- W empik go
Fabryka frajerów - ebook
Fabryka frajerów - ebook
Przypadkowe spotkanie po latach rozpoczyna powrót do wspomnień i rozliczeń z przeszłością. Cofamy się do końca lat 80. Mury Ogólnokształcącego Liceum Wojskowego na północy kraju przyciągają chłopaków żądnych przygód. Celem nowopowstałej placówki jest przygotowanie młodego pokolenia do służby w polskiej armii. Uczniowie z własnej woli wybierają młodość w koszarach i dyscyplinę. Nie wiedzą, jak bardzo zmieni się świat, w którym wejdą w dorosłość. To opowieść o dojrzewaniu w czasach transformacji oraz rewizja marzeń z młodości. Nie wszystkim bohaterom życie ułoży się tak, jak to sobie wyobrażali.
„Fabryka frajerów" jest fabularyzowanym zapisem wspomnień autora. Krzysztof Beśka wraca do nastoletnich lat, by z perspektywy czasu przyjrzeć się ówczesnej rzeczywistości, którą poznawał za murem koszar.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-9445-4 |
Rozmiar pliku: | 884 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Śpi, ścierwo.
Z ust grubego żandarma doleciał wyraźny smród trawionego alkoholu.
– Zapnij mu pasy, bo jeszcze sobie coś zrobi i będziesz odpowiadał jak za człowieka – zawołał po angielsku drugi z mundurowych, Murzyn, stojący w przedsionku i palący papierosa.
Otyły żandarm pochylił się jeszcze niżej nad śpiącym. Stękając z wysiłku, wyłuskał pas bezpieczeństwa zagubiony w zagłębieniu fotela. Klamra zaskoczyła z łatwością.
– Bob, znasz ten kawał? – zapytał po chwili Murzyn stojący w drzwiach.
– Znam wiele – odparł gruby.
– Ale tego pewnie nie znasz. Podchodzi stewardesa w samolocie do Araba i pyta, czy mu podać whisky...
– To oni piją whisky?
– Nieważne! – żachnął się tamten. – Whisky czy coś innego. W każdym razie chodziło jakiś mocny alkohol.
– No i co?
– Ten Arab mówi, że nie.
– I co dalej?
– Że nie, bo zaraz... siada za sterami!
Zarechotali głośno.
– Miłego lotu – mruknął grubas, po czym wyszedł z kabiny, zataczając się.
Zachrobotał zamek w drzwiach, po chwili, niczym maszyneria jakiejś machiny śmierci, zazgrzytała metalowa zasuwa.
Siedzący mężczyzna powoli podniósł głowę. Otworzył oczy. Nie spał wcale. Ani przed chwilą, ani w ciągu całego lotu, który mógł trwać może już nawet dobę.
– Dokąd nas wiozą? Dokąd nas wiozą... – mamrotał w swoim narzeczu siedzący po lewej stronie Ahmed. – Nie. Nie!
– Uciszcie go, do cholery! – ryknął z tyłu, po angielsku, olbrzym, którego przyprowadzili podczas przedostatniego postoju.
– Nie. Nie...
Ahmed mamrotał coraz ciszej, coraz bardziej żałośnie, aż w końcu w ciemności rozległo się tylko miarowe chrapanie.
– Jak nie sraczka, to... – westchnął olbrzym; ktoś inny nawet zawtórował mu irytującym śmiechem, ale szybko zamilkł.
Zagrały silniki. Z lewej strony, po kilku sekundach również z drugiej. Pomruk stopniowo zaczął przechodzić w ryk. Cała maszyna drżała miarowo, tylko wibracje co raz zmieniały ton.
Siedzący mężczyzna powoli przesunął nadgarstki wzdłuż obręczy kajdanek. Nie był zbyt ciasno skuty, więc mógł pozwolić sobie na ten luksus. Fory białego? Długi łańcuch łączący ręce z nogami, mimo narastającego huku gotującego się do startu samolotu, zadzwonił cicho, wręcz tkliwie. Człowiek ten zmienił też położenie głowy na oparciu fotela, opierając ją na ramieniu. Sztywny materiał więziennego uniformu podrażnił obolałą skórę twarzy, nieogolony zarost zaszeleścił. Mężczyzna jednak nie zmienił tej pozycji, bo dzięki niej, przez zapomnianą szczelinę w oknie, mógł zobaczyć światła lotniska. Te wkrótce zaczęły się przesuwać, niknąć coraz szybciej w wąskim, pionowym kadrze, ustępować miejsca innym, zielonym, czerwony i białym.
Maszyna ruszyła. Wycie przycichło nieco. Zaczęło się kołowanie na pas startowy.
– Dokąd nas wiozą? – zawołał, choć już przez sen, Ahmed.
Oparcia foteli coraz mocniej wciskały się w plecy. W obolałe lędźwie, połamane żebra, odbite nerki, coraz wolniej gojące się, podłużne rany. Światła lotniska w szparce okienka stopiły się w jedną, to opadającą, to znów wznoszącą się wiązkę. Maszyna nabierała szybkości na pasie startowym. Szarpnęło. Oderwali się od ziemi. Sznur pełgających światełek lotniska, oglądany w okienku samolotu, zerwał się gwałtownie niczym naszyjnik z błyszczących paciorków. Silniki grały równo, jakby były orkiestrą pod batutą dyrygenta.
Stary boeing 737, a może gulfstream (uwięzieni nie wiedzieli tego; wprowadzali ich przecież w czarnych workach na głowach) wzbijał się pod ostrym kątem ku czarnej czeluści nieba. Nad Irakiem, Afganistanem, Rumunią, Kuwejtem, Marokiem, a może już Kubą...
– Jak ci na imię? – zapytał po angielsku ten siedzący po prawej.
– Jamal.
– Ja jestem Muhammad – przedstawił się tamten, ale już o nic więcej potem nie pytał.
Musieli wyrównać lot, gdyż przeciążenia zakończyły się. W normalnych samolotach urocza stewardesa pozwala w tym momencie odpiąć pasy i zapalić papierosa albo cygaro, a jej koleżanki zaczynają roznosić słodycze i częstować nimi przestraszonych jeszcze po starcie pasażerów...
– Cukierka? – dziewczyna nachyla się, podsuwając pod nos tackę, a jej uśmiech jest słodszy od wszystkich cukierków świata.
– Dziękuję – odpowiada się wtedy stewardesie, próbując się odwzajemnić, choć zwykle wychodzi z tego raczej przykry grymas.
