Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Expeditionary Force. Tom 6. Mavericks - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
27 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Expeditionary Force. Tom 6. Mavericks - ebook

Żołnierze słabnących Sił Ekspedycyjnych ONZ pozostawieni sami sobie na kontrolowanej przez obcych planecie Paradise dostają szansę, by dowieść swej wartości podczas prostej misji szkoleniowej w kosmosie, na pokładzie okrętu pełnego młodych ruharskich kadetów. Niestety podczas misji dochodzi do nieprzewidzianych, dramatycznych zdarzeń, a wszystkim mieszkańcom Paradise zaczyna grozić śmiertelne niebezpieczeństwo. Ostatnia nadzieja w Wesołej Bandzie Piratów. Jednak aby pospieszyć na ratunek, załoga „Latającego Holendra” musi najpierw sama uporać się z własnymi problemami…

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67053-17-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Musiałem poczekać, aż szokujące słowa Skippy’ego wybrzmią w mojej głowie, zanim wreszcie odzyskałem mowę.

– Jak to? To Perkins i jej zespołu nie ma na Paradise? – zapytałem.

– Ano nie – potwierdził Skippy, czym wcale nie pomógł.

– Cholera jasna… Kto jest u nich pilotem? Jakaś Eileen…

– Irene – poprawił mnie blaszak.

– Niech będzie Irene. Nie skręciła może w złą stronę albo coś?

– Yyy… Nie, Joe.

– Domyślam się, że raczej nie wygrali rajskich wczasów, więc jak, u licha…

– Joe, granie z tobą w dwadzieścia pytań dostarczyłoby mi niewypowiedzianej rozrywki, ale najpierw powinniśmy wykonać skok.

– Racja. Desai… – Sprawdziłem listę na podłokietniku fotela dowódcy. Bez względu na to, gdzie mieliśmy się udać, by pospieszyć Perkins na ratunek, to w pierwszej kolejności musieliśmy zahaczyć o gazowego giganta i zatankować ciągnącego na rezerwie „Latającego Holendra”. – Skaczemy. Opcja Alfa.

– Aye, aye, kapitanie! – odparła Desai, po czym wcis­nęła guzik. Kiedy znaleźliśmy się w przestrzeni międzygwiezdnej, jedyną zmianą widoczną na głównym ekranie było zniknięcie bladej, lokalnej gwiazdy. Gdybyście kiedykolwiek szukali absolutnej nicości, my trafiliśmy w sam jej środek.

– Dobra, Skippy. – Wziąłem głęboki oddech, patrząc, jak Hans Chotek po cichu wścieka się na mnie. – Lepiej powiedz po prostu, gdzie jest Perkins i w jakie tarapaty wpakowała się tym razem.

– Na to będzie czas później, Joe. Ściągnąłem wszystkie informacje na wasze tablety i laptopy. Możecie przeczytać całą historię w najdrobniejszych szczegółach, kiedy tylko zechcecie. Teraz musimy przygotować się do tankowania. Sugeruję…

– Mhm, pewnie – przerwałem gadającej puszce, zanim zaczęła się wymądrzać o technicznych detalach ryzykownej operacji. – Poprosimy o informacje o Perkins w wersji „do windy”.

– Jakiej znowu windy? – zapytał Skippy z zakłopotaniem, jednak zaraz potem się ożywił. – Ahaaa, coś jak „muzyka z windy”? Sądzę, że mógłbym przedstawić te wydarzenia w formie muzycznej, na przykład jako epicką operę. Jak się nad tym zastanowić, to doskonały pomysł…

– Raczej beznadziejny. – Zamachałem rękami, widząc spanikowane miny personelu bojowego centrum informacyjnego. Nikt nie zamierzał dawać Skippy’emu pretekstu do śpiewania. – Chodziło mi raczej o przemowę w windzie, kojarzysz? – Czytałem o koncepcji takich krótkich i zwięzłych przemów w jednej z prezentacji, które miałem przestudiować w ramach szkolenia dla oficerów. – Streść nam wszystko w trzydziestu sekundach.

– Aha… – Nadzieje blaszaka legły w gruzach. – Uff… – westchnął. – Dobrze, już dobrze – warknął zdegustowany, dając do zrozumienia, że nie widzi w tym nic dobrego. – W telegraficznym skrócie, Perkins jest…

Wtedy pogasły światła.

Wszystkie, nawet światła awaryjne zasilane z osobnego źródła. Mój żołądek fiknął koziołka, kiedy padła sztuczna grawitacja. Nie była to typowa powolna utrata mocy przez generatory przyciągania. Miałem wrażenie, że ktoś po prostu pstryknął wyłącznik. Awaria zasilania była tak nagła i niespodziewana, że zamiast krzyków przerażenia załogi na krótką chwilę zaległa kompletna cisza, bez jakichkolwiek odgłosów, bez delikatnego syku powietrza wydostającego się z otworów wentylacyjnych, bez brzęczenia paneli sterowania. Było to dość dziwne. Rzeczą, którą wychwyciłem od razu i od której włosy stanęły mi dęba, był brak dyskretnego pomruku reaktora. Nasz nowo zamontowany, używany reaktor, który Skippy wykopał na wysypisku w Pułapce na Karaluchy, wydawał inny, niższy dźwięk niż oryginalne reaktory „Holendra” i emitował przerywane drgania, które napędzały mi stracha i nie dawały spać, dopóki do nich nie przywykłem. Teraz wstrzymywałem oddech z nadzieją, że odczuję te wibracje pod stopami. Nic z tego.

Jednak tym, co naprawdę zmroziło mi krew w żyłach, było milczenie Skippy’ego.

Cisza minęła i wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, choć trzeba podkreślić, że nikt nie panikował, bo w końcu na Wesołą Bandę Piratów składali się zdyscyplinowani twardziele z jednostek do zadań specjalnych.

– Proszę wszystkich o ciszę – odezwałem się. Zamiast spokojnego tonu, na jaki liczyłem, z mojego gardła wydobył się żałosny pisk. – Skippy? Skippy, jesteś tam?

Dzięki Bogu! Puszka Skippy’ego zajaśniała łagodnym, błękitnym blaskiem, wystarczającym na oświetlenie mostka, BCI i korytarza na zewnątrz.

– Jestem, Joe. Wybacz, że nie odpowiedziałem od razu. Byłem mocno zarobiony.

Kolejne światła zaczęły rozbłyskać, gdy ludzie wyciągali zFony i włączali latarki.

– Wszystko gra, prawda? Nie wziąłeś kolejnego ur­lopu?

– Że jak? Nie! Nic mi się nie stało. Po prostu jestem teraz supermegaekstrazajęty, bo próbuję dociec, dlaczego padła cała moc! Powinniśmy przejść na zasilanie awaryjne. – Gdy to mówił, zapaliły się czerwone światła zastępujące zwykłe oświetlenie. – Dobrze, teraz je przywróciłem. Tymczasowo. Działają tylko lokalne, niezależne systemy. Nawet zasilanie zapasowe jest odłączone. Uff! Przez chwilę nawet szczelność reaktora wisiała na włosku. Prawdziwa jazda po krawędzi. Ogarnąłem to już. Cholera, blisko było…

– Blisko do czego? Co poszło nie tak?

