Expeditionary Force. Tom 8. Armagedon - ebook
Ebook
44,90 zł
Audiobook
42,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Expeditionary Force. Tom 8. Armagedon - ebook
Teraz SEONZ znowu potrzebują pomocy Wesołej Bandy Piratów. „Holender” wylatuje na prostą misję rozpoznawczą…
Jednak w przypadku piratów nic nigdy nie jest proste. Z pozoru łatwe zadanie przerodzi się w prawdziwy Armagedon.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67053-35-8 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
Woolsey, ambasador w misji specjalnej, wyciągnął pióro z wewnętrznej kieszeni eleganckiej marynarki i wygładził klapę. Z namaszczeniem ułożył pióro idealnie równolegle obok notatnika. Nalał sobie wody z dzbanka pośrodku stołu i postawił szklankę w jednej linii z piórem. Wszystko zostało uporządkowane. Nie, jednak pióro znajdowało się bliżej górnej krawędzi notatnika. Wystarczyło je lekko trącić, żeby…
– Woolsey… – westchnął ciężko jego kolega z Indonezji ku aprobacie przedstawicieli Brazylii i RPA. – Możemy już zacząć czy cały dzień będzie się pan bawił tym przeklętym pisadłem?
– Najmocniej przepraszam, ambasadorze Irawan. – Woolsey skinął głową szacownemu koledze. – Celem niniejszego zebrania jest omówienie działań, które podjęto bez należytego przygotowania i planu. Sądzę, że my, dla odmiany, nie powinniśmy rozpoczynać dyskusji na łapu-capu. – Skrzywił się z bólem, jakby posługiwanie się kolokwializmami stanowiło śmiertelny grzech. Poprawił ułożenie pióra.
– Przecież to tylko pióro! – jęknęła przedstawicielka RPA. Odbyła wystarczająco wiele spotkań z drobiazgowym Amerykaninem, by wiedzieć, że ten typ już tak ma. Można jedynie ponarzekać.
– W porządku. – Woolsey splótł palce nad niezapisaną kartką. – Zebraliśmy się tu, aby…
– Hej, zakute łby! – dobiegł głos z pióra Woolseya. Czwórka zebranych spojrzała zszokowana na przedmiot. Wiedzieli, kto mówi.
Woolsey nie dał po sobie poznać zaskoczenia. Pochylił się, spoglądając z boku na pióro, ale nie dotykając zdradliwego narzędzia.
– O ile się nie mylę, mam przyjemność z istotą zwaną „Skippy”…
– Zdecydowanie się nie mylisz. Po raz pierwszy tego dnia.
Woolsey widział, że pozostali oczekują od niego nawiązania rozmowy z obcą sztuczną inteligencją. Miło by było łudzić się, że koledzy doceniają zdolności przywódcze Amerykanina, tak naprawdę jednak mieli mu za złe, że wniósł pióro do zabezpieczonej sali konferencyjnej. Narobił bałaganu, więc teraz sam musiał posprzątać.
– Jakim cudem rozmawia pan ze mną przez pióro? – Woolsey na chwilę stracił rezon, co było rzeczą niewybaczalną. Zebranie odbywało się w pozbawionej elektroniki sali w podziemiach budynku. Dopływ mocy do gniazdek został odcięty, i to dosłownie, bo przecięto przewody. Źródłem oświetlenia były żarówki LED w lampach na baterie stojących na stole. Podjęto wszelkie środki ostrożności, by SI z pokładu „Latającego Holendra” nie mogła podsłuchać rozmowy, a mimo to Skippy zdołał przeniknąć do zabezpieczonego obiektu. I to wszystko przez Woolseya.
– Jak to możliwe? – zapytał. Otrzymał pióro od prezydenta Stanów Zjednoczonych przed prawie dwudziestoma laty. Gdy nie pisał, zamykał je na klucz w szufladzie domowego biurka.
– Niektóre rzeczy wolałbym utrzymać w tajemnicy – zachichotał Skippy. – Bez obaw, kiedy już skończymy tę jakże cudowną rozmowę, wszelkie komponenty obrócą się w nanopył.
Woolsey wziął się w garść.
– Jakkolwiek doceniamy pański wkład, to zebranie jest…
– To zebranie jest spędem bezmózgich biurokratów, marnujących czas na gadanie po próżnicy, podczas gdy dorośli robią coś pożytecznego – warknął Skippy.
– Zamierzamy ustalić, czy Joseph Bishop powinien nadal dowodzić „Latającym Holendrem” – oznajmił Woolsey spokojnie, gdy poukładana natura ponownie wzięła w nim górę. – Choć jego kreatywność chwilami bywała przydatna, stoimy obecnie przed nowym paradygmatem. Ziemia będzie bezpieczna przez najbliższe…
– Bezpieczna? – parsknął Skippy. – Nadajemy wiadomość z ostatniej chwili – powiedział, imitując pretensjonalny ton Rona Burgundy’ego z komedii „Legenda telewizji”. – Przykładni mieszkańcy Dayton w stanie Ohio ośmielają się nie zgodzić ze stwierdzeniem, jakoby byli bezpieczni. I co ty na to?
– Rzeczywiście. Miejmy nadzieję, że to tylko drobne…
– Jaja sobie robisz? Reprezentujecie rządy tej kuli błota, a mimo to opieracie swoje decyzje na nadziejach?! Ale z was kretyni!
– Tak czy inaczej – Woolsey był już lekko wytrącony z równowagi – Bishop okazał się człowiekiem impulsywnym i lekkomyślnym. Dopuścił się kradzieży „Latającego Holendra”, co dowodzi…
– Nie. Powiem ci, co tak naprawdę się stało. – Głos Skippy’ego ociekał pogardą. – Wszechświat powiedział: „Wysyłam dwa spośród najpotężniejszych okrętów kosmicznych w Galaktyce, żeby rozwaliły waszą planetę. Wy, małpy, musicie nie tylko powstrzymać Maxolhxów, ale też wmówić im, że ich okręty odwiedziły Ziemię, lecz nie znalazły niczego ciekawego, a potem zniknęły w okolicznościach niebudzących najmniejszych podejrzeń. Aha, a nawet jeśli jakimś cudem odniesiecie sukces, za niecałe sześćdziesiąt lat kosmici i tak odkryją, że wasz lokalny tunel czasoprzestrzenny wcale nie jest uśpiony”. Potem wszechświat zapytał: „I co wy na to, durne małpiszony?”. – Skippy zrobił pauzę, by do wszystkich dotarła waga jego słów. – Wy, bezużyteczne mięczaki, ganialiście w kółko, machając rękami jak dziewczynka z robakiem we włosach, i wrzeszczeliście coś o kapitulacji! A wiecie, co powiedział Joe Bishop?
Skippy nie czekał na odpowiedź.
– Rzekł: „Hej, wszechświecie… Potrzymaj mi piwo”!
W sali zaległa cisza. Zebrani w milczeniu pokiwali głowami. Być może zastanawiali się nad opowieścią obcej SI. A może po prostu odczuwali lekki wstyd.
– No. – Skippy wydał odgłos, jakby brał oddech. – Jakieś pytania?ROZDZIAŁ 2
Machnąłem nogami i spróbowałem wślizgnąć się do kapsuły będącej nową siedzibą Skippy’ego tak, by przy okazji nie rąbnąć się w głowę. Potem jednak usiadłem w ciasnym fotelu i tak czy siak wyrżnąłem łepetyną w niski sufit. Zanim się odezwałem, zauważyłem nową dekorację przyczepioną do przeciwległej ściany kapsuły. Krzykliwy, biały, skórzany pas ze złotymi zdobieniami.
– Yyy… A co to? – zapytałem.
– Prezent od Brocka Steele’a – wyjaśnił blaszak. – Przybył dziś rano na pokładzie statku zaopatrzeniowego.
– Ale po co ci pas?
– Ech… – westchnął. – Jesteś troglodytą bez krzty kultury. Przyjrzyj się dobrze. Ej! Nie dotykaj go tymi swoimi brudnymi, małpimi łapskami! – zaskrzeczał.
– No dobra, masz tu biały pas ze skóry. I co?
– To nie byle jaki pas, cymbale. Jest to pas „egipski”, który sam Elvis Presley zakładał na występ do swoich słynnych kostiumów.
– Aha… Czy to pamiątka z jego, hmmm, „tłustych lat”?
– Jeśli nie będziesz wyrażał się z szacunkiem o Królu Rock and Rolla, to możesz od razu wyjść. – Wkurzył się nie na żarty.
– Przepraszam. Masz rację, jestem troglodytą i nic nie wiem o kulturze. Hmmm… Czyli mówisz, że to autentyk? Nie kopia?
– Oczywiście, że autentyk! – żachnął się. – Sądzisz, że Brock Steele podesłałby mi fałszywkę na znak niesłabnącego podziwu dla mojej osoby?
– Raczej nie. A skąd go miał?
– Przecież jest miliarderem.
– Wiem, bez przerwy mi o tym przypominasz.
– I pilotem myśliwca.
– Mhm.
– I astronautą. Magazyn „People” okrzyknął go najseksowniejszym mężczyzną roku. Po raz kolejny! Poza tym wedle pogłosek, które, nawiasem mówiąc, mogę potwierdzić, Brock otrzyma Prezydencki Medal Wolności za heroiczne czyny podczas incydentu w Dayton.
– Hero… Że jak?! – parsknąłem. – Przecież to Wesoła Banda Piratów wszystkich uratowała, a on tylko…
– Joe, oj, Joe. Ta niekończąca się zawiść nie jest…
– Jaka znowu zawiść? Poznałem tego gościa. Jest takim samym szaraczkiem jak ja.
– Jasne, tyle tylko, że ten szaraczek otacza się wianuszkiem napalonych samic. Tymczasem twój prysznic jest zdania, że czas już chyba na zmianę partnera – zachichotał.
– Możemy zostawić ten temat?
– Sam zacząłeś.
Trochę się pogubiłem, ale mógłbym przysiąc, że to blaszak wyskoczył z drwinami. Nie żeby to miało jakieś znaczenie.
– Ten pas ma bardzo ładną sprzączkę, a Wesoła Banda Piratów jest dumna, że może go mieć na pokładzie – powiedziałem pojednawczo.
– Hm – burknął. – Tak lepiej. W jaki sposób chcesz teraz trwonić mój czas?
– Chciałbym wiedzieć, jak idzie twój projekt.
– Jaki projekt, Joe? – Niewinny ton jego głosu nie zwiódł mnie ani na sekundę.
– Wiesz dobrze, o czym mówię, draniu. Uda ci się poskładać Agadę?
Po powrocie do życia pokładowa SI potrzebowała czasu, by odzyskać pełną sprawność. Trzykrotnie musiała przejść w stan tymczasowego uśpienia, by uchronić swoją macierz przed uszkodzeniem. W tym czasie Skippy wprowadzał poprawki w pospiesznie skleconej, niedopasowanej zbieraninie obcych komponentów stanowiących substrat, w którym mieszkała Agada. Oficjalnie była dobrej myśli co do możliwości powrotu do stanu, w jakim była, zanim niemal poświęciła własną egzystencję dla kuli błota pełnej obleśnych małpiszonów.
Przy okazji, to Agada właśnie w ten sposób opisała Ziemię, co dowodzi, że nie odzyskała jeszcze swojego życzliwego, uprzejmego ja.
– Poskładać? – powtórzył Skippy powoli. – A co ona, jakiś Humpty Dumpty?
– Yyy…
– A skoro już o tym mowa, o co chodzi z tą rymowanką? „Wszystkie konie i wszyscy dworzanie złożyć do kupy nie byli go w stanie”?! Skąd pomysł, że konie miałyby posklejać rozbite jajo? Przecież nawet nie mają palców!
– Nie ja to wymyśliłem.
– Małpy są takie durne!
– To tylko wierszyk dla dzieci. Nie zmieniaj tematu. Dasz radę czy nie?
– To skomplikowane.
– Chrzanisz. Tak czy nie?
– Niech będzie. Odpowiedź brzmi tak.
– Super! Czyli…
– Tak jakby.
– Jakby?!
– Powiedziałbym, że chyba na pewno, Joe.
– Jeśli próbujesz wywinąć Agadzie jakiś numer, to nie tylko dotknę tego twojego pasa, ale go obliżę!
– Nie śmiałbyś! – odparł ze zgrozą.
– Właśnie że tak! A potem wytnę z ramy twojego Velvisa i użyję go jako ręcznika po prysznicu. Wytrę nim każdy zakamarek swojego ohydnego, małpiego cielska!
– Fuj! Od teraz będę zamykał właz do kanciapy na cztery spusty!
– Odpowiedz mi na pytanie.
– Hmpff… Teraz to mnie obraziłeś. Może nie mam ochoty odpowiadać?
– Mmm, ten pasek wygląda naprawdę apetycznie. – Ostentacyjnie oblizałem usta. – Ciekawe, jaki ma smak…
– Dobrze już, dobrze! Wara od pasa i innych skarbów! Już wyjaśniam całą aferę.
– Aferę?
– Tak tylko powiedziałem, Joe. Jak już usiłowałem ci wytłumaczyć, sprawa jest skomplikowana. Mówię zupełnie szczerze, dokładam wszelkich starań, by ponownie zainstalować Agadę dokładnie taką, jaka była. Z zadaniem tym wiążą się jednak dwa problemy. Po pierwsze, jej macierz uległa zmianie, gdy wgrała się do lądownika, a potem jeszcze kiedy musiała się skompresować, by przetrwać w kiepskim komputerze na pokładzie „Sztyletu”. Nawet gdyby udało mi się ją „przewinąć” do poprzedniej postaci, utraciłaby wówczas doświadczenie nabyte podczas incydentu. A tego by nie chciała.
– Dobra, rozumiem, że mówisz poważnie. Musisz wprowadzić poprawki. Co jeszcze?
– Ona sama chce dokonać w sobie zmian. Pamiętasz, jak wróciłem do kanistra po Godzinie Zero i miałem szansę zoptymalizować macierz? Agada może teraz zrobić to samo. Zamiast wpychać się na chybił trafił w zakamarki dostępnego substratu, optymalizuje własną macierz. Robi to sama, Joe. Doradzam jej, ale decyzje należą do niej.
– Aha… – Rozsiadłem się wygodniej. – Poradzi sobie?
– Jasne. Żaden problem. Potrzeba jednak czasu. Sam proces nie będzie przebiegał gładko. Agada przez pewien czas będzie działać na zmniejszonych obrotach. Poza tym podczas dopracowywania macierzy jej funkcje poznawcze będą tymczasowo… upośledzone.
– Będzie się zachowywać, jakby była na rauszu?
– Powiedziałbym, że bardziej na haju, ale…
– I budzić mnie po północy, żeby dumać nad wszechświatem, tak jak ty?
– Nic takiego nie miało miejsca – zaperzył się.