– Ależ proszę.
Bierze się wreszcie tego cukierka, odwija z papierka, dziękuje jeszcze raz. Jednocześnie usiłuje się, możliwie dyskretnie, wciągnąć w nozdrza zapach perfum dziewczyny, niezbyt mocnych, ale wyraźnych, ciągnący się za nią jak tren ślubnej sukni. Dyskretnie wychyla się z fotela, zerka na jej smukłą szyję, na długie i proste nogi, na zgrabniutki tyłeczek opięty ściśle przylegającym materiałem krótkiej spódniczki. Ale już po chwili z tyłu słychać cichy stukot obcasów i nadchodzi jej koleżanka, jeszcze ładniejsza, która odzywa się lekko dźwięczącym głosem, głosem anioła:
– Czy mogę zaproponować panu drinka?
Pozwala się jej powtórzyć jeszcze raz, udać zapracowanie, a może nawet obojętność. Wreszcie, po chwili, ale niezbyt długiej, podnosi się wzrok znad czytanej gazety, a jeszcze lepiej książki. A ona, ta dziewczyna, uśmiecha się i pyta jeszcze raz:
– Drinka? Drink? Drink...?
Łańcuch łączący kajdany zadzwonił jeszcze raz. Jamal wzdrygnął się. Przygryzł spierzchnięte wargi, aż poczuł na nich zbyt dobrze znajomy, słonawy smak. Zacisnął dłonie w pięści, aż zabolały unieruchomione metalem nadgarstki. Napięcie jednak minęło równie szybko, jak nadeszło.
Czekamy na trzecią stewardesę. Będzie jeszcze piękniejsza niż dwie poprzednie. Podejdzie, a może raczej nadpłynie i zaproponuje nam...
– Czy zechciałby pan obejrzeć film?
– Film?
– Tak, film...
Zimny dreszcz przebiegł mu przez plecy. Coś przygniotło piersi, utrudniając oddech. Nagły krzyk Ahmeda przebił się przez jednostajny szum motorów. Niewielkiej postury mężczyzna, chłopiec prawie, zaczął znów kręcić się niespokojnie na fotelu i gadać przez sen. Może mu się śnił jakiś koszmar, a może wręcz przeciwnie...
Jamal oparł głowę na drugim ramieniu. Ćmiło go. Czas nie istniał od kilku dni, nie wiadomo ilu, bo nie było przecież godzin. Nie było czasu, jakby cały świat wstrzymał oddech... Tylko że ten świat gówno sobie z nich robił. Z nich tutaj i z nich w ogóle? też. Całe ciało drętwiało. Nogi pewnie odmówiłyby posłuszeństwa. Tyle co do ustępu. Dwa kroki, no, może trochę więcej, zważywszy na te gustowne bransoletki przy nogach. Ale i to też nie zawsze, kiedy się chciało. Strażnicy mieli niezły obaw.
Przez miarowy warkot silników od czasu do czasu przebijały buczenia, pisku urządzeń elektronicznych oraz głosy ludzkie z pozostałych kabin samolotu, a może kabiny pilotów. Pokładowe radio, dzięki któremu podtrzymywano kontakt z ziemią? Tylko jaką? Jawa mieszała się w sennymi majakami. Urocze stewardesy już się jednak nie pojawiały. Za to nie wiadomo czemu i skąd, ale mężczyzna imieniem Jamal nagle zaczął marzyć o czym innym. O sękaczu. Takim z czterdziestu, a najlepiej z sześćdziesięciu jaj! Nie dawało mu to spokoju. Ogromny, ciemnożółty, tu i ówdzie jasnobrązowy. Prawdziwy, nie żadna podróbka. Po pierwszym kęsie sprawiający wrażenie zbyt suchego, ale już po chwili taki, jaki być powinien. Słodki smak dzieciństwa...
Maszyną nagle szarpnęło. W szczelinie okna łysnął rąbek księżyca. Niebo było czyste. Ale wysoko w górze niebo chyba zawsze jest czyste. Niżej są chmury, szaro sine, pierzaste kłębowisko, oświetlone blaskiem księżyca. Przypomina brudną pianę z pralki automatycznej. Za czas jakiś podłużny kształt samolotu wsiąknie w nie, rozpruje i przebije się z łatwością, by po kilku chwilach wylądować znowu na jakimś nieznanym, wrogim lądzie.
Zazgrzytała zasuwa, po chwili skrzypnęły drzwi. Snop światła padł na podłogę kabiny. Na jasnym tle zamajaczyła postać jednego z żandarmów. Ledwo się trzymał na nogach. W ustach miał cygaro, z którego dym przypominał komiksową chmurkę, gdzie wpisuje się tekst. Żołnierz chwiał się w drzwiach, trzymając kurczowo futryny.
– Ja bym się z wami nie patyczkował – wybełkotał. – Od razu po mur! Pod mur, skurwysyny!
– Daj spokój, Bob – zawołał z głębi samolotu drugi z żandarmów.
– Ja bym z wami inaczej pogadał – wycharczał, dysząc niczym zwierzę.
Naraz czyjeś ręce, chwytające za kołnierz, a może kolejne szarpnięcie poddającej się prawom przestworzy maszyny pociągnęło go do tyłu. Huknęły drzwi latającej celi. Jamal wyczekiwał zgrzytu klucza w zamku. I przerażającego odgłosu zasuwy. Jednak zamiast tego znów odczuł wyraźne szarpnięcie. Samolot dość mocno przechylił się na prawo. Coś, może puszka po mięsnej konserwie, którą dano na obiad, a może kolację, metalicznie brzęknęło o podłogę i potoczyło się po niej ku ścianie.
Jamal zapadał w letarg, to znów coś go z niego wytrącało. Czoło pokryły mu kropelki zimnego potu, ciałem co raz wstrząsały dreszcze. Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z gardła żadnego dźwięku, jakby dodatkową, piątą obręczą ściśnięto mu także krtań.
Teraz z kolei maszyna dość znacznie przechyliła się ku dołowi. Pusta puszka potoczyła się w stronę ścianki działowej, na której umieszczone były drzwi, i jęknęła żałośnie. Pasy bezpieczeństwa, którymi Jamal był cały czas unieruchomiony, boleśnie naparły na brzuch, uciskając wnętrzności.
