Expeditionary Force. Tom 3. Paradise - ebook
Expeditionary Force. Tom 3. Paradise - ebook
Gdy załoga „Latającego Holendra” odcięła nieprzyjaznym obcym dostęp do Ziemi, żołnierze Sił Ekspedycyjnych utknęli na planecie, którą nazwali Paradise. „Latający Holender” wyrusza na następną misję, a ONZ życzy sobie, aby załoga sprawdziła sytuację ludzi na Paradise. Jednak pułkownik Joe Bishop ostrzega, że może nie spodobać im się to, co zobaczą. Co gorsza, nie mogą nic zrobić, nie narażając przy tym Ziemi.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66375-78-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paradise, trzy miesiące po opuszczeniu planety przez Wesołą Bandę Piratów
Specjalista US Army Jesse „Placek Kukurydziany” Colter wyjął z pudełka czystą parę białych, bawełnianych rękawiczek, założył je, a potem poprawił chirurgiczną maseczkę tak, aby całkiem zakrywała nos i usta. Przejrzał się w zawieszonym na drzewie lusterku, odetchnął głęboko, sięgnął do zagrody i ostrożnie, bardzo ostrożnie podniósł żółte puchate stworzonko. Był nim maleńki kurczaczek. Na Paradise. Mały cud – albo raczej kurczak był mały, a cud ogromny.
Jesse podniósł zwierzątko do oczu i przyjrzał się jego łapkom. Wszystko wydawało się w porządku, przynajmniej na tyle, na ile Jesse znał się na kurczakach. Jeszcze miesiąc temu wiedział tylko, że dobrze smakują. I że nie grzeszą inteligencją.
„Ha, inteligencją!” – pomyślał, odstawiając stworzonko na podściółkę ze słomy.
Kurczaczek przybył na Paradise jako zapłodnione jajko, a Jesse na własne życzenie przyleciał, aby walczyć w kosmosie z wrogami ludzkości. Tyle że „sojusznicy” w tej wojnie okazali się prawdziwymi wrogami, a „wrogowie” byli gatunkiem, który najchętniej zostawiłby ludzi w spokoju. Jesse zadał sobie pytanie, który z nich jest głupszy – on czy kurczak?
Obecność ziemskich zwierząt na Paradise stanowiła najściślej strzeżony sekret SEONZ. Ostatnie trzy kristańskie statki z zaopatrzeniem sprowadziły na planetę jaja, cielęta, prosiaki i kózki. Nie wszystkie młode przetrwały długą podróż, a odkąd flota Ruharów odzyskała kontrolę nad planetą, stało się jasne, że to koniec z dostawami zwierząt. Kwatera główna SEONZ ukrywała je z dwóch powodów. Po pierwsze, dopóki populacja ziemskich zwierząt nie wzrośnie, Siły Ekspedycyjne wolały nie robić nikomu nadziei na mięso i nabiał. A po drugie, nie mniej ważne, obecność zwierząt mogła stanowić dla ludzi sygnał, że nie wrócą do domu przez bardzo długi czas. A to było, jeszcze zanim Ruharowie przejęli Paradise, pozbawiając SEONZ jedynej możliwości powrotu.
Od tamtego pamiętnego dnia minęły już ponad trzy miesiące. Przez pierwszych kilka tygodni panował chaos. Kwatera główna szybko wydała rozkaz kapitulacji, doskonale rozumiejąc, że rzucenie się z karabinami na okręty kosmiczne nie skończy się dobrze. Nie wszyscy jednak złożyli broń. Ci ludzie polecieli do gwiazd, aby walczyć z chomikami, więc nie potrafili się mentalnie dostosować do zmiany sytuacji. Prawda była taka, że niesmak pozostał po obu stronach konfliktu i nie zapowiadało się, aby zniknął w ciągu miesiąca, roku czy nawet jednego pokolenia.
Po dwóch, trzech tygodniach sytuacja się ustabilizowała, a ludzie pogodzili się z faktem, że obecność Ruharów na orbicie to coś więcej niż kolejny najazd. Tych, którzy nadal próbowali walczyć z chomiczymi „okupantami”, szybko spacyfikowało wojsko Ruharów – niekiedy ostro i nieproporcjonalnie do zagrożenia. Ostrzał z kosmosu nie był konieczny, żeby unieszkodliwić trzech facetów schowanych w buszu, ale nie było nikogo, komu można by się poskarżyć. Poza tym wiadomość, że Ruharowie użyli dział elektromagnetycznych przeciwko trzem w zasadzie niegroźnym partyzantom, stanowiła jasny komunikat dla reszty. Rozbrzmiewał głośno i wyraźnie, usłyszeli go wszyscy: Ruharowie kontrolują orbitę, nie zadzierajcie z nimi.
Przez sieć zFonów szybko rozchodziły się pogłoski. Flota Kristangów zbierała się na obrzeżach układu i miała wkrótce odbić planetę. Nie, Kristangowie odpuścili sobie jednak Paradise i atakowali tylko po to, żeby nękać Ruharów i zająć ich uwagę. Chomiki negocjowały w sprawie powrotu ludzi na Ziemię. Nie, ludzie nigdy nie mieli wrócić do domu. Rekrutowano ich do walki u boku Ruharów. Nie, zaawansowany gatunek nie był zainteresowany współpracą ze słabymi i prymitywnymi żołnierzami Sił Ekspedycyjnych.
Jesse nie wierzył w plotki, a jedynie w to, co sam wiedział i zobaczył. Pięć tygodni po odbiciu planety przez chomiki on i jego kolega z oddziału, Dave „Ski” Czajka, zgłosili się do nowo założonej farmy SEONZ na południowym kontynencie. Gospodarstwo nieformalnie nazwano Fort Rakovsky, na cześć amerykańskiego żołnierza, który zginął podczas pierwszego najazdu Ruharów. Mówiło się – i w tę konkretną pogłoskę Jesse był skłonny uwierzyć – że prędzej czy później większość ludzi zostanie rozproszona po osadach na południowym kontynencie, który Ziemianie nazywali Lemurią. W ten sposób łatwiej i taniej będzie ich kontrolować. Bo Jesse nie potrzebował plotek, żeby wiedzieć, iż Siły Ekspedycyjne nigdy nie wrócą do domu. Fakt, że Ruharowie pomagali SEONZ założyć osady rolnicze, oznaczał, że niechciani goście mieli tu zostać.
Jednego Jesse był pewien – kurczaki są smaczne. Schylił się po następne bezcenne pisklę. Każde posiadało wydzielony fragment zagrody. Były zbyt wartościowe, aby ryzykować, że się podziobią. Kiedy podrosną, zostaną wypuszczone na otwartą przestrzeń, po dziesięć sztuk na jednym wybiegu. Dziesięć to wystarczająco dużo, aby nie czuły się osamotnione, a jednocześnie na tyle mało, aby mogła je oporządzić i upilnować wyznaczona do tego celu grupka żołnierzy. Bo choć rodzime drapieżniki Paradise nie były w stanie strawić ziemskiej fauny, mimo wszystko mogły zainteresować się stworzeniem, które wyglądało kusząco. A ponieważ większości ludzi Ruharowie nie pozwalali nosić broni, Jesse i inni „pasterze kurczaków” odpędzali mięsożerców zaostrzonymi kijami. Na szczęście na tym obszarze Lemurii największy drapieżnik był rozmiarów ziemskiego lisa. Jesse widział to zwierzę tylko raz. Uciekło do dżungli, kiedy zaczął krzyczeć i wymachiwać bronią. Nie zamierzał pozwolić, by zginął choć jeden kurczak. Nie na jego warcie.