– Mam to nagrane.
– Nie kłóćmy się już o to – odparł pospiesznie. – Sugeruję, żebyś był wyrozumiały, gdy Agada skontaktuje się z tobą i uznasz, że jest dziwna.
– Jasna sprawa.
– Nie śmiej się z niej i nie narzekaj, gdy najdzie ją na refleksje o jej miejscu w kosmosie i kiedy zechce podzielić się tą chwilą z przyjacielem, dobra?
– Yyy… – Skippy jednak pamiętał swoje pijackie telefony w środku nocy. I z jakiegoś powodu sądził, że to ja zachowywałem się jak palant! Wstałem ostrożnie z fotela. – Uczulę załogę, żeby była dla niej jak najmilsza.
– Zanim pójdziesz, mógłbyś mi coś powiedzieć? Serio polizałbyś ten pas?
– Cóż, chyba nigdy się tego nie dowiemy – odparłem wyniośle.
– Kurde. Teraz mnie to będzie męczyć.
Nawet mu trochę współczułem.
– Mogę ci zdradzić, że nie miałem zbytniej ochoty poczuć smaku spoconego Elvisa.
Gdy już miałem przecisnąć się przez maleńki właz, Skippy odchrząknął.
– Joe, czy wszystko gra?
– Jasne. Czemu pytasz?
– Spędzasz dużo czasu, pałętając się bez celu po okręcie. Już trzeci raz w tym tygodniu wpadasz z wizytą. Nie żeby twoje odwiedziny nie były dla mnie wręcz cudowne. – Udał, że się krztusi z obrzydzenia.
Kucnąłem przy wejściu, by na niego spojrzeć.
– Nudzę się i chyba czekam, aż coś znowu się posypie. Odkąd udało nam się w większości naprawić okręt, nie mam za wiele do roboty. Martwię się, że armia skieruje mnie do służby na planecie. Już zejście na dół na przesłuchanie w Kongresie w sprawie incydentu w Dayton było wystarczająco okropne. Dwa tygodnie wyjęte z życiorysu.
Ściśle tajne przesłuchania prowadzono za zamkniętymi drzwiami. Musiałem zdawać raport przed pięcioma różnymi komitetami, czy też podkomitetami, jeśli to jakaś różnica. Przekazałem też meldunek armii, Departamentowi Obrony, dowództwu Sił Ekspedycyjnych ONZ i osobnemu komitetowi ONZ powołanemu wyłącznie w celu zbadania niedoszłej katastrofy w Dayton. To było najgorsze. Komitety nigdy nie odpuszczają. Osiemnaście krajów wyznaczyło ludzi opłacanych przez ONZ, by zbadali sprawę. Ci biurokraci zamierzali przeciągnąć śledztwo aż do wygodnej emerytury.
– Dowódcy SEONZ nadal omawiają dalsze kroki – burknął Skippy.
– No tak. Cóż, ciesz się swoimi pamiątkami po Elvisie, a ja tymczasem skoczę na siłownię albo coś.
*
Skippy odezwał się nazajutrz, kiedy siedziałem bezczynnie w gabinecie. Większość okrętu została zamknięta na czas rozgrzewania głównego reaktora przed restartem, więc utknąłem w części dziobowej kwater załogi.
– Joe, mam trzy wiadomości. Dobrą, wspaniałą i tak beznadziejną, że sięgnęła nieznanych wcześniej poziomów beznadziei, które dotąd uchodziły za czysto teoretyczne. To doprawdy zaszczyt, że możemy dokonać przełomu w ekscytującej dziedzinie badań nad beznadzieją. Pomyśl o tym jak o dodatku do jakiejś gry, w który możesz zagrać po ukończeniu wszystkich podstawowych poziomów.
– Cóż za radość. A czy to płatny dodatek?
– Ha! – zaśmiał się. – Z pewnością będziesz musiał zapłacić, kolego.
– Szlag…
– To co? Zacząć od złej wiadomości, jak zwykle?
– Nie, już i tak mam skopany dzień. Powiedz coś dobrego na pociechę, zanim mnie dobijesz.
– Dobra. Nie mów tylko, że nie ostrzegałem. Dobra wiadomość… Chwila, muszę uprzedzić, że to nadal nieoficjalne. Można powiedzieć, że to plotka. Sam nie powinienem jeszcze o tym wiedzieć. Uzyskałem informacje, kiedy monitorowałem ONZ i powiązane jednostki.
– To szpiegowanie, Skippy, nie plotkowanie.
– Hę? To czym jest plotkowanie?
– Plotkować będziemy, kiedy powiesz mi, czego się dowiedziałeś.
– A, już kumam, dzięki – zaśmiał się. – Hej, a może zanim przejdziemy do pikantnych ploteczek, założymy puchate kapcie i wyciągniemy z zamrażarki wiadro lodów?
– Nie róbmy tego, ale udajmy, że tak właśnie było.
– To chyba dobry pomysł. A zatem Becky słyszała, że Susie powiedziała, że widziała, jak Tamika podesłała Johnny’emu na matmie jakiś liścik i…
– Chwila… Że co?
– Chcę wprowadzić trochę dramaturgii, zgodnie z duchem dobrego plotkowania, Joe. Z tobą to żadna zabawa.
– Najmocniej przepraszam. – Czasami najlepiej było mu nie przeszkadzać. – Nie wiedziałem, że między Tamiką i Johnnym coś iskrzy. Co mu napisała?
– Otóż… – ściszył głos do konspiracyjnego szeptu – według tej wiadomości ONZ uznała, że w związku z ostatnim zagrożeniem, kiedy Kristangowie przypuścili atak na nasze tyły, „Latający Holender” musi wylecieć ponownie, żeby przeprowadzić misję rozpoznawczą.
– Hmmm… Czy ktoś w ONZ zrobił sobie krzywdę, kiedy pacnął się w czoło po tak oczywistej decyzji?
Skippy zachichotał.
– Wszystkie urzędasy wylądowały u lekarza z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu.
– I to jest ta dobra wiadomość?
– Tak. „Holender” wyruszy w rejs, a „Sztylet” pozostanie tutaj, żeby bronić Ziemi.
– Ma to sens – przyznałem. Nasz świeżo przejęty kristański okręt był, technicznie rzecz biorąc, transporterem wojskowym takim jak „Yu Quishan”, jednak przeszedł istotne modyfikacje, by móc służyć jako jednostka uderzeniowa. Miał dodatkowe wyrzutnie pocisków, mocniejsze tarcze i działo elektromagnetyczne do bombardowania z orbity. Mógł z powodzeniem chronić Ziemię przed pomniejszymi zagrożeniami po tej stronie tunelu czasoprzestrzennego. – A co z „Quishan”?
– To właśnie jest ta wspaniała wiadomość! „Quishan” zostanie przerobiony na transporter kolonistów. Mam nadzieję, że wylecą już wkrótce, bo „Holender” będzie musiał przede wszystkim odnaleźć Bazę Beta. Misja rozpoznawcza to właściwie cel drugorzędny.
– Rzeczywiście, wspaniała wiadomość.
Baza Beta, miejsce, w którym ludzie i ich kultura mogliby przetrwać na wypadek zniewolenia lub zniszczenia Ziemi, stanowiła mój plan awaryjny, który obmyśliłem podczas naszej renegackiej misji. Mówiąc bez ogródek, znalezienie i założenie Bazy Beta było moim głównym planem, bo nie uważałem, że mamy realną szansę zniszczyć dwa okręty Maxolhxów zmierzające ku Ziemi. I jeszcze przekonać kocury, że nie warto nasyłać kolejnych jednostek na naszą planetę. Ze wszystkich naszych niemożliwych misji ta była najgorsza.
Perspektywa bezpiecznej Bazy Beta miała być dla Ziemian czymś w rodzaju nagrody pocieszenia, gdyby „Holender” miał dokuśtykać do Ziemi i zameldować, że nie zdołaliśmy powstrzymać nieprzyjaciela. Mimo że dopuściłem się buntu i kradzieży jedynego okrętu kosmicznego w posiadaniu ludzkości.
Musiałem przyznać, że możliwość ocalenia najwyżej paru tysięcy ludzi przed całkowitą zagładą naszego świata ojczystego była kiepską nagrodą pocieszenia. Ale i tak lepszą niż kosz owoców.
– Jak długo potrwają przeróbki „Quishan”? „Holender” powinien być gotowy do kolejnego lotu za…
– Nie będziemy czekać na „Quishan”. Jak wiesz, we wnętrzu transportera wojskowego Kristangów panują raczej spartańskie warunki, bardzo niekomfortowe dla kolonistów. Teraz kiedy Ziemia nie stoi w obliczu nadciągającej zagłady, nie możemy oczekiwać, że osadnicy dadzą się upchnąć na pokładzie jak sardynki. Doprowadzenie kwater do ludzkich standardów może zająć rok.
– Serio? Wyprawa do Bazy Beta to nie rejs wycieczkowy!
– Zgadza się, widzę jednak sens w minimalnym chociaż uprzyjemnieniu podróży. Największym problemem będzie zapewnienie sztucznej grawitacji, żeby nasi śmiałkowie nie rzygali przez całą drogę. Kristańskie jednostki nie posiadają tych układów, a „Holender” nie ma już platform dokujących zapewniających pole grawitacyjne. I tak trzeba będzie zbudować taką platformę, więc kiedy małpiszony na Ziemi będą tłuc kokosami o siebie, żeby wyprodukować prymitywne komponenty potrzebne mi do modyfikacji „Quishan”, „Holender” zajmie się zwiadem w poszukiwaniu potencjalnych lokalizacji.
– A także rekonesansem, by upewnić się, że Ziemi nic nie grozi – podkreśliłem.
– No tak, ale, hmmm, jeśli o to chodzi, to się trochę wkopałeś, Joe. Misja renegatów odniosła tak spektakularny sukces, że ONZ nie martwi się już kolejnymi zagrożeniami ze strony Maxolhxów. Celem rozpoznania będzie jedynie ustalenie, czy na krańcu tego układu słonecznego czyhają jeszcze jakieś kristańskie okręty, wyładowane krwiożerczymi, zamrożonymi wojownikami. Nie będziemy odwiedzać maxolhxańskich przekaźników danych, żeby pozyskać informacje. ONZ przygotowuje rozkazy zezwalające wam wyłącznie na kontakt z kristańską stacją przekaźnikową.
– Dobra, niech im będzie. – Takie ograniczenia były do przeżycia. – I tak dowiedzieliśmy się o planach Maxolhxów z ruharskiej stacji przekaźnikowej. Podsumowując, dobra wiadomość jest taka, że „Holender” wraca do gry, a wspaniała, że będziemy szukać Bazy Beta. A co to za superultramegabeznadziejna wiadomość?
– Pamiętasz, jak się cieszyłeś, że ONZ wyznaczyła hrabiego Choculę do mikrozarządzania każdą twoją decyzją?
– Oj tak, istny cud. Czekaj, czy znowu z nami poleci? – zapytałem z nadzieją. Nie dlatego, że chciałem, by ktoś co rusz zaglądał mi przez ramię, ale dlatego, że Hansa Choteka przynajmniej znałem.
Poza tym przez cały czas spędzony na pokładzie „Latającego Holendra” i na rozmaitych planetach w Ramieniu Oriona, włączając rok w Pułapce na Karaluchy, wypracowaliśmy pewne niechętne zrozumienie i wzajemny szacunek. Kiedy zaplanował wciągnięcie kristańskiej społeczności w zaciekłą wojnę domową, nie tylko zyskał mój podziw, ale także sprawił, że nasze relacje uległy poprawie. Obaj wiedzieliśmy, że po powrocie do domu Hans Chotek, wzięty dyplomata, ostro oberwie za rozpętanie wojny kosmitów. I że sam również dostanę po łapach za całą masę rzeczy, ponieważ, no cóż, takie już jest moje życie. To wspólne doświadczenie pozwoliło nam się dotrzeć i zaowocowało udaną współpracą.
– Owszem, Hans zabierze się na nasz zwiad – potwierdził Skippy. – Będzie jednym z cywilnych liderów zespołu do spraw długotrwałych badań, jeśli uda nam się znaleźć odpowiednią lokalizację.
– Mhm. Czy ONZ wybrała go, bo szanuje jego doświadczenie i osąd, czy dlatego, że przynosi jej wstyd i wszyscy chcą, żeby wyniósł się z Ziemi?
– To drugie – oświadczył Skippy z radością.
– A zatem kiedy znajdziemy odpowiednie miejsce, Chotek zostanie tam z naukowcami, a „Holender” wróci na Ziemię, żeby zdać raport?
– Na to wygląda. ONZ dopuszcza maksymalnie sześć miesięcy na wykonanie całej misji. Upewnienie się, że wybrana lokalizacja może rzeczywiście zostać bezpiecznie zamieszkana przez ludzi, zajmie więcej czasu. Kiedy zidentyfikujemy najlepszego kandydata, zespół naukowy pozostanie tam, a „Holender” poleci na Ziemię, żebyśmy mogli zameldować o znalezisku. Druga misja będzie służyć sprowadzeniu kolejnych naukowców i aktualizacji informacji uzyskanych przez pierwszy zespół. Dyskusje wciąż trwają, jednak ONZ zalecono, by nie zakładała stałej kolonii na żadnym świecie do czasu zakończenia obserwacji trwających dwa pełne cykle pór roku. Czyli dwa lata na danej planecie, bez względu na to, ile potrwają.
– Brzmi rozsądnie. Okej, czyli nie trzeba się spieszyć z dostosowaniem „Yu Quishan” do potrzeb ludzkich pasażerów.
– Zgadza się.
– Wiesz, na razie te twoje złe wieści nie są tak kijowe, jak oczekiwałem.
– Gościu, nie usłyszałeś jeszcze najgorszego. Jak wspomniałem, Chocula będzie tylko jednym z dowódców cywilnych. Ponieważ popadł w niełaskę w ONZ, organizacja wyśle nie jednego, nie dwóch, ale aż trzech innych biurokratów! Czyż to nie ekscytujące?
– Kurwa… Troje Pachołków. Co to za jedni?
– Niezłe, Joe. Od teraz będę ich nazywał Pachołkami. Ich profile masz na laptopie. Przyjemnej lektury!
Przeczytałem informacje i zauważyłem, że Skippy wzbogacił je o własne opinie oraz zaznaczył fragmenty, które jego zdaniem wymagały mojej uwagi. Chotek był Austriakiem, nie powinno mnie więc dziwić, że w skład tria Pachołków weszli Japonka, Algierczyk i Peruwianka. Militarna gałąź Sił Ekspedycyjnych nie ograniczała się już do pięciu narodów, które Kristangowie pierwotnie wysłali na służbę poza Ziemią, jednak ONZ wciąż musiała zachować ostrożność w rozdysponowywaniu uprawnień w poszczególnych krajach.