Znał to uczucie. Musieli podchodzić do lądowania. Abdul jęczał coś znowu, choć przy niemal braku oświetlenia nie można było odróżnić, czy śpi, czy też, podobnie jak Jamal, czuwa. Zakolebało nimi na boki, silniki wyły w wysokich tonach. Trochę jednak inaczej, niż podczas poprzednich lądowań? to było pewne. Coś było nie tak. Jamal nie zdążył się jednak zastanowić, czy do to dobrze, czy źle. Zza drzwi, które być może zapomniano zamknąć, choć z drugiej strony nie mogło mieć to teraz żadnego znaczenia, dobiegły jakieś krzyki, strzępy komend, tupanie ciężkich wojskowych buciorów na akustycznej podłodze.
Ocknęli się też siedzący w zaimprowizowanej celi pozostali więźniowie.
– Spadamy – rzekł ze spokojem człowiek, który przedstawił się jako Muhammad; trudno było jednak ocenić, czy to, co powiedział, było pytaniem czy stwierdzeniem.
Ktoś próbował szarpać się w fotelu, podzwaniając łańcuchami, ktoś inny tylko modlił się cicho, łkając przy tym. Boeing najwyraźniej pikował w dół.
– Rozkujcie nas, słyszycie?! Rozkujcie! – ryczał olbrzym siedzący z tyłu.
Muhammad nagle zaczął się śmiać. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, coraz bardziej przeraźliwie. W nikłym światełku błyszczały krople, które zalewały mu oczy. Pot albo łzy.
– Zestrzelili nas! Trafili! Nasi nas zestrzelili – krzyczał, jakby był w ekstazie. – _Allah akbar!_
Ale w tej chwili pilotowi widać udało się zapanować nad maszyną, bo wyrównali lot. Cały czas chyba jednak nieuchronnie zbliżali się do ziemi. Nagle szarpnęło. Pojedyncze uderzenie. Podskoczyli na fotelach. Rozległ się przeraźliwy, świdrujący uszy wizg kół, szorujących o twardą nawierzchnię. Lotnisko? Autostradę? Wodę?!
Jamal spojrzał w bok. W szparce okna nie było jednak widać żadnych świateł. Nagle przechylili się na lewo i w ciemności tej, chyba spod skrzydła, wytrysnął gruby snop iskier. Po chwili znów uderzenie, po nim kilka następnych, już nieco lżejszych. Kilkutonowa maszyna, żelazna masa, odbijała się od ziemi jak gumowa piłeczka. Zewsząd dochodził wzrastający trzask.
Jamal drżał cały. Ze strachu, a może tylko wskutek przeciążeń, ruchów samolotu usiłującego pokonać dwa żywioły i prawa fizyki, a w nim kawałek mięsa poddany tym samym prawom.
_–_ _Allah akbar! Allah akbar!_ – darł się wciąż niczym opętany Muhammad.
A koniec nagły. Potworny huk. Ból w uszach. Czyjś krzyk. Na sekundę zapaliły się wszystkie światła w ich kabinie. Ogromna siła wyrwała z podłogi fotel, na którym siedział Muhammad, i z impetem cisnęła nim o ścianę. W tej samej chwili pękły żarówki. Kawałki szkła strzeliły na wszystkie strony. Potem nastąpiła cisza. Jamal miał wrażenie, że pas bezpieczeństwa przecina go dokładnie w połowie.
– Jezu... – jęknął z bolesną rezygnacją, nie myśląc już o tym, że ktoś źle go może zrozumieć.
Potem stracił przytomność.
*
W sobotę rano tylko na krótką chwilę włączyłem komputer, aby przeczytać napisane wczorajszego wieczora słowa. Po czym wybrałem się na Koło, gdzie w dwa weekendowe dni rozkładają swoje kramy handlarze starociami, antykami, ale i najzwyklejszą w świecie tandetą i starzyzną, którą w normalnych miastach zapełnia się śmietniki, a nie stoiska handlowe.
Właściwie pojechałem tam bez określonego celu, a taki przyświeca zwykle większości ludzi, którzy przemierzają wąskie alejki między drewnianymi budami czy płachtami folii, leżącymi wraz z towarem wprost na ziemi. A to do trzech antycznych świeczników dobrać czwarty, niech się świecą – przede wszystkim oczy znajomych, z zazdrości. Albo skompletować wreszcie serwis miśnieńskiej porcelany, do którego brakuje nam tylko jednego spodka albo wieczka cukiernicy, a te ktoś ponoć ostatnio tutaj widział. Albo antyczne krzesło dokupić do kompletu, który zdobi nasz pokój dzienny. Rzadziej ktoś poszukuje tutaj starych, a raczej niezbyt nowych książek, które można nabyć po uprzednim wygrzebaniu woluminu w jednym w kartonowych pudeł.
– Ile za tę miniaturę? – pyta nastroszona paniusia w ciemnych okularach, wskazując nieprawdopodobnie długim i czerwonym paznokciem w stronę galeryjki małych i dużych płócien, przyczepionych wprost do płotu.
– Trzysta – odpowiada właściciel stoiska, nie przestając wyłuskiwać sobie brudu zza paznokci przy pomocy szwajcarskiego scyzoryka bądź tylko jego chińskiej podróbki.
– Chodź, Władziu. To tandeta – towarzyszka nastroszonej, ruda jak wiewiórka i też w przeciwsłonecznych okularach na nosie, już ciągnie za łokieć swoją towarzyszkę; po chwili obie interesują się już zupełnie inną gałęzią sztuki, mianowicie damską bielizną, i to bynajmniej nie antyczną.
– Taka to nawet dupa mówi przez „ł” – przypomina starą prawdę koczujący tuż obok tymczasowej galerii sprzedawca tysiąca i jednej bzdury z miedzi i mosiądzu. – Grzebie, przewraca, wybrzydza, a i tak nic nie kupi.
– Co poradzisz – wzdycha brukowy marszand, wzruszając nagimi, opalonymi ramiona. – Cały ten dzień jakiś kiepski, jakiś taki...
– Uważa, jak chodzi! Ślepy jest?! – drze się kilka metrów dalej korpulentna kobiecina z wąsami, książkowy model handlarki jajkami; ta jednak sprzedaje wprost z ziemi wyliniałe kołnierze z lisa. I właśnie ktoś jednemu z tych biednych zwierząt, z pewnością niechcący, nadepnął obcasem na ogon. Lisa to już nie boli, handlarę – owszem, bardzo.