Najgroźniejsze drapieżniki na Paradise były gatunkiem z innej planety i chodziły na dwóch nogach. Nie brakowało ludzi, którzy z trudem opierali się pokusie, jaką stanowił pyszny, gotowy do usmażenia kurczak. Pomimo poważnych kar zdarzało się, że ktoś zabijał i zjadał kurczaki, świnie i kozy. SEONZ surowo zakazywały jedzenia zwierząt. Stworzenie, które wylądowało na talerzu, siłą rzeczy więcej się nie rozmnażało, a ich populacja nadal była zbyt niewielka, aby traktować je jako źródła pokarmu. Poza tym Ruharowie uważali spożywanie mięsa za barbarzyństwo, które nie przystoi cywilizowanym istotom rozumnym. A Siły Ekspedycyjne – czyli jeńcy wojenni, utrzymywani przy życiu dzięki uprzejmości Ruharów – nie mogły sobie pozwolić na obrażanie uczuć gospodarzy.
Zatem nie wolno było jeść zwierząt, pomimo że sprowadzenie ich na Paradise pochłonęło czas, koszty i wysiłek. Kury znosiły jajka, które można było spożywać. Albo, ściślej mówiąc, które będzie wolno spożywać pewnego dnia, gdy populacja zwierząt osiągnie odpowiedni poziom, czyli za rok, a może jeszcze później. Krowy i kozy dawały mleko, które podobno wkrótce miało wejść do menu.
Najgorzej było ze świniami. Choć stary dowcip głosił, że da się wykorzystać każdą część świni z wyjątkiem kwiku, Ruharowie nie pozwalali wykorzystywać żadnej z nich. SEONZ musiały hodować i karmić zwierzęta, które nijak nie mogły się ludziom odpłacić za ten trud. W dodatku pochłaniały mnóstwo żywności, dlatego nie pozwalano im się rozmnażać. Kiedy obecna populacja wymrze ze starości, na Paradise nie będzie świń.
– Hej, Ski, a o tym co myślisz? – zapytał Jesse.
Dave „Ski” Czajka odłożył pisklę i podszedł do kurczaka, którego trzymał Jesse.
– Chyba jest w normie – zawyrokował, spoglądając na lekko skrzywiony palec u lewej łapki ptaka. – Nie przejmuj się.
– Na pewno? – Jesse martwił się o pisklęta, za które był odpowiedzialny. – Dziwnie wygląda.
– Jasne – uspokoił go Ski. – Daj spokój, człowieku, to tylko kura. Ma łazić, jeść ziarno i znosić jajka.
– Skoro tak mówisz.
Jesse bez przekonania odłożył pisklę na podściółkę. Ski nie był ekspertem od kurczaków. Wyznaczono go do pożądanej przez wielu pracy na farmie dlatego, że jego dziadkowie hodowali ptactwo, a Ski spędzał u nich wakacje. Z kolei Jessego wybrano dlatego, że Ski za niego poręczył. Jesse nie mógł sobie darować, że kolega, który wychował się na przedmieściach Milwaukee, lepiej znał się na rolnictwie niż on, Jesse Colter, który urodził się i dorastał na wiejskich obszarach Arkansas. Matka Jessego uprawiała pomidory w donicach na tarasie za domem i na tym kończyło się jego doświadczenie z ogrodnictwem. Rodzice mamy mieszkali w centrum Oklahoma City, a rodzice taty spędzali emeryturę na Florydzie. W żadnym z tych miejsc nie miał okazji nauczyć się czegoś przydatnego o rolnictwie. Kiedyś Jesse był wdzięczny losowi, że nie musiał pomagać na farmie jak niektórzy jego znajomi, a obecnie żałował, że przed wstąpieniem do wojska nie zdobył trochę doświadczenia. Dorywcza praca na kasie w sklepie nie okazała się zbyt pomocna w obecnej sytuacji.
– Placek! Jesteśmy pastuchami kurczaków, a nie weterynarzami – parsknął śmiechem Ski.
Pastuch kurczaków. Nie wiedzieć kiedy z noszącego karabin żołnierza piechoty stał się pracownikiem zespołu rolniczego. Nie gniewał się z powodu docinków o „ranczach kurczaków”, bo wiedział, że ta praca jest ważna i ma swoje plusy. Zatrudnionym w rolnictwie przysługiwało dodatkowe osiemset kalorii na dobę. A ponieważ SEONZ były odcięte od Ziemi, ludziom pozostały trzy źródła pożywienia – malejące zapasy żywności puszkowanej, liofilizowanej albo utrwalonej radiacyjnie, papka odżywcza, którą Ruharowie wydawali ludziom dwa razy dziennie, choć ostrzegali, że zasoby nie są nieograniczone, oraz wszystko, co udało się wyhodować na Paradise.
– Hej, a skoro mowa o ziarnach, jak myślisz, kiedy kukurydza będzie gotowa? – Jesse odwrócił się w kierunku pobliskiego pola.
Ski popatrzył w tę samą stronę, podrapał się w głowę i natychmiast prychnął, rozzłoszczony na samego siebie. Teraz musiał zmienić rękawiczkę, zanim dotknie następnego kurczaka.
– Dziadkowie mówili, że do czwartego lipca kukurydza powinna sięgać kolan. A zbiory są wtedy, gdy ma jakieś dwa metry, więc… – Próbował ocenić wysokość roślin.
Eksperci od rolnictwa z kwatery głównej uważali, że na Paradise zboża powinny rosnąć szybciej niż na Ziemi, ponieważ nie istniały tu szkodniki, które mogły im zagrozić. Nie było więc potrzeby używać pestycydów, które mogły spowolnić wzrost.
– Wiesz co, pamiętam, że na początku lipca kukurydza sięgała wyżej, więc może powiedzonko dziadków było nieaktualne. Nie wiem. Może za dwa miesiące?
– Wielkie dzięki – fuknął Placek Kukurydziany.
– Moi dziadkowie uprawiali soję, a nie kukurydzę. A poza tym to jest dżungla. – Dave wskazał na ciemne drzewa, które rosły gęsto wokół wykarczowanych terenów uprawnych. – Może tutaj rośliny rosną szybciej niż na Środkowym Zachodzie. Nie wiem.
– No to się nie przyznawaj, że nie wiesz.
– Boisz się, że nas wywalą z rolnictwa i stracimy dodatkowe racje? – zapytał Ski. Nawet z premią w postaci ośmiuset kalorii ciągle chodził głodny. Nie pasowała mu perspektywa egzystowania na dwóch miskach ruharskiej papki.
