Expeditionary Force. Tom 3,5. Kłopoty na Paradise - ebook
Expeditionary Force. Tom 3,5. Kłopoty na Paradise - ebook
Po rozprawieniu się z kristańską grupą bojową załoga pirackiego okrętu Sił Ekspedycyjnych ONZ, znanego jako „Latający Holender”, odlatuje, licząc na luksusowy wakacyjny rejs (nic z tego!). Tymczasem żołnierze SEONZ pozostają na planecie wciąż targanej konfliktami – nie tylko między obcymi, ale i między wojującymi frakcjami Ziemian. Major Emily Perkins i jej ludzie robią, co mogą, by opanować napiętą sytuację. To jeszcze nie koniec kłopotów na Paradise...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66375-99-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzy dni po tym, jak Skippy użył dział maserowych do zniszczenia grupy bojowej Kristangów na Paradise
– Wszystkie zFony do torby. – Sierżant sztabowy Surmacz wskazał worek, który trzymał w ręku.
Kropla piekącego, słonego potu spłynęła mu po czole do lewego oka. Starł ją wierzchem dłoni, po cichu przeklinając nieznośnie parny klimat dżungli na południowym kontynencie. Ruharowie przesiedlili na Lemurię prawie wszystkich ludzi, kiedy odbili Paradise z łap jaszczurów.
„Odstawili nas tutaj – pomyślał z goryczą – żebyśmy im nie zawadzali. Co z oczu, to z serca”.
Kiedy na orbitę przybyła kristańska grupa bojowa, wszystko się zmieniło. Ludzie, którzy pozostali lojalni wobec Kristangów, odzyskali nadzieję, że Ruharowie zostaną jednak zmuszeni do opuszczenia Paradise. Nadzieja ta upadła jednak przed trzema dniami, gdy potężne działa maserowe, o których istnieniu nikt nie miał pojęcia, rozniosły większość jaszczurzych jednostek i zamieniły sytuację strategiczną na planecie w jeden wielki chaos. Chaos, który Surmacz i jego towarzysze broni z grupy Stróżów Wiary chcieli wykorzystać, by powstrzymać Ruharów przed odzyskaniem kontroli nad planetą nazwaną przez ludzi Paradise.
– Wyłączyłem, sierżancie. – Eric Koblenz pomachał zFonem, niechętny rozstaniu z jedynym środkiem komunikacji działającym na większe odległości.
– Do torby – polecił Surmacz. – To nie propozycja, tylko rozkaz, żołnierzu. Myślisz, że naciśnięcie wyłącznika naprawdę odcina zasilanie zFona?
Eric z zażenowaniem spojrzał na urządzenie.
– Przestał świecić. Może…
– Może właśnie dlatego nie powinieneś kłopotać się myśleniem, Koblenz. – Surmacz pokiwał głową, jak gdyby zwracał się do wyjątkowo tępego dziecka. – To obca technologia, przechodząca nasze pojęcie. Masz tu kristański telefon podpięty do ruharskiej sieci. Nawet jeśli te cholerne chomiki jeszcze nie zdołały wgrać do niego programów śledzących, gwarantuję ci, że jaszczury podsłuchiwały nas przez cały czas, gdziekolwiek byliśmy, bez względu na to, czy wyłączaliśmy telefony. Włóż go do torby.
– O tym nie pomyślałem – przyznał Koblenz, przekazując zFona sierżantowi.
Surmacz sprawdził, czy urządzenie rzeczywiście jest wyłączone, i wrzucił je do worka.
– Kiedy ostatnio go ładowałeś?
– Nigdy. – Koblenz wyglądał na zaskoczonego. – Bateria nie schodziła poniżej osiemdziesięciu sześciu procent.