Rzeczywiście, w takim miejscu trzeba nie lada sprytu, by nie wejść komuś w szkodę. I na wąskich dróżkach minąć się bezpiecznie, jednocześnie przez cały czas obserwując oferowane towary. I targować się umieć, bo to tutaj norma, wręcz tradycja, swoisty element bon tonu, a nie od razu ustępować pola, obrażać się śmiertelnie albo od tandety wyzywać.
Ludzie przychodzący na Koło to w większości starzy wyjadacze. Ale ci, którzy przybywają tutaj, ażeby handlować, a czasami nawet bywa, że nic nie uhandlować, to jeszcze większe indywidua.
– Pierwszorzędna robota. Cymuś, miód, malina! – rozpływa się w komplementach fachura, podnosząc wysoko do oczu jakieś cacko: może zegarek, może monetę czy jakiś inny bibelot.
Fachura ma tłuste, rzadkie włosy, żółte palce u rąk i jest chudziuteńki jak przecinek. Ma na sobie skórzaną kamizelkę, mokasyny o zdartych obcasach, okulary w pozlepianej plastrem oprawce, w ogóle cały jego ubiór sam też może robić za zabytek. Ale to fachura przecież, spec nad spece. Wygląd nieważny. Pasja się liczy!
A już największe oryginały na Kole to sprzedawcy militariów. Zajmują jedną z alejek, choć kilku rozłożyło swoje graty także w innych rejonach targowiska; być może nie zdążyli na czas (bo tutaj co niektórzy, głównie ci od starych mebli, miejsce zajmują już w piątek rano), a może chcieli mieć blisko do budki z ciepłym jedzeniem. W każdym razie w zaułek maniaków barwy i broni zawsze warto się zapuścić.
– Ma być dzisiaj u mnie gostek z oryginalnym mundurem niemieckiego spadochroniarza, jarzysz? – chwali się jeden, sam wyglądający jak skoczek, tylko czerwona chustka zawiązana na głowie zdradza od razu jego położenie, wszak o to przecież chodzi.
– Bundeswehra czy Wehrmacht? – interesuje się jego kompan w niemal nowej, polskiej czapce-zającówce z gumowym orzełkiem, jeszcze bez korony; nie przerywa ani na chwilę żmudnej czynności polerowania długiej lufy jakiegoś karabinu.
– Z wojny ostatniej, jarzysz? Być może jakiegoś chłopaka od Skorzennego, jarzysz?
– To ten Austriak, co zrobił desant na Kretę?
– Ten sam.
Obaj z uznaniem cmokają, bo to i pewnie w istocie nie lada gratka dla zapalonego kolekcjonera wszelkiego żelastwa i szmat z ostatniej wojny.
Ogarniam wzrokiem prowizoryczne lady. Czego tu nie ma! Stare mundury, pałatki, czapki, pasy z koalicyjkami, buty, kabury i ładownice. Elementy tak broni palnej, dla laika zwykłe sprężynki czy kawałki metalu, jak i białej. Nawet całe, lśniące w słońcu szable – idealny prezent dla skorumpowanego polityka. Od razu przypomina mi się niedawno zasłyszany dowcip-zagadka. Czemu w dzisiejszej polskiej armii odchodzącemu na emeryturę oficerowi wręcza się taką właśnie szablę? Żeby było na starość czym w śmietnikach grzebać.
Po chwili pochylam się nad częścią stoiska, gdzie z kolei wyłożono drobnicę. Nie jest to łatwe. Tu orzełki na pelcie i bez pelty, tak z koroną, jak i bez korony, tudzież gapy, niezliczone ilości plastikowych i metalowych guzików, korpusówki, odznaki wzorowego żołnierza, zwane popularnie, ale i pogardliwie „blachami”, znaczki szkół oficerskich, brązowe i złote odznaki mistrzostwa sportowego i tak dalej. Aż się w oczach mieni. Może też stół ten trochę przypominać smutne stanowisko archeologiczne, zorganizowane w pobliżu głębokich dołów w pewnym lasku na Białorusi. Tylko że tam mało co z tej całej drobnicy błyszczało jak tutaj...
Nieco z boku stoi duże blaszane pudełko po herbacie, wypełnione epoletami z wyszywanymi bajorkiem, ale także gumowymi gwiazdkami i belkami, starymi naszywkami rodzajów wojsk w kształcie koła czy plakietkami okolicznościowymi, których to okoliczności nikt już chyba nie pamięta.
Uwagę, chyba nie tylko moją, zwraca za to czerwona, wygięta plakietka z napisem POLAND, dokładnie taka, jaką nosili żołnierze Sił Zbrojnych na Zachodzie podczas II wojny światowej. Wątpię jednak, czy naszywka jest autentyczna. To tak jak z tymi charakterystycznymi, spiczastymi czapkami bolszewickiej armii Budionnego, tymi z nausznikami i wielką, czerwoną gwiazdą. Skąd ich nagle tyle? Nie ma innego wytłumaczenia jak to, że ktoś chałupniczo szyje je teraz w domu, jakby podejrzewał, ba!, był przekonany, że wkrótce mogą się przydać.
– Szuka pan czegoś konkretnego? – pyta mnie sprzedawca.
– Nie, tak tylko patrzę – wyjaśniam odrobinę zawstydzony.
– Wojna, Ludowe Wojsko, Bośnia, Irak, Afganistan? – wylicza w kolejności wszystkie grzechy śmiertelne, potrząsając pudełkiem, ale ja tylko kręcę głową.
I już prostuję się, by ruszyć dalej, gdy nagle wzrok mój przykuwa znajomy kształt. A w tym kształcie kolory też coś mi mówią. I coś szczypie mnie w oczy, może dym z papierosa, którego ogryzek kurzy ze smakiem handlarz żołnierskimi menażkami, „manierkami z gorzałczyną” i tym podobnym złomem; serce uderza mi żywiej, wyciągnięta przed siebie ręka, z razu znieruchomiała, jak ręka nakrytego złodzieja w supermarkecie, zaczyna lekko drżeć. Ale ja nie chcę niczego ukraść. Ani nawet nie znalazłem czegoś, co mi kiedyś ukradziono. Chociaż...
– Pokazać? – oferuje się handlarz, po czym szybko sięga po całe pudełko z naszywkami.
– Nie. Nie trzeba.
– Nówka, prawdziwa okazja!