– To też, ale przywiązałem się do swoich kurczaków – przyznał Jesse. – One mnie potrzebują.
– Im trzeba wody, ziarna i powietrza, a nie ciebie.
– A kto im będzie śpiewał, Ski? Dzięki muzyce szybciej rosną – rzucił Jesse, po czym zanucił stary przebój Elvisa. – Loooove me tender, love me sweet, all my dreams come…
– Cholera! – Ski zakrył uszy. Głupio zrobił, bo teraz musiał zmienić obie rękawiczki. – Chcesz wykończyć te pisklaki? Twój głos zabiłby dorosłą kurę. Albo i krowę.
– Daj spokój, nie jest tak… O rany, patrz! Okręt!
Wskazał na niebo, krzywiąc się bezwiednie. Wcześniej światła na niebie oznaczały, że jednostki Kristangów walczą o planetę i chronią narażone na ataki Siły Ekspedycyjne. Albo że nieuzbrojone transportowce Ruharów przylatują po ewakuujące się chomiki, które wjechały windą kosmiczną na orbitę, czy też po płody rolne wystrzelone tam przez Wyrzutnię.
A potem, pewnego pamiętnego dnia, światła na niebie były oznaką inwazji Ruharów. Najazdu, dzięki któremu ten pieprzony farciarz Joe Bishop stał się bohaterem, choć najzwyczajniej w świecie zrobił, co do niego należało. Światła okazały się grupą uderzeniową Ruharów. Chomiki przyleciały, żeby odbić planetę, którą one nazywały Gethanu, a ludzie – Paradise. Tamtego dnia rozbłyski na niebie świadczyły, że Ruharowie wykopują Kristangów z Paradise. A żołnierze SEONZ nagle stali się jeńcami.
Obecnie światła oznaczały jedną z dwóch rzeczy. Zazwyczaj były to okręty Ruharów patrolujące przestrzeń kosmiczną, jednak czasem pojawiały się jednostki Kristangów, którzy skakali na orbitę, aby nękać Ruharów i niszczyć infrastrukturę planetarną. Podobno Ruharowie byli przekonani, że w układzie Paradise nadal przebywa około sześciu kristańskich okrętów niezdolnych do podróży międzygwiezdnej. Jednostki wroga były tu uwięzione i obsadzone zdesperowanymi jaszczurami – a to kiepskie połączenie. Najazdy początkowo stanowiły poważny problem, bo planetarne władze Ruharów martwiły się, że ataki zachęcą jeńców do buntu. Przez pierwsze dwa tygodnie chomiki przetrzymywały ludzi w obozach, podczas gdy pola uprawne leżały odłogiem. Później najazdy zrobiły się rzadsze, a Ruharowie stopniowo rozluźnili ograniczenia.
Obecnie napaści Kristangów były raczej irytujące niż groźne. Kiedy jeden albo dwa okręty pojawiały się na orbicie rzadko zaludnionej planety, istniała bardzo niewielka szansa, że zaatakują jedno konkretne miejsce. Ludzie początkowo zakładali, że są bezpieczni, dopóki dwa miesiące po kapitulacji SEONZ nie pojawiła się fregata Kristangów, która skoczyła, otworzyła ogień i uciekła. Celem ataku był należący do ludzi magazyn, który trafiony wiązkami masera i kilkoma rakietami zmienił się w dymiący krater. Wraz z nim zniszczeniu uległo jedenaście procent zapasów żywności. Kristangowie musieli wiedzieć, co obrali za cel. Przed zniknięciem fregata nadała ostrzeżenie. Ludzi, którzy poddali się Ruharom, Kristangowie uważali za zdrajców. Zamieszkujący Paradise Homo sapiens mieli dwa wyjścia – pusty gest oporu wobec Ruharów, skutkujący śmiercią głodową, albo złożenie broni, uprawa roślin i przetrwanie.
Mimo wszystko nadal toczono spory o to, po której stronie należało się opowiedzieć.
Jesse i Ski spojrzeli w stronę najbliższego schronu przeciwlotniczego zbudowanego przy zachodnim skraju pola. Był prymitywny. Ot, wykopana w podłożu dziura zakryta kłodami, przysypana ziemią i trawą. Oglądany z orbity, nie wyróżniał się na tle otoczenia, chyba że patrzyło się na niego pod kątem, z którego widać wejście. Schron zbudowano pospiesznie, bo z założenia miał być tymczasowy. Dach przeciekał, a długie korzenie traw i krzewów przeciskały się między kłodami, co zachęcało rodzime owady do osiedlenia się w środku. A ponieważ budynek otaczała dżungla, nad którą każdego popołudnia przechodziła burza, podłoże konstrukcji szybko zmieniło się w błotnistą kałużę. W zeszłym tygodniu zainstalowano tam prostą platformę, żeby nie trzeba było brodzić po kostki w wodzie. Jednak Jesse nie był przekonany, czy po ulewnym deszczu, jaki padał ubiegłej nocy, platforma pozostała sucha.
– Jak myślisz? – zapytał Ski, odliczając w myślach, ile sekund minęło od rozbłysku.
Dowództwo Ruharów powinno wysłać im przez zFony ostrzeżenie przed nalotem, ale nie zawsze robiło to w porę. Czasem zdarzały się zakłócenia łączności, czasem Kristangowie z powodzeniem podszywali się pod ruharskie jednostki cywilne, a kiedy indziej ktoś zwyczajnie spóźniał się z nadaniem powiadomienia. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli w ciągu trzydziestu sekund od rozbłysku nie pojawiły się na niebie smugi wiązek masera, pocisków rakietowych ani tych wystrzelonych z dział EM, najprawdopodobniej było bezpiecznie. Kristangowie nie spędzali nad planetą dużo czasu. Pojawiali się na wysokiej orbicie, strzelali i skakali, zanim zdążyli ich namierzyć obrońcy. Taktyka szybkich uderzeń nie zawsze się sprawdzała. Dwa tygodnie temu Jesse i Dave widzieli, jak okręt Kristangów eksplodował białym światłem nisko nad północnym horyzontem. Pechowa fregata ugrzęzła w polu wytłumiającym dwóch chomiczych okrętów, a krótka wymiana ognia rozstrzygnęła się na korzyść niszczycieli Ruharów.
– Niby powinniśmy się ukryć – odpowiedział Placek Kukurydziany, zerkając to na niebo, to na swoje bezcenne kurczaki.
Przez pole biegli ludzie kierujący się do schronów, choć nie wszyscy uciekali. Niektórzy czekali i patrzyli, co się stanie. Przepisy nakazywały się schować, dopóki nie nadejdzie potwierdzenie o braku zagrożenia.
– Ale uważam, że te pisklęta są warte więcej niż my dwaj razem wzięci.
– Dobrze mówisz – zgodził się Ski. SEONZ mogły pozwolić sobie na utratę paru żołnierzy, bo zawsze to mniej gąb do wykarmienia. – Dwadzieścia sekund.