Wprost nie mogłem się doczekać, aż powitam moich nowych, biurokratycznych nadzorców…
Skippy odezwał się, gdy tylko zauważył, że skończyłem czytać raport.
– Zdajesz sobie sprawę, że będzie problem z wylotem na poszukiwanie potencjalnych Baz Beta, prawda, Joe?
– Chodzi o to, że nie wiemy, czy to w ogóle możliwe?
– Właśnie! Człowieku, ONZ poważnie się wkurwi, jeśli okaże się, że cały ten zamysł to stek bzdur mający odwrócić uwagę od twoich licznych i rażących wtop.
– Tak, wiem – westchnąłem.
Zaproponowałem znalezienie planety z warunkami do życia, na której nie mieszkały jeszcze inne istoty rozumne. Przez „warunki do życia” rozumiałem możliwość podtrzymania życia ludzkiego na powierzchni, w tym jadalne uprawy. Ze względów praktycznych, by zachęcić ludzi do przeprowadzki, planeta musiała nie tylko nadawać się do zamieszkania, ale i zapewniać stosunkowo przyjemne warunki bytowe. Nie mogło na niej roić się od drapieżników, pasożytów i innych groźnych organizmów. Musiałaby też być na tyle daleko od aktywnego tunelu, żeby istoty aktualnie podróżujące w kosmosie nie mogły tam dotrzeć. Jednak ponieważ my musieliśmy się tam dostać, uśpiony korytarz musiał również być odpowiednio blisko. Aha, i jeszcze kosmici nie mogli się dowiedzieć o obecności ludzi w Bazie Beta, dopóki tamtejsza populacja nie urośnie w siłę do tego stopnia, by mieć przynajmniej nadzieję na obronę przed wrogo nastawionymi obcymi. Jak przypomniał Skippy, żadna planeta nie ma szans pokonać w pojedynkę całej Galaktyki, ale gdybyśmy zapewnili bazie silną obronę, kosmici mogliby stwierdzić, że karanie samotnej, odległej planety pełnej złośliwych małp zwyczajnie się nie opłaca. Aby opóźnić chwilę, gdy sygnały radiowe z Bazy Beta dotrą do innego zamieszkanego świata, byłoby idealnie, gdyby baza znajdowała się co najmniej tysiąc lat świetlnych od planet, posterunków wojskowych i naukowych oraz stacji przekaźnikowych obcych ras.
Wszystkie te warunki wydawały się dość proste, dopóki Skippy nie przeprowadził analizy sieci tuneli Pradawnych w Drodze Mlecznej i nie ustalił, że wiele obecnie uśpionych korytarzy może się uaktywnić podczas kolejnego przesunięcia sieci. Ta mocno niepokojąca informacja doprowadziła do wykreślenia większości potencjalnych Baz Beta.
Skippy dokonał obliczeń dotyczących możliwych lokalizacji. Nie zdradził dowództwu SEONZ wyników, które zresztą nie napawały optymizmem. W obszarach Galaktyki, które były tak odizolowane, jak tego chcieliśmy, nie bez powodu brakowało planet nadających się do zamieszkania. Regiony te albo zostały wyjałowione przez promieniowanie po kolapsie wielkiej gwiazdy w supernową, albo też tamtejsze warunki nie sprzyjały utworzeniu planet podobnych do Ziemi w strefie Złotowłosej. Chociaż Skippy dopingował ziemskich naukowców, podczas prywatnych rozmów ze mną zapatrywał się na tę sprawę pesymistycznie.
Mnie z kolei wyniki jego badań aż tak bardzo nie zniechęcały, bo od początku liczyłem na zlokalizowanie Bazy Beta poza Drogą Mleczną, w którejś z galaktyk satelitarnych lub gromad gwiazd. Z pomysłem tym wiązały się dwa problemy. Po pierwsze, Skippy posiadał niewiele informacji o warunkach poza granicami naszej Galaktyki. Wiedzę czerpał jedynie z obserwacji światła gwiazd, które docierało do nas obecnie, z poważnym opóźnieniem. Przykładowo, galaktyka Karła Pieca znajdowała się prawie pół miliona lat świetlnych od nas, więc widzialne promienie gwiazd wyruszyły ze źródła czterysta sześćdziesiąt tysięcy lat wcześniej. Skippy ostrzegał, że w tym czasie istoty rozumne mogły opracować odpowiednią technologię i zająć każdy zakątek gromad gwiazd w obrębie swojej galaktyki, ale mogliśmy się dowiedzieć o tym dopiero, kiedy nasza nędzna kosmiczna ciężarówka wyłoni się z tamtejszego tunelu Pradawnych.
To z kolei prowadziło do drugiego problemu. Po przesłaniu zapytań do sieci tuneli Skippy dowiedział się, że aktualnie żadne aktywne tunele czasoprzestrzenne nie łączą się z obszarami poza Drogą Mleczną. Blaszak nie wiedział, czy uda mu się reaktywować uśpione tunele prowadzące tak daleko ani czy taka reaktywacja w ogóle jest wykonalna.
Ponieważ od nadziei na znalezienie Bazy Beta zależało, czy trafię za biurko do jakiegoś gabinetu bez okien, czy będę nadal dowodził okrętem kosmicznym, zachowywałem dla siebie spekulacje o nikłych szansach na znalezienie schronienia, w którym ludzie mogliby żyć, nie bojąc się, że zostaną zgładzeni przez nieprzyjaciela z kosmosu.
Drugim powodem, dla którego nie ujawniłem całej prawdy, była możliwość, że mimo wszystko uda nam się odnaleźć odpowiednią lokalizację.
Głównie jednak milczałem z tego pierwszego powodu.ROZDZIAŁ 3
Trzy dni później do mojego gabinetu zawitał stary przyjaciel. Nie widzieliśmy się od czasu, gdy opuściliśmy okręt pod koniec niekończącej się misji, w trakcie której ocaliliśmy Siły Ekspedycyjne na Paradise, rozpętaliśmy kristańską wojnę domową, utknęliśmy w Pułapce na Karaluchy, a na koniec uratowaliśmy Paradise przed bronią biologiczną. Po zejściu z pokładu trafiłem praktycznie do aresztu domowego i rozmawialiśmy przez telefon tylko raz. Ponieważ podsłuchiwali nas wówczas ludzie z obu naszych rządów, mogliśmy co najwyżej pogadać o pogodzie.
– Dzień dobry, pułkowniku Bishop. – Chang zasalutował. Zupełnie niepotrzebnie, bo na pokładzie zrezygnowaliśmy z tego gestu, a poza tym był teraz, tak samo jak ja, pełnoprawnym pułkownikiem.
Zamiast odsalutować, wstałem i wyciągnąłem rękę.
– Witaj, Kong! – zwróciłem się do niego po imieniu. – Dobrze cię widzieć!
– Witaj, Josephie – odparł z szerokim uśmiechem, gdy uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Proszę, mów mi Joe – zaśmiałem się, po czym obaj usiedliśmy. – Josephem nazywa mnie mama, i to tylko wtedy, kiedy się na mnie złości.
Stuknąłem ikonkę na tablecie, by zamówić dwie kawy z mesy. Prawie nigdy tak nie robiłem, był to jednak przyjemny bonus funkcji pułkownika. Rozmawialiśmy przez pół godziny, głównie o naszych bliskich, a następnie przeszliśmy do niedawnych wydarzeń.
Ściszając głos i zerkając w stronę otwartych drzwi, Kong zapytał:
– Czy wasz prezydent rzeczywiście posunąłby się do ataku nuklearnego na Dayton?
Wziąłem łyk wystygłej kawy, zastanawiając się nad właściwym sformułowaniem odpowiedzi. Chang był zaufanym współpracownikiem i przyjacielem, ale także oficerem obcego mocarstwa. Pytał mnie o szczegóły delikatnej operacji wojskowej, a ja nadal przebywałem na swego rodzaju okresie próbnym po buncie i kradzieży okrętu. Armia Stanów Zjednoczonych nie byłaby zadowolona, gdyby dowiedziała się, że omawiałem z kimkolwiek działania zwierzchnika sił zbrojnych.
Powinienem uprzejmie odmówić odpowiedzi, ale walić to. Tak mógłby postąpić zawodowy oficer. Ja natomiast jestem lipnym pułkownikiem i piratem. Kong i ja przebrnęliśmy przez niejedno bagno. A poza tym, wiecie co? Zważywszy, że nadal groziła nam inwazja, jeśli małpy nie były w stanie odłożyć na bok błahych sporów, być może nie zasługiwały na przetrwanie.
– A co wy byście zrobili, gdyby Kristangowie znaleźli się w… hm… – Znałem nazwy zaledwie dwóch chińskich miast, ale były one o wiele większe od Dayton w Ohio. – W jakimś średnim mieście w Chinach i zamierzali przejąć kontroler tuneli?
– Postąpilibyśmy jak należy – odparł, kontemplując pusty kubek. Żaden z nas nie chciał rozmyślać na ten temat.
Właściwie nie odpowiedziałem na pytanie Changa, więc dodałem:
– Skippy powiedział, że w Cheyenne Mountain dostali rozkaz wystrzału, a z bazy w Minot wysłano dwa pociski, kiedy „Sztylet” poleciał na orbitę. – Zadrżałem, bo przeszły mnie ciarki.
Pocisk balistyczny potrzebował zaledwie kilku minut, by przebyć drogę z Dakoty Południowej do Ohio, zwłaszcza po strzale o obniżonej trajektorii. Gdybyśmy dotarli na miejsce kilka minut później, zobaczylibyśmy grzyb atomowy w miejscu środkowo-zachodniego miasta.
– Również zrobilibyśmy, co trzeba – stwierdziłem. Uznałem, że gdybym miał zameldować dowódcom o naszej rozmowie, nie zaszkodzi, jeśli potwierdzę niewzruszoną determinację Amerykanów. – Starczy już tych wspomnień. – Machnąłem dłonią, ucinając nieprzyjemny temat. – Słyszałem, że będziesz dowodził siłami w Bazie Beta, o ile jakąś znajdziemy?
– Tak – rozpromienił się. – Oczywiście pod dowództwem cywilnym Organizacji Narodów Zjednoczonych.
– Naturalnie – przytaknąłem. Obaj wiedzieliśmy, że w razie problemów to Chang przejmie dowodzenie. – Misja może potrwać pół roku. Czy twoja żona… – zawiesiłem głos.
– Ostrzegła mnie. – Pomachał palcem, udając karcącą go małżonkę. – „Ani dnia więcej”. Joe… – z trudem wymówił obco brzmiące imię. – Myślała, że zginąłem. Cała moja rodzina tak sądziła. Nie chce mnie znowu stracić. Sądzę jednak, że w pewien sposób przywykła do myśli, że nie wrócę. Potrzebowaliśmy kilku miesięcy, żeby się poznać na nowo.
Skinąłem głową jak żołnierz żołnierzowi.
– Doskonale cię rozumiem. Adams i ja rozmawialiśmy o tym, że na Ziemi nie czujemy się już jak w domu. Jakbyśmy tu nie pasowali i nie mieli nic wspólnego z tutejszymi ludźmi.
– Trzeba czasu. Nie spiesz się, a wszystko wróci do normy – zapewnił. – Zbyt długo przebywałeś w kosmosie.
– Nie miałem wyboru – odparłem, wzruszając ramionami.
– Teraz masz. Zapowiada się prosta misja rozpoznawcza. Nie musisz na nią lecieć.
Zaskoczył mnie tym stwierdzeniem. Mimowolnie uniosłem brwi.
– Chcesz dowodzić „Holendrem”?
– Nie – parsknął. – Bez urazy, ale byłem oficerem artylerii. Gdybym chciał tkwić miesiącami w wielkiej puszce, wybrałbym służbę na okręcie podwodnym. Podoba mi się myśl o badaniu nowego świata i pomocy ludzkości w stworzeniu zapasowego siedliska, ale nie chcę pozostawać w tej krypie dłużej, niż będzie to konieczne. – Postukał knykciami w przepierzenie. – Wolę spoglądać w niebo nade mną.
– No tak – przyznałem tęsknie. – Masz rację, powinienem spędzić więcej czasu na powierzchni. Myślałem o tym.
Mówiłem prawdę. Dyskutowałem nawet z armią o możliwości tymczasowej misji na Ziemi. Pomysł zabrania „Holendra” na nudny rekonesans nie przemawiał do mnie, zwłaszcza po nieustającym dreszczyku emocji minionych lat. Skippy nie był jednak pewien, czy uda mu się choćby nawiązać pozagalaktyczne połączenie przez tunel czasoprzestrzenny, i chciał, żebym z nim leciał. Zresztą to ja wpadłem na pomysł założenia Bazy Beta i musiałem wszystko nadzorować.
– Jeśli znajdziemy odpowiednią planetę, przekażę dowodzenie komuś innemu. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, jest wożenie złomu do Bazy Beta i z powrotem. Hej. – Coś przyszło mi do głowy. – Czy po wylocie będziesz znowu moim oficerem wykonawczym?
– Dziękuję, ale nie – odmówił. – Będę miał dość roboty z przygotowaniem do lądowania i eksploracji. Jeśli myślisz o przekazaniu komuś swojego stanowiska, może powinieneś wypróbować go jako pierwszego oficera?
– Ty mi odmówiłeś, a Simms powiedziała wczoraj to samo. Adams nie chce tej fuchy, zresztą ONZ i tak nie dopuściłaby starszego sierżanta sztabowego do takiej funkcji. Mam listę kandydatów. – Trąciłem stos papierowych teczek na blacie.
Chang spojrzał na stertę, wysoką na ładnych kilkadziesiąt centymetrów.
– Powodzenia – zaśmiał się. Wiedział, że w doborze oficera wykonawczego największym utrudnieniem są kwestie polityki międzynarodowej. Właśnie dlatego ONZ pozwoliła mi wyrazić opinię na temat tego stanowiska. Chciała zwalić winę na mnie, gdyby wybór nie padł na faworyta danego kraju.
Nie trawię polityki.
Kong podniósł oba kubki po kawie i wstał.
– Jak widzę, Stany Zjednoczone zakładają, że tym razem nie będziemy mieli problemów?
– Jak to? – Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi.
– Nie nosisz już orzełków wojennych – zauważył, wskazując na moje oznaczenia rangi.
– A, tak. – Odruchowo dotknąłem srebrnego orzełka oznaczającego stopień pułkownika. W szponach jednej nogi trzymał strzały, w drugich gałązki oliwne. Zazwyczaj głowa orła była zwrócona w kierunku gałązek, co znaczyło, że Ameryka woli pokojowe rozwiązania. Podczas drugiej wojny światowej, a potem po Dniu Kolumba pułkownikom wydano „orzełki wojenne”, z głowami zwróconymi w kierunku strzał. Nosiłem takie od chwili, gdy awansowałem na Paradise. Niedawno otrzymałem nowe insygnia, z głową skierowaną w przeciwnym kierunku. Armia nie przewidywała ani nie chciała żadnego konfliktu z obcymi. Zważywszy na moje doświadczenie w walce z kosmitami znacznie przewyższającymi nas pod względem technologii, w pełni podzielałem te nadzieje.