Ja jednak oddalam się bez słowa, kręcąc energicznie głową. Facet coś mówi jeszcze, ale nie słyszę jego słów, bo tuż obok odzywa się dźwięk akordeonu. Starszy mężczyzna gra najwyraźniej sobie a muzom, gdyż nie stoi przed nim blaszana puszka ani otwarty futerał z mieniącymi się na aksamitnym tle drobniakami. Może chce tylko pokazać zalety oferowanego do sprzedaży instrumentu, a może rzeczywiście tylko umila czas sobie, sprzedającym i kupującym. Bo gra, w przeciwieństwie do cygańskich grajków tramwajowych, których w naszych miastach coraz więcej, nawet ładnie.
Melodia, której nie potrafię nadać tytułu, uspokaja mnie. Zerkam jeszcze ponad ramionami przechodniów na stoisko z militariami. Ktoś pochyla się nad pudełkiem z naszywkami tak samo jak przed paroma sekundami. A, jednak nie. Wziął do ręki jakiś bagnet.
– Opłata? Jaka opłata?! – słyszę z całkiem bliska, jak ktoś gardłuje; to sprzedawca starych mebli, głównie krzeseł, ustawionych zapobiegliwie pod brezentową plandeką.
– Zwyczajna – odpowiada ze spokojem zbieracz opłat targowiskowych, wypisując z wprawą niewielki blankiet.
– Ale aż tyle? – jęczy boleśnie drugi z gości od krzeseł; obaj są dość młodzi i pewnie pierwszy raz próbują szczęścia na Kole.
– Jak wszyscy, według zajmowanej powierzchni – egzekutor robi okrągły gest ręką, bo chłopaczkowie w istocie zajęli trochę placu, i wzrusza ramionami, pewnie na znak, że sobie do kieszeni tych pieniędzy nie weźmie. – A jak pan twierdzisz, że źle policzyłem, to ci oddaję całą tę torbę – klepie się po wypchanym chlebaku, jakby bił się w piersi.
Na tym dyskusja ustaje. Ruszam w dalszą drogę, rozglądając się na boki, już jednak z coraz mniejszą uwagą. Zmysły tępieją, kolory bledną, kształty zacierają się. Słońce stoi już niemal w zenicie i przygrzewa mocno. Robi mi się coraz bardziej gorąco. Jestem teraz najlepszym kandydatem na wyciągnięcie pieniędzy i wciśnięcie barachła. O, choćby takiego obrazka, który nie jest niczym innym jak trochę większą pocztówką, umieszczoną za szkłem i okoloną odpowiednio sfatygowanymi ramkami. Jakieś przedwojenne miasto, najprawdopodobniej niemieckie. Czerwone, gotyckie wieże kościołów, spadziste dachy domów. Na pierwszym planie most na jakiejś rzeczce, a na nim stary, śmieszny tramwaj, jeden czerwony wóz z żółtym pasem pod oknami.
Tuż obok, co jest nawet dobrym pomysłem, stoi inny obrazek. To także fotografia, przedstawiająca młodego mężczyznę, chłopaka właściwie. Chłopak ów ma na sobie mundurową bluzę z czarnymi epoletami. Szeregowiec. Mundur jest niemiecki, tak dobrze znany, jeśli nie z życia, to z filmów. I znienawidzony. Myślę sobie, że właściwie obrazek taki powinien być prezentowany na stoisku z militariami, gdzie przed chwilą byłem. Spoglądam w tamtym kierunku, ale nic nie widzę, bo akurat tłum stężał mocno i skutecznie zasłania widoczność. Przenoszę zatem wzrok z powrotem na czarno-białego żołnierza. I już wiem.
Wiem, że go dobrze znam.
Robi mi się gorąco. Przygryzam wargi do bólu. Uwolnione po chwili, bezwiednie i bezgłośnie składają się w słowa wypowiedziane przez brukowego marszanda.
– Cały ten dzień jakiś kiepski, jakiś taki...
*
Śniło mu się, że ma wolne ręce i nogi. I że może biegać. Że biegnie po deszczu, rozbijając wodę w kałużach, nie bacząc na mokre buty, spodnie, zdziwienie mijających go ludzi. Lubił tak biegać. W młodości. Kiedyś była. Chwilę po tym, jak czule pożegnał się z ukochaną dziewczyną. Biegł, by zdążyć na czas.
Bo wtedy był czas: na miłość, na radość, na życie. Bo wtedy był czas i wydawało się, że nigdy, przenigdy go nie zabraknie. Że będzie jutro i ta dziewczyna. Jutro może świecić słońce, ale może i padać deszcz. Byle by oni byli ze sobą. On i ona. Ona. Jak ona miała na imię? Jak miała na imię? Nie mógł sobie przypomnieć, jak miała na imię.
To śmieszne, przecież to tak proste, że aż śmieszne. Jej imię...
Obudziło go wilgotne zimno na twarzy. Otworzył oczy, lecz niczego nie zobaczył. Czuł jednak, że nad głową ma... Tak, nie mogło być inaczej? to było niebo. Nad głową miał niebo. Najprawdziwsze niebo! Nie czuł bólu, tylko w głowie pulsujący szum. Siedział oparty o coś twardego. Spróbował się podnieść. Kajdanki na nogach i rękach, połączone łańcuchem wciąż jednak krępowały mu ruchy. Za to wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności.
W pewnej chwili Jamal dostrzegł w oddali jakieś poruszające się cienie z latarkami. Biegły, pokrzykując coś niezrozumiale, w kierunku wielkiego kształtu, który coraz bardziej wyraźnie odznaczał się na tle blednącego i różowiejącego już nieba. Poznał od razu. Cielsko boeniga leżało bezwładne, jedno skrzydło sterczało żałośnie, uniesione w górę niczym płetwa umierającego na brzegu morza wieloryba. W daleka dobiegł ryk syren.
Deszcz zaczął padać coraz mocniej. Pachniało wilgotną ziemią i zgniłymi dawno liśćmi. Mężczyzna wstał. Zakręciło mu się w głowie. Z tyłu namacał chropowatą korę drzewa. Jednocześnie zauważył, że jedna bransoletek znalazła się na wysokości kostek palców. Spróbował przesunąć metal po mokrym ciele, jednocześnie zwężając dłoń do granicy bólu. Ku jego zdumieniu, zimna obręcz gładko prześliznęła się po namoczonej skórze. Po chwili to samo Jamal uczynił z drugą ręką, szybko zzuł buty i oswobodził nogi. Ze złością odrzucił łańcuchy w bok.