Jesse znów podniósł wzrok. Inną oznaką kłopotów była wymiana ognia między okrętami, a niczego takiego nie dostrzegał. Oczywiście to jeszcze o niczym nie przesądzało. Ostrzał z maserów i dział elektromagnetycznych był niewidoczny w próżni kosmosu, chyba że doszło do trafienia. A rozbłysk silników rakietowych czasami trudno było dostrzec przez pole maskujące – tym bardziej gołym okiem, na tle jasnego nieba.
– Chrzanić to – mruknął Jesse. – Schron pewnie i tak jest pełen błota.
W tym momencie ich zFony wydały sygnał, który oznaczał „teren czysty”.
– Świetnie! – powiedział ze śmiechem Ski. – W samą porę.
Facet biegnący sprintem w kierunku schronu zatrzymał się i rzucił przekleństwem. Nie dosłyszeli jakim, ale nietrudno było zgadnąć. Ski pomachał do niego, szczerząc zęby w uśmiechu, na co mężczyzna odpowiedział, demonstrując środkowy palec.
– Nawzajem, kolego – mruknął Ski, po czym w zamyśleniu wbił wzrok w niebo.
– Na co teraz patrzysz? – zapytał Jesse.
– Próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie, czy kiedy pojawił się okręt, miałem nadzieję, że Kristangowie wrócą – przyznał Dave. – Ale tak porządnie, żeby odbić planetę.
– Uważaj, żebyś nie zapeszył – ostrzegł go Jesse. – Poddaliśmy się chomikom. Ruharowie pożyczyli nam sprzęt do karczowania dżungli i orania pól. – Wskazał na rosnącą kukurydzę. – W oczach jaszczurów jesteśmy zdrajcami. Jeśli wrócą, mamy przesrane.
Dave spochmurniał. Wzruszył ramionami.
– A jeśli Kristangowie nigdy nie wrócą, to co wtedy? Zostaniemy tutaj pod butem Ruharów? Już na zawsze?
– Mamy przesrane tak czy inaczej. Witaj w wojsku, stary.
Jesse z powrotem skupił uwagę na kurczakach. Znowu domagały się karmienia. Czym? Ziarnem, którego brakowało dla ludzi. Choć jaja i mleko – kiedy wreszcie trafią do jadłospisu – miały być świetnym źródłem białka, to jednak karmienie kur, krów i kóz pochłaniało mnóstwo kalorii, które mogły trafić do ludzkich żołądków. Z drugiej strony, hodowla zwierząt gospodarskich była ważniejsza dla morale niż jedzenie. Perspektywa stałych dostaw nabiału stanowiła obietnicę lepszej przyszłości. Tego, że ludzie nie pozostaną na zawsze jeńcami wojennymi i nie spędzą reszty życia na odległym obcym świecie. Że pewnego dnia coś się zmieni i wrócą do domu. Tu nie chodziło o kurczaki, stwierdził Jesse. Chodziło o nadzieję.
Głodne pisklęta podniosły dzióbki i zaczęły głośno piszczeć.
– Słyszę, słyszę, papu już idzie. Kolejny dzień na Paradise. – Pokręcił głową. – Kolejny dzień w raju.ROZDZIAŁ 1
Orbita Ziemi
Nazywam się Joe Bishop i czasem nie cierpię swojego życia. Zwłaszcza wtedy, gdy utrudnia mi je pewna niesamowicie cwana, starożytna sztuczna inteligencja z kosmosu. I niezły dupek.
– Skippy? – zapytałem ze złością. – Co ty zrobiłeś, do cholery?
Niech go szlag. Wracając z misji, podczas której ponownie ocaliłem Ziemię, nie spodziewałem się na ulicach Nowego Jorku parady z fanfarami i confetti. Przy okazji, co to za śmieszne słowo, te „fanfary”? A czy „confetti” nie znaczy po włosku „lody”? A nie, pomyliło mi się z „gelato”. Nieważne.
W każdym razie nie oczekiwałem parady. Ale nie spodziewałem się też wylądować po uszy w gównie. A właśnie tak się stało, gdy tylko „Latający Holender” powrócił na Ziemię, a dowództwo SEONZ dowiedziało się, że powstrzymaliśmy thurański okręt przed dotarciem na naszą rodzinną planetę. W ten sposób pewnie uchroniliśmy ludzkość przed zniewoleniem albo i wyginięciem. „Hej, świetna robota” – powiedzieli dowódcy na jednym oddechu. A na drugim wyjaśnili, że mam przerąbane. I że właściwie miałem przerąbane już krótko po odlocie na misję, z której nie spodziewano się, że wrócę.
Skippy nie raczył wspomnieć – ani mnie, ani nikomu innemu na pokładzie wykradzionego Thuranom lotniskowca – że zaplanował niespodziankę. Wredną, całkiem nieoczekiwaną i nieprzyjemną niespodziankę.
Nigdy, przenigdy nie ufajcie błyszczącej puszce.
– Hmm. Może trochę konkretniej, Joe? – powiedział Skippy. – Na którą z mnóstwa rzeczy, które zrobiłem, narzekasz w tym momencie?
– Dobrze wiesz, o czym mówię! Zaprogramowałeś komputer w tamtym transportowcu Kristangów tak, żeby skoczył daleko od Ziemi dzień po naszym odlocie!
– Ach, o to chodzi. Hej, więc czemu pytasz, co zrobiłem, skoro znasz odpowiedź?
– Do jasnej…
– Czy to jeden z tych głupich ludzkich zwyczajów, kiedy pytacie „co”, ale tak naprawdę macie na myśli „jak” albo „dlaczego”?
– Dobrze wiesz…
– A może niepotrzebnie obwiniam ludzkość i problem stanowi głupota tego konkretnego Joego Bishopa? Jeśli tak, przepraszam resztę małp.
Zamilkłem, żeby zebrać myśli. Siedziałem w swoim gabinecie obok mostka. Poszedłem tam, kiedy skończyłem dostawać ochrzan od dowództwa. „Holender” znajdował się na stabilnej orbicie i jako kapitan nie miałem do roboty nic oprócz dokończenia oficjalnego raportu oraz przygotowania załogi do zejścia na powierzchnię. Wróciliśmy do domu wbrew wszystkiemu.
– To moja wina, że nie wyraziłem się jasno – przyznałem. – Pytanie brzmi „dlaczego?”. Czemu to zrobiłeś? I dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
– Hm. To dość rozbudowane pytanie, Joe. Nie powiedziałem ci, bo nie miałem powodu. Gdybym to zrobił po odlocie, wypominałbyś mi to codziennie, prawda?
– Pewnie tak.
– A gdybym ci powiedział przed odlotem, jak zawsze zrobiłbyś coś głupiego. Na przykład próbował mnie powstrzymać, co zresztą by ci się nie udało.
– Nie wiesz tego na pewno.
– Nie wiem? Jak myślisz, który z nas ma więcej cierpliwości i jest bardziej uparty? W ramach testu sprawdźmy, kto na dłużej wstrzyma oddech.
– To nie jest śmieszne, Skippy. Dobra, przyznaję, nikt by cię nie powstrzymał. Pozostaje pytanie „po co?”. Czemu kazałeś tamtej jednostce skoczyć? Teraz przebywa na orbicie okołosłonecznej, w pół drogi między Ziemią a Marsem! Cała ludzkość liczyła, że uzyska dostęp do tych technologii!