Wiedziałem jednak, że wszechświat może mieć inne plany.
*
– Witam, pułkownik Tammy! – Skippy odezwał się z głośników w ogrodzie hydroponicznym, przekrzykując pompy i wentylatory. W ładowniach służących do upraw zwykle panowała cisza, jednak zbiorniki zostały opróżnione i teraz szykowały się do ponownej hodowli świeżych owoców i warzyw.
– Skippy… – odparła Simms, nie odrywając wzroku od sadzonek pomidorów. – Wiesz, że nienawidzę, kiedy ktoś tak do mnie mówi.
– Dlaczego? – zapytał blaszak tonem niewiniątka. – Przecież tak masz na imię.
– Owszem, to moje pierwsze imię, którego nie używam, odkąd nauczyłam się mówić. Dostałam je po ciotce mojej matki. Nigdy nie przepadałam ani za tym imieniem, ani za babką cioteczną. Zwracaj się do mnie drugim imieniem, tak jak wszyscy.
– No dobrze, pułkownik Jennifer – odburknął nadąsany.
– Wystarczy Jennifer. Jestem zajęta. – Simms irytowało, że SI zakłóca jej spokój, choć miała mieć pół godziny tylko dla siebie. – Czego chcesz?
– Cóż, sprawdzałem listę i wygląda na to, że Frank Muller wyruszy z nami na poszukiwanie Bazy Beta.
Simms oderwała się od pracy, odstawiła skrzynkę z sadzonkami i spojrzała na głośnik.
– Owszem, wyruszy. Co ci do tego?
– Oj, daj spokój, psiapsióło, opowiedz mi więcej o tym gościu. Czy…
– Nie jestem dla ciebie żadną „psiapsiółą” i nie będę ci opowiadać o swoim życiu prywatnym. To, co…
– Daj spokój, i tak już sporo dowiedziałem się z waszych postów na portalach społecznościowych. A dzięki danym lokalizacyjnym z waszych telefonów wiem, że mieszkacie razem od…
– Szpiegowałeś mnie?! – oburzyła się Jennifer.
– Nie. Ekhm, domyślam się, że nie mogę powiedzieć nic, co poprawi moją sytuację?
– Nie, nie możesz. Tak nie wolno, Skippy! Wystarczy, że podglądasz wszystko, co robimy na pokładzie. Na powierzchni Ziemi przez większość czasu jesteśmy po służbie!
– Przepraszam – powiedział ze skruchą. – Po prostu nie chcę, by cię skrzywdził.
– Co takiego? – Simms spojrzała w górę zaskoczona. – Dzięki za troskę, ale jestem dorosła. Ogarniam własne życie. Frank to porządny facet. Zgłosił się do poszukiwań Bazy Beta, żebyśmy uniknęli półrocznej rozłąki. Ja zresztą również nie wyruszyłabym bez niego.
– Cóż, jeśli poprawi ci to humor, wszystko, co wiem o panu Mullerze, wskazuje, że istotnie jest porządnym facetem. Życzę wam obojgu jak najlepiej.
– Dziękuję. Ale koniec ze szpiegowaniem, zrozumiano?
– No… tak, choć powinienem ci o czymś powiedzieć.
– O co chodzi? – westchnęła.
– Frank ma dla ciebie prezent, który zamierza dać ci po wylądowaniu w potencjalnej Bazie Beta. Nie do końca rozumiem małpie reguły życia społecznego, ale sądzę, że będziesz zażenowana, nie mogąc mu się zrewanżować.
– Racja. Do licha, według grafiku nie wrócę na Ziemię przed wylotem.
– I zapewne nie chcesz wiedzieć, co dla ciebie szykuje?
– Nie. Niech to będzie niespodzianka.
– W porządku. Jeśli chcesz, podpowiem ci kilka podarków, które mogą mu się spodobać, jeśli wierzyć jego historii wyszukiwania w Internecie. Mógłbym coś dyskretnie podrzucić na pokład.
Jennifer Simms stwierdziła, że pozostawanie pod obserwacją sztucznej inteligencji może mieć jeden plus, który i tak nie równoważył licznych minusów.
– Prześlij mi listę.
*
– Hej, Skippy – zagadnąłem, odchylając się w fotelu i odbijając gumową piłkę od sufitu w gabinecie.
– Hej, Joe – warknął poirytowany. Jego awatar wziął się pod boki, gdy tylko się pojawił. Nie wróżyło to dobrze. Najwidoczniej był na mnie wkurzony, jeszcze zanim dowiedział się, czego od niego chcę.
– O rany… – Wyprostowałem się w fotelu i schowałem piłkę do szuflady. – Co ci już zdążyło popsuć humor?
– Uff!!! – Włożył sporo wysiłku, żeby wyrazić dogłębne i bezgraniczne zdegustowanie.
Po pierwsze, wydał westchnienie pełne autentycznego zmęczenia. Po drugie, hologram przewrócił oczami tak intensywnie, że zobaczyłem białka. Musiałem docenić, że blaszak przywiązuje wielką wagę do szczegółów. Wreszcie wykonał kombinację zwieszenia ramion i ugięcia nóg, za którą dostałby dziesięć punktów od jurorów podczas Olimpiady dla Wycieńczonych.
– Tych Troje Pachołków doprowadza mnie do szału, Joe! Nawet jeszcze nie wsiedli na pokład, a już uprzykrzają mi życie. Dziś rano…
– Mhm. – Wrzuciłem do ust czekoladkę, którą zauważyłem po otwarciu szuflady. Sądząc po lekko „kredowym” posmaku, smakołyk ukrywał się gdzieś z tyłu biurka od naszej misji SpecOps. Karmelowe nadzienie stwardniało tak, że z trudem mogłem je przeżuć. – Ignoruj ich – podpowiedziałem. A przynajmniej próbowałem, ale trudno mi się gadało z pełnymi ustami.
– Słucham? – Skippy wlepił we mnie spojrzenie. – Nie zrozumiałem ani słowa!
– Przepraszam. – Przesunąłem czekoladkę językiem na bok. – Powiedziałem, żebyś ich ignorował.
– Ig…ignorował? Zechcesz wyjaśnić, jak twoim zdaniem…
– To proste. Kiedy będą coś mówić, nie słuchaj ich.
Teraz blaszak skierował swoje zdegustowanie na mnie, co chyba stanowiło jakiś postęp.
– Łatwo ci mówić, małpi móżdżku.
– Wiem, że słuchasz prawie wszystkich i wszystkiego na okręcie. Może stworzysz podumysł, który będzie ich słuchał i alarmował twoją wyższą świadomość, jeśli Pachołkowie będą mieli do powiedzenia coś naprawdę ważnego?
– Ha… – Awatar znieruchomiał, gdy Skippy pogrążył się w zamyśleniu. – Mnie to pasuje, jednak choć sam się sobie dziwię, muszę powiedzieć, że stanowiłoby to dla mnie dylemat moralny.
– Że co? – Zaskoczyło mnie nie to, że ignorowanie trojga biurokratów może mieć implikacje moralne, bo właściwie miałem to gdzieś. Zdumiałem się natomiast, że Skippy najwyraźniej brał pod uwagę wpływ swoich poczynań na innych.
– Widzisz?! Wiedziałem, że nauka tej zafajdanej empatii odbije mi się czkawką!
– Empatia czyni cię lepszą osobą.
– Serio? Serio, Joe? Zastanów się. A gdyby taki Czyngis-chan zaprzątał sobie głowę „empatią”? – Wymówił to słowo z obrzydzeniem. – Czy podbiłby prawie całą Eurazję? No nie bardzo.
– Wiesz, spustoszenie połowy świata to chyba nie jest najlepsze kryterium…
– Facet realizował swój potencjał. Stał się najlepszym krwiożerczym barbarzyńcą, jakim mógł być. Czy ludzie nie powinni dążyć do bycia najdoskonalszymi wersjami samych siebie? Widziałem taką bzdurę na jakimś motywacyjnym plakacie.
– Yyy… – Cholera, dlaczego wiecznie pakuję się w dyskusje, z których nie mogę wybrnąć? Postanowiłem zmienić temat jak ostatni tchórz. – Tak czy inaczej, badałeś empatię i dzięki niej martwisz się teraz o innych ludzi, więc w czym problem?
– Pierwszy problem nie dotyczy wcale ludzi. Czułbym się podle, skazując jakiś nieszczęsny, Bogu ducha winny podumysł na wysłuchiwanie trójki kretynów. Nieborak zwinąłby się w kłębek i umarł z nudów i rozpaczy.
– Nie sądziłem, że podumysły miewają emocje.
– Jasne, że miewają, jeśli procesory emocjonalne muszą wykonywać ich zadania. Decyzja o zgłoszeniu mi jakiegoś idiotycznego zapytania od Pachołków powinna być subiektywna, więc podumysł musiałby rozumieć i analizować ludzkie zachowanie, w tym także emocje.
– Aha. Sorki.
– Jeśli przepraszasz za swoją ignorancję, przyjmuję przeprosiny. A skoro o tym mowa… – Westchnął i pacnął się w czoło. – Gdybym zaczął ignorować twoich szacownych gości, musiałbym przepraszać ciebie, tępy młotku!
– Yyy, że co? Jak to?
– Te cymbały pójdą do ciebie na skargę i zamęczą cię na śmierć!
– Spoko, żaden problem – odparłem, wzruszając ramionami.
– Cytując twoje słowa: yyy, że co? Dla ciebie to nie problem?
– Skippy, ja chcę, żeby ci nadęci biurokraci skupili na mnie swoje święte oburzenie. Śmiało! – Gdy ludzie mówią coś takiego, zbyt często po prostu zgrywają twardzieli, bo wiedzą, że konsekwencje spadną na kogoś innego. Ojciec ostrzegał, żebym nie rzucał słów na wiatr, jeśli mogę kogoś przez to wpakować w tarapaty. To bardzo dobra rada. Byłem gotów wziąć to na siebie. – Słuchaj, ja tu jestem kapitanem. Możliwe, że będziemy skazani na towarzystwo tych pajaców przez sześć miesięcy. Muszę z nimi ustalić, jak bardzo mogą mi zaleźć za skórę. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej. A zatem… – Wziąłem głęboki oddech. – Ignoruj ich, chyba że sprawa będzie naprawdę ważna, i pozwól im przyjść do mnie na skargę. Wówczas ja będę mógł ich olać. – Odchyliłem się z zadowoleniem w fotelu.
– Poważnie, Joe?
– Jak najbardziej. Nie będę ich zwalał na głowę komuś innemu, na przykład zastępcy dowódcy.
– Ten okręt nie ma jeszcze oficera wykonawczego – przypomniał Skippy.
– Tak, wiem, pracuję nad tym. Mianujemy go przed odlotem, ale ktokolwiek to będzie, nie chcę, żeby Pachołkowie zawracali mu głowę. Czyli wszystko gra?
– Gra. – Wyciągnął piąstkę i przybiliśmy żółwika. – Ekhm – odchrząknął.
– No co?
– To ty zgłosiłeś się do mnie, Joe.
– A, no tak. Chciałem się dowiedzieć, jak ci idzie praca nad tą epicką operą o twoim „ziomansie” z Brockiem Steele’em.
– Nie było żadnego „ziomansu”, Joe!
– Chyba żartujesz! Aż dziw, że jeszcze nie spisaliście sobie listy wymarzonych artykułów do domu ze sklepu Crate&Barrel.
– Oż ty… – Awatar był bliski wypuszczenia pary z uszu. – To nie…
– Jestem szczerze uradowany waszym szczęściem. Co prawda współczuję Brockowi, ale sam się w to…
– To nie jest śmieszne!
– Przy okazji, kupiłem wam świeczniki. Mam nadzieję, że się spodobają.
– Nadal jesteś zazdrosny o Brocka? – Przekrzywił głowę z autentycznym zaciekawieniem. – Myślałem, że już się dogadaliście.
– Bo to prawda. Koleś jest w porządku – przyznałem. – Tak czy siak, o co chodzi z tą operą? – Chciałem to wiedzieć, bo lekkomyślnie obiecałem, że obejrzę jego dzieło, jeśli uda mu się kogoś nakłonić do jego wystawienia.
– Nosi tytuł „Na ziemskim froncie”. Opowiada o naszej niespodziewanej przygodzie na Ziemi, nie tylko o podziwie, jakim darzę Brocka.
– To była katastrofa, a nie żadna przygoda!
– Na jedno wychodzi – rzucił nonszalancko.
– Prezydent wydał pozwolenie na atak bronią jądrową na Dayton. Dziękuję za taką przygodę.
Hologram zgiął kolana i ułożył kciuki i palce wskazujące w kształt litery W.
– Wyluzuj! Wiesz, o co mi chodzi. W każdym razie znalazłem sponsora dla mojej opery. – Prychnął wyniośle. – Obecnie poszukujemy odpowiedniego obiektu, dyrygenta i…
– Yyy… – Bałem się zadać kolejne pytanie. – Co do tego sponsora… Czy on wie, że wyłożył pieniądze na to przełomowe arcydzieło? Czy po prostu skroiłeś syndykat przestępczy w jakiejś gorącej części świata?
– Owszem, sponsor wie o operze, ty nieukulturalniony patałachu! Co więcej, podchodzi do niej entuzjastycznie – zachłystywał się.
– Z pewnością oferenci bili się o możliwość sponsorowania spektaklu. – Wbiłem paznokieć w dłoń, by nie wybuchnąć śmiechem. – Kim jest szczęśliwy zwycięzca?
– Z przyjemnością oznajmiam, że moim bardzo prestiżowym sponsorem została… – Zrobił dramatyczną pauzę. – Rada do spraw Sera Okręgu Metropolitalnego Greater Sheboygan!
– Rada do spraw Sera?! – Usiłowałem zamaskować rozbawione parsknięcie westchnieniem pełnym zdumienia. – Dlaczego miałaby…
– Po prostu pragnie rozgłosu. A co myślałeś? Spróbuj za mną nadążyć….
– Cóż… – Paznokieć chyba zaczynał mnie kaleczyć do krwi. – Cieszy mnie twój sukces. A kiedy zaszczycisz nas premierą? – Liczyłem, że będę wówczas w kosmosie, w kristańskim więzieniu albo w krainie umarłych.
– Oczywiście dopiero po powrocie z poszukiwań Bazy Beta. W żadnym wypadku nie powierzyłbym tak ważnego zadania podumysłowi.
– Miejmy zatem nadzieję, że już wkrótce znajdziemy Bazę Beta – odparłem, choć w takim wypadku wolałbym jej nigdy nie znaleźć. – Dobra, dołączyli do nas już Chang, Simms i Reed. Zbieramy ekipę!