– Nadal to badam, Joe. Sporo mam liczenia. Sugeruję, żebyś kazał załodze przygotować się do założenia skafandrów i wejścia do kapsuł ewakuacyjnych, lądowników… Wszystkiego, co ma niezależne źródło mocy. Chociaż… Szlag! Lądowniki tracą zasilanie, jeden po drugim. Kapsuły też. Cholera! Wszystko się wyłącza!

– Skippy, potrzebujemy kilku odpowiedzi, i to już! Czy możesz…

– Joe, mam teraz masę roboty. Przykładowo, jeśli padną magnesy nadprzewodnikowe systemu uszczelnienia reaktora, tylko ja będę w stanie zapobiec wybuchowi gorącej plazmy. Pogadamy później.

Nieznajomość sytuacji była frustrująca, ale nie mog­łem nic zrobić, dopóki Skippy nie przeanalizuje problemu. Gdyby blaszak nie zdołał utrzymać radioaktywnej plazmy w głównym reaktorze, nie byłoby już czego analizować, pozwoliłem mu więc popracować w samotności. Wdusiłem kciukiem przycisk systemu interkomowego 1MC, którym, na szczęście, wciąż mogłem przesyłać komunikaty na zFony za pośrednictwem Skippy’ego.

– Załoga, mówi kapitan. Zdarzyła się nam… – No właśnie, co? Przerwałem, czując się jak kretyn. – Najwyraźniej zdarzyła się awaria techniczna – użyłem najbardziej ogólnikowego określenia, jakie przyszło mi do głowy. Dzięki temu przynajmniej zapewniłem wszystkich, że problem nie wynika z działań nieprzyjaciela.

Chociaż, cholera, kto wie? W końcu Skippy nie wykluczył takiej ewentualności.

– Do czasu przywrócenia głównego zasilania proszę o… – Znowu się zająknąłem. O co niby miałbym prosić? O opuszczenie okrętu? Nie byłoby to dobre rozwiązanie, zwłaszcza że lądowniki straciły moc. – Proszę, żebyście mieli w pogotowiu skafandry i dodatkowe zasilacze. Ile tylko znajdziecie.

Kombinezony przechowywane w magazynie były podłączone do głównego zasilania, by ich wewnętrzne akumulatory pozostawały naładowane i gotowe do natychmiastowego użycia. Teraz główne zasilanie padło, a lądowniki się wyłączały. Jednostki w dokach były połączone z pokładem kablami sprzęgającymi, w tym także lądownik, który trzymaliśmy w pogotowiu na wypadek alarmu Zulu. Jeśli przyczyna problemu, cokolwiek nią było, dopadła także kabli sprzęgających, mogło to wpłynąć i na kosmiczne skafandry.

– Zgłoście się do BCI, kiedy już znajdziecie działający sprzęt. Nie musicie na razie zakładać skafandrów ani korzystać z zapasu tlenu – dodałem, by ludzie nie zużywali rezerwy powietrza zdatnego do oddychania.

We wnętrzu „Holendra” wystarczało powietrza na prawie cały dzień, choć to w gęsto zaludnionych przedziałach szybko stawało się ciepłe i zatęchłe. Musiałem rozważyć wysłanie ludzi z BCI i mesy do ładowni czy innych dobrze napowietrzonych miejsc. Może gdybyśmy zostawili wszystkie wewnętrzne drzwi otwarte, spowolniłoby to proces gromadzenia dwutlenku węgla w odizolowanych obszarach okrętu? A może, zamiast zgadywać, powinienem zapytać kogoś, kto orientuje się w tej całej nauce?

– Pułkowniku – zawołała starsza sierżant sztabowa Adams, unosząc się obok mojego fotela. Trzymała skafander, który wyciągnęła z szafki zainstalowanej w BCI. Twarz oświetlał jej zFon, a że jestem przygłupem, pierwszą myślą, która przemknęła mi przez głowę, było coś w stylu: „Wow, ale ma piękną skórę”, a potem uświadomiłem sobie, że Adams ma naprawdę gęste rzęsy. Na swoją obronę powiem, że sierżant znajdowała się tuż przede mną, a zFon oświetlał ją od okolic prawego ucha, więc skupiłem wzrok na tym, co mogłem dojrzeć w półmroku.

Albo to, albo zwyczajnie jestem kompletnym durniem. Wolałbym tę pierwszą opcję.

– Yyy, tak? – Potrząsnąłem głową, by się skoncentrować.

– Ten skafander nie działa – Wskazała na wyświetlacz statusu na lewym nadgarstku. Ekranik był wyłączony. Nie świeciła nawet bladoniebieska lampka stanu oczekiwania.

– O kurde… Chwila. – Coś mi przyszło na myśl, gdy mózg przeszedł na wyższe obroty. – Proszę odłączyć akumulator i wstawić zapasowy, taki, który nie był podłączony do ładowania.

Na pokładzie mieliśmy więcej akumulatorów niż ładowarek, więc ładowaliśmy akumulatory rotacyjnie, żeby każdy miał pełną moc. Zajmowała się tym załoga, choć Skippy, nie kryjąc pogardy, utrzymywał, że jego boty poradziłyby sobie o wiele lepiej. Powiedziałem mu, że nie chodzi o wydajność. Załoga musiała wziąć odpowiedzialność za zapewnienie gotowości istotnego sprzętu, jeśli można było to zrobić tak, by niczego nie popsuć. Dlatego dbaliśmy o osobiste uzbrojenie najlepiej jak mogliśmy i braliśmy udział w regularnych zadaniach konserwacji kombotów, lądowników i wszelkich innych urządzeń, których mogliśmy dotykać bez ryzyka wysadzenia okrętu. Nawet jeśli wszyscy piloci mogli co najwyżej potrzymać narzędzia botom pracującym przy lądownikach, dawało im to okazję, by podejrzeć automaty przy pracy, a także poczucie kontroli nad stanem technicznym łajby.

Ktoś w BCI usłyszał mnie, sięgnął do szafki po zapasowy akumulator i rzucił go delikatnie w stronę Adams. W zerowej grawitacji akumulator zboczył z kursu, musiałem go więc przechwycić i podać pani sierżant.

Akumulatory zaprojektowano z myślą o wymianie już po założeniu skafandra, więc, jak na ironię, trudniej było je wyjąć i włożyć od zewnętrznej strony kombinezonu. Skafander falował, a ja widziałem, jak sfrustrowana mina Adams zmienia się w gniewny grymas. Unosząc się nad pokładem, nie mogła mocniej schwycić dźwigni mocującej akumulator na miejscu, więc ścisnąłem udami nogi skafandra i przycisnąłem tors kombinezonu do piersi, by go ustabilizować. Adams zareagowała na to milczącym kiwnięciem głowy, a jej ponura mina ustąpiła miejsca uśmiechowi, gdy pokrywa akumulatora zamknęła się z kliknięciem. Wyświetlacz na nadgarstku od razu zajaś­niał.

– Tak! – Twarz pani sierżant rozpromieniła się, nie tylko za sprawą zFona. – Skąd pan to wiedział? – Spojrzała na mnie z mieszaniną zachwytu i podejrzliwości.