– Zrobiłem to dla was, Joe.
– Dla Wesołej Bandy Piratów? – Zamurowało mnie. – Słuchaj, Skippy, jeśli twoim zdaniem wysłanie statku kosmitów gdzieś daleko to dobry prezent, lepiej nic mi nie kupuj na urodziny.
Skippy westchnął.
– „Dla was” w sensie „dla ludzkości”.
– Bo dla ciebie to takie zabawne, kiedy robisz nam na złość?
– No, to był jeden z powodów – przyznał. – Szkoda, że nie widziałeś, jakie miny zrobili ziemscy przywódcy, kiedy łakomy kąsek wymknął im się z rąk. Ha, ha! Żałuj. Hmm, wiesz co? Na pewno istnieje jakieś nagranie, zaczekaj, poszukam…
– Potrzebujemy tej technologii, do ciężkiej cholery! Skippy, tylko przez przypadek dowiedzieliśmy się, że Thuranie wysyłają statek na Ziemię. Jeśli kiedyś przylecą tu kosmici, potrzebujemy zaawansowanej technologii, żeby się obronić.
– Zaawansowanej? Czekaj, masz na myśli szmelc Kristangów? Ech, czasem zapominam, jak prymitywny gatunek stanowi ludzkość, skoro imponuje wam technologia jaszczurów. No dobra, potrafię sobie wyobrazić, jak małpom opadają szczęki na widok migających światełek na pokładzie transportowca.
– Nie każdy, tak jak ty, dysponuje boskim poziomem technologicznym, Skippy. My mamy pod górkę. Poza tym jak zwykle zboczyliśmy z tematu. Podobno zrobiłeś to dla dobra ludzkości.
– Właśnie tak.
– Trochę konkretniej, proszę. W jaki sposób to nam pomogło?
– Odebrało małpom powód do okładania się patykami. I zachęciło was do współpracy.
– Ahaaa.
– Teraz rozumiesz?
– Chyba tak. – Szlag. On naprawdę próbował nam pomóc. – Kiedy transportowiec przebywał na niskiej orbicie okołoziemskiej, kilka państw było w stanie wysłać po niego swoich ludzi, a potem walczyć. Ale teraz narody muszą współpracować, bo tylko wspólna misja może nas do niego zabrać?
– Masz w stu procentach rację, Joe. Moim zdaniem, istniało ponad pięćdziesiąt procent szans, że transportowiec wyparowałby w nuklearnej eksplozji. Któryś z krajów zniszczyłby go, żeby rywale nie położyli łap na nowej technologii. Obecnie NASA współpracuje z agencjami kosmicznymi z Chin, Europy, Indii i Japonii. Konstruują prymitywną puszkę, która poleci do transportowca. Może pamiętasz, że zanim wyruszyliśmy, państwa członkowskie SEONZ toczyły spór o to, komu przysługuje technologia kosmitów? Jeden z kristańskich lądowników, które zestrzeliłem, spadł na płyciznę u wybrzeży Filipin, a marynarki wojenne czterech krajów omal nie otworzyły do siebie ognia, próbując go pozyskać. I to wszystko po tym, jak międzynarodowa współpraca na pokładzie „Holendra” uratowała wasze małpie tyłki.
– Pamiętam.
To był pomniejszy zatarg tuż przed odlotem „Holendra”. Sądziłem, że nie dojdzie do niczego poważniejszego niż ostra wymiana zdań i prężenie muskułów przed wyborcami. Rozwalona technologia jaszczurów nie była warta otwartej walki. Tym bardziej w chwili, gdy przed ludzkością stało monumentalne zadanie odbudowania planety spustoszonej przez Kristangów. No cóż, może nie doceniłem krótkowzroczności polityków.
– Miałeś dobre powody, Skippy – powiedziałem. – I rozumiem, dlaczego wcześniej nam nie powiedziałeś.
Gdyby transportowiec skoczył przed naszym odlotem, rządy państw członkowskich kazałyby nam w pierwszej kolejności sprowadzić go z powrotem. A my nie mieliśmy na to czasu, bo te same rządy całe wieki deliberowały nad zupełnie oczywistą decyzją, żeby wysłać „Holendra” w podróż.
– A zamiast złościć się na siebie nawzajem, teraz rządy są zgodne w jednej kwestii. Wszystkie obwiniają mnie.
– To zupełnie nieuczciwe, Joe.
– Ciebie nie obwinią, po przecież wiedzą, że jesteś podstępną puszką piwa. I siebie też nie obwinią o to, że ci zaufali. Zostaję tylko ja. Choć nie wiem, czego ode mnie oczekiwali. Chyba zawiniłem tym, że nie odwiodłem cię od pomysłu, o którym nie miałem pojęcia.
– To nie twoja wina, Joe. Szkoda, że nie zostawiłem wiadomości, w której bym wyjaśnił, czemu tak postąpiłem.
– Nawet gdybyś upiekł ciasto i dostarczył wiadomość osobiście, to i tak byłaby moja wina, Skippy. Jestem, albo raczej byłem, dowódcą misji. – Miałem świadomość, że wkrótce będę musiał zdjąć srebrne orzełki pułkownika i z powrotem przypiąć insygnia sierżanta. Chyba że postanowią mnie zdegradować do szeregowego. – No trudno, było, minęło. Musimy lecieć po ten statek.
– Już tłumaczyłem tym kretynom z dowództwa, że reaktor transportowca jest wygaszony, a ja nie pomogę wam przy nim majstrować. Resztkę energii w akumulatorach napędu zużyłem na skok, więc jednostka już do was nie wróci. A jeśli myślicie o wykorzystaniu „Holendra”, życzę powodzenia przy programowaniu skoku bez mojej pomocy. A poza tym, kurde, właśnie odkryłem, że rozkalibrowały się cewki, muszę je wyłączyć. Nie cierpię, kiedy tak się dzieje. To może zająć bardzo dużo czasu albo bardzo mało. Jeśli wiesz, co mam na myśli.
– Zapominasz o dwóch thurańskich lądownikach, którymi potrafimy latać bez ciebie.
– Ha! Nie zapomniałem o nich, amigo. Mamy tylko dwie takie maszyny. To zbyt ryzykowne, żeby wysłać jedną, więc musielibyście zabrać obie. I będą musiały tam zostać na bardzo długo, zanim wasi durni naukowcy wymyślą sposób na sprowadzenie transportowca. Przy okazji, powodzenia. W tym czasie nie użyjecie lądowników do przenoszenia załogi i zapasów na „Holendra”.
– Cholera. Zaplanowałeś to sobie?
– Nie, po prostu miałem szczęście. To znaczy według waszego prymitywnego rozumienia terminu „szczęście”. Pamiętaj, że nie spodziewaliśmy się wrócić. Jeżeli wy, małpy, nadal chcecie transportowca, nie ma drogi na skróty.