– A co z…
– Nie zapeszaj, blaszaku! – przerwałem. – Pracuję nad tym, zrozumiano?
Woolsey, ambasador w misji specjalnej, wyciągnął pióro z wewnętrznej kieszeni eleganckiej marynarki i wygładził klapę. Z namaszczeniem ułożył pióro idealnie równolegle obok notatnika. Nalał sobie wody z dzbanka pośrodku stołu i postawił szklankę w jednej linii z piórem. Wszystko zostało uporządkowane. Nie, jednak pióro znajdowało się bliżej górnej krawędzi notatnika. Wystarczyło je lekko trącić, żeby…
– Woolsey… – westchnął ciężko jego kolega z Indonezji ku aprobacie przedstawicieli Brazylii i RPA. – Możemy już zacząć czy cały dzień będzie się pan bawił tym przeklętym pisadłem?
– Najmocniej przepraszam, ambasadorze Irawan. – Woolsey skinął głową szacownemu koledze. – Celem niniejszego zebrania jest omówienie działań, które podjęto bez należytego przygotowania i planu. Sądzę, że my, dla odmiany, nie powinniśmy rozpoczynać dyskusji na łapu-capu. – Skrzywił się z bólem, jakby posługiwanie się kolokwializmami stanowiło śmiertelny grzech. Poprawił ułożenie pióra.
– Przecież to tylko pióro! – jęknęła przedstawicielka RPA. Odbyła wystarczająco wiele spotkań z drobiazgowym Amerykaninem, by wiedzieć, że ten typ już tak ma. Można jedynie ponarzekać.
– W porządku. – Woolsey splótł palce nad niezapisaną kartką. – Zebraliśmy się tu, aby…
– Hej, zakute łby! – dobiegł głos z pióra Woolseya. Czwórka zebranych spojrzała zszokowana na przedmiot. Wiedzieli, kto mówi.
Woolsey nie dał po sobie poznać zaskoczenia. Pochylił się, spoglądając z boku na pióro, ale nie dotykając zdradliwego narzędzia.
– O ile się nie mylę, mam przyjemność z istotą zwaną „Skippy”…
– Zdecydowanie się nie mylisz. Po raz pierwszy tego dnia.
Woolsey widział, że pozostali oczekują od niego nawiązania rozmowy z obcą sztuczną inteligencją. Miło by było łudzić się, że koledzy doceniają zdolności przywódcze Amerykanina, tak naprawdę jednak mieli mu za złe, że wniósł pióro do zabezpieczonej sali konferencyjnej. Narobił bałaganu, więc teraz sam musiał posprzątać.
– Jakim cudem rozmawia pan ze mną przez pióro? – Woolsey na chwilę stracił rezon, co było rzeczą niewybaczalną. Zebranie odbywało się w pozbawionej elektroniki sali w podziemiach budynku. Dopływ mocy do gniazdek został odcięty, i to dosłownie, bo przecięto przewody. Źródłem oświetlenia były żarówki LED w lampach na baterie stojących na stole. Podjęto wszelkie środki ostrożności, by SI z pokładu „Latającego Holendra” nie mogła podsłuchać rozmowy, a mimo to Skippy zdołał przeniknąć do zabezpieczonego obiektu. I to wszystko przez Woolseya.
– Jak to możliwe? – zapytał. Otrzymał pióro od prezydenta Stanów Zjednoczonych przed prawie dwudziestoma laty. Gdy nie pisał, zamykał je na klucz w szufladzie domowego biurka.
– Niektóre rzeczy wolałbym utrzymać w tajemnicy – zachichotał Skippy. – Bez obaw, kiedy już skończymy tę jakże cudowną rozmowę, wszelkie komponenty obrócą się w nanopył.
Woolsey wziął się w garść.
– Jakkolwiek doceniamy pański wkład, to zebranie jest…
– To zebranie jest spędem bezmózgich biurokratów, marnujących czas na gadanie po próżnicy, podczas gdy dorośli robią coś pożytecznego – warknął Skippy.
– Zamierzamy ustalić, czy Joseph Bishop powinien nadal dowodzić „Latającym Holendrem” – oznajmił Woolsey spokojnie, gdy poukładana natura ponownie wzięła w nim górę. – Choć jego kreatywność chwilami bywała przydatna, stoimy obecnie przed nowym paradygmatem. Ziemia będzie bezpieczna przez najbliższe…
– Bezpieczna? – parsknął Skippy. – Nadajemy wiadomość z ostatniej chwili – powiedział, imitując pretensjonalny ton Rona Burgundy’ego z komedii „Legenda telewizji”. – Przykładni mieszkańcy Dayton w stanie Ohio ośmielają się nie zgodzić ze stwierdzeniem, jakoby byli bezpieczni. I co ty na to?
– Rzeczywiście. Miejmy nadzieję, że to tylko drobne…
– Jaja sobie robisz? Reprezentujecie rządy tej kuli błota, a mimo to opieracie swoje decyzje na nadziejach?! Ale z was kretyni!
– Tak czy inaczej – Woolsey był już lekko wytrącony z równowagi – Bishop okazał się człowiekiem impulsywnym i lekkomyślnym. Dopuścił się kradzieży „Latającego Holendra”, co dowodzi…
– Nie. Powiem ci, co tak naprawdę się stało. – Głos Skippy’ego ociekał pogardą. – Wszechświat powiedział: „Wysyłam dwa spośród najpotężniejszych okrętów kosmicznych w Galaktyce, żeby rozwaliły waszą planetę. Wy, małpy, musicie nie tylko powstrzymać Maxolhxów, ale też wmówić im, że ich okręty odwiedziły Ziemię, lecz nie znalazły niczego ciekawego, a potem zniknęły w okolicznościach niebudzących najmniejszych podejrzeń. Aha, a nawet jeśli jakimś cudem odniesiecie sukces, za niecałe sześćdziesiąt lat kosmici i tak odkryją, że wasz lokalny tunel czasoprzestrzenny wcale nie jest uśpiony”. Potem wszechświat zapytał: „I co wy na to, durne małpiszony?”. – Skippy zrobił pauzę, by do wszystkich dotarła waga jego słów. – Wy, bezużyteczne mięczaki, ganialiście w kółko, machając rękami jak dziewczynka z robakiem we włosach, i wrzeszczeliście coś o kapitulacji! A wiecie, co powiedział Joe Bishop?
Skippy nie czekał na odpowiedź.
– Rzekł: „Hej, wszechświecie… Potrzymaj mi piwo”!
W sali zaległa cisza. Zebrani w milczeniu pokiwali głowami. Być może zastanawiali się nad opowieścią obcej SI. A może po prostu odczuwali lekki wstyd.
– No. – Skippy wydał odgłos, jakby brał oddech. – Jakieś pytania?ROZDZIAŁ 2
Machnąłem nogami i spróbowałem wślizgnąć się do kapsuły będącej nową siedzibą Skippy’ego tak, by przy okazji nie rąbnąć się w głowę. Potem jednak usiadłem w ciasnym fotelu i tak czy siak wyrżnąłem łepetyną w niski sufit. Zanim się odezwałem, zauważyłem nową dekorację przyczepioną do przeciwległej ściany kapsuły. Krzykliwy, biały, skórzany pas ze złotymi zdobieniami.
– Yyy… A co to? – zapytałem.
– Prezent od Brocka Steele’a – wyjaśnił blaszak. – Przybył dziś rano na pokładzie statku zaopatrzeniowego.
– Ale po co ci pas?
– Ech… – westchnął. – Jesteś troglodytą bez krzty kultury. Przyjrzyj się dobrze. Ej! Nie dotykaj go tymi swoimi brudnymi, małpimi łapskami! – zaskrzeczał.
– No dobra, masz tu biały pas ze skóry. I co?
– To nie byle jaki pas, cymbale. Jest to pas „egipski”, który sam Elvis Presley zakładał na występ do swoich słynnych kostiumów.
– Aha… Czy to pamiątka z jego, hmmm, „tłustych lat”?
– Jeśli nie będziesz wyrażał się z szacunkiem o Królu Rock and Rolla, to możesz od razu wyjść. – Wkurzył się nie na żarty.
– Przepraszam. Masz rację, jestem troglodytą i nic nie wiem o kulturze. Hmmm… Czyli mówisz, że to autentyk? Nie kopia?
– Oczywiście, że autentyk! – żachnął się. – Sądzisz, że Brock Steele podesłałby mi fałszywkę na znak niesłabnącego podziwu dla mojej osoby?
– Raczej nie. A skąd go miał?
– Przecież jest miliarderem.
– Wiem, bez przerwy mi o tym przypominasz.
– I pilotem myśliwca.
– Mhm.
– I astronautą. Magazyn „People” okrzyknął go najseksowniejszym mężczyzną roku. Po raz kolejny! Poza tym wedle pogłosek, które, nawiasem mówiąc, mogę potwierdzić, Brock otrzyma Prezydencki Medal Wolności za heroiczne czyny podczas incydentu w Dayton.
– Hero… Że jak?! – parsknąłem. – Przecież to Wesoła Banda Piratów wszystkich uratowała, a on tylko…
– Joe, oj, Joe. Ta niekończąca się zawiść nie jest…
– Jaka znowu zawiść? Poznałem tego gościa. Jest takim samym szaraczkiem jak ja.
– Jasne, tyle tylko, że ten szaraczek otacza się wianuszkiem napalonych samic. Tymczasem twój prysznic jest zdania, że czas już chyba na zmianę partnera – zachichotał.
– Możemy zostawić ten temat?
– Sam zacząłeś.
Trochę się pogubiłem, ale mógłbym przysiąc, że to blaszak wyskoczył z drwinami. Nie żeby to miało jakieś znaczenie.
– Ten pas ma bardzo ładną sprzączkę, a Wesoła Banda Piratów jest dumna, że może go mieć na pokładzie – powiedziałem pojednawczo.
– Hm – burknął. – Tak lepiej. W jaki sposób chcesz teraz trwonić mój czas?
– Chciałbym wiedzieć, jak idzie twój projekt.
– Jaki projekt, Joe? – Niewinny ton jego głosu nie zwiódł mnie ani na sekundę.
– Wiesz dobrze, o czym mówię, draniu. Uda ci się poskładać Agadę?
Po powrocie do życia pokładowa SI potrzebowała czasu, by odzyskać pełną sprawność. Trzykrotnie musiała przejść w stan tymczasowego uśpienia, by uchronić swoją macierz przed uszkodzeniem. W tym czasie Skippy wprowadzał poprawki w pospiesznie skleconej, niedopasowanej zbieraninie obcych komponentów stanowiących substrat, w którym mieszkała Agada. Oficjalnie była dobrej myśli co do możliwości powrotu do stanu, w jakim była, zanim niemal poświęciła własną egzystencję dla kuli błota pełnej obleśnych małpiszonów.
Przy okazji, to Agada właśnie w ten sposób opisała Ziemię, co dowodzi, że nie odzyskała jeszcze swojego życzliwego, uprzejmego ja.
– Poskładać? – powtórzył Skippy powoli. – A co ona, jakiś Humpty Dumpty?
– Yyy…
– A skoro już o tym mowa, o co chodzi z tą rymowanką? „Wszystkie konie i wszyscy dworzanie złożyć do kupy nie byli go w stanie”?! Skąd pomysł, że konie miałyby posklejać rozbite jajo? Przecież nawet nie mają palców!
– Nie ja to wymyśliłem.
– Małpy są takie durne!
– To tylko wierszyk dla dzieci. Nie zmieniaj tematu. Dasz radę czy nie?
– To skomplikowane.
– Chrzanisz. Tak czy nie?
– Niech będzie. Odpowiedź brzmi tak.
– Super! Czyli…
– Tak jakby.
– Jakby?!
– Powiedziałbym, że chyba na pewno, Joe.
– Jeśli próbujesz wywinąć Agadzie jakiś numer, to nie tylko dotknę tego twojego pasa, ale go obliżę!
– Nie śmiałbyś! – odparł ze zgrozą.
– Właśnie że tak! A potem wytnę z ramy twojego Velvisa i użyję go jako ręcznika po prysznicu. Wytrę nim każdy zakamarek swojego ohydnego, małpiego cielska!
– Fuj! Od teraz będę zamykał właz do kanciapy na cztery spusty!
– Odpowiedz mi na pytanie.
– Hmpff… Teraz to mnie obraziłeś. Może nie mam ochoty odpowiadać?
– Mmm, ten pasek wygląda naprawdę apetycznie. – Ostentacyjnie oblizałem usta. – Ciekawe, jaki ma smak…
– Dobrze już, dobrze! Wara od pasa i innych skarbów! Już wyjaśniam całą aferę.
– Aferę?
– Tak tylko powiedziałem, Joe. Jak już usiłowałem ci wytłumaczyć, sprawa jest skomplikowana. Mówię zupełnie szczerze, dokładam wszelkich starań, by ponownie zainstalować Agadę dokładnie taką, jaka była. Z zadaniem tym wiążą się jednak dwa problemy. Po pierwsze, jej macierz uległa zmianie, gdy wgrała się do lądownika, a potem jeszcze kiedy musiała się skompresować, by przetrwać w kiepskim komputerze na pokładzie „Sztyletu”. Nawet gdyby udało mi się ją „przewinąć” do poprzedniej postaci, utraciłaby wówczas doświadczenie nabyte podczas incydentu. A tego by nie chciała.
– Dobra, rozumiem, że mówisz poważnie. Musisz wprowadzić poprawki. Co jeszcze?
– Ona sama chce dokonać w sobie zmian. Pamiętasz, jak wróciłem do kanistra po Godzinie Zero i miałem szansę zoptymalizować macierz? Agada może teraz zrobić to samo. Zamiast wpychać się na chybił trafił w zakamarki dostępnego substratu, optymalizuje własną macierz. Robi to sama, Joe. Doradzam jej, ale decyzje należą do niej.
– Aha… – Rozsiadłem się wygodniej. – Poradzi sobie?
– Jasne. Żaden problem. Potrzeba jednak czasu. Sam proces nie będzie przebiegał gładko. Agada przez pewien czas będzie działać na zmniejszonych obrotach. Poza tym podczas dopracowywania macierzy jej funkcje poznawcze będą tymczasowo… upośledzone.
– Będzie się zachowywać, jakby była na rauszu?
– Powiedziałbym, że bardziej na haju, ale…
– I budzić mnie po północy, żeby dumać nad wszechświatem, tak jak ty?
– Nic takiego nie miało miejsca – zaperzył się.
– Mam to nagrane.
– Nie kłóćmy się już o to – odparł pospiesznie. – Sugeruję, żebyś był wyrozumiały, gdy Agada skontaktuje się z tobą i uznasz, że jest dziwna.
– Jasna sprawa.