Tymczasem syreny były już wyraźne. Po kilku chwilach na otwartą przestrzeń, która mogła być zarówno lotniskiem, jak i rozległą łąką albo polem uprawnym, wtoczyło się kilka samochodów. Obciążone hektolitrami wody wozy bojowe straży pożarnej, dużo mniejsze karetek pogotowia i policji zbliżały się do leżącego kadłuba. Obracające się na dachach niebieskie sygnalizatory oświetlały cielsko samolotu i ścianę lasu.
Wtem potworny huk rozdarł powietrze. Gorący podmuch zakołysał koronami drzew, zmierzwił włosy człowieka, targnął więziennym uniformem. Ogromna kula ognia oświetliła okolicę. Musiały eksplodować baki z paliwem? skonstatował przytomnie Jamal. Boenig palił się. Wokół uwijały się cienie strażaków, kilka strumieni wody już skierowano na źródło ognia, ale nie mogły wiele zdziałać.
Jamal odwrócił się. Przed sobą miał litą ścianę lasu. Nagle wydało mu się, że słyszy ujadanie psów. Niewiele myśląc, ruszył przed siebie. Płomień palącego się samolotu-więzienia oświetlał pnie drzew jak harcerskie ognisko za dawnych lat. Podłużne cienie przesuwały się wraz z idącym. Niektóre wyprzedzały go, inne zostawały w tyle. Światło pożaru, w miarę jak mężczyzna zagłębiał się w mokrą, rozszeptaną gąszcz, coraz bardziej jednak słabło.
Aż w końcu samotny cień, brodząc po kolana w wysokiej, mokrej trawie, w mgiełce lekkiej wiosennej, parł przed siebie już tylko po omacku...
*
Pora wyjaśnić jedną sprawę. Chodzi o to, że jestem człek piszący, przez złośliwych nazywany piśmiennym, choć może dobre i to. Określenie, to pierwsze, oznacza, że udaje mi się utrzymywać w życiu (choć coraz częściej można to nazwać utrzymywaniem się przy życiu, bo woda co raz sięga ust, tyci-tyci...) z zapisywania słów. Kiedyś mówiło się dumnie o zaczernianiu kartek papieru, ale dziś, w dobie powszechnej komputeryzacji i internetu, kojarzy się to raczej z ciężkim zatwardzeniem.
A zatem piszę słowa, zdania, czasami nawet całe strony. I czasami też robię coś całkowicie irracjonalnie. Moja codzienna czynność, o której wcześniej wspomniałem i pewnie jeszcze nieraz wspomnę, trochę mnie tłumaczy. Niedużo, ale zawsze.
Irracjonalne tego dnia było wszystko: począwszy od śniadania, na które zjadłem dwie kromki razowego chleba i jajecznicę z jednego, bo tylko tyle mi zostało w lodówce, jaja. Potem wyjście na targ staroci na Kole, nie wiadomo właściwie po co, bo niczego ze sobą nie przyniosłem. I obiad, już trochę lepszy niż śniadanie, ale konkretny skład menu nie ma tutaj większego znaczenia, choć może kiedyś pokuszę się o napisanie jakiejś książki kucharskiej. Tylko że taką, przeznaczoną dla mieszkających w pojedynkę, ktoś ponoć ostatnio wydał. Idę zresztą o zakład, że autor tej książki ma najpewniej żonę i trójkę dzieci, a ta żona pysznie gotuje.
Postanowiłem spędzić kilka dni w rodzinnych stronach. Mimo że wiedziałem, po co i dokąd jadę, nie byłem do końca przekonany, że zabranie kluczyków auta, otworzenie nimi drzwi, wejście do gorącego wnętrza, przekręcenie kluczyka w stacyjce, zapięcie pasów bezpieczeństwa to najwłaściwsze posunięcia. Mimo iż wszystko dokładne obliczone: trasa, czas, nawet benzyna w baku, nie byłem pewien swego.
Nie będę ukrywał: jestem gość sentymentalny. Często popadam w melancholię, a także uparcie gloryfikuję przeszłość, zupełnie jak ten stary pierdoła, siedzący na ławeczce przed blokiem, co to dłubie w nosie i mówi, że kiedyś wszystko było lepsze. A poza tym uważam siebie za raczej zrównoważonego faceta. Niesionej szklanki z gorącą herbatą nie wypuszczę widowiskowo z ręki na wieść straszą i niespodziewaną, tylko spokojnie doniosę i postawię na stole, najwyżej roniąc kilka kropel. Nie schylę się po leżącą na schodach drobną monetę, gdy schodzę na stację metra, a za mną prze tyraliera spieszących się jak co rano do pracy ludzi.
Ale oto z bijącym mocno sercem wyjeżdżam z miasta. Zwykle czuję się podobnie, gdy doń wjeżdżam, a nie odwrotnie. Widzę tak od dawna wyczekiwaną tablicę z nazwą, zdejmuję nogę z gazu. I gdy za chwilę czeka mnie jakieś spotkanie, przykre lub miłe. Ale teraz, jak mówię, zabudowa rzednie, ruch też. Mogę przyspieszyć, więc wrzucam piąty bieg i mocniej naciskam pedał gazu.
Jest już wieczór. Samochód co raz wpada w kłębowisko mgły i równie szybko udaje mu się z niego wyprysnąć. Dzieje się tak z reguły wtedy, gdy zjeżdżam w dół, w miejsca, gdzie szosa przecina się z kanałem, rzeczką bądź biegnie wzdłuż brzegu jeziora. Od kilkudziesięciu minut pojazd mój jedzie bowiem przez lasy, rozpoczynające się tuż za równiną Mazowsza i Kurpi.
Znajome tabliczki z nazwami, uśpione domostwa i szczekające czujnie psy podwórkowe migocą tylko w bocznych szybach auta. Opony syczą, przecinając kałuże, trzeszczą, ścinając pobocze, gdy z przeciwka widać zbliżające się światła, szosa wszak coraz węższa, coraz gorzej utrzymana. Mimo że jest już późna pora, w ogóle nie czuję zmęczenia. Co więcej, po całym tym dziwnym dniu czynność prowadzenia samochodu niesie mi wyraźną ulgę. Mijane wsie i miasta zapadają się w ciemność. Łagodnie wchodzę w zakręty, przyspieszam i zwalniam, z radością zmieniam biegi, jakbym siedział za kółkiem po raz pierwszy w życiu. Pęd powietrza i drżenie pojazdu niesie spokój.