– Nie wiedziałem. Strzelałem w ciemno – przyznałem. – Kiedy usłyszałem, że lądowniki tracą moc, zastanawiałem się, czy usterka nie rozchodzi się przez kable sprzęgające.

– A kombinezony w magazynach są podłączone do ładowarek. – Rzuciła mi krzywy uśmieszek. – Ma pan łeb na karku. To dlatego tyle panu płacą.

– E tam, zwykły fart. Simms! – zawołałem przez szybę oddzielającą mostek od BCI. – Trzeba powiadomić ludzi, żeby nie ufali niczemu, co było wcześniej podłączone, i wymienili akumulatory ze skafandrów na te, które były w schowkach.

– Tak jest, pułkowniku! – potwierdziła Simms i przekazała informację przez zFona. Chociaż system łączności na pokładzie nie działał, Skippy mógł przekazywać syg­nały na zFony w każdym miejscu na okręcie.

– Tak sobie myślę… – Adams zmarszczyła brwi, unosząc wyczerpany akumulator. – Chciałabym go podłączyć do działającego urządzenia.

– Okej… – odpowiedziałem powoli. – Dlaczego?

– Ciekawi mnie, czy naprawdę padł, czy może wyczerpał się po uwstecznieniu systemu ładowania albo coś w tym stylu – wyjaśniła. – Jeśli przyjmie ładunek, będzie to znaczyło, że zwyczajnie stracił moc i sam w sobie działa jak należy.

– Dobry pomysł. Proszę tak zrobić.

Simms pomachała, by zwrócić moją uwagę.

– Wszystkie stanowiska przyjęły komunikat, pułkowniku. Dostaliśmy potwierdzenie, że wymiana akumulatorów rozwiązuje problem z kombinezonem – dodała, by podkreślić, że nasz sukces nie sprowadzał się do pojedynczego szczęśliwego trafu. – Porucznik Williams chce spróbować wymienić akumulator w kombocie.

– Proszę mu przekazać, że ma pozwolenie, ale na razie ograniczmy eksperymenty do minimum. Nie chcemy szafować zapasami sprawnych akumulatorów. Adams?

– Porażka, sir. – Powoli pokręciła głową. – Jasny gwint, teraz padł też ten dobry akumulator, który podłączyłam do rozładowanego. Ten problem, czymkolwiek jest, musi się rozchodzić przewodami.

Pstryknąłem palcami.

– Mój tablet został u mnie w gabinecie, na macie ładującej – oznajmiłem, jednocześnie uświadamiając sobie, że przez brak sztucznej grawitacji urządzenie może właśnie dryfować po korytarzu. – Sierżancie, proszę sprawdzić, czy też nie działa.

– Aye, aye, sir! – odparła Adams, po czym poszybowała przez drzwi. Moje ciasne biuro było tuż za rogiem, więc wróciła po paru sekundach, ocierając twarz. Ale dlaczego była mokra? I skąd nagle ta ciemna plama na jej mundurze? No tak…

– Przepraszam za tę kawę, sierżancie. – Przypomniałem sobie, że zostawiłem na biurku do połowy opróżnioną filiżankę. Płyn musiał rozproszyć się w powietrzu po odcięciu przyciągania. Mój błąd. Wyobrażałem sobie, że mój gabinet jest na stałym lądzie, a nie na pokładzie okrętu. Czy marines byliby zdolni do tak idiotycznego błędu? Możliwe, że nie. Większość znanych mi członków piechoty morskiej mentalnie zawsze przebywała na jakiejś łajbie. – I jak?

– Nic z tego – odparła, delikatnie popychając tablet w moją stronę.

Chwyciłem go i przekonałem się, że jest całkowicie wyłączony.

– Jasna cholera. Mam go od Dnia Kolumba!

– Ten sam tablet? – zapytała Adams z zaskoczeniem. – Jak na takie urządzenie, jest już zabytkiem.

– Działa z oprogramowaniem od Skippy’ego, więc nie wymaga aktualizacji – broniłem się. – Poza tym nigdy wcześniej nie sprawiał problemów.

Szlag… Kupiłem ten tablet, zanim mój dawny batalion został wysłany do Nigerii. Używałem go tam czasami do rozmów wideo z rodzicami, chociaż w buszu jakość połączenia była mniej więcej na poziomie dwóch puszek związanych sznurkiem. Kiedy kupiłem ten sprzęt, rozpierała mnie duma. Towarzyszył mi w dżungli i podczas podróży do gwiazd i z powrotem. Czy teraz nadawał się tylko na przycisk do papieru?

Cholera, bez grawitacji i tak niczego nie mogłem nim przycisnąć.

– Major Simms, proszę ostrzec ludzi, żeby nie ufali absolutnie niczemu podłączonemu do zasilania na pokładzie, obojętnie, przewodowo czy nie.

Simms przekazała wieści i po minucie zameldowała, że wszyscy na pokładzie mają kombinezony gotowe do użycia. Wszyscy poza mną, bo ja przez ten czas siedziałem bezczynnie, przypasany do stanowiska dowodzenia.

– Proszę, sir. – Adams pospieszyła mi z pomocą, popychając skafander w moją stronę i przywiązując go do oparcia fotela. – Jest gotowy do akcji. – Wskazała na niebieską lampkę stanu oczekiwania. – Do paska ma przytroczone trzy sprawne akumulatory zapasowe.

– Dziękuję, starszy sierżancie sztabowy. – Zobaczyłem, jak przewraca oczami, słysząc swoją nową rangę.

Adams nie uważała, żeby jej awans był uzasadniony, zwłaszcza że nadał go sierżant udający pułkownika. Zgadzałem się co do tego ostatniego, jednak z pewnością zasłużyła na wyższy stopień. Gdyby służyła w Marine Corps na Ziemi, niemal na pewno awansowałaby już do kategorii wynagrodzenia E-7. Na razie nie nalegałem, żeby nosiła naszywkę z drugim szewronem, by podkreślić swój nowy status, jednak w rejestrze załogi figurowała jako starszy sierżant sztabowy i coraz częściej słyszałem, jak załoga zwraca się do niej w ten sposób, nawet jeśli jej się to nie podobało.

– Hej, Joe – Awatar Skippy’ego pojawił się w powietrzu między mostkiem a BCI.

– Skippy! Reaktory są całe?

– Spuściłem plazmę z głównego. Kadłub trochę ucierpiał przy spuście awaryjnym, ale to nic poważnego. Joe, jesteśmy w kurewsko wielkich tarapatach i nie zamierzam owijać w bawełnę. Reaktory główne i zapasowe są odłączone i nie mogę ich zrestartować, bo nadprzewodnikowy system uszczelnienia nie dostaje mocy. Prawie każdy system wytwarzania i magazynowania mocy na pokładzie padł. Wszystko, co było podłączone w chwili incydentu. Nawet kondensatory napędu skokowego całkiem się wyczerpały i przeszły do zimnego wyłączenia.

– Dobra, do tego doszliśmy już sami. Niepodłączone akumulatory…

– Zapasowe akumulatory nie będą działać wiecznie i niedługo zaczną padać, bo problem przechodzi też na bezprzewodowe urządzenia magazynujące moc.

– Skippy, co tu się wyprawia?