– Nie śmiej się z niej i nie narzekaj, gdy najdzie ją na refleksje o jej miejscu w kosmosie i kiedy zechce podzielić się tą chwilą z przyjacielem, dobra?
– Yyy… – Skippy jednak pamiętał swoje pijackie telefony w środku nocy. I z jakiegoś powodu sądził, że to ja zachowywałem się jak palant! Wstałem ostrożnie z fotela. – Uczulę załogę, żeby była dla niej jak najmilsza.
– Zanim pójdziesz, mógłbyś mi coś powiedzieć? Serio polizałbyś ten pas?
– Cóż, chyba nigdy się tego nie dowiemy – odparłem wyniośle.
– Kurde. Teraz mnie to będzie męczyć.
Nawet mu trochę współczułem.
– Mogę ci zdradzić, że nie miałem zbytniej ochoty poczuć smaku spoconego Elvisa.
Gdy już miałem przecisnąć się przez maleńki właz, Skippy odchrząknął.
– Joe, czy wszystko gra?
– Jasne. Czemu pytasz?
– Spędzasz dużo czasu, pałętając się bez celu po okręcie. Już trzeci raz w tym tygodniu wpadasz z wizytą. Nie żeby twoje odwiedziny nie były dla mnie wręcz cudowne. – Udał, że się krztusi z obrzydzenia.
Kucnąłem przy wejściu, by na niego spojrzeć.
– Nudzę się i chyba czekam, aż coś znowu się posypie. Odkąd udało nam się w większości naprawić okręt, nie mam za wiele do roboty. Martwię się, że armia skieruje mnie do służby na planecie. Już zejście na dół na przesłuchanie w Kongresie w sprawie incydentu w Dayton było wystarczająco okropne. Dwa tygodnie wyjęte z życiorysu.
Ściśle tajne przesłuchania prowadzono za zamkniętymi drzwiami. Musiałem zdawać raport przed pięcioma różnymi komitetami, czy też podkomitetami, jeśli to jakaś różnica. Przekazałem też meldunek armii, Departamentowi Obrony, dowództwu Sił Ekspedycyjnych ONZ i osobnemu komitetowi ONZ powołanemu wyłącznie w celu zbadania niedoszłej katastrofy w Dayton. To było najgorsze. Komitety nigdy nie odpuszczają. Osiemnaście krajów wyznaczyło ludzi opłacanych przez ONZ, by zbadali sprawę. Ci biurokraci zamierzali przeciągnąć śledztwo aż do wygodnej emerytury.
– Dowódcy SEONZ nadal omawiają dalsze kroki – burknął Skippy.
– No tak. Cóż, ciesz się swoimi pamiątkami po Elvisie, a ja tymczasem skoczę na siłownię albo coś.
*
Skippy odezwał się nazajutrz, kiedy siedziałem bezczynnie w gabinecie. Większość okrętu została zamknięta na czas rozgrzewania głównego reaktora przed restartem, więc utknąłem w części dziobowej kwater załogi.
– Joe, mam trzy wiadomości. Dobrą, wspaniałą i tak beznadziejną, że sięgnęła nieznanych wcześniej poziomów beznadziei, które dotąd uchodziły za czysto teoretyczne. To doprawdy zaszczyt, że możemy dokonać przełomu w ekscytującej dziedzinie badań nad beznadzieją. Pomyśl o tym jak o dodatku do jakiejś gry, w który możesz zagrać po ukończeniu wszystkich podstawowych poziomów.
– Cóż za radość. A czy to płatny dodatek?
– Ha! – zaśmiał się. – Z pewnością będziesz musiał zapłacić, kolego.
– Szlag…
– To co? Zacząć od złej wiadomości, jak zwykle?
– Nie, już i tak mam skopany dzień. Powiedz coś dobrego na pociechę, zanim mnie dobijesz.
– Dobra. Nie mów tylko, że nie ostrzegałem. Dobra wiadomość… Chwila, muszę uprzedzić, że to nadal nieoficjalne. Można powiedzieć, że to plotka. Sam nie powinienem jeszcze o tym wiedzieć. Uzyskałem informacje, kiedy monitorowałem ONZ i powiązane jednostki.
– To szpiegowanie, Skippy, nie plotkowanie.
– Hę? To czym jest plotkowanie?
– Plotkować będziemy, kiedy powiesz mi, czego się dowiedziałeś.
– A, już kumam, dzięki – zaśmiał się. – Hej, a może zanim przejdziemy do pikantnych ploteczek, założymy puchate kapcie i wyciągniemy z zamrażarki wiadro lodów?
– Nie róbmy tego, ale udajmy, że tak właśnie było.
– To chyba dobry pomysł. A zatem Becky słyszała, że Susie powiedziała, że widziała, jak Tamika podesłała Johnny’emu na matmie jakiś liścik i…
– Chwila… Że co?
– Chcę wprowadzić trochę dramaturgii, zgodnie z duchem dobrego plotkowania, Joe. Z tobą to żadna zabawa.
– Najmocniej przepraszam. – Czasami najlepiej było mu nie przeszkadzać. – Nie wiedziałem, że między Tamiką i Johnnym coś iskrzy. Co mu napisała?
– Otóż… – ściszył głos do konspiracyjnego szeptu – według tej wiadomości ONZ uznała, że w związku z ostatnim zagrożeniem, kiedy Kristangowie przypuścili atak na nasze tyły, „Latający Holender” musi wylecieć ponownie, żeby przeprowadzić misję rozpoznawczą.
– Hmmm… Czy ktoś w ONZ zrobił sobie krzywdę, kiedy pacnął się w czoło po tak oczywistej decyzji?
Skippy zachichotał.
– Wszystkie urzędasy wylądowały u lekarza z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu.
– I to jest ta dobra wiadomość?
– Tak. „Holender” wyruszy w rejs, a „Sztylet” pozostanie tutaj, żeby bronić Ziemi.
– Ma to sens – przyznałem. Nasz świeżo przejęty kristański okręt był, technicznie rzecz biorąc, transporterem wojskowym takim jak „Yu Quishan”, jednak przeszedł istotne modyfikacje, by móc służyć jako jednostka uderzeniowa. Miał dodatkowe wyrzutnie pocisków, mocniejsze tarcze i działo elektromagnetyczne do bombardowania z orbity. Mógł z powodzeniem chronić Ziemię przed pomniejszymi zagrożeniami po tej stronie tunelu czasoprzestrzennego. – A co z „Quishan”?
– To właśnie jest ta wspaniała wiadomość! „Quishan” zostanie przerobiony na transporter kolonistów. Mam nadzieję, że wylecą już wkrótce, bo „Holender” będzie musiał przede wszystkim odnaleźć Bazę Beta. Misja rozpoznawcza to właściwie cel drugorzędny.
– Rzeczywiście, wspaniała wiadomość.
Baza Beta, miejsce, w którym ludzie i ich kultura mogliby przetrwać na wypadek zniewolenia lub zniszczenia Ziemi, stanowiła mój plan awaryjny, który obmyśliłem podczas naszej renegackiej misji. Mówiąc bez ogródek, znalezienie i założenie Bazy Beta było moim głównym planem, bo nie uważałem, że mamy realną szansę zniszczyć dwa okręty Maxolhxów zmierzające ku Ziemi. I jeszcze przekonać kocury, że nie warto nasyłać kolejnych jednostek na naszą planetę. Ze wszystkich naszych niemożliwych misji ta była najgorsza.
Perspektywa bezpiecznej Bazy Beta miała być dla Ziemian czymś w rodzaju nagrody pocieszenia, gdyby „Holender” miał dokuśtykać do Ziemi i zameldować, że nie zdołaliśmy powstrzymać nieprzyjaciela. Mimo że dopuściłem się buntu i kradzieży jedynego okrętu kosmicznego w posiadaniu ludzkości.
Musiałem przyznać, że możliwość ocalenia najwyżej paru tysięcy ludzi przed całkowitą zagładą naszego świata ojczystego była kiepską nagrodą pocieszenia. Ale i tak lepszą niż kosz owoców.
– Jak długo potrwają przeróbki „Quishan”? „Holender” powinien być gotowy do kolejnego lotu za…
– Nie będziemy czekać na „Quishan”. Jak wiesz, we wnętrzu transportera wojskowego Kristangów panują raczej spartańskie warunki, bardzo niekomfortowe dla kolonistów. Teraz kiedy Ziemia nie stoi w obliczu nadciągającej zagłady, nie możemy oczekiwać, że osadnicy dadzą się upchnąć na pokładzie jak sardynki. Doprowadzenie kwater do ludzkich standardów może zająć rok.
– Serio? Wyprawa do Bazy Beta to nie rejs wycieczkowy!
– Zgadza się, widzę jednak sens w minimalnym chociaż uprzyjemnieniu podróży. Największym problemem będzie zapewnienie sztucznej grawitacji, żeby nasi śmiałkowie nie rzygali przez całą drogę. Kristańskie jednostki nie posiadają tych układów, a „Holender” nie ma już platform dokujących zapewniających pole grawitacyjne. I tak trzeba będzie zbudować taką platformę, więc kiedy małpiszony na Ziemi będą tłuc kokosami o siebie, żeby wyprodukować prymitywne komponenty potrzebne mi do modyfikacji „Quishan”, „Holender” zajmie się zwiadem w poszukiwaniu potencjalnych lokalizacji.
– A także rekonesansem, by upewnić się, że Ziemi nic nie grozi – podkreśliłem.
– No tak, ale, hmmm, jeśli o to chodzi, to się trochę wkopałeś, Joe. Misja renegatów odniosła tak spektakularny sukces, że ONZ nie martwi się już kolejnymi zagrożeniami ze strony Maxolhxów. Celem rozpoznania będzie jedynie ustalenie, czy na krańcu tego układu słonecznego czyhają jeszcze jakieś kristańskie okręty, wyładowane krwiożerczymi, zamrożonymi wojownikami. Nie będziemy odwiedzać maxolhxańskich przekaźników danych, żeby pozyskać informacje. ONZ przygotowuje rozkazy zezwalające wam wyłącznie na kontakt z kristańską stacją przekaźnikową.
– Dobra, niech im będzie. – Takie ograniczenia były do przeżycia. – I tak dowiedzieliśmy się o planach Maxolhxów z ruharskiej stacji przekaźnikowej. Podsumowując, dobra wiadomość jest taka, że „Holender” wraca do gry, a wspaniała, że będziemy szukać Bazy Beta. A co to za superultramegabeznadziejna wiadomość?
– Pamiętasz, jak się cieszyłeś, że ONZ wyznaczyła hrabiego Choculę do mikrozarządzania każdą twoją decyzją?
– Oj tak, istny cud. Czekaj, czy znowu z nami poleci? – zapytałem z nadzieją. Nie dlatego, że chciałem, by ktoś co rusz zaglądał mi przez ramię, ale dlatego, że Hansa Choteka przynajmniej znałem.
Poza tym przez cały czas spędzony na pokładzie „Latającego Holendra” i na rozmaitych planetach w Ramieniu Oriona, włączając rok w Pułapce na Karaluchy, wypracowaliśmy pewne niechętne zrozumienie i wzajemny szacunek. Kiedy zaplanował wciągnięcie kristańskiej społeczności w zaciekłą wojnę domową, nie tylko zyskał mój podziw, ale także sprawił, że nasze relacje uległy poprawie. Obaj wiedzieliśmy, że po powrocie do domu Hans Chotek, wzięty dyplomata, ostro oberwie za rozpętanie wojny kosmitów. I że sam również dostanę po łapach za całą masę rzeczy, ponieważ, no cóż, takie już jest moje życie. To wspólne doświadczenie pozwoliło nam się dotrzeć i zaowocowało udaną współpracą.
– Owszem, Hans zabierze się na nasz zwiad – potwierdził Skippy. – Będzie jednym z cywilnych liderów zespołu do spraw długotrwałych badań, jeśli uda nam się znaleźć odpowiednią lokalizację.
– Mhm. Czy ONZ wybrała go, bo szanuje jego doświadczenie i osąd, czy dlatego, że przynosi jej wstyd i wszyscy chcą, żeby wyniósł się z Ziemi?
– To drugie – oświadczył Skippy z radością.
– A zatem kiedy znajdziemy odpowiednie miejsce, Chotek zostanie tam z naukowcami, a „Holender” wróci na Ziemię, żeby zdać raport?
– Na to wygląda. ONZ dopuszcza maksymalnie sześć miesięcy na wykonanie całej misji. Upewnienie się, że wybrana lokalizacja może rzeczywiście zostać bezpiecznie zamieszkana przez ludzi, zajmie więcej czasu. Kiedy zidentyfikujemy najlepszego kandydata, zespół naukowy pozostanie tam, a „Holender” poleci na Ziemię, żebyśmy mogli zameldować o znalezisku. Druga misja będzie służyć sprowadzeniu kolejnych naukowców i aktualizacji informacji uzyskanych przez pierwszy zespół. Dyskusje wciąż trwają, jednak ONZ zalecono, by nie zakładała stałej kolonii na żadnym świecie do czasu zakończenia obserwacji trwających dwa pełne cykle pór roku. Czyli dwa lata na danej planecie, bez względu na to, ile potrwają.
– Brzmi rozsądnie. Okej, czyli nie trzeba się spieszyć z dostosowaniem „Yu Quishan” do potrzeb ludzkich pasażerów.
– Zgadza się.
– Wiesz, na razie te twoje złe wieści nie są tak kijowe, jak oczekiwałem.
– Gościu, nie usłyszałeś jeszcze najgorszego. Jak wspomniałem, Chocula będzie tylko jednym z dowódców cywilnych. Ponieważ popadł w niełaskę w ONZ, organizacja wyśle nie jednego, nie dwóch, ale aż trzech innych biurokratów! Czyż to nie ekscytujące?
– Kurwa… Troje Pachołków. Co to za jedni?
– Niezłe, Joe. Od teraz będę ich nazywał Pachołkami. Ich profile masz na laptopie. Przyjemnej lektury!
Przeczytałem informacje i zauważyłem, że Skippy wzbogacił je o własne opinie oraz zaznaczył fragmenty, które jego zdaniem wymagały mojej uwagi. Chotek był Austriakiem, nie powinno mnie więc dziwić, że w skład tria Pachołków weszli Japonka, Algierczyk i Peruwianka. Militarna gałąź Sił Ekspedycyjnych nie ograniczała się już do pięciu narodów, które Kristangowie pierwotnie wysłali na służbę poza Ziemią, jednak ONZ wciąż musiała zachować ostrożność w rozdysponowywaniu uprawnień w poszczególnych krajach.
Wprost nie mogłem się doczekać, aż powitam moich nowych, biurokratycznych nadzorców…
Skippy odezwał się, gdy tylko zauważył, że skończyłem czytać raport.
– Zdajesz sobie sprawę, że będzie problem z wylotem na poszukiwanie potencjalnych Baz Beta, prawda, Joe?