Dzień gaśnie. Szosa jest już w bardzo kiepskim stanie, pełna dziur i wąska, toteż muszę skupić uwagę na prowadzeniu samochodu. Tydzień się skończył, więc można się spodziewać podchmielonych rowerzystów czy grupek zmierzającej na wiejską dyskotekę młodzieży. Nie mówiąc już o zwierzętach leśnych i domowych.
Od samego początku słucham radia, choć szybko zniechęcam się do każdej kolejnej stacji, a tych jest coraz mniej. Jakoś nic nie jest mnie w stanie zadowolić. Co chwila gaszę odbiornik, by po kilkunastu minutach znów go włączyć. Dopiero piosenka z lat osiemdziesiątych wprawia mnie w tęskne rozrzewnienie. Ale kończy się i puszczają hip-hip, a tego już nie jestem w stanie znieść. Wyciągam rękę, by wyłączyć radio. Palec nie natrafia jednak na przycisk. Opuszczam wzrok i ponawiam próbę...
W tym momencie auto wpada w wiraż. Błyskawicznie naciskam na hamulec. Siła odśrodkowa rzuca jednak pojazd na bok. Koła łapią pobocze. Chrobot żwiru. Jakiś cień przemyka tuż przed maską. Coś głucho wali o karoserię...
Duszne przerażenie ściska mi klatkę piersiową, rzuca na twarz niewidzialną, mokrą i gorącą szmatę. Zimny dreszcz batem przez plecy. Zatrzymuję się na poboczu.
– No to narobiłem – huczy mi w uszach jakiś głos, choć przecież radio udało mi się w końcu wyłączyć.
Wyłączam silnik, zostawiając jednak zapalone światła mijania. Na przedniej szybie momentalnie pojawiają się okrągłe liszaje. Wiem, że powinienem wysiąść. Wiem też, że się boję. Boję się jak jasna cholera. Stoję zupełnie sam, w lesie, wokół żadnych świateł, to i nie dziwota. Nikt też nie mógł mnie widzieć. Nikt oprócz...
Wreszcie otwieram drzwi i wychodzę z samochodu. Cisza jest totalna, żadnych złorzeczeń, żadnego rzężenia rannego, wołania o pomoc, o uśmierzenie bólu, nic. Nawet świerszcze i żaby wyniosły się stąd albo zaniemówiły nagle, bo oto znów _homo homini_ gotuje smutny los. Choć wciąż jest niby _sapiens_. Robię dwa kroki wzdłuż auta, potem jeszcze jeden.
Żwir pobocza chrzęści pod podeszwami butów, ale ja słyszę go tak, jak słyszy się ziarnka piasku, które dostały się między zęby.
– Halo! – wołam i słyszę się, jakbym był w doskonale wygłuszonym, radiowym studiu.
Niczego nie widzę. Nie ma też szans, żebym mógł przeszukać rów, który ciągnie się wzdłuż szosy. Już chcę wrócić, gdy w czerwonej poświacie tylnych świateł, kilka metrów za samochodem dostrzegam wyraźny, podłużny kształt.
Człowiek. Rusza się. Powoli idzie. Idzie w moją stronę...
– Halo! Nic się panu nie stało? – wołam znów przez ściśnięte strachem gardło.
Tamten jednak nie odzywa się.
Ja go nie zabiłem, więc teraz on mnie... – myślę sobie i szybko żałuję tego, gdyż głos swój wewnętrzny słyszę teraz spotęgowany i huczący; nie jestem nawet pewien, czy i on go nie usłyszał...
Zaczynam się cofać.
– Co? – odzywa się naraz tamten, nieco bełkotliwie, jakby ktoś wyrwał go gwałtownie z głębokiego snu. – Co się stało?!
Jest już blisko. Idzie lekkim skosem, jakby był pijany. Pewnie i jest, bo to święta sobota. Mężczyzna powoli wchodzi w krąg czerwonej poświaty, która w zupełnej ciemności w zupełności wystarcza, by można było zobaczyć, co się nawyprawiało.
Staje jakiś metr przede mną. Nie czuję jednak wódki. Mimo to człowiek ten wygląda okropnie. Kuleje, z głowy cieknie mu krew. Ma na sobie czarny sweter, buty takież i bez połysku. Niebieskie dżinsy. To wszystko. Średni wzrost, krótkie włosy, twarz... Jego twarz...
Patrzę na nią wiem, że i ją skądś znam.
– Cholera – klnie naraz intruz, choć dzieci bluzgają gorzej; opuszcza nieco zakrwawioną głowę i obie jego ręce gwałtownie opadają na klapę bagażnika mojego samochodu.
Ciężko przełykam ślinę. Słyszałem już o takich przypadkach. Niektórzy moi znajomi zaczęli nawet wozić ze sobą kije baseballowe. A ja nie mam pod ręką nic – ani lewarka, ani blokady kierownicy. Nawet klucza. Nie spojrzałem nawet, jak wygląda przód wozu. Ale zaraz zobaczę, jak będzie wyglądał jego tył. A wiedziałem, od początku czułem, że coś się jednak wydarzy..
– Ty – woła znów tamten, nie zmieniając pozycji, której ponoć wymagają amerykańskie przepisy od kierowcy rewidowanego przez policjanta.
– Bardzo pana przepraszam... – próbuję przybrać pewny, oficjalny ton; gościowi najwyraźniej nic nie jest i myślę, że chyba można zacząć się ewakuować.
– Ty – rzuca znów facet, ale już jakoś łagodniej.
– No co?
Cisza. Słychać tylko przyspieszony oddech nieznajomego znajomego. Dopiero teraz zauważam, że on patrzy na mnie. Od dołu, bo wciąż się pochyla, ale przenikliwym, trzeźwym spojrzeniem.
– Jesteś Bem? – pyta po chwili.
Robi mi się ciepło jakoś. Jak na dźwięk swojego nazwiska, które wyczytywał kiedyś z dziennika surowy nauczyciel, choć jednak trochę inaczej. Żadnego belfra gość też mi nie przypomina, ale nazwisko, owszem, jest moje...
– Tak – potwierdzam niegłośno.
– Nie poznajesz mnie?
Teraz to już robi mi się gorąco. Ale wciąż nic nie odpowiadam.
– Nie poznajesz...
Chcę coś powiedzieć, bo jakoś czuję, że wypada. On jednak po raz kolejny jest szybszy.