Mógłbym zrozumieć wyłączenie któregoś z naszych przedpotopowych reaktorów z drugiej ręki, w końcu wygrzebaliśmy je na złomowisku. Jednak kłopoty dotyczyły nie tylko sprzętu, który tam znaleźliśmy.

– Joe, czy zdarzyło ci się, że przy kupnie używanego auta dealer miał wszystko wysprzątać, a i tak znalazłeś pod siedzeniem rzeczy poprzedniego właściciela?

– Mój kuzyn kupił kiedyś ciężarówkę i parę miesięcy później znalazł pod fotelem pasażera jakieś majtki. I to dwie pary! Jedną jeszcze bym zrozumiał, ale dwie? Ktoś tu najwyraźniej miał niezły fart… – Zauważyłem karcące spojrzenie Adams. – Eee, znaczy najwyraźniej zapomniał zajrzeć pod siedzenia, zanim sprzedał wóz – dokończyłem, czerwieniąc się jak burak.

– Cóż za głęboka i pokrzepiająca opowieść, Joe. Naprawdę nam pomogłeś – nabijał się Skippy. – Chodzi mi o to, że kiedy kupujesz używany sprzęt, czasami dostajesz więcej, niż się spodziewałeś.

– Hę? Na przykład co? Przecież nie kupiliśmy żadnego… O kurde. Złomowisko? Zawlekliśmy tu coś jeszcze z Pułapki na Karaluchy? – zgadywałem.

– Niestety tak. Teraz wygląda na to, że Opiekunowie oznaczyli złom lokalizatorami, by monitorować status okrętów, które zniszczyli.

– Lokalizatory? Coś w stylu znaczników GPS? Czemu o nich nie wiedzieliśmy? I jakim cudem coś takiego mog­łoby wyłączyć nasz sprzęt?

– Nie, tumanie, GPS nie ma nic do tego. Te urządzenia… Tak właściwie nie są to wcale „urządzenia”, bo nawet nie mają fizycznej formy. To raczej… Ech… – westchnął ciężko, zniesmaczony. – Jak mam to wytłumaczyć małpie? I na dodatek tobie? To, hmmm, wirus energetyczny. Podobny do zwykłego wirusa, ale wpływający na systemy generujące i magazynujące energię, a nie na materię pokroju żywych komórek.

– Okej… – Przez chwilę przetrawiałem tę myśl. – Czy jest choć trochę podobny do nanowirusa, którego Thuranie używali, by przejąć kontrolę nad okrętami Kristangów?

– Nie, nie jest aż tak prymitywny. Technologia Thuranów, którą nawiasem mówiąc, wykradli i ledwo pojmują, wciąż opiera się na manipulowaniu materią. Ten wirus, Joe, jest energią. Czystą energią.

– Coś jak wirus komputerowy? – zaryzykowałem.

– Blisko. Tyle tylko, że nie musi infekować komputerów i nie posiada kodu programistycznego. Jego ofiarą i pożywką są wzorce energii.

– Zmienia te wzorce?

– Znowu blisko. Dam ci przykład… Hmmm… Już wiem. Akumulator w tym skafandrze był w pełni naładowany, ale cała energia nie odpłynęła z niego w mgnieniu oka – oznajmił, pstrykając holograficznymi palcami. Usłyszałem pstryknięcie, co było chyba nowością. Nie przypominałem sobie, by Skippy robił to wcześniej. – W akumulatorze wciąż jest energia, ale została zamknięta w niedostępnym wzorcu. Jakby ktoś zrobił węzeł i nie pozwolił jej przepłynąć do łączy zasilania. Ech… – westchnął teatralnie, wzruszając ramionami i unosząc dłonie. – Do licha, głupieję od samych prób wyjaśnienia ci tego wszystkiego.

– Mhm… A możesz rozwiązać te węzły albo coś?

– Nie.

– Cholera! No dobra, a jakie mamy, hmmm, rezerwowe źródła energii?

– Cóż, Joe, zamierzałem przełączyć się z reaktorów na kulę berylową, ale jak na złość, pękła – sarknął. – Słuchałeś mnie w ogóle?! Nie możemy wytwarzać ani magazynować żadnej energii, tępaku!

– To może teraz jakieś dobre wieści, Skippy? No weź, popraw mi humor!

– Dobre wieści są takie, że jeśli zdołam pozbyć się wirusa energetycznego z systemu, akumulatory powinny się naładować bez trwałych skutków ubocznych. Tak mi się wydaje. Nigdy nie miałem do czynienia z wirusem energetycznym, więc muszę bazować na teorii. Czy raczej, mówiąc ściślej, wymyślać wszystko na bieżąco.

– Dobra. – Przeczesałem dłonią włosy i wziąłem głęboki oddech, zastanawiając się nad najnowszą katastrofą, jaka spadła na Wesołą Bandę Piratów. – Masz jakiś pomysł na wyrzucenie wirusa z okrętu?

– A mam – odparł Skippy z nieskrępowaną radością. – Spodoba ci się. To łatwizna.

– Zechciałbyś mnie oświecić, o przewspaniały?

– Jest jedyne, bardzo proste rozwiązanie, Joe. Muszę zrestartować okręt. Wyłączę go, wyczerpię całą moc, a potem uruchomię go ponownie, używając własnego, wewnętrznego zasilania. Taką mam nadzieję. Niczego nie obiecuję.

– Wyłączysz okręt?! – Nie wyobrażałem sobie, by na całej długości „Latającego Holendra”, nawet na mocno przebudowanym „okręcie Frankensteina” zapadły ciemności. – Na jak długo?

– Szacuję, że na osiemdziesiąt sześć godzin. Ale możliwe, że na dłużej.

– Osiemdziesiąt sze… Skippy, do cholery! Mamy tyle czasu siedzieć w skafandrach?

– Co? Nie, głąbie. Nie słyszałeś, co mówiłem? – żachnął się. – Powiedziałem, że wyłączę okręt. Czyli wszystko, każdy element, który wytwarza, wykorzystuje albo magazynuje moc. Łącznie z kombinezonami. I lądownikami, na wypadek gdybyś miał nadzieję się w nich zadekować do czasu, aż będzie można bezpiecznie wrócić na „Holendra”.

– Jak, do licha ciężkiego, mamy przeżyć przez zasrane osiemdziesiąt sześć godzin…

– Albo dłużej – przypomniał.

– Osiemdziesiąt sześć godzin albo jeszcze dłużej w głębi kosmosu bez zasilania? Bez świateł, recyrkulacji tlenu, ogrzewania?

Wiedziałem, że ogrzewanie nie było najgorszym problemem, nawet w mroźnym pustkowiu przestrzeni międzygwiezdnej. Okręt otaczała twarda próżnia, najlepsza izolacja, działająca niczym termos. Z kadłubem nie stykało się nic, co mogłoby wyciągać ciepło, więc mogliśmy je tracić tylko przez powolne promieniowanie fotonów podczerwieni, które jednak zajmowało sporo czasu. Załoga mogła ubrać się na cebulkę, a potem założyć skafandry, żeby utrzymać ciepłotę ciała. Chłód nie stanowił zatem najbardziej palącej kwestii.

– Ekhm, Joe, to trochę bardziej skomplikowane.