*
Kiedy wylądowałem w bazie lotniczej Wrighta-Pattersona w Ohio, aby zdać raport dowództwu SEONZ, siłom zbrojnym USA oraz Centralnej Agencji Wywiadowczej, dostałem porządny ochrzan. Oficerowie i wysoko postawieni urzędnicy wręcz ustawiali się w długiej na kilometr kolejce, żeby mi dokopać. Byli wkurzeni, odkąd transportowiec Kristangów skoczył daleko od Ziemi. A nasz niespodziewany powrót zapewnił im dodatkowy powód, żeby mieszać mnie z błotem.
Chwilę po skontaktowaniu się z dowództwem SEONZ wysłałem im raport. Inni oficerowie na pokładzie „Holendra” również wysłali meldunki, których w żaden sposób nie ocenzurowałem. Zaledwie pięć minut później musiałem się tłumaczyć i bronić przed zarzutami przedstawicieli kilku różnych krajów. Tyle dobrego, że wściekłość na mnie zjednoczyła piątkę państw członkowskich SEONZ. Hurra, współpraca! Uzasadniałem swoje decyzje przez następne cztery dni. Po pierwszych dwóch godzinach zrozumiałem, że nie ma sensu się bronić, i ze stoickim spokojem wysłuchiwałem pełnych oburzenia tyrad. Muszę im przyznać, że podnieśli ochrzan do rangi sztuki. To nie było zwykłe zaproszenie na dywanik, tylko wizyta na perskim dywanie z siedemnastego wieku.
Skippy próbował mnie bronić, co pewnie jeszcze pogorszyło sprawę. Dowództwo SEONZ nie tylko było mną rozczarowane, ale też przestało ufać obcej SI, która ich zdaniem ukradła nam bezcenną jednostkę. Dopóki „Holender” nie powrócił ze świeżą porcją informacji wywiadowczych, Ziemia nie wiedziała, czy w Układzie Słonecznym nie czai się tuzin kristańskich okrętów. Bez technologii, jaką zawierał transportowiec, planeta była zupełnie bezbronna. Z punktu widzenia dowództwa SEONZ, jeśli Skippy’emu nie można zaufać, że utrzyma statek Kristangów na orbicie okołoziemskiej, to czy powinniśmy mu uwierzyć na słowo, że zamknął tunel czasoprzestrzenny w pobliżu Ziemi?
Cholera, wcześniej nawet nie brałem tej kwestii pod uwagę. Kiedy odbywaliśmy swój luksusowy rejs, tamci umierali ze strachu, że tunel jest nadal otwarty i że lada chwila wyłoni się z niego flota wkurzonych kosmitów. A najlepsze źródło obcej technologii właśnie wymknęło się poza zasięg ludzkości, bo tak sobie postanowiła pewna niegodna zaufania sztuczna inteligencja. Dowództwo SEONZ sądziło, że Skippy równie dobrze mógł zdradzić Wesołą Bandę Piratów i oddać „Holendra” Thuranom w zamian za pomoc bardziej zaawansowanego gatunku. Ziemianie byli przerażeni i wściekli. Wieczorami wracali do domów, nie wiedząc, czy to nie jest ostatnia noc ludzkości. Dlatego gdy niespodziewanie wróciliśmy, a ja z dumą i nutką samozadowolenia ogłosiłem, że znów ocaliłem świat, cały ich strach i gniew skupił się na mnie.
Nawet nie mam im tego za złe. Na ich miejscu też bym się wkurzył na tego dupka Joego Bishopa.
W nocy po pierwszym dniu podsumowania misji padłem wyczerpany na łóżko. Sen powinien nadejść natychmiast. Według czasu pokładowego, do którego przywykł mój organizm, była czwarta trzydzieści, a przesłuchania trwały ponad czternaście godzin. Może byłem w zbyt wielkim szoku, żeby zasnąć. Albo, co bardziej prawdopodobne, za dużo myślałem o reszcie Wesołej Bandy Piratów, zwłaszcza o dowódcach takich jak Chang, Simms czy Smythe, którzy też pewnie musieli się tłumaczyć. Podczas składania wyjaśnień wielokrotnie podkreślałem, że decyzje, które zapadły w trakcie misji, były tylko moje. Ale tamci wiedzieli, że tak powiedziałby każdy dowódca.
– Do dupy – skomentował ze złością Skippy za pośrednictwem zFona. – Znowu uratowałeś tę żałosną kulę błota, a oni się na ciebie wściekają? Niewdzięczne gnojki.
– Nie są niewdzięczni, Skippy. Pochwalili mnie oraz całą załogę za zajęcie się thurańskim eksploratorem.
– Tak, pochwalili was przez dwie sekundy, a potem zaczęli się czepiać i podważać każdą twoją decyzję.
– Mają trochę racji, Skippy. Zrobili ze mnie dowódcę misji i dali mi tylko dwa prawdziwe zadania.
– Które wykonałeś!
– W zasadzie wykonałem tylko pierwsze, czyli zamknięcie tunelu. Drugim celem, równie ważnym, było nie dopuścić do tego, żeby kosmici dowiedzieli się, że ludzie latają sobie po Galaktyce w kradzionym okręcie. Dowództwo SEONZ uważa, że nie zawaliłem tego zadania głównie dzięki szczęściu. Z perspektywy czasu myślę, że mogą mieć słuszność.
– Joe, jedyna decyzja, z którą mają problem, to ta, że kazałeś wylądować na Newark, zamiast pozwolić załodze umrzeć. Ci kretyni zapominają, że gdybyśmy nie odwiedzili Newark, nigdy byśmy się nie dowiedzieli o misji eksploratora.
– To bez znaczenia, Skippy. Podejmując decyzję, nie miałem nawet pojęcia o istnieniu eksploratorów. SEONZ ocenia podjęte wybory na podstawie informacji, jakimi wówczas dysponowałem. Kwestionują moją ocenę sytuacji, a nie rezultaty.
– Że co? – rozzłościł się. – Nie można oddzielać decyzji od jej skutków! Dowództwo myśli, że powinieneś skazać całą załogę na śmierć tylko po to, żeby uniknąć całkiem sensownego ryzyka?
– Nie skazałbym załogi na śmierć, Skippy. Ty już to zrobiłeś.
Przez moment nie odpowiadał. Znałem to milczenie.
– Zabolało, Joe. Czemu tak mówisz? Przecież odbudowałem okręt z księżycowego pyłu, aby uratować załogę.
– Nie, to było jedynie tymczasowe rozwiązanie. Rozmawialiśmy o tym, czy ludzie zdołaliby samodzielnie pilotować „Latającego Holendra”. Powiedziałeś, że to niemożliwe. Załoga miała tak czy inaczej umrzeć samotnie w zimnej próżni kosmosu, jeśli skontaktujesz się z Kolektywem i nas porzucisz. Pamiętasz? Próbowałem zawrzeć z tobą układ, że zabierzemy okręt z powrotem na Ziemię, wysadzimy ludzi, a potem polecimy tylko we dwóch. Ryzykując lądowanie na Newark, jedynie odwlekałem nieuniknioną śmierć załogi. Równie dobrze mogłem tam nie lądować, uznając, że i tak wszyscy umrzemy krótko po znalezieniu węzła łączności.
Tym razem milczał jeszcze dłużej.
– Cholera. Przepraszam, Joe. Więc to moja wina? – W jego głosie słyszałem prawdziwą skruchę.
– Nie – uspokoiłem go. – Nie, Skippy. To ja dowodziłem. Jestem w stu procentach odpowiedzialny za tę decyzję.
– Tego wyboru nie da się jednoznacznie ocenić jako właściwy albo niewłaściwy – powiedział z irytacją Skippy. – To kwestia osądu.
– Racja. A SEONZ nie zgadzają się z moim osądem.
Po pierwszym dniu przesłuchania stało się jasne, że SEONZ nie powierzy mi dowodzenia kolejną misją. Co najwyżej taką, z której miałbym na pewno nie wrócić. Ale nie dadzą mi żadnego skomplikowanego zadania. Oni zwyczajnie mi nie ufali. Ich zdaniem byłem zbyt młody, niedojrzały, niedoświadczony i lekkomyślny. Po czternastu godzinach wyjaśniania raz po raz, czemu podjąłem zbyt wielkie ich zdaniem ryzyko, sam zaczynałem wątpić w swoje umiejętności. Może mieli rację? W końcu wleciałem w sam środek zasadzki. A potem, na Newark, mnóstwo rzeczy poszło nie tak. Nasza długa wyprawa Barneymobilem okazała się bezcelowa, bo zarówno węzeł łączności, jak i SI były nic niewartym złomem.
Aha, i nie zapominajmy o zatopieniu kampera. Zdaniem dowództwa SEONZ to był kolejny przykład moich „genialnych” zdolności przywódczych.
Tak naprawdę dopisało mi szczęście, gdy Skippy odkrył, że Thuranie planują wysłać statek na Ziemię. Według dowództwa powstrzymanie eksploratora to jedyna rzecz, jaką zrobiłem dobrze od chwili zamknięcia tunelu po naszym odlocie. Zgadza się – aby SEONZ nie były mną kompletnie rozczarowane, wystarczyło tylko uratować cały pieprzony świat.
Nie żebym czuł wielki żal.
Skippy nadal próbował mnie pocieszyć.
– Hej, przecież odkrycia, jakich dokonaliśmy na Newark, ostatecznie przekonały mnie, żeby na jakiś czas porzucić poszukiwania Kolektywu. Zatem lądowanie tam to jedyny powód, dla którego zgodziłem się wrócić na Ziemię.
– To oraz fakt, że jako dowódca zarządziłem powrót.
– Ach tak, jasne. – Omal się nie zająknął. – To też. Joe, czy mogę coś dla ciebie zrobić?
– Sprowadzisz transportowiec na orbitę Ziemi? – zasugerowałem.
– Cokolwiek oprócz tego. Może nie jesteście latającymi małpami jak w „Czarnoksiężniku z krainy Oz”, ale jeśli chcecie dostać ten statek, musicie po niego sami polecieć. O, właśnie coś mi się przypomniało. Jego orbita jest lekko eliptyczna i obliczyłem, że za sześć tysięcy lat zbliży się do was na półtora miliona kilometrów. Jeśli to pomoże.
– Dobranoc, Skippy.
*
Wiarygodność Skippy’ego – a przez to również moja – poważnie ucierpiała. Szychy w sztabie SEONZ jednocześnie zaniepokoiło i zaintrygowało to, czego dowiedzieliśmy się o ruinach Pradawnych, o Newark i, co najważniejsze, o Skippym.
Kiedy przybyliśmy na Ziemię, blaszak powiedział Siłom Ekspedycyjnym, że należał do cywilizacji Pradawnych. Jego słowa mniej więcej pokrywały się z informacjami, jakie zdobyliśmy z innych źródeł. Starożytny gatunek obecnie znany jako Pradawni opuścił Galaktykę dawno temu i nikt nie umiał powiedzieć, co się z nimi stało. To Pradawni stworzyli sieć tuneli czasoprzestrzennych. Niewiele o nich wiedziano, a rozsiane po kosmosie skrawki ich technologii stanowiły cenną zdobycz dla współcześnie żyjących cywilizacji – choć z artefaktów Pradawnych należało korzystać bardzo, bardzo ostrożnie. W bitwie między Rindhalu a Maxolhxami, która zapoczątkowała niekończącą się wojnę, obie strony wykorzystały jako broń urządzenia Pradawnych. Użycie tej niszczycielskiej technologii doprowadziło do aktywacji wcześniej nieznanych maszyn, obecnie nazywanych Strażnikami. Maszyny te zaatakowały obie strony konfliktu, pustosząc planety i oczyszczając z istot żywych całe układy gwiezdne. Gdziekolwiek się pojawiły, zostawiały śmierć i zniszczenie, nikt nie potrafił ich powstrzymać. W ciągu kilku dni doprowadziły do ruiny dużą część imperiów Rindhalu oraz Maxolhxów, a potem zniknęły. Nadal gdzieś się czaiły i czekały.
A teraz wiedzieliśmy, że ktoś wykorzystał technologię Pradawnych do zniszczenia księżyca oraz zepchnięcia planety Newark z jej pierwotnej orbity. Miało to miejsce już po zniknięciu Pradawnych, ale zanim jeszcze Rindhalu odkryli elektryczność. Skippy przyznał, że nie ma pojęcia, kto dopuścił się tak potwornych czynów. O ile mu wiadomo, między Pradawnymi a Rindhalu w Galaktyce nie istniały żadne istoty rozumne. Zdumienie Skippy’ego kazało wątpić w dokładność i przydatność jego ogromnych zasobów wiedzy. Po wizycie na Newark Skippy nie był nawet pewien, kim jest.
Czemu, pytali przełożeni, mielibyśmy zaufać obcej SI, która nie zna własnej natury? Może wszystkie wspomnienia Skippy’ego były fałszywe? Może nie należało ufać jego analizom nawet wtedy, gdybyśmy zaufali jego intencjom?
A oni przecież nie wierzyli w jego dobre intencje.
Nie miałem lepszej odpowiedzi niż ta, że do tej pory nam pomagał. Jego pomoc dwukrotnie ocaliła naszą planetę. A jeśli zamierzaliśmy zabrać „Latającego Holendra” w kolejną podróż i sprawdzić, czy w stronę Ziemi nie podróżują inne okręty, Skippy był absolutnie niezbędny.
Nawet jeśli był niegodną zaufania błyszczącą puszką.
Paradise
Kristańska fregata „Chwalebnie Jest Szukać Chwały na Polu Bitwy” nagle pojawiła się na orbicie Pradassis, świata, który zdradliwi ludzie nazywali Paradise, a pozbawieni honoru Ruharowie Gethanu. Okręt nawet nie włączył emitera pola maskującego. Nie było sensu, bo towarzyszącego skokowi rozbłysku promieniowania gamma nie dało się ukryć. Załoga nie zamierzała zostać tu na tyle długo, aby bawić się w kotka i myszkę ze strzegącymi planety jednostkami Ruharów. Tego dnia to nie skrytość, a prędkość była sprzymierzeńcem fregaty. Wystrzeliła z wyrzutni rakiet i dział maserowych najszybciej jak się dało, biorąc na cel wcześniej upatrzone obiekty na powierzchni. Jednak jej główną misją nie było zadanie strat, tylko zbieranie informacji.