– A masz go ze sobą od Obozu Alfa? – Surmacz nie czekał na odpowiedź. – Te zabawki czerpią energię z ruchu, ze słońca, z pola elektrycznego twojego ciała, a nawet z pola magnetycznego planety. Nie musimy ich podłączać, żeby miały pełne baterie. Co dodatkowo utwierdza mnie w przekonaniu, że dla ludzi ta technika to czarna magia. Zostawimy je tutaj. Słyszeliście rozkazy. – Chodziło o polecenia przekazane przez nieformalne dowództwo ruchu Stróżów. – Od teraz porozumiewamy się wyłącznie głosowo i bezpośrednio. Bez elektroniki i pisaniny. Nasz nieprzyjaciel – ciągnął, mając na myśli Ruharów – może zhakować każdy sygnał i złamać dowolny szyfr. Świetnie, to już wszystkie. – Surmacz odebrał ostatniego zFona, zapiął torbę i rzucił ją pod krzak. Telefony i tak były wodoszczelne. – A teraz wyskakujemy z mundurów. Zdejmijcie wszystko oprócz spodenek, butów i skarpet – polecił, ściągając bluzę.
Eric Koblenz nie był zadowolony, że będzie musiał wędrować dżunglami Lemurii prawie nagi.
– Idziemy na operację w samych gaciach?
– Nie, szeregowy Koblenz. – Surmacz wskazał trzy worki marynarskie leżące na ziemi. – Tutaj macie porządne spodnie i koszule domowej roboty. Przebierajcie się i zostawcie tu mundury. Prawdopodobnie są w nich podsłuchy.
Żołnierz nazwiskiem Markey podejrzliwie przejechał palcem po kołnierzu bluzy.
– Wszyli je w kołnierze? – zaryzykował.
Sierżant Surmacz potrząsnął głową.
– Nie. Ludzie musieliby tak zrobić, ale chomikom z ich technologią wystarczyłoby wplecenie nanowłókien w sam materiał.
– Skoro mogą nas wyśledzić, to może nas teraz podsłuchują? – Markey pospiesznie zerwał z siebie bluzę i spodnie, po czym cisnął je na drugi koniec szałasu.
– Wywiad SEONZ nie sądzi, żeby to robili. W tym jednym przypadku dowódcy Stróżów ufają Siłom Ekspedycyjnym. – Surmacz ponownie pokręcił głową. – Ponieważ zwykle wszyscy mamy przy sobie zFony, chomiki nie muszą kombinować, jak nas podsłuchiwać w inny sposób. Mogą nas równie dobrze wyśledzić przy pomocy naszych skarpet, bielizny… – uśmiechnął się smętnie – albo butów. Musimy zaryzykować.
– Z chęcią pozbędę się tych szmat od SEONZ – skrzywił się Markey.
On i kilku innych żołnierzy już wcześniej zerwali z mundurów naszywki Sił Ekspedycyjnych, gdy dowództwo SEONZ na Paradise dopuściło się zdrady, rozważając przymierze z Ruharami. Ruch Stróżów Wiary urósł w siłę trzy dni wcześniej, gdy tajemnicze masery zniszczyły grupę bojową Kristangów i odegnały resztę ich okrętów od Paradise. Krążyły plotki o udziale ludzi, a konkretnie SEONZ, w haniebnym ataku z ukrycia na sojuszników ludzkości. Ta kropla przepełniła czarę goryczy dla wielu Ziemian, bliskich dołączenia do Stróżów lub niepewnych swojego oddania sprawie ruchu. Stróże nie mogli bezczynnie patrzeć, jak ludzie podnoszą rękę na rasę broniącą Ziemi przed Ruharami. Musieli działać.