– No jasne. – Uniosłem ręce. – O jakich komplikacjach mowa?

– Kiedy wyłączę wszystkie pokładowe systemy i pozbędę się całej mocy, na okręcie wciąż pozostanie jedno źródło generujące energię elektryczną.

– Nasze zFony? – zapytałem. – Trudno, jakoś damy radę bez…

– Nie mówię o telefonach, Joe, tylko o ludziach. Wasz układ nerwowy wytwarza i wykorzystuje elektryczność. Jeśli w innych systemach nie będzie energii, wirus przeniknie do waszych organizmów i zaatakuje wzorce energetyczne.

– Jasna cholera…

– Żebyś wiedział, że jasna cholera. Gdy zacznę wyłączanie, załoga musi znajdować się poza okrętem, żeby wirus nie miał do was dostępu. W przeciwnym razie skutki będą tragiczne.

– Poza okrętem? W kombinezonach pozbawionych mocy?

Ponieważ kombinezony miały dużą powierzchnię w porównaniu z naszą masą cieplną, ciepło promieniowało szybciej niż w przypadku łajby. To nie ciepło było największym problemem. Bez zasilania niemożliwa była cyrkulacja i recyrkulacja tlenu.

– Niestety, nie widzę innego sposobu na oczyszczenie okrętu z wirusa tak, by nie przeszedł na załogę, więc musicie się ewakuować. I to jak najszybciej, bo mamy bardzo mało czasu.

– Skippy, na pewno wiesz, że ludzie nie przeżyją osiemdziesięciu sześciu godzin, ani nawet osiemdziesięciu sześciu minut, w kombinezonie bez zasilania. Ale skoro wpadłeś na pomysł z ewakuacją, na bank masz jakiś plan. Proszę, powiedz, że masz plan.

– Nie – odparł wesoło, co zdecydowanie było nie na miejscu. – Pojęcia nie mam, jak to zrobicie. Wiem, jak przegnać wirusa energetycznego z wszystkich systemów. Nie wiem natomiast, jak załoga zdoła przetrwać bez źród­ła energii na tyle długo, żebym mógł całkowicie pozbawić okręt mocy i skasować wirusa.

– Cholera… Objaśnij mi, proszę, ten problem jak najprostszym językiem.

– Zacząłem już rozładowywać wszystkie systemy, ale ścigam się z czasem, bo wirus próbuje wykorzystać zagarniętą moc, by zniszczyć okręt. Oznacza to, że nie możemy opóźniać realizacji planu, którego wymyślenie pozostawiam tobie. Załoga będzie musiała trzymać się z dala od źródeł magazynowania energii, takich jak okręt i lądowniki, dopóki nie pozbędę się wirusa. Czyli przez osiemdziesiąt sześć godzin w przypadku „Holendra” i mniej więcej trzydzieści dwie godziny, jeśli chodzi o lądowniki.

– No dobra. – W głowie już obracałem różne pomysły. – Opuścimy pokład w kombinezonach z rozładowanymi akumulatorami… Może wcześniej wyślemy w kosmos działające akumulatory, do których potem dolecimy?

– Nic z tego, Joe. Musicie się ewakuować, ale nie możecie zabrać ze sobą niczego, co magazynuje energię. Elektryczną, cieplną czy chemiczną.

– Kurwa! Czyli zostaniemy z niczym? Jesteśmy za daleko od gwiazdy, żeby użyć paneli słonecznych.

– Zgadza się.

– A więc to, kuźwa, niemożliwe!

– Cóż, dla mnie to zdecydowanie niemożliwe, jednak liczne bolesne doświadczenia nauczyły mnie, że w całej swojej niewiarygodnej wspaniałości nie nadaję się do obmyślania kreatywnych rozwiązań niemożliwych problemów. A zatem postanowiłem oddelegować to zadanie właśnie tobie.

– Oddelegować?!

– Pewnie, Joe. – Awatar machnął niedbale ręką. – Zajmij się tym. Tylko szybko. Czas goni.

– Dobra. Porozmawiam z doktorem Friedlanderem. Jestem nogą z fizyki, ale jedno wiem na pewno.

– Mianowicie?

– Czeka nas ciężki naukowy zapieprz.ROZDZIAŁ 3

Emily Perkins pędziła przez leśną gęstwinę ile sił w nogach, jak gdyby gonił ją niedźwiedź. Miała na sobie ruharski kombinezon piankowy, który zwiększał jej prędkość, a poza tym zawierał czujniki i stabilizatory rekompensujące opóźnione reakcje człowieka, jednak mrugające żółte kropki wyświetlone w widoku syntetycznym na wewnętrznej stronie zasłony hełmu pokazywały, że nieprzyjaciel zbliża się z każdą sekundą. Za każdym razem, gdy potykała się na nierównym gruncie, przeskakiwała obalony pień albo schylała się, by nie zderzyć z nisko wiszącą gałęzią, pułkownik dawała fory swoim prześladowcom.

Czas. Tego właśnie potrzebowali.

– Jarrett! Ostrzał zaporowy! – rozkazała Perkins. Znienawidziła się za te słowa, ale nie miała wyboru. Jesse Colter i Dave Czajka już nie żyli. Widziała, jak polegli pod naporem wroga, a ich ikonki zaczęły migać na czerwono, gdy kombinezony przesłały raport o ustaniu funkcji życiowych.

Kompletna katastrofa. W ciągu kilku minut Perkins miała stracić cały zespół. Nieprzyjaciel był za szybki i zbyt dobrze przeszkolony, a ludzie nie zdążyli się oswoić z zaawansowanym sprzętem bojowym Ruharów. Nie mieli szans. Colter i Czajka zostali w tyle, żeby przygotować zasadzkę, dając szansę na ucieczkę Perkins, Jarrett i Nertowi, ich ruharskiemu łącznikowi, jednak ofiara dwóch mężczyzn nie zdała się na nic. Nawet strzelając ze starannie wybranej pozycji, zza wzniesienia i spomiędzy przewróconych pni, dwaj Ziemianie zdołali położyć zaledwie czterech przeciwników, zanim obaj zginęli, gdy naprowadzane rakiety rozerwały ich na strzępy.

– Robi się! – odparła Shauna, po czym natychmiast padła na ziemię, przetaczając się za pobliskie drzewo. Rwany oddech przeszkadzał jej w zebraniu myśli na tyle, by mogła uruchomić mrugnięciem system namierzania w hełmie, musiała więc polegać na celowniku karabinu. Zbliżało się do niej siedem żółtych kropek w nienagannej formacji – dwie z lewej, dwie z prawej i trzy pośrodku. Nieprzyjaciel poruszał się zaskakująco szybko po nierównym gruncie. Wykazywał się doskonałą taktyką, przeskakując z jednej kryjówki do kolejnej. Jedna grupa otwierała ogień zaporowy, podczas gdy dwie pozostałe gnały przed siebie. Ponieważ Jesse i Dave zastrzelili czterech żołnierzy, nieprzyjaciel zdawał sobie sprawę, że nawet nędzni ludzie potrafią kąsać, postanowił więc korzystać z każdej okazji do ukrycia się.

