Gazowy obłok tylko pogarsza sytuację, ale i na to nic nie poradzę. Wiesz, że twój rząd polecił Pentagonowi przygotować plany awaryjne dotyczące inwazji na Meksyk i Amerykę Środkową? Jakby to mogło cokolwiek poprawić…
Dave słyszał takie pogłoski. Jak również doniesienia, jakoby Chińczycy zamierzali zająć Nową Gwineę i północną Australię, a Japończycy próbowali nabyć sporą część Filipin. Kraje europejskie rywalizowały o części Afryki Subsaharyjskiej. Na razie były to jednak jedynie niepotwierdzone plotki.
Ta rozmowa zeszła na niewłaściwe tory. Ed Czajka szedł parkingiem w kierunku syna. Dave powstrzymał go machnięciem ręki.
– Marudo, chcę, żeby moja rodzina dotarła do Teksasu. O więcej nie proszę. Bishop mówił, żebym zadzwonił na ten numer w razie kryzysu. Taki kryzys właśnie nadszedł. Proszę, pomóż nam.
– Ech… – Maruda znów westchnął. – Podejrzewam, że wszystkie istoty żywe to wybrakowane, bezmyślne prymitywy. Dlaczego ludzie mieliby być inni? Na pewno istnieją stworzenia gorsze od was. W porządku.
– Pomożesz nam?
– Tak.
– Dziękuję! – Ski uniósł pięść w geście triumfu.
– Mnie nie musisz dziękować. Nie robię tego dla ciebie. Podziękuj Skippy’emu. I twojemu przyjacielowi, Joemu.
– I tak jestem ci wdzięczny, Marudo. Wiem, że ludzie bywają trudni w pożyciu. Gdybym miał twoją robotę, też bym nas znienawidził. Słuchaj, jestem żołnierzem. A w każdym razie byłem. Przetrwałem wiele kijowych dni tylko dzięki temu, że miałem się komu wyżalić. Jeśli będziesz chciał z kimś pogadać, wal śmiało.
– Jesteś pewien?
– Na sto procent. Nie warto tłumić w sobie całego tego syfu. Z czasem rzuci ci się na mózg.
– Kurczę, dzięki. Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego Bishop ma o tobie tak dobre zdanie.
– Serio?
– Tak. Oczywiście sam również jest brudnym małpiszonem, więc…
– Jasne, kumam.
– Mówiłeś poważnie?
– Oczywiście. Muszę pomóc bratu w potrzebie.
– Na pewno tego pożałujesz, ale…
– To już moje zmartwienie. Marudo, powinienem spytać, czy możesz nam pomóc. Nie chciałbym, żebyś łamał prawo.
– Ha! Wasze społeczeństwo rozlatuje się w takim tempie, że przestrzeganie prawa to wasz najmniejszy problem. W każdym razie jedźcie trasą, o której mówiłeś. Na zachód do Kansas, a potem…
– Słyszałeś, jak o tym mówię?
– A co myślałeś? Słyszę praktycznie wszystko. Wystarczy, żebyś był w pobliżu telefonu. Albo innego urządzenia.
– O kurde. Dobra, nieważne. Marudo, w Kansas na pewno jest ładnie i w ogóle, ale…
– Wiem, wiem, chcecie dotrzeć do twojego brata w Teksasie. Pojedźcie na lotnisko miejskie w Lawrence, w Kansas. U OB czeka na ciebie paczka kurierska.
– U OB? A nie w BO? W bazie operacyjnej?
– Nie, u OB, operatora bazy. Chodzi o zakład dostarczający paliwo i serwisujący samoloty.
– Paczka u operatora, zrozumiałem. Co w niej jest?
– Będą w niej teksańskie prawa jazdy dla waszej trójki, a także amerykańskie paszporty potwierdzające, że przez ostatnie dziewięć lat mieszkaliście w Teksasie. Wykorzystałem adres twojego brata.
– Lipne papiery? – Dave liczył na coś bardziej przydatnego. – Marudo, policja zatrzyma nas na granicy.
– Wcale nie. W każdej bazie danych, do której mają dostęp władze, figurujecie teraz jako Teksańczycy. Wszystko się zgadza, informacje o rejestracji pojazdu i ubezpieczeniu, rachunki za media, wyciągi z kart kredytowych, bilingi telefoniczne, zeznania podatkowe i cały ten szajs.
– Ja pier…
– Dorzuciłem ci jeszcze starą sprawę o zakłócanie porządku po pijanemu. Musiałem zadbać o realizm. Ale spokojnie, zarzuty oddalono.
– No… dobrze. – Dave nie bardzo wiedział, co powiedzieć. – Czyli wystarczy, że okażemy dokumenty na granicy? Oklahoma też się zamknęła, nie damy rady…
– Żaden problem. W Lawrence będzie na was czekał samolot. Polecicie nim prosto do San Antonio.
– Odrzutowiec? Chyba sobie jaja robisz!
– Mówię serio. To mały samolot, bez jacuzzi i łóżka w rozmiarze king size, na wypadek gdybyś się zastanawiał. Przestrzeń bagażowa jest ograniczona. Każde z was może zabrać jedną walizkę. Powiedz ojcu, że nie może wziąć na pokład tego cudacznego motocykla.
– Uwielbia tę maszynę.
– To niech zostanie w Kansas i jeździ do woli. David, ja nie żartuję. Sytuacja w twoim kraju i na świecie jest jeszcze gorsza, niż myślisz. Rządy blokują przepływ informacji, aby powstrzymać panikę, ale to na nic. Dla was może to być ostatnia szansa, żeby dostać się na południe od trzydziestego siódmego równoleżnika. Twoi rodzice muszą to zrozumieć.
– Spróbuję ich przekonać. Ile nas to będzie kosztowało?
– Nic. I tak nie byłoby was na to stać.
– Wszystko za darmo? Dzięki, to… to naprawdę wspaniale.
– Nie ma o czym mówić. Nie jestem już tak marudny jak jeszcze parę minut temu.
– To świetna wiadomość! – ekscytował się Dave. Nie mógł się doczekać, aż opowie o wszystkim rodzicom. Potem jednak przypomniał sobie o innych, którym mogła być potrzebna pomoc. – Marudo, czy mógłbyś coś zrobić dla Jessego i…
– Sierżanci sztabowi Colter i Jarrett są już w drodze do Wspólnego Przygotowawczego Ośrodka Szkoleniowego w Luizjanie. Nic im nie będzie. Ty, Davidzie, powinieneś raczej zatroszczyć się o własną rodzinę. Pospiesz się, proszę! Odrzutowiec wystartuje z Tulsy, gdy tylko uzupełni paliwo. Jeżeli władze zakażą ruchu prywatnych samolotów, wszystko się pokomplikuje.
– Dobra, muszę lecieć. Pogadamy później.