Przywódcy ruchu ogłosili na tajnych naradach, że nadszedł czas na zdecydowane kroki. Atak na sztab SEONZ? Ten pomysł odrzucono, bo ludzie zabijający swoich współziomków wzbudziliby w Kristangach jedynie politowanie. Poza tym nawet najbardziej fanatyczni Stróże nie chcieli odbierać życia innym ludziom. Najlepszą opcją wydawało się bezpośrednie uderzenie w Ruharów, co było jednak niewykonalne, zważywszy na odizolowanie ludzi na Lemurii. Wodzowie Stróżów byli w kropce, aż w końcu SEONZ otrzymały od Ruharów informację o kilku potencjalnych lokalizacjach emiterów maserowych na Lemurii, wraz z żądaniem, by ludzie nie wtrącali się w tę sprawę. Według pogłosek ani Ruharowie, ani Kristangowie nie mieli kontroli nad siecią emiterów, a sztab SEONZ starał się dostrzec w tym jakiś sens. Inne plotki mówiły, że na całej planecie było kilkadziesiąt podobnych lokalizacji, nieodkrytych jeszcze przez chomiki ani przez jaszczury. Obie strony z zapałem przeczesywały powierzchnię w poszukiwaniu ukrytej broni.
Zaraz potem Kristangowie zapowiedzieli dowództwu SEONZ swój przelot nad Lemurią. Mieli podjąć próbę znalezienia i ponownego aktywowania emiterów na własny użytek, a także przejęcia lub zniszczenia dział w posiadaniu Ruharów. Jaszczury domagały się przy tym, by ich ludzcy sojusznicy z Sił Ekspedycyjnych stawili opór Ruharom i wspomogli Kristangów. Dowództwo SEONZ odpowiedziało, zarówno Ruharom jak i Kristangom, że ludzie zachowają neutralność. Nie była to trudna decyzja, bo nieuzbrojeni Ziemianie i tak nie mogli wiele zdziałać.
Dla Stróżów wybór również był prosty. Nie musieli szukać sposobu, by przedostać się na kontynent północny i tam uderzyć w ruharski cel, skoro Ruharowie sami zbliżali się do Lemurii. Według Kristangów chomiki zidentyfikowały ukryty emiter niecałe czterdzieści mil od osady SEONZ, na zachodnim krańcu terytorium zajmowanego przez Ziemian. Ruharski zespół przyleciał tam prowadzić wykopaliska i przywrócić zasilanie emiterowi. Miało to zająć co najmniej kilka dni. Przez ten czas Ruharowie będą narażeni na atak.
Stróże tylko na to czekali. Na szansę, by zadać cios wrogom i przysłużyć się sojusznikom. Atak na lokalizację działa opóźniłby prace nad reaktywacją. Może nawet zmusiłby chomiki do odwrotu na tak długi czas, by Kristangowie przybyli na miejsce i przejęli władzę. Byłoby to najbardziej użytecznym dokonaniem ludzi na Paradise od czasu, gdy sierżant Bishop i jego zespół zestrzelili dwa ruharskie lądowniki zwane wielorybami. Stróże nie mogli przegapić tej szansy. Przywódcy ruchu skontaktowali się z sierżantem sztabowym Surmaczem, przesyłając kurierem zaszyfrowaną wiadomość na papierze. Surmacz spalił ją zaraz po przeczytaniu, a następnie zebrał ochotników.
Misja ich zespołu oraz czterech podobnych grup nie zakładała ataku na Ruharów, przynajmniej na razie. Zresztą taka ofensywa nie miała prawa się udać z arsenałem złożonym z włóczni, łuków ze strzałami i łopat o zaostrzonych krawędziach. Surmacz dostał prostą misję – dopaść patrol SEONZ, by pozyskać uzbrojenie. Gdy Stróże będą już mieli broń z prawdziwego zdarzenia, na przykład karabiny M4, niektórzy zajmą się sianiem zamętu i dywersją, podczas gdy główna grupa uderzy na lokalizację ruharskiego emitera.
Gdy wszyscy mieli już na sobie nowe ubrania, uszyte ręcznie ze starych namiotów i innych dostępnych materiałów, Surmacz wyprowadził ludzi tylnym wyjściem z szałasu prosto do dżungli. Niecałą milę od nich znajdowała się w gąszczu skrytka z taką bronią, jaka była do dyspozycji, i plecakami zawierającymi niepokojąco skąpe racje żywnościowe. Żołnierze mieli paczki z rozpuszczalną zupą z warzyw i owoców, a oprócz tego suszone owoce i mocno wypieczony chleb przypominający suchary. Surmacz spodziewał się, że w gorącej i wilgotnej dżungli nawet najtwardszy chleb zacznie szybko pleśnieć. Tak czy inaczej, jedzenia miało im wystarczyć na planowany czas misji plus dwa dni, jeśli będą oszczędzać żywność. Powinni sobie poradzić.