Jarrett oderwała wzrok od celownika, by wybadać teren wokół i sprawdzić informacje z widoku syntetycznego na wizjerze hełmu. Delikatny głos w głowie przypomniał jej, że te siedem żółtych kropek to tylko szacunek, złożony obraz oparty na danych zebranych przez czujniki pasywne kombinezonu. Sensory miały do czynienia z przeróżnymi informacjami. Poruszający się nieprzyjaciele wywoływali w powietrzu drgania odbierane jako słabe dźwięki, choć kombinezony tych żołnierzy emitowały fale wytłumiające, częściowo maskujące drgania i mogące również wysyłać fałszywe wibracje z odległości nawet jednej czwartej kilometra. Pędząc z dużą prędkością, wróg zostawiał w powietrzu najonizowany ślad, jednak on również mógł służyć zmyleniu czujników – taki trop także dało się zamaskować lub sfałszować. Ciepło przepracowanych ciał i wspomaganych kombinezonów było dobrym źródłem pasywnych danych lokalizacyjnych, tyle tylko, że w trybie bojowym zmechanizowane pancerze mogły tymczasowo magazynować ciepło w radiatorze, by temperatura zbroi wtapiała się w otoczenie. Najbardziej rzetelne informacje dawały często krótkie rozbłyski światła laserowego, ponieważ nieprzyjaciele porozumiewali się za pomocą łącza danych krótkiego zasięgu, jednak kombinezon Shauny mógł jedynie wykryć rozpraszanie wsteczne po tych impulsach, a co gorsza, nieprzyjaciel stale wysyłał fałszywe impulsy. Podobnie jak ruharski kombinezon Jarrett, pancerze nieprzyjaciela posiadały ograniczoną zdolność maskowania i kamuflażu, więc kobieta nie mogła nawet zawierzyć własnym oczom. Przeciwnicy mogli znajdować się mniej więcej tam, gdzie wskazywał wizjer, ale równie dobrze mogła to być zmyłka, bazująca na nieaktualnych lub sfałszowanych danych. Uspokajając oddech, kobieta zdołała uruchomić odpowiednią funkcję wizjera mrug­nięciami i przestawić się na tryb snajperski.

Żółte kropki zmieniły się w żółte okręgi, by wskazać rzeczywistą prawdopodobną lokalizację nieprzyjaciela. Shauna zaklęła pod nosem. Okręgi pokazujące „kołowy błąd trafienia” były zbyt duże, by przydać się do namierzania celu. Co gorsza, trzy z nich migały na bladożółto, co oznaczało, że czujniki nie ufały danym dotyczącym tych trzech wrogich żołnierzy. Poza tym okręgów było więcej niż siedem. Po prawej ukazały się dwa niewyraźne różowe kółka. W ten sposób wizjer dawał znać, że Shauna może mierzyć się z dziewiątką przeciwników. Kobieta pocieszała się, że tak naprawdę może ją ścigać zaledwie piątka, jednak w starciu pięciu na jedną miała niewiele większe szanse niż w walce z dziewięcioma żołnierzami.

„Myśl, Shauna, myśl! Muszę znaleźć…”

Jeden z żółtych kręgów na powrót stał się jaskrawożółtą kropką, na którą wskazywała mrugająca zielona strzałka. Shauna wiedziała, że znaczy to, iż jej kombinezon wychwycił przejściową, krótką transmisję danych. Prawdopodobnie dźwięk, na przykład trzask suchej gałązki. Nieprzyjaciel z pewnością miał pojąć swój błąd i spróbować umknąć jej celownikowi, więc zadziałała bez wahania, delikatnie naciskając spust. Karabin wypuścił niewidzialne pociski maserowej energii, orzące linię między drzewami i poszyciem. Po chwili Jarrett usłyszała krzyk pełen paniki.

Nie czekała, by sprawdzić, czy trafiła. Przeturlała się w prawo do płytkiego zagłębienia i przeczołgała do tyłu, a następnie przy pierwszej okazji podniosła się na czworaki, starając się poruszać szybko i przy ziemi. Choć dla niej i dla nieprzyjaciela energia maserów była niewidoczna gołym okiem, wszystkie pancerze wyraźnie dostrzegły pociski i precyzyjnie wskazały jej pozycję. Drzewo, za którym skryła się Shauna, zostało rozdarte siłą maserów. Kawały drewna odpadały od pnia, a woda zmagazynowana w drzewie zawrzała i eksplodowała pod wpływem energii mikrofalowej. Na Shaunę spadł deszcz przypalonych drzazg, jednak nie dosięgły jej śmiercionośne promienie.

Gdy nieprzyjaciel ruszył na jej pozycję, dane o celach nabrały precyzji. Trzy okręgi zmieniły się w punkty, gdy kombinezon Jarrett ostatecznie upewnił się co do lokalizacji wroga. Kobieta zaklęła w myślach. Kolejny punkt nie poruszał się, znacząc miejsce, w którym padł zastrzelony przez nią żołnierz, ale różowe kręgi, które wcześniej miała po prawej, stały się żółtymi punktami przemykającymi w jej pobliżu. Wróg nasłał na nią tylko trzech żołnierzy, podczas gdy reszta podjęła pościg za Perkins i Nertem. Niech to szlag! Shauna nie mogła nic zrobić z żołnierzami, którzy już wzięli ją z flanki.

– Pułkownik Perkins, minęło mnie przynajmniej czterech. Idą w pani kierunku! – zameldowała.

W odpowiedzi usłyszała jedynie kliknięcie, gdyż Perkins nie mogła ryzykować ujawnienia własnej pozycji przez wysłanie transmisji dłuższej niż nanosekundowy przebłysk.

W porządku, co teraz? Shauna mogła rzucić się do biegu – obojętnie, w którym kierunku, i tak nie miała nadziei na ucieczkę. Aby zakwalifikować się do piechoty, ćwiczyła tak ostro, że każdy mięsień w jej ciele wył z bólu, a urazy tkanek miękkich nie pozwalały spokojnie spać. Naderwane ścięgna, skręcone stawy, pięty obolałe od zapalenia powięzi podeszwowej… Nie pozwoliła, by tego typu problemy opóźniły jej szkolenie ani by zwykły ból przeszkodził jej w udowodnieniu, że pod względem sprawności fizycznej nie odstaje od mężczyzn. Teraz za sprawą cudów technologii zawartych w ruharskim kombinezonie mogła biec, skakać i podciągać się jak sprawny facet. Pod pewnymi względami, dzięki lepszej małej motoryce, potrafiła obsługiwać karabin lepiej niż jej koledzy, dlatego właśnie w zespole pełniła funkcję snajpera.

Właśnie! Snajper! O to chodziło. Trzy żółte punkty przed nią znieruchomiały i teraz powoli przeistaczały się w kręgi, gdy kombinezon tracił pewność co do ich precyzyjnej lokalizacji. Wiedziała, że nieprzyjaciel również nie jest pewien jej pozycji, tym bardziej, że zatrzymała się wcześniej i nie gnała z łoskotem przez las.