– Chodzi o to, że nie wiemy, czy to w ogóle możliwe?
– Właśnie! Człowieku, ONZ poważnie się wkurwi, jeśli okaże się, że cały ten zamysł to stek bzdur mający odwrócić uwagę od twoich licznych i rażących wtop.
– Tak, wiem – westchnąłem.
Zaproponowałem znalezienie planety z warunkami do życia, na której nie mieszkały jeszcze inne istoty rozumne. Przez „warunki do życia” rozumiałem możliwość podtrzymania życia ludzkiego na powierzchni, w tym jadalne uprawy. Ze względów praktycznych, by zachęcić ludzi do przeprowadzki, planeta musiała nie tylko nadawać się do zamieszkania, ale i zapewniać stosunkowo przyjemne warunki bytowe. Nie mogło na niej roić się od drapieżników, pasożytów i innych groźnych organizmów. Musiałaby też być na tyle daleko od aktywnego tunelu, żeby istoty aktualnie podróżujące w kosmosie nie mogły tam dotrzeć. Jednak ponieważ my musieliśmy się tam dostać, uśpiony korytarz musiał również być odpowiednio blisko. Aha, i jeszcze kosmici nie mogli się dowiedzieć o obecności ludzi w Bazie Beta, dopóki tamtejsza populacja nie urośnie w siłę do tego stopnia, by mieć przynajmniej nadzieję na obronę przed wrogo nastawionymi obcymi. Jak przypomniał Skippy, żadna planeta nie ma szans pokonać w pojedynkę całej Galaktyki, ale gdybyśmy zapewnili bazie silną obronę, kosmici mogliby stwierdzić, że karanie samotnej, odległej planety pełnej złośliwych małp zwyczajnie się nie opłaca. Aby opóźnić chwilę, gdy sygnały radiowe z Bazy Beta dotrą do innego zamieszkanego świata, byłoby idealnie, gdyby baza znajdowała się co najmniej tysiąc lat świetlnych od planet, posterunków wojskowych i naukowych oraz stacji przekaźnikowych obcych ras.
Wszystkie te warunki wydawały się dość proste, dopóki Skippy nie przeprowadził analizy sieci tuneli Pradawnych w Drodze Mlecznej i nie ustalił, że wiele obecnie uśpionych korytarzy może się uaktywnić podczas kolejnego przesunięcia sieci. Ta mocno niepokojąca informacja doprowadziła do wykreślenia większości potencjalnych Baz Beta.
Skippy dokonał obliczeń dotyczących możliwych lokalizacji. Nie zdradził dowództwu SEONZ wyników, które zresztą nie napawały optymizmem. W obszarach Galaktyki, które były tak odizolowane, jak tego chcieliśmy, nie bez powodu brakowało planet nadających się do zamieszkania. Regiony te albo zostały wyjałowione przez promieniowanie po kolapsie wielkiej gwiazdy w supernową, albo też tamtejsze warunki nie sprzyjały utworzeniu planet podobnych do Ziemi w strefie Złotowłosej. Chociaż Skippy dopingował ziemskich naukowców, podczas prywatnych rozmów ze mną zapatrywał się na tę sprawę pesymistycznie.
Mnie z kolei wyniki jego badań aż tak bardzo nie zniechęcały, bo od początku liczyłem na zlokalizowanie Bazy Beta poza Drogą Mleczną, w którejś z galaktyk satelitarnych lub gromad gwiazd. Z pomysłem tym wiązały się dwa problemy. Po pierwsze, Skippy posiadał niewiele informacji o warunkach poza granicami naszej Galaktyki. Wiedzę czerpał jedynie z obserwacji światła gwiazd, które docierało do nas obecnie, z poważnym opóźnieniem. Przykładowo, galaktyka Karła Pieca znajdowała się prawie pół miliona lat świetlnych od nas, więc widzialne promienie gwiazd wyruszyły ze źródła czterysta sześćdziesiąt tysięcy lat wcześniej. Skippy ostrzegał, że w tym czasie istoty rozumne mogły opracować odpowiednią technologię i zająć każdy zakątek gromad gwiazd w obrębie swojej galaktyki, ale mogliśmy się dowiedzieć o tym dopiero, kiedy nasza nędzna kosmiczna ciężarówka wyłoni się z tamtejszego tunelu Pradawnych.
To z kolei prowadziło do drugiego problemu. Po przesłaniu zapytań do sieci tuneli Skippy dowiedział się, że aktualnie żadne aktywne tunele czasoprzestrzenne nie łączą się z obszarami poza Drogą Mleczną. Blaszak nie wiedział, czy uda mu się reaktywować uśpione tunele prowadzące tak daleko ani czy taka reaktywacja w ogóle jest wykonalna.
Ponieważ od nadziei na znalezienie Bazy Beta zależało, czy trafię za biurko do jakiegoś gabinetu bez okien, czy będę nadal dowodził okrętem kosmicznym, zachowywałem dla siebie spekulacje o nikłych szansach na znalezienie schronienia, w którym ludzie mogliby żyć, nie bojąc się, że zostaną zgładzeni przez nieprzyjaciela z kosmosu.
Drugim powodem, dla którego nie ujawniłem całej prawdy, była możliwość, że mimo wszystko uda nam się odnaleźć odpowiednią lokalizację.
Głównie jednak milczałem z tego pierwszego powodu.ROZDZIAŁ 3
Trzy dni później do mojego gabinetu zawitał stary przyjaciel. Nie widzieliśmy się od czasu, gdy opuściliśmy okręt pod koniec niekończącej się misji, w trakcie której ocaliliśmy Siły Ekspedycyjne na Paradise, rozpętaliśmy kristańską wojnę domową, utknęliśmy w Pułapce na Karaluchy, a na koniec uratowaliśmy Paradise przed bronią biologiczną. Po zejściu z pokładu trafiłem praktycznie do aresztu domowego i rozmawialiśmy przez telefon tylko raz. Ponieważ podsłuchiwali nas wówczas ludzie z obu naszych rządów, mogliśmy co najwyżej pogadać o pogodzie.
– Dzień dobry, pułkowniku Bishop. – Chang zasalutował. Zupełnie niepotrzebnie, bo na pokładzie zrezygnowaliśmy z tego gestu, a poza tym był teraz, tak samo jak ja, pełnoprawnym pułkownikiem.
Zamiast odsalutować, wstałem i wyciągnąłem rękę.
– Witaj, Kong! – zwróciłem się do niego po imieniu. – Dobrze cię widzieć!
– Witaj, Josephie – odparł z szerokim uśmiechem, gdy uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Proszę, mów mi Joe – zaśmiałem się, po czym obaj usiedliśmy. – Josephem nazywa mnie mama, i to tylko wtedy, kiedy się na mnie złości.
Stuknąłem ikonkę na tablecie, by zamówić dwie kawy z mesy. Prawie nigdy tak nie robiłem, był to jednak przyjemny bonus funkcji pułkownika. Rozmawialiśmy przez pół godziny, głównie o naszych bliskich, a następnie przeszliśmy do niedawnych wydarzeń.
Ściszając głos i zerkając w stronę otwartych drzwi, Kong zapytał:
– Czy wasz prezydent rzeczywiście posunąłby się do ataku nuklearnego na Dayton?
Wziąłem łyk wystygłej kawy, zastanawiając się nad właściwym sformułowaniem odpowiedzi. Chang był zaufanym współpracownikiem i przyjacielem, ale także oficerem obcego mocarstwa. Pytał mnie o szczegóły delikatnej operacji wojskowej, a ja nadal przebywałem na swego rodzaju okresie próbnym po buncie i kradzieży okrętu. Armia Stanów Zjednoczonych nie byłaby zadowolona, gdyby dowiedziała się, że omawiałem z kimkolwiek działania zwierzchnika sił zbrojnych.
Powinienem uprzejmie odmówić odpowiedzi, ale walić to. Tak mógłby postąpić zawodowy oficer. Ja natomiast jestem lipnym pułkownikiem i piratem. Kong i ja przebrnęliśmy przez niejedno bagno. A poza tym, wiecie co? Zważywszy, że nadal groziła nam inwazja, jeśli małpy nie były w stanie odłożyć na bok błahych sporów, być może nie zasługiwały na przetrwanie.
– A co wy byście zrobili, gdyby Kristangowie znaleźli się w… hm… – Znałem nazwy zaledwie dwóch chińskich miast, ale były one o wiele większe od Dayton w Ohio. – W jakimś średnim mieście w Chinach i zamierzali przejąć kontroler tuneli?
– Postąpilibyśmy jak należy – odparł, kontemplując pusty kubek. Żaden z nas nie chciał rozmyślać na ten temat.
Właściwie nie odpowiedziałem na pytanie Changa, więc dodałem:
– Skippy powiedział, że w Cheyenne Mountain dostali rozkaz wystrzału, a z bazy w Minot wysłano dwa pociski, kiedy „Sztylet” poleciał na orbitę. – Zadrżałem, bo przeszły mnie ciarki.
Pocisk balistyczny potrzebował zaledwie kilku minut, by przebyć drogę z Dakoty Południowej do Ohio, zwłaszcza po strzale o obniżonej trajektorii. Gdybyśmy dotarli na miejsce kilka minut później, zobaczylibyśmy grzyb atomowy w miejscu środkowo-zachodniego miasta.
– Również zrobilibyśmy, co trzeba – stwierdziłem. Uznałem, że gdybym miał zameldować dowódcom o naszej rozmowie, nie zaszkodzi, jeśli potwierdzę niewzruszoną determinację Amerykanów. – Starczy już tych wspomnień. – Machnąłem dłonią, ucinając nieprzyjemny temat. – Słyszałem, że będziesz dowodził siłami w Bazie Beta, o ile jakąś znajdziemy?
– Tak – rozpromienił się. – Oczywiście pod dowództwem cywilnym Organizacji Narodów Zjednoczonych.
– Naturalnie – przytaknąłem. Obaj wiedzieliśmy, że w razie problemów to Chang przejmie dowodzenie. – Misja może potrwać pół roku. Czy twoja żona… – zawiesiłem głos.
– Ostrzegła mnie. – Pomachał palcem, udając karcącą go małżonkę. – „Ani dnia więcej”. Joe… – z trudem wymówił obco brzmiące imię. – Myślała, że zginąłem. Cała moja rodzina tak sądziła. Nie chce mnie znowu stracić. Sądzę jednak, że w pewien sposób przywykła do myśli, że nie wrócę. Potrzebowaliśmy kilku miesięcy, żeby się poznać na nowo.
Skinąłem głową jak żołnierz żołnierzowi.
– Doskonale cię rozumiem. Adams i ja rozmawialiśmy o tym, że na Ziemi nie czujemy się już jak w domu. Jakbyśmy tu nie pasowali i nie mieli nic wspólnego z tutejszymi ludźmi.
– Trzeba czasu. Nie spiesz się, a wszystko wróci do normy – zapewnił. – Zbyt długo przebywałeś w kosmosie.
– Nie miałem wyboru – odparłem, wzruszając ramionami.
– Teraz masz. Zapowiada się prosta misja rozpoznawcza. Nie musisz na nią lecieć.
Zaskoczył mnie tym stwierdzeniem. Mimowolnie uniosłem brwi.
– Chcesz dowodzić „Holendrem”?
– Nie – parsknął. – Bez urazy, ale byłem oficerem artylerii. Gdybym chciał tkwić miesiącami w wielkiej puszce, wybrałbym służbę na okręcie podwodnym. Podoba mi się myśl o badaniu nowego świata i pomocy ludzkości w stworzeniu zapasowego siedliska, ale nie chcę pozostawać w tej krypie dłużej, niż będzie to konieczne. – Postukał knykciami w przepierzenie. – Wolę spoglądać w niebo nade mną.
– No tak – przyznałem tęsknie. – Masz rację, powinienem spędzić więcej czasu na powierzchni. Myślałem o tym.
Mówiłem prawdę. Dyskutowałem nawet z armią o możliwości tymczasowej misji na Ziemi. Pomysł zabrania „Holendra” na nudny rekonesans nie przemawiał do mnie, zwłaszcza po nieustającym dreszczyku emocji minionych lat. Skippy nie był jednak pewien, czy uda mu się choćby nawiązać pozagalaktyczne połączenie przez tunel czasoprzestrzenny, i chciał, żebym z nim leciał. Zresztą to ja wpadłem na pomysł założenia Bazy Beta i musiałem wszystko nadzorować.
– Jeśli znajdziemy odpowiednią planetę, przekażę dowodzenie komuś innemu. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, jest wożenie złomu do Bazy Beta i z powrotem. Hej. – Coś przyszło mi do głowy. – Czy po wylocie będziesz znowu moim oficerem wykonawczym?
– Dziękuję, ale nie – odmówił. – Będę miał dość roboty z przygotowaniem do lądowania i eksploracji. Jeśli myślisz o przekazaniu komuś swojego stanowiska, może powinieneś wypróbować go jako pierwszego oficera?
– Ty mi odmówiłeś, a Simms powiedziała wczoraj to samo. Adams nie chce tej fuchy, zresztą ONZ i tak nie dopuściłaby starszego sierżanta sztabowego do takiej funkcji. Mam listę kandydatów. – Trąciłem stos papierowych teczek na blacie.
Chang spojrzał na stertę, wysoką na ładnych kilkadziesiąt centymetrów.
– Powodzenia – zaśmiał się. Wiedział, że w doborze oficera wykonawczego największym utrudnieniem są kwestie polityki międzynarodowej. Właśnie dlatego ONZ pozwoliła mi wyrazić opinię na temat tego stanowiska. Chciała zwalić winę na mnie, gdyby wybór nie padł na faworyta danego kraju.
Nie trawię polityki.
Kong podniósł oba kubki po kawie i wstał.
– Jak widzę, Stany Zjednoczone zakładają, że tym razem nie będziemy mieli problemów?
– Jak to? – Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi.
– Nie nosisz już orzełków wojennych – zauważył, wskazując na moje oznaczenia rangi.
– A, tak. – Odruchowo dotknąłem srebrnego orzełka oznaczającego stopień pułkownika. W szponach jednej nogi trzymał strzały, w drugich gałązki oliwne. Zazwyczaj głowa orła była zwrócona w kierunku gałązek, co znaczyło, że Ameryka woli pokojowe rozwiązania. Podczas drugiej wojny światowej, a potem po Dniu Kolumba pułkownikom wydano „orzełki wojenne”, z głowami zwróconymi w kierunku strzał. Nosiłem takie od chwili, gdy awansowałem na Paradise. Niedawno otrzymałem nowe insygnia, z głową skierowaną w przeciwnym kierunku. Armia nie przewidywała ani nie chciała żadnego konfliktu z obcymi. Zważywszy na moje doświadczenie w walce z kosmitami znacznie przewyższającymi nas pod względem technologii, w pełni podzielałem te nadzieje.
Wiedziałem jednak, że wszechświat może mieć inne plany.
*
– Witam, pułkownik Tammy! – Skippy odezwał się z głośników w ogrodzie hydroponicznym, przekrzykując pompy i wentylatory. W ładowniach służących do upraw zwykle panowała cisza, jednak zbiorniki zostały opróżnione i teraz szykowały się do ponownej hodowli świeżych owoców i warzyw.
– Skippy… – odparła Simms, nie odrywając wzroku od sadzonek pomidorów. – Wiesz, że nienawidzę, kiedy ktoś tak do mnie mówi.
– Dlaczego? – zapytał blaszak tonem niewiniątka. – Przecież tak masz na imię.
– Owszem, to moje pierwsze imię, którego nie używam, odkąd nauczyłam się mówić. Dostałam je po ciotce mojej matki. Nigdy nie przepadałam ani za tym imieniem, ani za babką cioteczną. Zwracaj się do mnie drugim imieniem, tak jak wszyscy.
– No dobrze, pułkownik Jennifer – odburknął nadąsany.
– Wystarczy Jennifer. Jestem zajęta. – Simms irytowało, że SI zakłóca jej spokój, choć miała mieć pół godziny tylko dla siebie. – Czego chcesz?
– Cóż, sprawdzałem listę i wygląda na to, że Frank Muller wyruszy z nami na poszukiwanie Bazy Beta.
Simms oderwała się od pracy, odstawiła skrzynkę z sadzonkami i spojrzała na głośnik.
– Owszem, wyruszy. Co ci do tego?
– Oj, daj spokój, psiapsióło, opowiedz mi więcej o tym gościu. Czy…
– Nie jestem dla ciebie żadną „psiapsiółą” i nie będę ci opowiadać o swoim życiu prywatnym. To, co…
– Daj spokój, i tak już sporo dowiedziałem się z waszych postów na portalach społecznościowych. A dzięki danym lokalizacyjnym z waszych telefonów wiem, że mieszkacie razem od…
– Szpiegowałeś mnie?! – oburzyła się Jennifer.
– Nie. Ekhm, domyślam się, że nie mogę powiedzieć nic, co poprawi moją sytuację?
– Nie, nie możesz. Tak nie wolno, Skippy! Wystarczy, że podglądasz wszystko, co robimy na pokładzie. Na powierzchni Ziemi przez większość czasu jesteśmy po służbie!
– Przepraszam – powiedział ze skruchą. – Po prostu nie chcę, by cię skrzywdził.
– Co takiego? – Simms spojrzała w górę zaskoczona. – Dzięki za troskę, ale jestem dorosła. Ogarniam własne życie. Frank to porządny facet. Zgłosił się do poszukiwań Bazy Beta, żebyśmy uniknęli półrocznej rozłąki. Ja zresztą również nie wyruszyłabym bez niego.
– Cóż, jeśli poprawi ci to humor, wszystko, co wiem o panu Mullerze, wskazuje, że istotnie jest porządnym facetem. Życzę wam obojgu jak najlepiej.
– Dziękuję. Ale koniec ze szpiegowaniem, zrozumiano?
– No… tak, choć powinienem ci o czymś powiedzieć.
– O co chodzi? – westchnęła.
– Frank ma dla ciebie prezent, który zamierza dać ci po wylądowaniu w potencjalnej Bazie Beta. Nie do końca rozumiem małpie reguły życia społecznego, ale sądzę, że będziesz zażenowana, nie mogąc mu się zrewanżować.
– Racja. Do licha, według grafiku nie wrócę na Ziemię przed wylotem.
– I zapewne nie chcesz wiedzieć, co dla ciebie szykuje?
– Nie. Niech to będzie niespodzianka.
– W porządku. Jeśli chcesz, podpowiem ci kilka podarków, które mogą mu się spodobać, jeśli wierzyć jego historii wyszukiwania w Internecie. Mógłbym coś dyskretnie podrzucić na pokład.
Jennifer Simms stwierdziła, że pozostawanie pod obserwacją sztucznej inteligencji może mieć jeden plus, który i tak nie równoważył licznych minusów.
– Prześlij mi listę.
*
– Hej, Skippy – zagadnąłem, odchylając się w fotelu i odbijając gumową piłkę od sufitu w gabinecie.
– Hej, Joe – warknął poirytowany. Jego awatar wziął się pod boki, gdy tylko się pojawił. Nie wróżyło to dobrze. Najwidoczniej był na mnie wkurzony, jeszcze zanim dowiedział się, czego od niego chcę.
– O rany… – Wyprostowałem się w fotelu i schowałem piłkę do szuflady. – Co ci już zdążyło popsuć humor?
– Uff!!! – Włożył sporo wysiłku, żeby wyrazić dogłębne i bezgraniczne zdegustowanie.
Po pierwsze, wydał westchnienie pełne autentycznego zmęczenia. Po drugie, hologram przewrócił oczami tak intensywnie, że zobaczyłem białka. Musiałem docenić, że blaszak przywiązuje wielką wagę do szczegółów. Wreszcie wykonał kombinację zwieszenia ramion i ugięcia nóg, za którą dostałby dziesięć punktów od jurorów podczas Olimpiady dla Wycieńczonych.
– Tych Troje Pachołków doprowadza mnie do szału, Joe! Nawet jeszcze nie wsiedli na pokład, a już uprzykrzają mi życie. Dziś rano…
– Mhm. – Wrzuciłem do ust czekoladkę, którą zauważyłem po otwarciu szuflady. Sądząc po lekko „kredowym” posmaku, smakołyk ukrywał się gdzieś z tyłu biurka od naszej misji SpecOps. Karmelowe nadzienie stwardniało tak, że z trudem mogłem je przeżuć. – Ignoruj ich – podpowiedziałem. A przynajmniej próbowałem, ale trudno mi się gadało z pełnymi ustami.
– Słucham? – Skippy wlepił we mnie spojrzenie. – Nie zrozumiałem ani słowa!
– Przepraszam. – Przesunąłem czekoladkę językiem na bok. – Powiedziałem, żebyś ich ignorował.
– Ig…ignorował? Zechcesz wyjaśnić, jak twoim zdaniem…
– To proste. Kiedy będą coś mówić, nie słuchaj ich.
Teraz blaszak skierował swoje zdegustowanie na mnie, co chyba stanowiło jakiś postęp.
– Łatwo ci mówić, małpi móżdżku.
– Wiem, że słuchasz prawie wszystkich i wszystkiego na okręcie. Może stworzysz podumysł, który będzie ich słuchał i alarmował twoją wyższą świadomość, jeśli Pachołkowie będą mieli do powiedzenia coś naprawdę ważnego?
– Ha… – Awatar znieruchomiał, gdy Skippy pogrążył się w zamyśleniu. – Mnie to pasuje, jednak choć sam się sobie dziwię, muszę powiedzieć, że stanowiłoby to dla mnie dylemat moralny.
– Że co? – Zaskoczyło mnie nie to, że ignorowanie trojga biurokratów może mieć implikacje moralne, bo właściwie miałem to gdzieś. Zdumiałem się natomiast, że Skippy najwyraźniej brał pod uwagę wpływ swoich poczynań na innych.
– Widzisz?! Wiedziałem, że nauka tej zafajdanej empatii odbije mi się czkawką!
– Empatia czyni cię lepszą osobą.
– Serio? Serio, Joe? Zastanów się. A gdyby taki Czyngis-chan zaprzątał sobie głowę „empatią”? – Wymówił to słowo z obrzydzeniem. – Czy podbiłby prawie całą Eurazję? No nie bardzo.
– Wiesz, spustoszenie połowy świata to chyba nie jest najlepsze kryterium…
– Facet realizował swój potencjał. Stał się najlepszym krwiożerczym barbarzyńcą, jakim mógł być. Czy ludzie nie powinni dążyć do bycia najdoskonalszymi wersjami samych siebie? Widziałem taką bzdurę na jakimś motywacyjnym plakacie.
– Yyy… – Cholera, dlaczego wiecznie pakuję się w dyskusje, z których nie mogę wybrnąć? Postanowiłem zmienić temat jak ostatni tchórz. – Tak czy inaczej, badałeś empatię i dzięki niej martwisz się teraz o innych ludzi, więc w czym problem?
– Pierwszy problem nie dotyczy wcale ludzi. Czułbym się podle, skazując jakiś nieszczęsny, Bogu ducha winny podumysł na wysłuchiwanie trójki kretynów. Nieborak zwinąłby się w kłębek i umarł z nudów i rozpaczy.
– Nie sądziłem, że podumysły miewają emocje.
– Jasne, że miewają, jeśli procesory emocjonalne muszą wykonywać ich zadania. Decyzja o zgłoszeniu mi jakiegoś idiotycznego zapytania od Pachołków powinna być subiektywna, więc podumysł musiałby rozumieć i analizować ludzkie zachowanie, w tym także emocje.
– Aha. Sorki.
– Jeśli przepraszasz za swoją ignorancję, przyjmuję przeprosiny. A skoro o tym mowa… – Westchnął i pacnął się w czoło. – Gdybym zaczął ignorować twoich szacownych gości, musiałbym przepraszać ciebie, tępy młotku!
– Yyy, że co? Jak to?
– Te cymbały pójdą do ciebie na skargę i zamęczą cię na śmierć!
– Spoko, żaden problem – odparłem, wzruszając ramionami.
– Cytując twoje słowa: yyy, że co? Dla ciebie to nie problem?
– Skippy, ja chcę, żeby ci nadęci biurokraci skupili na mnie swoje święte oburzenie. Śmiało! – Gdy ludzie mówią coś takiego, zbyt często po prostu zgrywają twardzieli, bo wiedzą, że konsekwencje spadną na kogoś innego. Ojciec ostrzegał, żebym nie rzucał słów na wiatr, jeśli mogę kogoś przez to wpakować w tarapaty. To bardzo dobra rada. Byłem gotów wziąć to na siebie. – Słuchaj, ja tu jestem kapitanem. Możliwe, że będziemy skazani na towarzystwo tych pajaców przez sześć miesięcy. Muszę z nimi ustalić, jak bardzo mogą mi zaleźć za skórę. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej. A zatem… – Wziąłem głęboki oddech. – Ignoruj ich, chyba że sprawa będzie naprawdę ważna, i pozwól im przyjść do mnie na skargę. Wówczas ja będę mógł ich olać. – Odchyliłem się z zadowoleniem w fotelu.
– Poważnie, Joe?
– Jak najbardziej. Nie będę ich zwalał na głowę komuś innemu, na przykład zastępcy dowódcy.
– Ten okręt nie ma jeszcze oficera wykonawczego – przypomniał Skippy.
– Tak, wiem, pracuję nad tym. Mianujemy go przed odlotem, ale ktokolwiek to będzie, nie chcę, żeby Pachołkowie zawracali mu głowę. Czyli wszystko gra?
– Gra. – Wyciągnął piąstkę i przybiliśmy żółwika. – Ekhm – odchrząknął.
– No co?
– To ty zgłosiłeś się do mnie, Joe.
– A, no tak. Chciałem się dowiedzieć, jak ci idzie praca nad tą epicką operą o twoim „ziomansie” z Brockiem Steele’em.
– Nie było żadnego „ziomansu”, Joe!
– Chyba żartujesz! Aż dziw, że jeszcze nie spisaliście sobie listy wymarzonych artykułów do domu ze sklepu Crate&Barrel.
– Oż ty… – Awatar był bliski wypuszczenia pary z uszu. – To nie…
– Jestem szczerze uradowany waszym szczęściem. Co prawda współczuję Brockowi, ale sam się w to…
– To nie jest śmieszne!
– Przy okazji, kupiłem wam świeczniki. Mam nadzieję, że się spodobają.
– Nadal jesteś zazdrosny o Brocka? – Przekrzywił głowę z autentycznym zaciekawieniem. – Myślałem, że już się dogadaliście.
– Bo to prawda. Koleś jest w porządku – przyznałem. – Tak czy siak, o co chodzi z tą operą? – Chciałem to wiedzieć, bo lekkomyślnie obiecałem, że obejrzę jego dzieło, jeśli uda mu się kogoś nakłonić do jego wystawienia.
– Nosi tytuł „Na ziemskim froncie”. Opowiada o naszej niespodziewanej przygodzie na Ziemi, nie tylko o podziwie, jakim darzę Brocka.
– To była katastrofa, a nie żadna przygoda!
– Na jedno wychodzi – rzucił nonszalancko.
– Prezydent wydał pozwolenie na atak bronią jądrową na Dayton. Dziękuję za taką przygodę.
Hologram zgiął kolana i ułożył kciuki i palce wskazujące w kształt litery W.
– Wyluzuj! Wiesz, o co mi chodzi. W każdym razie znalazłem sponsora dla mojej opery. – Prychnął wyniośle. – Obecnie poszukujemy odpowiedniego obiektu, dyrygenta i…
– Yyy… – Bałem się zadać kolejne pytanie. – Co do tego sponsora… Czy on wie, że wyłożył pieniądze na to przełomowe arcydzieło? Czy po prostu skroiłeś syndykat przestępczy w jakiejś gorącej części świata?
– Owszem, sponsor wie o operze, ty nieukulturalniony patałachu! Co więcej, podchodzi do niej entuzjastycznie – zachłystywał się.
– Z pewnością oferenci bili się o możliwość sponsorowania spektaklu. – Wbiłem paznokieć w dłoń, by nie wybuchnąć śmiechem. – Kim jest szczęśliwy zwycięzca?
– Z przyjemnością oznajmiam, że moim bardzo prestiżowym sponsorem została… – Zrobił dramatyczną pauzę. – Rada do spraw Sera Okręgu Metropolitalnego Greater Sheboygan!
– Rada do spraw Sera?! – Usiłowałem zamaskować rozbawione parsknięcie westchnieniem pełnym zdumienia. – Dlaczego miałaby…
– Po prostu pragnie rozgłosu. A co myślałeś? Spróbuj za mną nadążyć….
– Cóż… – Paznokieć chyba zaczynał mnie kaleczyć do krwi. – Cieszy mnie twój sukces. A kiedy zaszczycisz nas premierą? – Liczyłem, że będę wówczas w kosmosie, w kristańskim więzieniu albo w krainie umarłych.
– Oczywiście dopiero po powrocie z poszukiwań Bazy Beta. W żadnym wypadku nie powierzyłbym tak ważnego zadania podumysłowi.
– Miejmy zatem nadzieję, że już wkrótce znajdziemy Bazę Beta – odparłem, choć w takim wypadku wolałbym jej nigdy nie znaleźć. – Dobra, dołączyli do nas już Chang, Simms i Reed. Zbieramy ekipę!
– A co z…
– Nie zapeszaj, blaszaku! – przerwałem. – Pracuję nad tym, zrozumiano?
więcej..