– Prycza w pryczę, prawie cztery lata – śmieje się cicho. – Piotr.
Prostuje tułów i odwraca głowę w moją stronę. Silnik samochodu pracuje miarowo, ale co chwila z rury wydechowej coś prycha. Nie wiadomo czemu, właśnie wokół tego zjawiska zaczynają teraz krążyć moje myśli. Przekonanie, że przecież przed chwilą przekręciłem kluczyk w stacyjce, szybko przestaje być cokolwiek warte.
– Jasne – odczuwam jakby nagłe olśnienie. – Jasne, że tak. Poznaję cię!
– Ja też nie byłem pewien..
– Co tu robisz? Nic ci nie jest?
– Bywało lepiej – odpowiada, krzywiąc się w uśmiechu.
– To ja cię tak urządziłem? – zapytałem niepewnie .
– Nie. To wcześniej – jęczy on, po czym przysiada na tylnym zderzaku, dysząc ciężko.
– Chyba trzeba coś z tobą zrobić – mówię dłuższej po chwili.
Kiwa głową. Próbuje się nawet uśmiechnąć.
– Pewnie. Zróbmy coś.
Po kilku chwilach jedziemy dalej razem. Zupełnie jakby nic się nie stało. To, póki co, najlepsze, co można zrobić.
– Dokąd jechałeś? – pyta mnie Piotr.
– Będziesz się śmiał...
Ale on już chce wiedzieć. Pewnie mu i nie do śmiechu.
– Stawiam świat na głowie do góry nogami. Na odwrót i wspak bawię się słowami. Na białym, czarnym kreślę jakieś plany. Jutro będę duży, dzisiaj jestem mały... – dobiegają z radia słowa przeboju sprzed lat.
– Wreszcie coś porządnego – mówię, zerkając we wstecznym lusterku na Piotra, który półleży na tylnym siedzeniu.
– Co? – ten jakby znów wybudza się z letargu.
– Zaraz będzie miasto. Pojedziemy na pogotowie.
– Na pogotowie? – mruczy niechętnie.
– A co? Przecież trzeba cię opatrzeć. Wiem, w starych gangsterskich filmach jechało się raczej do weterynarza. Kurcze, nikt by mi w to nie uwierzył...
Patrzę znów we wsteczne lusterko. Spodziewam się ujrzeć uśmiech na twarzy mojego starego szkolnego kolegi, jako potwierdzenie żartu, jednak zamiast tego widzę tylko grymas. Nieodespanego kaca? Wysiłku? Bólu?
– Ale żeś się stary zaprawił. Jakaś impreza była, co? – pytam po chwili.
– Coś w tym rodzaju? odpowiada ranny.
– Nie widzieliśmy się tyle lat. Ledwo cię poznałem.
– A jak ciebie od razu.
Milkniemy obaj. Po bokach migoczą światła. Znam dobrze tę miejscowość, więc od razu i bez pytania o drogę kieruję się do szpitala. Wkrótce zatrzymujemy się przed podjazdem dla karetek. Pomagam wysiąść poszkodowanemu, po czym dokładnie zamykam wóz.
Kierujemy się ku oświetlonemu wejściu. Wnętrze śmierdzi jakimś środkiem dezynfekcyjnym.
– Z wypadku? – pyta nas ładna pielęgniarka, gdy wchodzimy nieco głębiej.
– Nie – odpowiadam. – Jakiś większy wypadek był? Drogowy?
– Nie. Samolot rozbił się podczas podchodzenia do lądowania. Słyszeliśmy w radiu – mówi siostra. – Ale jeszcze nikogo do nas nie przywieźli...
Piotr mamrocze coś niezrozumiale. Siostra ogarnia nas podejrzliwym spojrzeniem.
– Proszę usiąść i chwilę poczekać – mówi wreszcie bardzo oficjalnym tonem. – Zaraz przyjmie panów lekarz.
Kuśtykamy w stronę rzędu białych krzeseł, ustawionych pod ścianą, na której powieszono plakaty z kolorowymi obrazkami i hasłami MYJ ZĘBY DWA TRZY RAZY DZIENNIE. Albo BŁONICA WCIĄŻ GROŹNA.
– Nie widzieliśmy się tyle lat – odzywam się po chwili.
– Już to mówiłeś.
– A tak, rzeczywiście...
Lampy jarzeniowe, które oświetlają poczekalnię izby przyjęć szpitala, buczą jednostajnie. O sufit obijają się komary. Z pomieszczenia, w którym siedzi pielęgniarka, przez oszklone okienko dobiegają nas strzępy jakichś głosów, dochodzące prawdopodobnie z radia.
Dopiero teraz mogę dokładniej przyjrzeć się dawno nie widzianemu znajomemu. Zupełnie się nie zmienił. Nieogolony, wyświechtany – wygląda, jakby w istocie ostro balował. I to przez kilka dni i nocy. Krew na skroni zakrzepła i przybrała barwę brązową.
– Czy pamiętasz, jaki kolor miały lamperie w naszej szkole? – pyta naraz Piotr, patrząc nieruchomo przed siebie.
– Lamperie? – dziwię się.
– Tak.
– Zawsze się mówiło: zapier... – ucinam nie wiadomo czemu, ale on bez skrępowania dokańcza tak stare, jak i nieprzyzwoite powiedzenie:
– Zapierdalać jak persching na wysokości lamperii.
Spłoszony nieco, patrzę, czy przekleństwo nie zdenerwowało siostrzyczki, Piotr jednak jakby się tym zupełnie nie przejmował.
– A teraz za cholerę nie mogę sobie przypomnieć ich koloru – ciągnie ze spokojem. – A ty? Pamiętasz?
– Czasami mam trudności z przypomnieniem sobie, co było wczoraj – śmieję się.
– Pamiętasz naszą szkołę?
– Czegoś takiego się nie zapomina.
– A internat?
– To przecież właściwie jedno i to samo.
– Właściwie tak.
– Niby nic takiego, szkoła jak szkoła.
– Niby nic.
Z okienka dobiega fragment melodii. Znów znajomo rzewnej, jakby jakiegoś didżeja albo kilku naraz jednocześnie wzięło na wspominki. Lub nagle wszyscy się pochorowali i w zastępstwie przysłali do rozgłośni swoich rodziców. Piotr podnosi głowę. Słucha z napiętą uwagą. Po chwili szklą mu się oczy. Zawstydzony, szybko odwraca twarz...