Powoli uniosła się na łokciach i mrugnięciem przyciemniła widok syntetyczny, skupiając wzrok na rzeczywistym obrazie, pozwalając, by staroświeckie fotony odbijały się od obiektów prosto do jej oczu. Nic. Sprawdziła, czy działający w tle widok syntetyczny na cokolwiek ją naprowadzi, jednak nie dostrzegła niczego przydatnego. Drzewa, krzewy, poszycie, zwisające pnącza. Teren znajdował się blisko rzeki. Grunt był podmokły, a miejscami bagnisty. Rośliny przypominające ciemne paprocie rosły tu w zwartych skupiskach. Pnącza stwarzały pewne zagrożenie. Nie były trujące i w większości nie posiadały kolców, jednak zwisały na takiej wysokości, że biegnąc, można się było łatwo potknąć lub zaplątać. Shauna zauważyła, jak pnącza kołyszą się w miejscu, gdzie wcześ­niej byli przeciwnicy, nie dostrzegła jednak ich samych, a okręgi na wizjerze rosły, w miarę jak kombinezon gubił trop.

Jest! Skupisko paproci poruszyło się gwałtownie, a Shauna przestawiła małym palcem karabin na tryb broni elektromagnetycznej. Masery nie przydawały się do strzałów przez poszycie. Potrzebowała wybuchowych strzałek elektromagnetycznych. Ruharskie karabiny działały niemal bezgłośnie, bo masery nie wydawały żadnych odgłosów do momentu uderzenia w cel. W deszczowych lub wilgotnych warunkach powietrze mogło cicho syczeć pod wpływem przelatujących wiązek, jednak była to drobnostka w porównaniu z hukiem wystrzałów z broni Kristangów. Nawet strzałki elektromagnetyczne były ciche, ponieważ ich prowadnice rozpędzały pociski do prędkości tuż poniżej miejscowej prędkości dźwięku, by uniknąć hałasu. Strzałki posiadały do pewnego stopnia możliwość samodzielnego nakierowania na cel, a także silniczki rakietowe zwiększające ich zasięg i energię kinetyczną uderzenia, więc wybuchowe pociski docierały do celu prawie z taką samą prędkością, z jaką wylatywały z lufy. Shauna początkowo podchodziła sceptycznie do broni o tak niskiej prędkości wylotowej, jednak w miarę nabywania doświadczenia z karabinem zdążyła go polubić. Czujniki nieprzyjaciela mogły wykryć nawet prawie bezgłośną broń elektromagnetyczną, jednak emitowany dźwięk rzadko był na tyle głośny, by zdradzić lokalizację strzelca. Przeciwko Kristangom Jarrett mogła zastosować tryb podwójnego strzału: wiązki maserowej, a następnie pocisku elektromagnetycznego. Maser uderzał w sztywny kristański pancerz, przepalając zewnętrzną warstwę i przygotowując idealne miejsce na pocisk elektromagnetyczny. Gdy ten ostatni trafiał w osłabiony pancerz, mógł się przez niego przebić i odpalić dwuskładnikowy ładunek wybuchowy, przerabiający ciało Kristanga w galaretę.

Kolejnym naciśnięciem małego palca Shauna przestawiła selektor na tryb trójstrzałowy, po czym delikatnie nacisnęła spust. Karabin miał wewnętrzną masę, która popychała go w przód, gdy prowadnice elektromagnetyczne napędzały pociski, więc kobieta nie odczuła prawie żadnego odrzutu, a lufa pozostawała niemal nieruchoma pomiędzy wystrzałami.

Wypuściła trzy strzałki i zobaczyła, jak trafiony przeciwnik wymachuje ręką nad paprociami. Przypadła do ziemi, gdy nieprzyjaciel odpowiedział ostrzałem, który spalił gałęzie nad nią. Jeden dostał, zostało jeszcze dwóch. Nie mogła jednak się poruszyć. Jeden z żołnierzy strzelał, by przygwoździć ją do ziemi, gdy drugi tymczasem z pewnością usiłował ją obejść i uderzyć z flanki. Niemal nieprzerwany ostrzał wroga rozpalał powietrze, dezorientując czujniki kombinezonu. Przynajmniej te pasywne, ale pozostawały jeszcze inne opcje.

Shauna przetoczyła się na plecy i wystrzeliła długą wiązkę maserową, by zmusić wroga do ukrycia, a następnie sięgnęła do paska i wypuściła drona czujnikowego wielkości kolibra. Maleńkie urządzenie uniosło się na sześć metrów nad nią, a następnie pomknęło przed siebie na wysokości, na której korony drzew nie blokowały jego czujników. Minidron przetrwał pięć sekund. Ściągnął na siebie uwagę i szybką zgubę impulsami aktywnych sensorów. Jednak pięć sekund wystarczyło, a nawet przerosło oczekiwania Shauny.

Otrzymawszy dane z potężnych czujników drona, kombinezon Jarrett stworzył mapę otoczenia. Kobieta w mgnieniu oka przyswoiła wszelkie informacje. Jeden z przeciwników leżał na brzuchu sto metrów w kierunku rzeki, podczas gdy drugi biegł po jej prawej, niemal na równi z nią. W ciągu niecałych dwóch sekund Shauna zerwała się na kolana, ostrzelała pędzącego żołnierza impulsami maserowymi, po czym z powrotem padła na ziemię, wstrzymując oddech, gdy kontratak szatkował gałęzie nad nią.

Załatwiła kolejnego. Kombinezon wskazywał wyraźnie, że zabiła, albo przynajmniej unieszkodliwiła, nadbiegającego żołnierza. Teraz musiała się zmierzyć już tylko z jednym przeciwnikiem, więc poczuła przypływ nadziei – nieoczekiwanej, ale i niepożądanej, bo rozmyślanie o szansach na przeżycie rozpraszało ją, a na to nie mogła sobie pozwolić. Musiała…

Wizjer zgasł i stał się przezroczysty, gdy czujniki na chwilę się wyłączyły. „IEM” – pomyślała Shauna w panice. Jedyny pozostały żołnierz najwyraźniej posłał w jej stronę rakietę, która nie wybuchła, lecz wygenerowała potężny impuls elektromagnetyczny, częściowo zaburzający pracę mechanizmów jej kombinezonu. Zdana była wyłącznie na oczy i uszy. Oddzieliła więc hełm od kombinezonu i nasłuchiwała, wstrzymując oddech. Podczas gdy jej czujniki nie działały, IEM nie wpływał na nieprzyjaciela, ponieważ broń energetyczną można było ustawić tak, by nie emitowała częstotliwości wykorzystywanych we własnym pancerzu.

Co robić? Nie mogła tam zostać. Silniki wspomagania mocy w jej kombinezonie działały na pełnych obrotach, choć to mięśnie musiały zająć się naprowadzaniem, bez czujników, które mogłyby skanować teren przed nią i chronić ją przed potknięciem. Obejrzała się za siebie, patrząc na miejsce, gdzie poszycie się przerzedzało, a ziemia przechodziła w moczary. Grunt pod Jarrett był podmokły i gdy się poruszyła, woda zafalowała i „cmoknęła” donośnie. Shauna wzdrygnęła się. Teraz na pewno zdradziła swoją lokalizację.