Kapitan „Chwały” prawie nie zwrócił uwagi, gdy wszystkie trzy z jego rakiet zostały przechwycone i zniszczone przez wiązki wystrzelone z ruharskich jednostek. To bez znaczenia, bo pociski miały za zadanie związać walką obrońców, podczas gdy fregata wykona skan powierzchni oraz przestrzeni nad Paradise. Kapitan przeskakiwał wzrokiem między dwoma wyświetlaczami. Pierwszy pokazywał dane z czujników i informował, w ilu procentach skan został ukończony. Drugi monitorował pozycję znanych jednostek Ruharów i przewidywał, jak szybko „Chwała” będzie zmuszona ratować się skokiem. Ten ostatni ekran napełniał kapitana mieszanką lęku i braku zaufania. Załoga wiedziała, że przewidywania komputera pokrywają się z rzeczywistością jedynie w czterdziestu dwóch procentach przypadków. Kristang, który opracował ten układ w oparciu o projekty wykradzione Jeraptha, upierał się, że system działa poprawnie i że problem stanowi brak danych z niedostatecznie czułych sensorów fregaty.
– Bliskie chybienie z wiązki masera, kapitanie – zameldował pierwszy oficer. – I kolejne. Tym razem nas musnęli.
Skanowanie zostało ukończone w siedemdziesięciu jeden procentach. Kapitan „Chwały” pomyślał, że prawdziwy problem leży w nieubłaganych prawach fizyki. Informacje wlekły się z prędkością światła, a jednostki Ruharów potrafiły wykonywać skoki szybsze od światła. Tak więc wrogi okręt mógł pojawić się tuż obok „Chwały”, zanim fregata dowie się o jego istnieniu.
Jednostkę Kristangów ratowały dwie rzeczy – odległość oraz zdolność do szybkiego skoku. „Chwała” pojawiała się na tyle wysoko, że była w stanie otworzyć tunel, ale na tyle nisko, że Ruharowie mogli tylko pomarzyć o precyzji, gdy pojawiali się w pobliżu. Nawet przy dobrze skalibrowanym napędzie i skoku ze stosunkowo niewielkiej odległości pojawiali się gdzieś w promieniu trzydziestu tysięcy kilometrów od „Chwały”. Ani ruharska, ani kristańska technologia nie pozwalała obejść ograniczeń wynikających z wpływu studni grawitacyjnej. Odległość trzydziestu tysięcy kilometrów wystarczała, żeby „Chwała” mogła bezpiecznie uciec po przyjęciu na tarcze jednego albo dwóch bezpośrednich trafień z masera. Więcej niż dwa takie trafienia albo pojedyncze z działa elektromagnetycznego czy z inteligentnej rakiety to jednak byłoby za wiele dla cienkich tarcz. Kapitanów tego typu jednostek szkolono, aby pojawiali się, strzelali i znikali, zanim wróg zdąży odpowiedzieć ogniem.
Skan został ukończony w osiemdziesięciu czterech procentach. Parametry misji określały siedemdziesiąt pięć procent jako sukces. Dodatkowe dziesięć procent byłoby mile widziane, ale więcej uznano by za niepotrzebne narażanie cennego okrętu.
Od kristańskich kapitanów zwykle oczekiwano odwagi graniczącej z głupotą, ale nie tym razem. Kristangowie mieli w układzie Paradise jedynie siedem okrętów i nie wolno było ryzykować utraty któregokolwiek bez naprawdę dobrego powodu. Niewielka grupa bojowa składała się ze stareńkiego krążownika eskortowanego przez dwie jednostki wsparcia, trzy fregaty i jeden niszczyciel. Zadanie grupy było dwojakie. Po pierwsze, miała zmusić Ruharów do utrzymania znaczącej liczby własnych jednostek w układzie Pradassis. Po drugie, powinna zbierać informacje, które mogłyby przekonać przywódców klanu, że wystarczy jeden większy atak, aby odbić planetę. Pozbawieni honoru Ruharowie ze swoimi sprzymierzeńcami, Jeraptha, może i pokonali siły kristańsko-thurańskie w tym sektorze, ale nawet zwycięscy Ruharowie nie mogli być wszędzie. Pradassis wciąż dało się odzyskać, choć ta możliwość z dnia na dzień stawała się coraz mniej prawdopodobna.
Okręt zadygotał, trafiony wiązką masera. Ruharowie określili jego pozycję na tyle, by zacząć używać czujników namierzających. „Chwała” wykonywała losowe uniki od chwili, gdy pojawiła się nad planetą. Dzięki temu zanim poruszająca się z prędkością światła wiązka dotarła do fregaty, ona była już w innym miejscu. Wskaźnik ukończenia skanu wskazywał osiemdziesiąt siedem procent. Tarcza ochroniła jednostkę przed maserem, ale rozproszona energia wytworzyła chmurę wysokoenergetycznych cząstek, które otoczyły okręt, zmniejszając skuteczność sensorów. Kapitan „Chwały” rozkazał wykonać skok. Niewielka fregata zniknęła sześćdziesiąt jeden sekund od pojawienia się. Drugi skok w tak krótkim odstępie czasu nie miał szans być precyzyjny, ale to było bez znaczenia. Kristangowie chcieli po prostu uciec i dbali tylko o to, aby nie wyłonić się wewnątrz planety albo księżyca.
Gdy załoga przygotowywała się do serii skoków, które miały doprowadzić okręt do reszty grupy bojowej, kapitan „Chwały” pobieżnie przeglądał zebrane informacje. Co dziwne, Ruharowie nie włożyli wysiłku w zabezpieczenie planety przed najazdami. Albo nie uważali jej za wystarczająco ważną, aby poświęcać na nią zasoby, albo ich siły były rozproszone na zbyt dużym obszarze, aby zapewnić układowi dostateczną ochronę. Obie sytuacje były korzystne dla Kristangów.
Z danych wyłaniała się jeszcze jedna ciekawa informacja. Znaczną część południowego kontynentu, porośniętego głównie przez dżunglę, wykarczowano pod uprawy. Ludzkie uprawy. Wielkie połacie pól zasiano roślinami dostosowanymi do biologii człowieka. Bliższy rzut oka ujawniał, że w pobliżu pól znajdowały się prymitywne, niedawno wzniesione zabudowania, tworzące osady zamieszkane przez ludzi. A na polach widywało się ciężki sprzęt Ruharów, który pomagał karczować dżunglę oraz sadzić i zbierać rośliny. Wbrew rozkazom swoich patronów, by stawiać opór Ruharom, ci zdradzieccy i tchórzliwi ludzie najwyraźniej z nimi współpracowali.
Kapitan „Chwały” pomyślał, że te rozległe pola stanowiłyby łatwy i kuszący cel podczas najazdów. Prawdziwi wojownicy powinni dać ludziom nauczkę.