*
– Słyszał pan? – zapytał kapitan Chisolm, wpadając do szałasu. Zdjął patrolówkę moro i strzepnął ją w drzwiach, by pozbyć się wody po ulewie w dżungli. Obchodził się z czapką delikatnie, bo innej nie miał. Z Ziemi przestały przychodzić dostawy, a sztab SEONZ na Paradise nie wydawał już wyposażenia Stróżom Wiary.
– Tak jest – potwierdził sierżant Robinson, unosząc zFona. – Wiadomość była skierowana do nas. – Miał na myśli osadę Stróżów. – Teraz już pewnie cała planeta wie, co się święci. Idziemy, kapitanie?
– Ja idę. To zadanie tylko dla ochotników, sierżancie. Kristangowie prosili o pięćdziesięciu ludzi, samych mężczyzn. – Skrzywił się na myśl o tym, że musi przestrzegać nałożonego przez sojuszników zakazu uczestnictwa kobiet w boju. Czy w ogóle pełnienia przez nie właściwie jakiejkolwiek funkcji w wojsku.
W osadzie niewiele było kobiet, a wśród Stróżów ich odsetek był jeszcze mniejszy niż w pozostałej populacji SEONZ. Wykluczenie kobiet utrudniało Chisolmowi zebranie wystarczającej liczby chętnych.
– Założę się, że po prostu nie wcisną więcej niż pięćdziesięciu ludzi na transporter.
Po zaciekłej bitwie powietrznej, obecnie nazywanej Wielką Kulą Kłaków, która rozegrała się kilka dni wcześniej, żadna strona nie miała tylu statków powietrznych, by zyskać przewagę w przestworzach ani nawet by wspierać wojska lądowe.
– Sir – Robinson spojrzał w przestrzeń, a potem na kapitana – wierzy pan Kristangom? Sądzi pan, że naprawdę potrzebują naszego wsparcia w przejęciu działa?
Chisolm zmrużył oczy. Robinson należał do jego najbardziej zaufanych, najpewniejszych ludzi. Jeśli on kwestionował poczynania gadzich sprzymierzeńców, znaczyło to, że wielu innych mieszkańców osady ma podobne wątpliwości. Łatwo było deklarować niesłabnącą wierność Kristangom i pogardę dla SEONZ, jednak dopiero stając do walki z Ruharami, ludzie na Paradise mieli pokazać, czy są prawdziwymi Stróżami Wiary.
– Już tyle razy nas okłamano, że kwestionuję wszystko, co słyszałem, sir – stwierdził Robinson bez emocji. – Nie mamy broni, nie zostaliśmy przeszkoleni, żeby walczyć u boku Kristangów, a poza tym będziemy atakować pozycję, którą Ruharowie zdążą przygotować do obrony. Kristangowie chcą zapewne ocalić działo, więc nie wydadzą nam choćby jednego działa, a własnej artylerii nie posiadamy.
– Kristangowie zajmą się naszym uzbrojeniem – odparł Chisolm, choć w wiadomości nie było o tym mowy.
Nadawcy, ogólnie rzecz biorąc, nie wdawali się w szczegóły i skupili się głównie na wyszydzaniu i znieważaniu ludzi jako niegodnych uznania za sprzymierzeńców wspaniałych Kristangów. Udało im się zawrzeć to wszystko w komunikacie nakazującym osadzie Stróżów dostarczenie pięćdziesięciu ochotników. Kapitan Chisolm był zdeterminowany, by dochować pierwotnej przysięgi wierności jaszczurom. Mimo to uważał, że kosmici mogliby trochę popracować nad zdolnościami interpersonalnymi.
– Nie szkolili nas do walki u ich boku, bo sami są superwojownikami – ciągnął Chisolm. – Nie przeszło im przez myśl, że przydamy się im w walce. Ludzie są zbyt niscy, zbyt wolni i zbyt słabi, żeby nadążyć za kristańskimi żołnierzami. Powierzyli nam misję ewakuacyjną, bo mieliśmy zająć się tylko chomiczymi cywilami, a i tak prawie wszystko spieprzyliśmy.
Robinson przytaknął z niezadowoloną miną.
– Jeśli pan pójdzie, to ja też. Trudno będzie zebrać pięćdziesięciu chętnych w tak krótkim czasie. Większość już od dawna nie trenowała walki.
– Nikt nie trenował – przyznał Chisolm. – Byliśmy zbyt zajęci szukaniem pożywienia. – Powstrzymał się przed dodaniem: „Bez łaski jaszczurów”. – Proszę pomówić z ludźmi, sierżancie. Ja postaram się spotkać, z kim tylko się da. Major Gomez chce mieć jak najwięcej ochotników. Świetnie by było, gdyby cała osada była gotowa do wyruszenia, kiedy Kristangowie przyślą transport. Czyli za… – sprawdził zFona – niecałe dwie godziny.
*
Kiedy kristański transporter przyleciał, ciągnął smugę dymu za jednym z silników i osiadł ciężko pośrodku pola kukurydzy, rozjeżdżając i orząc kilka metrów cennych plonów. Gdyby ludzie wiedzieli, że jaszczury tak lekkomyślnie potraktują ludzkie źródło pożywienia, być może czekałoby na nich jeszcze mniej niż czterdziestu siedmiu ochotników. Okręt był niepokojąco mały, a kapitan Chisolm nie miał pojęcia, jak zdoła się tam pomieścić pięćdziesięciu ludzi ani jakim cudem tak przeciążony transporter wzbije się w powietrze. Major Gomez, który musiał zostać w osadzie, bo złamał nogę, gdy przewróciło się na niego drzewo, spojrzał niepewnie na Chisolma, potem jednak uspokoił się i wyprężył na baczność. Jego ludzie i tak mieli obawy co do tej sytuacji, nie mógł więc sam okazywać lęku.
Tylna rampa transportera opadła i ukazali się dwaj Kristangowie w pancerzach, gestami ponaglający ludzi. Pierwszy szereg wahał się, aż w końcu major Gomez zasalutował i wskazał na statek. Wówczas, z okrzykiem nie tak donośnym i entuzjastycznym jak oczekiwał Gomez, pierwsi żołnierze potruchtali na rampę.
Następnie major zasalutował kapitanowi Chisolmowi.
– Powodzenia, kapitanie!
– Wrócę z tarczą lub na tarczy – odparł Chisolm z ponurą determinacją.
Gomez prawie się skrzywił od tego melodramatyzmu.
– Proszę tylko pamiętać, że pana zadaniem nie jest wygrać bitwę w imieniu Kristangów. Ma pan dowieść naszym sojusznikom, że ludzie są nieugięci i niezawodni w boju. Nikt nie oczekuje, że sami weźmiecie na siebie Ruharów.
– Tak jest. – Mina Chisolma odzwierciedlała jego podniecenie. Zerwał się do biegu, a potem obejrzał się, by coś powiedzieć. Jednak jakąkolwiek refleksję pragnął przekazać, została ona zagłuszona przez grzmiący głos Kristanga, wzmocniony zewnętrznymi głośnikami transportera:
– Człowieku! Rozkazaliśmy wam przekazać pięćdziesięciu ludzi! Naliczyliśmy czterdziestu siedmiu. – Głos, choć przetworzony przez translator, wciąż promieniał gniewem.
– Jesteśmy… – Gomez rozejrzał się, zmartwiały.
Rozkazał żołnierzom, którzy nie zabierali się z Kristangami, by nie rzucali się w oczy, jednak u wielu z nich zwyciężyła zwykła ludzka ciekawość. Sam Gomez, poruszający się o kulach, z nogą w łubkach, nie był zdolny do walki. Żołnierze zapuszczający żurawia zza szałasów albo czatujący na skraju pola wcale nie pomagali ludzkości. Co miał powiedzieć? Że niektórzy spośród Stróżów Wiary nie chcieli wesprzeć swoich patronów?
– Oddajemy wam naszych najlepszych…
– Dajcie jeszcze trzech albo sami ich weźmiemy! – warknął Kristang. Dwa jaszczury stojące przy rampie przestały poganiać wsiadających żołnierzy i wyciągnęły karabiny.
Gomez przemówił tak głośno jak się dało, z nadzieją na odpowiedź podkomendnych. Po zerwaniu relacji z SEONZ Stróże przestrzegali hierarchii wojskowej, jednak major był świadom, że ma tylko tyle władzy, na ile pozwalają mu jego ludzie. Rozkazanie trzem żołnierzom, by poszli na prawdopodobną śmierć, nie leżało raczej w jego mocy.
– Stróże Wiary! Potrzebujemy trzech wojowników z krwi i kości, którzy wystąpią i pokażą, że ludzie nie uciekają przed nadchodzącą bitwą! Dowiedźcie swej wartości przed obcymi, którzy ocalili naszą planetę od inwazji! Trzech ludzi!
Zapanowało poruszenie. Żołnierze szurali nogami i rozmawiali, jednak nikt nie wystąpił naprzód. Gomez zaczął się obawiać, że dwaj kristańscy żołnierze przebiegną przez pole, pochwycą trójkę Ziemian, a do pozostałych otworzą ogień. Otworzył usta, by otwarcie błagać o ochotników, jednak właśnie wtedy trzej mężczyźni, wcześniej prowadzący ożywioną dyskusję, wyszli naprzód i potruchtali wolno przez pole. Biegli tak niepewnie, jakby za chwilę mieli ulec lękom i stanąć.
– Wojownicy Ziemi! – krzyknął Gomez. – Chwała wam!
Żołnierze otaczający pole kręgiem podchwycili okrzyk majora, a jeśli trzej ochotnicy mieli jakieś wątpliwości, teraz je stłumili i parli przed siebie, aż dotarli do rampy. Tam dwóch postawnych Kristangów popchnęło ich naprzód lufami karabinów. Potem jaszczury niespiesznie wspięły się po rampie, aż w końcu zniknęły w transportowcu. Rampa się zamknęła, a statek uniósł się niepewnie, najpierw wlokąc się, a potem unosząc nisko nad ziemią i przy okazji niszcząc kukurydzę. Z jednego silnika znów wydobywał się czarny dym, który jednak przerzedził się i zbielał, gdy warkot silnika uległ zmianie. Transporter szybko nabrał prędkości i zniknął za drzewami dżungli.
Gomez zadrżał. Pięćdziesięciu dobrych ludzi. Ludzi, którzy położyli na szali własną przyszłość, by chronić miliardy Ziemian. Major spodziewał się, że nigdy więcej ich nie zobaczy.
*
– Zaczekamy tutaj. – Następnego popołudnia Surmacz zatrzymał gestem kolumnę żołnierzy.
– Co się dzieje, sierżancie? – szepnął Koblenz.
– Musimy przekroczyć rzekę, więc pomaszerujemy tą drogą. – Surmacz wskazał jasną linię na ich trasie, szczelinę w gęstym poszyciu z koron drzew.
Dżungla skrywała maszerujących przed satelitami, choć wszyscy podejrzewali, że technologia ruharskich czujników poradzi sobie z byle zasłoną liści. Stróże trzymali się z dala od dróg, by nie natknąć się na żołnierzy SEONZ.
– Ta droga biegnie mostem przez rzekę. Zaczekamy tutaj do ostatniej godziny przed zmrokiem, a potem przejdziemy na drugi brzeg. Uprzedzając kolejne durne pytania, Koblenz, czekamy, bo każdego popołudnia jeździ tą drogą regularny patrol SEONZ. Przeprawimy się przez rzekę, kiedy ich chomvee już przejadą.
– Nie uderzymy z zasadzki? – zapytał Markey.
– Nie. – Surmacz pokręcił głową. – Nie dalibyśmy im rady. Będą w wozach. Nie mamy nic, czym moglibyśmy przebić chomicze szyby.
Surmacz wiedział, że w popołudniowym skwarze patrol zapewne zasunie szyby i włączy klimatyzację w chomvee. Szyby ruharskiego wozu były wykonane z wytrzymałego, przejrzystego kompozytu, od którego odbijały się strzały, włócznie, a nawet duże kamienie. W Obozie Alfa Surmacz obejrzał demonstrację, podczas której szyba chomvee zatrzymała pocisk dziewięć milimetrów wystrzelony z bliska. Pamiętał swoje zdumienie, gdy kula zostawiła na „szkle” ślad nie większy, niż gdyby podczas jazdy autostradą rozprysnął się na nim spory owad. Standardowy natowski pocisk pięć sześćdziesiąt sześć milimetra z karabinu M4 nie poradził sobie wiele lepiej. Dopiero kristański pocisk z ładunkiem wybuchowym zdołał przebić się przez kompozyt. Kristangowie podkreślili także, że by wybić solidną dziurę w „szkle”, potrzeba więcej niż jednego trafienia.
– Pozwolimy chłopakom przejechać tuż przed naszymi nosami.
*
Kiedy zwiadowcy zameldowali o przejeździe wozów patrolowych, zespół Stróżów Wiary z wahaniem wyszedł na drogę. Sierżant Surmacz zapewniał, że w okolicy nie ma żołnierzy Sił Ekspedycyjnych, więc można rozmawiać normalnie, jednak większość ludzi szła w milczeniu. Schyłek dnia w dżungli Lemurii przypomniał Ericowi Koblenzowi o letnich wieczorach w domu. Promienie zachodzącego słońca barwiły obłoki na pomarańczowo i złoto. Po obu stronach drogi zaczynały już bzyczeć lub cykać owady. Porywisty wiatr, zwykle wiejący w południe, zelżał do zera, więc powietrza nie zaburzały nawet drobne podmuchy. Burze z piorunami, przetaczające się nad dżunglą każdego popołudnia, precyzyjnie jak w zegarku, tego dnia nie trwały długo, więc droga gruntowa szybko wyschła, a buty maszerujących wzbijały kłęby pyłu. Było spokojnie, a na mocy jakiejś niepisanej umowy ludzie nie chcieli zakłócać ciszy, otulającej ich niczym miękki koc. A może zwyczajnie wszyscy zatopili się w rozmyślaniach – być może we wspomnieniach o domu gdzieś tam, na planecie, której zapewne już nigdy nie zobaczą.
– Coś taki cichy? – Markey szturchnął Koblenza, mówiąc niemal szeptem. – Co się dzieje? Zwykle gęba ci się nie zamyka.
Eric spojrzał z wyrzutem w stronę sierżanta sztabowego Surmacza.
– Nie gryzie cię to? – zapytał.
– A co konkretnie? – odparł cicho Markey. – Siedzenie na innej planecie? Czy to, że tę planetę kontroluje nieprzyjaciel? A może to, że tym nieprzyjacielem niekoniecznie są Ruharowie?
– Kurwa… – Koblenz westchnął zrezygnowany. – Wszystko. To takie popieprzone. Jestem żołnierzem z karabinem. Jak ktoś wskaże mi cel, zrobię, co do mnie należy. A tutaj każą mi decydować, kto jest wrogiem.
– Trudno odróżnić nieprzyjaciół od naszych? – Markey wzruszył ramionami. – Kurde, przecież armia amerykańska walczy tak od czasów Wietnamu. Nic nowego. Irak, Afganistan, Nigeria… Szuszwole to szuszwole, obojętnie, skąd są.
– Chyba tak. Ale tutaj to my jesteśmy szuszwolami.
– Jak to?
– Nie maszerujemy na chomiki. Mamy atakować ludzi. SEONZ czy nie, to nadal ludzie. Swoi będą zabijać swoich. Popierdolone na potęgę, co nie?
Markey przytaknął.
– Oj, popierdolone, rzeczywiście…
– Robię to, co uważam za słuszne, ale… – Eric spojrzał na chmurę z ponurą miną. – Przyleciałem tu pełnić służbę, a jeśli sztab SEONZ prześle kiedyś raport na Ziemię, będzie tam napisane, że wywinąłem Elvisa – stwierdził markotnie, używając żargonowego określenia na dezercję.
– Hej – Markey przyjaźnie chwycił Koblenza za ramię – to nie my wypięliśmy się na SEONZ. To oni nas opuścili w środku misji.
Koblenz spojrzał smętnie na zakurzone buty.
– Jesteśmy w dżungli na innej planecie. Chyba za bardzo tęsknię za domem, bo wszystko kojarzy mi się właśnie z nim. Wiesz, wędrówki ścieżką w letnie popołudnie, wzbijanie tumanów pyłu. Powrót znad rozlewiska, z ryb czy z czego tam chcesz. Powrót do domu. – Zamrugał, by pozbyć się łez napływających do oczu. – Szlag by to… – Przetarł oczy wierzchem dłoni. – Skąd tu tyle pyłu?
– Pyłu, jasne – zgodził się Markey, nagle przypominając sobie rodzinne strony w Kentucky. Czasy, gdy jako chłopiec spacerował wiejską drogą za domem rodziców. Gdy wraz z grupą kolegów wracał znad strumienia, przy którym była głęboka sadzawka, idealna do ochłody po upalnym letnim dniu. – Skąd jesteś?
– Z Wirginii Zachodniej – odpowiedział Koblenz. – Moi staruszkowie mają dom w kotlinie, czyli w takiej dolinie…
– Jestem ze wschodniego Kentucky. Wiem, co to kotlina. – Teraz to Markey zaczął mrugać, by odegnać łzy. – Wirginia Zachodnia, tak?
– Prawie jak w niebie… – westchnął Koblenz, uśmiechając się przelotnie.
– Byłem tam. Dziadkowie od strony matki są z Beckley.
Koblenz pokiwał głową.
– Tęsknię za domem. A teraz wydaje mi się, że już nigdy go nie zobaczę.
Widząc, jak Eric Koblenz maszeruje ze zwieszoną głową i z oczami utkwionymi w butach, Markey klepnął kolegę po plecach i zaintonował łagodnie:
– Almost heaven, West Virginia. Blue Ridge Mountains, Shenandoah river. Life is old there…
Koblenz wkrótce mu zawtórował. Żaden z nich nie miał za grosz talentu wokalnego, ale to się nie liczyło.
– Older than the trees. Younger than the mountains, blowin’ like the breeze…
Sześciu żołnierzy podchwyciło znajomy refren i zaśpiewało głośniej:
– Country roads, take me home, to the place I belong. West Virginia, mountain momma. Take me home, country roads…
A potem śpiewała już cała kolumna, nawet sierżant Surmacz:
– All my memories gathered ‘round her. Miner’s lady, strangers to blue water. Dark and dusty, painted on the sky, misty taste of moonshine, teardrops in my eye. Country roads, take me home, to the place I belong. West Virginia, mountain momma. Take me home, country roads.
Gdy skończyli ostatni refren, sam Surmacz miał łzy w oczach.
– Niech was diabli, chłopaki, mnie też się udzieliło!
– A pan skąd pochodzi, sierżancie? – zapytał Markey.
– Z Alabamy – odparł tęsknie Surmacz.
Wtedy oczywiście rozbrzmiała piosenka „Sweet Home Alabama”. Sierżant Surmacz nie mógł się oprzeć i musiał się przyłączyć.