Trwając w bezruchu, nasłuchiwała. Jej uszu dobiegł dźwięk dochodzący z lewej. Czujniki zdążyły się zresetować dopiero w siedemdziesięciu procentach, Shauna przetoczyła się więc do przyklęku na jednym kolanie i przeskanowała gęstwinę, dostrzegając tylko paprocie i kołyszące się nisko gałęzie. Odpaliła trzy pociski elektromagnetyczne, czując, jak kolba karabinu delikatnie wibruje na jej ramieniu. Przestawiła broń na wiązkę maserową i…

Padła na ziemię, gdy maser trafił ją od tyłu w prawe ramię. Odgłos, który słyszała, musiał być zmyłką. Najwyraźniej nieprzyjaciel rzucił jakiś patyk albo coś w tym stylu. Dała się nabrać i teraz za to zapłaciła. Kombinezon wchłonął trochę energii, częściowo dlatego, że wyłączył maskowanie i przybrał srebrną barwę, odbijającą wysokoenergetyczne fotony, a częściowo ponieważ jego warstwa zewnętrzna złuszczyła się, by oddać ciepło. To jednak nie wystarczyło, by zrekompensować bezpośrednie trafienie z bliska. Prawa strona ciała Shauny została unieruchomiona, a hełm całkowicie się wyłączył. Z wielkim bólem, niemal na przekór silnikom kombinezonu, kobieta unios­ła karabin lewą ręką i oparła się o drzewo, wypatrując nieprzyjaciela.

Nikogo nie dostrzegła. Wróg korzystał w pełni z maskowania i kamuflażu, a bez obrazu syntetycznego musiała mieć nadzieję, że dostrzeże ruch, używając widzenia obwodowego, jak uczyli ją ruharscy trenerzy.

Do diabła z tym. Wróg pewnie patrzył prosto na nią, napawając się widokiem prawie bezradnej Ziemianki opartej o pień. Nie mając innego wyboru, wydała okrzyk i zaczęła ostrzał maserowy w trybie półautomatycznym, omiatając gąszcz przed sobą. To gwałtowne posunięcie nie pozostało bez nagrody. Przez chwilę dostrzegła sylwetkę przeciwnika, oświetloną wiązkami masera, akurat wtedy, gdy strzałka elektromagnetyczna trafiła ją w pierś…

*

Serce Emily Perkins zabiło mocniej, gdy zobaczyła, jak ikona oznaczająca sierżant Shaunę Jarrett czerwienieje. Kolejny człowiek padł w bitwie. Perkins była teraz jedyną pozostałą przy życiu Ziemianką ze swojego zespołu, po swojej stronie miała już tylko ruharskiego łącznika, Nerta Dandurfa.

– Nert! Ruszaj! – poleciła.

– Nie, pułkownik Perkins. Nie zostawię pani. Już niedaleko.

Perkins nie traciła czasu ani energii na sprzeczki z nastoletnim kosmitą.

– W prawo, wzdłuż tego strumienia!

Obróciła się niezdarnie, a kombinezon ustabilizował ją podczas tego szybkiego manewru. Korzystając z silników wspomagających, rozpędziła się do sprintu. Samodzielnie mogłaby utrzymać taką prędkość przez góra pięćdziesiąt metrów, jednak w kombinezonie przebyła w ten sposób dystans dwóch kilometrów od rzeki. Jednak nawet tak oszałamiająca prędkość nie wystarczyła. Cztery ikony oznaczające nieprzyjaciela szybko się zbliżały. Dwie skręciły w prawo, dwie w lewo. Wróg usiłował okrążyć dwójkę ocalałych, a Perkins nie mogła zbyt wiele na to poradzić. Brodząc w strumieniu, znalazła się wraz z Nertem poza zasięgiem wzroku nieprzyjaciela i wreszcie ujrzała cel – dobrą pozycję obronną.

Pobiegła od strumienia ku niskiej grani, ponaglając przy tym Nerta, który, jak wiedziała, specjalnie utrzymywał niższe tempo, by ją osłaniać. Gnając naprzód, Ruhar strzelał na oślep wiązkami maserowymi. Perkins nie powstrzymywała go, bo właśnie wtedy dotarła na szczyt grani i zgięła kolana, by upaść w płytkie mokradło, po czym przetoczyła się na brzeg i oparła karabin na skraju grani. Pozycja nie wyglądała już tak korzystnie jak jeszcze rano, gdy przeprowadzała zwiad. Teren za nią był niebezpiecznie odsłonięty, a „grań” miała co najwyżej metr wysokości, więc ledwie można było się za nią schować.

Gdy Nert podbiegł, pomachała do niego. Kadet przebył zbocze dwoma długimi susami, kryjąc się pod pnączami i wyskakując na szczycie wzniesienia. Wiwatował, dopóki jego ciała nie przeszyły jednocześnie wiązka maserowa i strzałka elektromagnetyczna. Padł jak długi z hukiem, który Perkins odczuła przez kombinezon.

– Nert! – wrzasnęła Emily. Upuściła karabin i podpełzła do kadeta, który jednak już nie żył. – Do jas­nej… – Perkins przygryzła wargę. Pozostała przy życiu jako jedyna i teraz powodzenie misji zależało wyłącznie od niej. Tłumiąc emocje, sięgnęła po karabin i wyszarpnęła zapasowy akumulator zza pasa chomika. Licznik na karabinie wskazywał, że zostało jej sześć strzałek i osiemnaście procent energii. Wzbudnica maserowa musiała się kiedyś w końcu przepalić, ale trzeba było do tego tysięcy strzałów, więc na razie nie było sensu się tym zamartwiać. Trzymając się nisko przy ziemi, poczołgała się w prawo. Wzdrygnęła się, gdy wpadła na bezwładnego Nerta, a potem przesunęła się na kolanach i łokciach do przewróconego drzewa, chcąc skryć się między korzeniami, dającymi całkiem niezłą osłonę przed…

– Au!

Coś uderzyło Perkins z lewej prosto w pośladki, powalając ją na ziemię. Najwyraźniej uniosła się za wysoko i zapłaciła za swój błąd. Powinna wyciągnąć wnioski ze szkolenia podstawowego, gdy musiała przeczołgać się pod nisko zawieszonym kablem. Ale była głupia! Wizjer pokazywał, że kombinezon usztywnił się jak należy, gdy zbliżeniowe pole czujnikowe wykryło pocisk elektromagnetyczny, który nadleciał pod ostrym kątem i nie zdołał przebić się przez osłonę. Mimo to uszkodził kombinezon, bo Perkins nie mogła ruszyć nogami. Widocznie ucierpiał jakiś ważny element mechanizmu silników.

Z trudem poczołgała się naprzód na brzuchu, używając jedynie rąk, przesuwając karabin przed siebie i podciągając się do niego. Już za trzy metry będzie mogła się obrócić, oprzeć plecami o korzenie drzewa i uzyskać częściowo zabezpieczony widok na rzekę. Nieważne, nieprzyjaciel nadciągał jedynie z dwóch stron. Powinna mu dać radę. Wyciągając karabin przed siebie, otworzyła mrugnięciem menu opcji. Ostatkiem sił podciągnęła się do drzewa, z trudem usiadła. Patrząc przez celownik, obejrzała teren przed sobą, jednak niczego nie zauważyła. Obróciła się w prawo i…

Przez krótką chwilę widziała, jak z zarośli wychynął hełm i karabin wroga, a potem dostała serią strzałek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: