- W empik go
Fabryka Pokory - ebook
Fabryka Pokory - ebook
Berliński policjant, inspektor Ignaz Braun, przyjeżdża na krótki urlop do rodzinnego domu swej żony w Wejherowie. Nie dane jest mu jednak odpoczywać, bo w miasteczku znów dzieje się coś niedobrego. Zniknęły dwie córeczki pracownika fabryki cygar i papierosów należącej do Piotra Pokory. W sprawę zamieszani być mogą członkowie tajemniczej grupy spirytystycznej.
„Niespieszna akcja, niezwykła atmosfera prowincjonalnego miasteczka, intrygujący detektyw, wykreowany w najlepszym stylu – oto zalety powieści Schmandta, które każdy czytelnik kryminałów będzie długo i z satysfakcją smakował”.
Zbrodnia w Bibliotece
Piotr Schmandt – ukończył polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim, teologię na ATK, muzeologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Interesuje się historią średniowiecza i XX wieku, dziejami zegarmistrzostwa, piłką nożną oraz polityką. Autor cyklu Sprawy Inspektora Brauna, powieści Koncha i perła, Gdański depozyt, Bóg zasnął? (wspólnie z O. Podolską-Schmandt), opowiadań oraz książki etnograficznej Sobótka, ścinanie kani, ogień i czary na Kaszubach (2014).
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-40-9 |
Rozmiar pliku: | 825 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DER PROLOG
Berlin w końcowej dekadzie października sprawiał jeszcze całkiem sympatyczne wrażenie.
W mnogich krainach rozległego cesarstwa Wilhelma II, nad zadbanymi miastami i gospodarnymi wsiami coraz rzadziej świeciło nisko krążące słońce, a deszcze, częstsze i zimniejsze niż jeszcze we wrześniu, nieubłaganie świadczyły o zmienności pór roku.
Tutaj jednak temperatury od dobrego tygodnia dochodziły do dwudziestu stopni, nawet gdy niekiedy pochmurne niebo nie wróżyło niczego dobrego.
Ulice pełne były przechodniów. Obywatele stolicy załatwiali zwykłe sprawunki albo po prostu spacerowali sobie, chcąc przed nadejściem jesiennych słot nacieszyć się ostatnimi chwilami łagodniejszych części roku.
Konie z kwadrygi nad Bramą Brandenburską z niezmąconym spokojem przypatrywały się tłumom podążającym w rozmaite strony.
Wokół ronda Grosser Stern, pod złoconą Kolumną Zwycięstwa, ulubionym miejscem spotkań berlińczyków, roiło się od oczekujących na bliskich i znajomych.
Unter den Linden były, jak zawsze, świadkiem targowiska próżności. Panie w fantazyjnych kapeluszach i drogich sukniach, panowie wymachujący laskami ze złoconą gałką, powozy zaprzężone nierzadko w cztery rumaki, koniecznie barwy jabłkowitej, a obok tramwaje bijące w oczy jaskrawą czerwienią, pełne pasażerów rozmaitych profesji i stanów. Ludzkie mrowisko okolone było obustronnym ciągiem kamienic kapiących od eklektycznych fanaberii. Architekci byli jednymi z tych, którym w Berlinie działo się najlepiej. Pozwalano im na spełnianie najbardziej rozszalałych secesyjnych fantazji, a oni wykorzystywali tę rozrzutność coraz potężniejszego i coraz bogatszego państwa z podziwu godną skrupulatnością. Za ich wizje płaciło państwo, płacili bankierzy, przemysłowcy, a także wszyscy ci, którzy nie wiedzieli, co robić z pieniędzmi.
Pod gmachem Uniwersytetu Fryderyka Wilhelma, znajdującym się właśnie na Unter den Linden, dwóch burszów w charakterystycznych czapkach korporacji studenckiej, spierało się o coś, mocno gestykulując. Minął ich mężczyzna średniej budowy ciała, idący wcale lekkim krokiem. Naraz przystanął. Wyjął z kieszeni kamizelki zegarek, otworzył go, spojrzał na tarczę i nieznacznie kiwnął głową z zadowoleniem.
Półtorej godziny wcześniej stanął przed solidnymi dębowymi drzwiami gabinetu nadkomisarza Arnolda von Marburga przy Alexanderplatz, gdzie mieścił się okazały i wzbudzający należny respekt gmach stołecznej siedziby policji.
Drugie piętro było królestwem nadkomisarza. Królestwem, którego nazwa mówiła wiele: Wydział Zabójstw. Wydział IV.
Delikatnie zapukał. Drzwi miały tę przedziwną cechę, że nawet delikatne ich dotknięcie było słyszane wewnątrz, w obszernym gabinecie.
Ignaz Braun usłyszał tubalne „Wejść!". Pruski policjant zawsze wykonuje polecenia przełożonego, tym bardziej gdy zgodne są z jego oczekiwaniami, niezwłocznie więc nacisnął klamkę.
Gabinet przypominał wnętrze angielskiego klubu. Tak się zawsze kojarzyło Ignazowi. Był kiedyś w Anglii, gdy w Brighton odbywało się coroczne sympozjum, wtedy poświęcone pomnikowemu dziełu Paula Brouardela, noszącemu frapujący tytuł _Powieszenie, zadzierzgnięcie, zadławienie, utonięcie_, w którym autor zebrał skarb doświadczeń całych dziesięcioleci paryskiej szkoły medycyny sądowej. Staruszek, nietypowo jak na Francuza, lubił Anglię i samo Brighton, tam więc, podczas jednego z owych prestiżowych spotkań, postanowił zapoznać cywilizowany świat ze swoim dziełem. Złośliwi, a takich nigdy nie brakuje, szeptali wprawdzie, że właśnie pokłócił się z szefem paryskiej policji i chciał mu zagrać na nosie zamorskim epizodem, poza tym miał być szczególnym wielbicielem znanych z urody angielskich dam, których niepowtarzalną krasą pragnął nasycić, być może po raz ostatni, słabnące oczy. Ignaz miło wspominał tamten wyjazd. Został wtedy zaproszony do elitarnego klubu brytyjskich policjantów golfistów i właśnie od tamtej pory niezmiennie porównywał gabinet przełożonego z wyspiarskimi klubami, jakże często opisywanymi w literaturze pięknej.
— Dzień dobry, panie nadkomisarzu.
— Braun! — tubalny głos von Marburga sprawił, że zadrżały solidne ramiona kutego żyrandola artystycznej kowalskiej roboty, a ciężkie pluszowe zasłony zakołysały się po obu stronach okna. Przynajmniej takie wrażenie odniósł Ignaz. — Proszę usiąść! Dobrze, że pan przyszedł. Musimy porozmawiać! Otóż wezwałem pana...
— Ośmielam się przerwać panu nadkomisarzowi — inspektor w rzeczy samej przerwał przełożonemu — ale to ja pozwoliłem sobie poprosić o spotkanie...
Sumiaste, a równocześnie podkręcone na końcach wąsy nadkomisarza poruszyły się w ledwie dostrzegalny sposób. Kamienna twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Jednak oczy z niedowierzaniem taksowały postać podwładnego.
— Naprawdę? — von Marburg zapytał cicho, w sposób zgoła niepodobny do tego, jakim na ogół posługiwał się w stosunku do osób niższych rangą. — Może rzeczywiście. Niech pan zauważy, inspektorze, tyle spraw ostatnio!
— Oczywiście, panie nadkomisarzu. W nawiązaniu...
Von Marburg tym razem wbił w przybyłego wzrok pełen napięcia i wewnętrznej siły.
— Znów jakiś morderca?! Czy o czymś takim chciał mnie pan poinformować?
— Ależ nie, panie nadkomisarzu! Przecież nie dalej jak tydzień temu zakończyliśmy sprawę tajemniczego żaglowca z Kamerunu, gdzie zginęli kapitan Waldstein i bosman Wudtke, a od trzech dni inspektor Grolf pracuje nad sprawą kuriozalnych zabójstw w Ahlbeck na wyspie Uznam. Maschendorf i Eriksen pojechali do południowej Jutlandii, bądź co bądź Eriksen jest w połowie Duńczykiem, zna teren i język, no i rozumie ich poczucie humoru, natomiast zabójcę otyłego sklepikarza z Alt Rudow ściga Vischecki. Poza tym żadnych nowych doniesień. Od dwóch dni dosłownie niczego.
Wyższy urzędnik cesarskiej policji pokiwał głową.
— Dobrze! Obywatele są posłuszni! Ale mi nie trzeba przypominać o wszystkich tych sprawach. Von Marburg nie zapomniał, o nie! Choć — uśmiechnął się lekko — zapomniał, że to pan poprosił o rozmowę. A więc z czym pan przychodzi? I proszę usiąść!
Skórzany, lecz niezbyt miękki fotel przyjął na siebie nagle zwielokrotniony ciężar ciała inspektora. Braun wziął głęboki oddech. Czuł na sobie uważny wzrok przełożonego.
Siedzieli tak naprzeciwko siebie w milczeniu, które trwało zaledwie kilka sekund. Przez ten czas Ignaz machinalnie obrzucił okiem pionową płaszczyznę gabinetu von Marburga wznoszącą się pod sufit za plecami olbrzymiego mężczyzny z łysą błyszczącą czaszką.
Tak. To, co znajdowało się za przepastnym fotelem, właśnie wznosiło się pod sufit. Solidny regał zapełniony oprawionymi w skórę i złoto opasłymi tomami, zawierającymi dokumentację zakończonych sukcesem spraw. Fetysz, trofeum nadkomisarza. Jego przepustka do kariery ministerialnej, o której w Wydziale IV mówiło się coraz głośniej, choć na ogół pod nieobecność przełożonego. Podobno w sprawę awansu von Marburga zaangażowany był sam książę Gustaw von Kreutzstern und zu Allenberg.
Takie same ściany zapełnione księgami były wtedy, w klubie w Brighton. I takie same palmy w zdobnych donicach. I obrazy przedstawiające okręty. Tyle że w Brighton ze ściany nie patrzył na Ignaza Wilhelm II, cesarz Niemiec i Król Prus. Tymczasem tu, naprzeciw okna, jego imponujących rozmiarów portret świadczył o tym, kto jest prawdziwym panem tego gabinetu, jak również i o niekłamanej miłości, jaką nadkomisarz darzył swojego władcę.
Aby tylko odłożyć w czasie, choć o sekundę, to, co ma do powiedzenia von Marburgowi...
— A więc, mój panie, z czym pan przychodzisz? — spokojny, rzeczowy, pozbawiony zniecierpliwienia głos przełożonego świadczył, że wszystko, co działo się w duszy Brauna, trwało krócej niż przypuszczał. — Bo skoro nie ma żadnego morderstwa wartego naszej uwagi...?
Ignaz wziął głęboki oddech.
— Właśnie w nawiązaniu do owego radosnego faktu.
— Tak? No, niechże pan wreszcie powie!
— Otóż, panie nadkomisarzu, pragnę poinformować, że mam do wykorzystania w tym roku jeszcze całe dwa tygodnie urlopu. Latem, kiedy rokrocznie najchętniej wyjeżdżam w góry Harzu...
— …nie wyjechał pan, zmuszony zająć się Nimfą Lorelei z St. Goarshausen. Pamiętam! Sam dawałem autoryzację tym pismakom z „Berliner Beobachter", kiedy mieli napisać pięciokolumnowy artykuł o pana sukcesie. Ładna mi zresztą nimfa, otyła i szczerbata! Ale, ale... Czy pojawiły się jakieś nowe okoliczności? Przecież Nimfę zasłużenie powiesili może z tydzień temu!
Braun uśmiechnął się półgębkiem z wyraźnym zakłopotaniem.
— Nie, panie nadkomisarzu, pan mnie nie do końca zrozumiał. Wspomniałem o urlopie.
— ?
— Nie mogłem go wykorzystać.
Na czole szefa wydziału pojawiły się dwie wyraźne bruzdy. Zdobiły, rzecz jasna, czoło von Marburga zawsze, teraz jednak nabrały szczególnej wyrazistości. Ich właściciel splótł dłonie, aż stawy w palcach zatrzeszczały. Zaraz jednak oba przedramiona stuknęły o rant biurka. Kałamarz zadygotał. Zadrżały postawione obok niego dwa pióra w oprawie z kości słoniowej. Tylko cienka, niepozorna kartka, zapisana do połowy, nie przejęła się nadciągającą burzą.
— Moja intuicja, wyćwiczona w ciężkich bojach z wszelkiego rodzaju przestępcami, podpowiada mi, że chciałby pan, inspektorze, wziąć ten urlop.
— Otóż to — winowajca spuścił oczy.
— Tak. A czy jest jakiś ważny powód? Dajmy na to, żona spodziewa się rozwiązania? Któreś z rodziców, nie daj Boże, zmarło? Albo musi pan dopilnować jakichś spraw spadkowych? Tak, to byłyby powody, nad którymi być może warto się pochylić.
Von Marburg miewał niekiedy potrzebę popisania się cynizmem z domieszką umiarkowanego okrucieństwa. Dwa dni wcześniej, podczas nieformalnego spotkania, rozmawiał przez kilka minut z Ignazem i nie dowiedział się wcale, że pani Bernadeta miałaby spodziewać się dziecka. Braun nie wspominał również o żadnej okoliczności sprawiającej, że mógłby w najbliższym czasie liczyć na jakiś objaw błogosławieństwa bożego w postaci spadku. A o fakcie, że oboje rodzice inspektora nie żyją, przełożony wiedział doskonale.
W dłoni nadkomisarza pojawiło się cygaro, wyjęte z płaskiego drewnianego pudełka. Jeszcze tylko szczęknięcie gilotynki stojącej na biurku, trzask zapałki i policjantów przedzielił gęsty błękitny obłok dymu.
— Ach, przepraszam, inspektorze, może poczęstuje się pan — głos von Marburga był doskonale obojętny.
— Dziękuję, panie nadkomisarzu — odparł Ignaz cicho. — Powody, które pan wymienił, nie zaistniały. Chciałem z żoną pojechać do Wejherowa.
— Do Wejherowa? — przełożony zdawał się bezmiernie zaskoczony. — A po cóż do jakiegoś Wejherowa? Zaraz, zaraz. Ależ to w Prusach Zachodnich, nieprawdaż? Tak, małe miasteczko w Prusach Zachodnich. Czy nie tam prowadził pan kiedyś sprawę tego poćwiartowanego gimnazjalisty? No i zdaje się, że pańska żona stamtąd pochodzi?
— Owszem — głos Ignaza ledwie przebił się przez coraz gęstsze obłoki dymu.
— I ciągnie pana tam?
— Tak. Właśnie z przyczyn rodzinnych. Urlop często spędza się z rodziną.
Nadkomisarz popatrzył na inspektora jak na dziecko. Przecież doskonale wie, po co jest urlop. Tylko dlaczego dobry policjant w ogóle myśli o czymś tak odmiennym od codziennych obowiązków?
— Może pan jaśniej, drogi Braun?
— Właśnie zamierzałem panu nadkomisarzowi wszystko wyjaśnić. Moja żona, jak pan zauważył, pochodzi z Wejherowa. To znaczy po części z Wejherowa, po części z Lęborka. Ma tam ojca, matkę i grób cioci.
— O, czyżby potrzebna była ekshumacja cioci? — von Marburg pozwolił sobie na dowcip, którego z pewnością nie usłyszałby z jego ust, dajmy na to, książę Gustaw von Kreutzstern und zu Allenberg.
W gabinecie nastała taka cisza, że rozbawiony nadkomisarz dałby sobie rękę uciąć, że usłyszał przełknięcie śliny przez inspektora. Zaraz też pomyślał, że dobrze, iż nie jest przestępcą ściganym przez Brauna.
— Mojej żonie i również mnie bardzo zależy, aby odwiedzić rodzinę i miasto podczas dnia Wszystkich Świętych. I w zaduszki.
— I w zaduszki — w zamyśleniu powtórzyło uosobienie dyscypliny i sumienia pracowników Wydziału Zabójstw. — No cóż, jest pan katolikiem. Niekiedy bywa to przydatne, ale sam pan rozumie, osobliwość owej prośby w kontekście sprawowania przez pana poważnego stanowiska w cesarskiej policji...
Braun zakaszlał. Duszący dym i determinacja. I odrobina złości. Nawet nie odrobina. W tamtej chwili najchętniej poprosiłby o dymisję. Mało to w Berlinie prywatnych detektywów? W dodatku ich zarobki wcale nie są takie niskie. Zaczerpnął zanieczyszczonego powietrza i już zamierzał powiedzieć coś, co zgoła zrewolucjonizowałoby relacje przyjęte za oczywiste między pruskimi przełożonymi a pruskimi podwładnymi, ale nie zdążył przemówić.
W tym bowiem momencie telefon stojący na biurku von Marburga wydał z siebie przenikliwy sygnał przedzielany krótkimi pauzami.
Ciężka dłoń nadkomisarza sięgnęła po ozdobną słuchawkę.
— Von Marburg! — ryknięcie miało z miejsca uporządkować przyszłe relacje między rozmówcami. — Tak, moja droga, oczywiście jestem, słucham cię. Nie, nie. Nie przeszkadzasz. Rzecz jasna, nie przeszkadzasz.
Ktoś, kto znałby przełożonego Wydziału IV jedynie z odpraw, narad czy rozmów twarzą w twarz z podległymi mu policjantami, zadumałby się głęboko nad metamorfozami ludzi w zależności od sytuacji, w jakiej się znajdują.
Von Marburg wsunął się w swój przepastny skórzany fotel. Okrągłe okulary bez pomocy właściciela zsunęły się na czubek wielkiego czerwonego nosa, a wielki czerwony nos stał się jeszcze bardziej czerwony. Dłoń już nie tak kurczowo obejmowała szylkretową słuchawkę. Oczy zaczęły błądzić gdzieś wysoko ponad postacią Brauna.
— Tak, myślę, że będę mógł. Oczywiście, wydział sobie poradzi, moja droga. Owszem, a dokąd?
Błogosławiona chwila, podczas której można odetchnąć i wyciszyć emocje. Ignaz już wiedział, że nie wybaczyłby sobie, gdyby powiedział przełożonemu coś, czego potem żałowałby do końca życia.
— Do Moguncji? Do ciotki Eriki? Ależ byliśmy tam dwa lata temu! Wiem, że wuj umarł. Nie płacz już, miał te swoje dziewięćdziesiąt osiem lat. Piękny wiek, sam chciałbym dożyć. Dobrze, ale dlaczego? Przecież wiem, że ciotka jest katoliczką! Na Wszystkich Świętych?!
Było za późno. Von Marburg szybko spojrzał na Brauna. Ten zaś utkwił w przełożonym wzrok tak znaczący, a jednocześnie tak niewinny, że nadkomisarz zaraz spuścił oczy.
Jak można być tak niedyskretnym?... Tak polec od własnego nieopanowania... Na usprawiedliwienie nadkomisarz pomyślał, że prośba, a właściwie rozkaz żony spadł na niego jak grom z jasnego nieba. Nie było tu jego winy. W obliczu wyjazdu do ciotki Eriki, straszliwej mumii o charakterze godnym wodza Hunów Attyli, nawet on, przyszły wiceminister, lub może nawet minister, był bezradny.
— Panie nadkomisarzu — Braun nieco teatralnie zawiesił głos.
— Mam nadzieję, że nie usłyszał pan tych ostatnich dwóch słów? — rzekł von Marburg. Postarał się, żeby pytanie zabrzmiało w miarę autoironicznie A zarazem, Ignaz to pojął, było prośbą o dyskrecję.
— Jestem zdyscyplinowanym funkcjonariuszem cesarskiej policji. Staram się nie słuchać prywatnych rozmów przełożonych.
Nadkomisarz uśmiechnął się kwaśno pod sumiastym wąsem. Przy całej świadomości własnej siły, płynącej z piastowanego stanowiska, był człowiekiem honoru. Kiedyś, w zamierzchłych czasach, gdy wybijał się jako słuchacz szkoły policyjnej nieprzeciętnymi zdolnościami, przyrzekł sobie, że będzie wiele wymagał od przyszłych podwładnych, jeśli będzie takich miał. Więcej niż wiele. Ale tyle samo, i ciut ponadto, od samego siebie. I jeśli nie zdoła czegoś wykonać, nie będzie miał pretensji do podwładnych, że również nie dali rady.
A on właśnie przegrał w nierównej walce z własną żoną. Prawdę powiedziawszy, bez podjęcia walki. I pojedzie na Wszystkich Świętych do Moguncji.
Ignaz zamknął i schował zegarek. Dwaj burszowie dyskutowali coraz bardziej zawzięcie. Ani chybi, skończy się pojedynkiem. Co najmniej jeden z nich będzie się potem szczycił długą szramą na policzku. Panny z dobrych domów bardzo lubią takie blizny. Cóż to za student, który nie ma co najmniej raz przeciętego policzka? Wypić umie każdy, poawanturować się, owszem, też, ale ślady po pojedynkach, o, to całkiem co innego.
Ruszył w kierunku Schlossplatz. Po prawej zamajaczył imponujący, oświetlony popołudniowym słońcem i nimbem hohenzollernowskiej potęgi Kronprinzenpalais. Ignaz wszedł na Schlossbrücke.
Lubił Szprewę. Nie odmówił sobie chwili przyjemności. Zatrzymał się na moście i spojrzał w dół. Kanał rzeki, okalający od południowego zachodu Wyspę Muzeów, nie był wprawdzie tak ładny jak latem, kiedy błękitne niebo odbijało się w płynącym łagodnie nurcie czystością; ale i teraz, kiedy pomarszczone, drobne języki wody zdawały się gorączkowo zdążać za głównym prądem rzeki, Szprewa miała swój urok.
Mijały go fale ludzi spieszących w obie strony. Obok niego przystanęły dwie wysokie młode damy. Usłyszał strzępy zdań wypowiadanych z południowym, najpewniej badeńskim akcentem. Nie obchodziło go jednak, o czym rozmawiają kobiety. Dwie, trzy minuty bezmyślnego wpatrywania się w nurt Szprewy wystarczyły. Mógł iść dalej, w poprzek muzealnej wyspy.
Jeszcze tylko kolejny most i znalazł się na przystanku tramwajowym. Spojrzał na rozkład. Jego trasa obsługiwana była przez linię numer 15. Piętnastka przyjedzie za cztery minuty. O 16.13. Wiedział, że czerwony lśniący tramwaj pojawi się punktualnie. Jak wszystkie tego typu pojazdy poruszające się po cesarstwie.
Konduktor w mundurze z lśniącymi złotymi guzikami sprzedał Braunowi bilet. Twarz jegomościa, gładko wygoloną, różową i nalaną, na moment rozjaśnił służbowy, lecz miły uśmiech.
Spandauer Strasse przecinała park, w którym usadowiła się urokliwa bryła Marienkirche. Potem jeszcze tylko po lewej ratusz, po prawej kościół św. Mikołaja. Tramwaj skręcił ostro w lewo. Zaraz zatrzyma się na przystanku, który Braun zawsze witał z radością. Stąd do domu już niedaleko. Klosterstrasse.2
MIESZKANIE NA DRUGIM PIĘTRZE
Ignaz zapukał trzy razy. Potem jeszcze dwa. Zawsze tak robił. Umówił się z Bernadetą, zaraz po tym, jak wprowadzili się do przytulnego mieszkania na drugim piętrze, że będzie to ich szyfr. Nie wyobrażał sobie, żeby pominąć charakterystyczne pukanie, nawet wtedy, gdy był zmęczony, gdy posprzeczali się poprzedniego dnia, lub gdy wyszedł tylko na chwilę po jakieś drobne sprawunki.
Poza tym, tak lubił powtarzalność!
Drzwi uchyliły się po kilku sekundach. Stała w nich Bernadeta. Przywitała go, jak zawsze, uśmiechem, ale dostrzegł zaraz, że jest czymś zaaferowana. Pocałował ją i spojrzał pytająco.
— Amalia — szepnęła odrobinę przepraszającym tonem i zaraz roześmiała się na widok jego zawiedzionej miny.
— Akurat dzisiaj? — odszepnął.
— Co ja na to poradzę? Ale przyszła z bardzo ciekawymi wiadomościami.
— Jak zawsze — syknął Ignaz i przekroczył próg, kiedy Bernadeta odsunęła się, by go wpuścić. Od razu zniknęła w kuchni, zostawiając męża w przedpokoju.
Braun odemknął drzwi szafy i położył na półce grubą teczkę. Służbowa, bardzo ważna teczka miała tam swoje ustalone trzyletnią tradycją miejsce. Właśnie tam, wcale nie w „księgarni", jak nazywali pokój od podłogi do sufitu zawalony książkami, rozmaitymi papierami, dokumentami, pamiątkowymi rycinami, albumami zawierającymi ich wspólne oraz rodzajowe fotografie, jak również pocztówki zwożone przez ojca Bernadety. Jedyną niezabudowaną regałami ścianę zdobiły tam akwarele i inne atrybuty domu, w którym lubi się literaturę, historię i wszelkie pamiątki ze świata.
Teczka natomiast zawierała zazwyczaj dokumentację kryminalną i jako taka nie miała wstępu do „księgarni". Co prawda, Ignaz musiał niekiedy pracować do późnego wieczora nad jakąś niecierpiącą zwłoki sprawą, zawsze jednak wyjmował wtedy z teczki to, co było mu niezbędne, resztę zostawiając w przedpokoju. Fotografie nieboszczyków, zeznania świadków i oskarżonych, wszelkie brudy świata, jeśli już musiały powędrować na biurko, gościły tam na krótko, jakby przypadkiem. W IV Wydziale pozwalano na wynoszenie akt na zewnątrz, był to jednak wydział, z uwagi na specyfikę zadań, rządzący się swoimi prawami, nieznanymi w innych komórkach policji.
Skądinąd, kiedyś teczka Brauna znalazła się, podczas zamieszania, na stole prosektoryjnym, co na swój sposób naznaczało formę i miejsce jej obecności w domu przy Klosterstrasse.
Ignaz podszedł do lustra. Zdjął płaszcz i starannie, niespiesznie powiesił go na wieszaku, obok paltocika Amalii. Westchnął i wszedł do kuchni.
Przy stole siedziała niezwykle chuda kobieta w wieku trzydziestu lat. Na widok Brauna uśmiechnęła się przyjaźnie. Postarał się odwdzięczyć tym samym, ale nie bardzo wiedział, czy zamiar się udał.
Bernadeta krzątała się już przy piecu, a garnek bulgocący warem, jak również rondel wydający z siebie rozkoszny odgłos skwierczenia, świadczyły niezbicie o znanym powszechnie zamiłowaniu Bernadety do dobrej kuchni, której walory doceniali goście, mąż i ona sama.
Cała postać młodej gospodyni świadczyła, że kuchnia jest jej pasją. Kiedy tak stała tam zaróżowiona w obłokach pary, przewiązana fartuchem, Ignaz nie mógł się jej napatrzeć. Kobiecość emanowała z ruchów i bujnych kształtów. Widok kobiety w kuchni w ogóle jawił się dla niego czymś pięknym, niemal poetyckim.
Jednak Bernadeta w równym stopniu, co pilnowaniem garnków, zajęta była rozmową ze znajomą. A ściślej, słuchała wynurzeń Amalii, co chwila przytakując lub wydając z siebie mruknięcia oznaczające niedowierzanie, aprobatę lub zdziwienie.
— I wyobraź sobie! Wyobraźcie sobie — poprawiła się Amalia, spojrzawszy przelotnie na Ignaza — mój Willi wchodzi do tego gabinetu. Alfred Topp patrzy na niego uważnie, wreszcie pyta o wiek, zawód, choć wie, gdzie Willi ma sklep, i o kilka innych rzeczy, a na koniec mówi, że Willi może przyjść nazajutrz na plan.
— Jaki plan? — zainteresował się Braun.
— Nie przerywaj — odparła Bernadeta. — Amalia wszystko opowie ze szczegółami.
— Na pewno — uśmiechnął się Ignaz.
Willi miał skład mydlarski na Kreuzbergu, przy Kottbusser Damm. W sąsiedztwie całkiem niedawno, miesiąc lub dwa wcześniej, ulokował się Teatr kinematograficzny Toppa. Jego właściciel, energiczny młody człowiek mający głowę pełną pomysłów, zaczął organizować pokazy filmowe. Z początku wszyscy — sklepikarze, lokatorzy pobliskich kamienic, zwykli przechodnie — pukali się w głowę na widok takiego dziwactwa. Kiedy jednak dostrzeżono, że na pokazy do dość przestronnej sali zaczyna przychodzić coraz więcej amatorów nowej sztuki, zaczęto spoglądać na Toppa nieco inaczej.
Właściciel teatru kinematograficznego, zafascynowany osiągnięciami Francuzów i Amerykanów, prezentował publiczności ich filmy. Widzowie byli pod wrażeniem jeszcze świeżych produkcji. _Podróż na księżyc_ Georges'a Mélièsa zachwycała efektami specjalnymi, a podczas _Napadu na ekspres_ Edwina Portera ludzie krzyczeli i zasłaniali twarze rękoma, gdy bandyta mierzył prosto w ekran z rewolweru.
— Jak mówiłam, pan Topp zamierza osobiście zrobić film. Naprawdę! No więc jak ogłosił na Kreuzbergu, że poszukuje stato... state...
— Statystów — wtrącił Ignaz.
— O właśnie, no więc Willi, bo on najpierw działa, a potem myśli, tym razem dobrze zrobił, że poszedł do teatru. Resztę już pan Ignaz słyszał. Wiecie, mój Willi jest przystojny, no i grał kiedyś w teatrze amatorskim, jeszcze w szkole.
— A wiadomo, jaki to będzie film? — Bernadeta była bardzo zainteresowana tematem i pochyliła się w stronę Amalii, jakby chciała usłyszeć coś, co było skrywaną dotąd przed światem tajemnicą o wielkim znaczeniu.
— Nie za bardzo wiadomo, jeśli chodzi o szczegóły. Ale pan Topp wspominał coś o... — Amalia zawahała się na moment — …o wampirach.
— O wampirach — Ignaz pokiwał głową. — A co z naszym obiadem?
Bernadeta z niechęcią oderwała wzrok od przyjaciółki. Odwróciła się w stronę pieca, przepraszająco spojrzawszy przedtem na Amalię.
— Darujesz nam, że nie zjemy z tobą? Usiądziemy sobie z Amalią w stołowym i jeszcze porozmawiamy. Myśmy już podjadały, zanim wróciłeś. Rozumiesz, trzeba było pokosztować, żeby wszystko było tak, jak należy. I właściwie nie jesteśmy już głodne.
— Będzie mi smutno — z całkowitą powagą odparł Braun — ale zdaję sobie sprawę, że macie swoje tematy. Film o wampirach, doprawdy pasjonujący temat. Z tym że ja, wybaczcie, niewiele wiem o tych nowoczesnych modach, o kinematografach, a z wampirami, by tak rzec, mam do czynienia w pracy.
— Oczywiście, niech pan Ignaz je sobie spokojnie, ostatecznie nie każdy musi interesować się sztuką — podchwyciła Amalia.
Po chwili na solidnym kuchennym stole pojawiła się waza, obok niej półmiski. Bernadeta podniosła pokrywę i do stojącego przed Ignazem talerza nalała dymiącego i zachęcająco pachnącego rosołu. Potem zakrzątnęła się przy miedzianym garnuszku z kawą. Nalała zawartość do dwóch filiżanek, zaniosła je na tacy do pokoju stołowego. Wróciła, zabrała łyżeczki oraz tackę z kruchymi ciasteczkami własnego wypieku, przepuściła Amalię i obie zniknęły za drzwiami.
— Nawet nie była ciekawa, czy dostałem ten urlop — szepnął Ignaz, pochylając się nad talerzem z rosołem, w którym pływały, obok kluseczek i sztuki mięsa, kuszące oka tłuszczu.
Nieco inaczej wyobrażał sobie swój powrót. Zadowolony był jednak, że ominęła go rozmowa na temat filmu o wampirach. Był już głodny, poza tym temat nieumarłych niezbyt go interesował. Niekiedy też bawiło go odgrywanie roli laika. Gdyby zresztą zdradził się przed Amalią, że już w 1895 roku, jako świeżo upieczony policjant, udał się z ciekawości na pokaz kinematograficzny braci Skladanowskych do Varieté Wintergarten, gdzie owi zapaleńcy zaprezentowali przejętej publiczności, za pomocą bioskopu, osiem historyjek filmowych, w tym tę najzabawniejszą, przedstawiającą pojedynek boksera z najprawdziwszym kangurem, żona niezadługo wschodzącej gwiazdy filmowej może chciałaby w nim odnaleźć znawcę i jeszcze przysłałaby na Klosterstrasse męża. A Williego, z uwagi na jego szowinistyczne poglądy dotyczące niemieckości i narodów zamieszkujących cesarstwo, wolał nie widywać.
Podniósł łyżkę do ust i zaraz wybaczył Bernadecie, że zdradziła go na rzecz nowinek filmowych. Uśmiechnął się do siebie i bez reszty oddał innej ze sztuk, w jego pojęciu daleko szlachetniejszej — jedzeniu rosołu ugotowanego przez własną żonę.
Gdyby Bernadeta stanęła w kuchennych drzwiach, jej oczom ukazałby się rozczulający widok, sycący pragnienia młodej gospodyni o nie najgorszym, jak na początek, statusie materialnym i szczęśliwym życiu rodzinnym, objawiający się zadowoleniem męża siedzącego nad obiadem w ładnej kuchni. A czego więcej mogłaby pragnąć kobieta pochodząca z porządnej, mieszczańskiej rodziny?
Nad kuchnią wisiały, jeden obok drugiego, miedziane patelnie, duma pani domu. Mimo że często używane, sprawiały wrażenie nietkniętych zębem czasu i czynnościami zgodnymi z ich przeznaczeniem. Tymczasem właśnie były używane codziennie, ale zawsze z wyjątkową starannością czyszczone i pucowane na wysoki połysk. Nie był to jedyny komplet kuchenny. Na stoliku pod szerokim oknem stał rząd moździerzy, starannie ułożonych od największego do najmniejszego. Wszystkie pałeczki do ucierania obrócone były w jedną stronę. Pod nimi, na dolnej półce, usadowiła się imponujących rozmiarów makutra. W niej mniejsza, i tak dalej.
Na jednej ze ścian, nad wiszącą półeczką z emaliowanym kubkiem ozdobionym wizerunkiem czerwonego słonia, z haczyków wbitych w ścianę zwisały pęki rozmaitych ziół. Wprawdzie jedna ze znajomych Bernadety twierdziła, że sprawia to fatalne wrażenie i pachnie wiejskością, ale pani domu nic sobie nie robiła z takiej opinii. W porządnej kuchni musiały wisieć zioła.
Kobieta, która przychodziła sprzątać mieszkanie i robić pranie, nie gotowała u Braunów. Kuchnia miała tu tylko jedną panią.
Bernadeta, która na moment wpadła po lemoniadę, spojrzała na męża — właśnie skończył jeść drugi talerz rosołu i zaglądał do rondla, gdzie usadowiły się kawałki apetycznej, duszonej wieprzowiny podlanej zawiesistym sosem. Mięso powędrowało na talerz, a obok wyrosła całkiem pokaźna góra kapusty przyprawionej kminkiem. Ziemniaki nie zmieściły się już na talerzu i Ignaz musiał wyłożyć je na osobny półmisek. Ich jasnożółte bryłki ozdobił sos.
Po chwili z pokoju stołowego znów dochodziły strzępy słów, ale inspektor był już znieczulony na wszelkie pozakulinarne impulsy, nawet na kobiece rozmowy. Skupił się na jedzeniu.
Gdy uczta była skończona, westchnął błogo. Odstawił statki do miski przeznaczonej na brudne naczynia i udał się do „księgarni".
Zdjął marynarkę, starannie powiesił ją na wieszaku i zapadł się w wygodny skórzany fotel. Zamknął oczy i przez chwilę pozwolił sobie na luksus niemyślenia. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Bezczynność nie była jednak jego mocną stroną. Wstał i sięgnął dłonią na półkę, gdzie znajdował się zbiór pocztówek, również tych sukcesywnie nadsyłanych przez teścia, pana Brunona Sychowskiego, wielkiego ich pasjonata.
Albumy zawierały starannie posegregowane widokówki z różnych stron cesarstwa, a także zagraniczne, na przykład z Austro-Węgier, Holandii czy Rumunii. Jego zainteresował jednak niewielki, bordowy album, w którym mieściły się tylko widoki Wejherowa. Jeszcze tylko trzy dni i znajdą się w mieście, gdzie poznał Bernadetę. I gdzie rozwiązał jedną z najbardziej nietypowych zagadek w swoim życiu. „Pruską zagadkę", jak ją nazywał.
Pierwsza z widokówek przedstawiała sześć widoczków miasta. Kościół parafialny z przytulonym obok szpitalikiem z muru szachulcowego, kościół klasztorny, w środkowej części wnętrza obu świątyń, u dołu dwie kalwaryjskie kaplice — Grobu Pańskiego i Pałacu Piłata. Smutna była ta pocztówka, z czarnym tłem. Smutna jak sprawa, przez którą trafił do miasta.
Na drugiej z widokówek, znacznie sympatyczniejszej, budynek należący do braci kurkowych. Drewniane ławki, jakieś postaci — dwóch mężczyzn i elegancka dama, nieco z boku dziewczyna z dziecięcym wózkiem.
Kolejna... Ratusz, dalej kościół farny, na pierwszym planie bruk. „Inaczej wykonałbym tę fotografię" — pomyślał Braun.
Najweselsza z pocztówek, noworoczna. Rynek z kościołem, właściwie ten sam kadr, co na poprzednim zdjęciu, ale wszystko przykryte śniegiem. W rogu, na oddzielnym rysunku, czterech mężczyzn dmie w trąby. Mają wielkie czerwone nosy. Może z zimna, a może... W dole eleganckie towarzystwo w cylindrach i fantazyjnych kapeluszach. Witają się, za chwilę pójdą na bal sylwestrowy. Odprowadza ich wzrokiem pobłażliwie uśmiechnięty stróż w towarzystwie miłego kundelka trzymającego w pysku latarenkę. _Glückliches Neujahr!_
Ignaz obejrzał jeszcze nietypową pocztówkę, którą zdominowało wielkie cygaro. Nad nim panorama miasta, obok fabryka cygar i papierosów Pawła Pokory.
Szczęśliwy, spokojny, małomiasteczkowy świat. Gdyby nie morderstwa. Z policyjnego punktu widzenia właściwie o każdym miejscu można było powiedzieć to samo.
Zapragnął poczuć w ustach gryzący, gorzki smak gęstego dymu cygara. Sięgnął do skrzyneczki.
Za chwilę. Jeszcze moment zupełnej bezczynności. Zamknąć oczy po dniu służby, po tych wszystkich paragrafach, dokumentacjach, segregatorach. I po dwóch trudnych przesłuchaniach.
Z pokoju stołowego nieustannie dobiegał szmer rozmowy, uspokajający i z pewnej odległości monotonny.
Popatrzeć znowu na wszystkie widoki, które zobaczył na pocztówkach... Wiedział, że tylko godziny dzielą go od smakowania urlopowego, nostalgicznego przełomu października i listopada. Uśmiechnął się do siebie. Cygaro, tak, jeszcze moment.
Bordowy album zsunął się na kolana. Głowa miękko opadła na piersi.
— Już ósma... — Bernadeta pochyliła się nad mężem. — Jeśli teraz się wyśpisz do cna, nie będziesz mógł zasnąć w nocy.
— Ósma? — Ignaz w pierwszej chwili nie wiedział, co się dzieje. Zaspanymi oczyma powędrował za dłońmi żony, która podniosła z jego kolan wejherowski album.
Uśmiechnęła się i spojrzała na ścianę, w miejsce, gdzie w brązowej ramie znajdował się obrazek przedstawiający Kaplicę Grobu Matki Bożej. Darzyła to miejsce szczególnym przywiązaniem, tam najczęściej bawiła się z najlepszą przyjaciółką, Anną, gdy w dzieciństwie przyjeżdżała do ciotki.
— Czy masz mi do zakomunikowania coś przyjemnego?
— Co masz na myśli, kochanie? — Ignaz już się rozbudził. Doskonale wiedział, czego dotyczyło pytanie.
— Von Marburg. Miałeś dziś iść do niego. Wiesz, jak bardzo mi zależało. Oglądałeś wejherowskie widokówki. Nie wiem, czy dlatego, że tam pojedziemy, czy też...
Nie miał sumienia dłużej dręczyć Bernadety niepewnością.
— Całe dwa tygodnie! Dwa tygodnie bez morderstw i przesłuchań. Rozumiesz?!
— Czego tu nie rozumieć? — Na Ignaza spadło ponad osiemdziesiąt kilogramów uosobionego szczęścia i zaczęło go całować gdzie popadnie: po wysokim, z roku na rok coraz wyższym czole, nosie, ustach. Nie przeszkadzała mu owa radość. Sam czuł ją i zaczął okazywać w podobny sposób.
— Amalia? — spytał po chwili, gdy Bernadeta oderwała od niego usta, by zaczerpnąć powietrza.
— Poszła — zaśmiała się. — Swoją drogą, z tym filmem ciekawa historia.
— Może — Ignaz przechylił głowę w taki sposób, że nie można było odgadnąć, co naprawdę myśli.
— Ona tak się cieszy, musiała podzielić się z kimś radością.
— Oczywiście, kochanie.
— Ale moja radość jest większa. Nie idziesz już do wydziału przed wyjazdem?
Ignaz uśmiechnął się przepraszająco.
— Jeszcze jutro, ale tylko na godzinkę lub dwie. Muszę zdać dokumenty zastępcy, odmeldować się u von Marburga, załatwić kilka formalności. Wiesz, to jednak Wydział Zabójstw. Wyjdę rankiem, około jedenastej powinienem wrócić.
Na twarzy Bernadety zagościła powaga. Nie była zbyt wielka, ponieważ oczy kobiety nadal się śmiały.
— Wiesz, że czeka nas pakowanie?
— Zdążymy. Planowaliśmy wyjechać, o ile wiem, w piątek, jeśli dostałbym urlop. Otrzymałem go. Mamy niemal cały jutrzejszy dzień. Obiecuję, że od dwunastej będę do twojej dyspozycji.
Niemal cały jutrzejszy dzień! Jak to łatwo powiedzieć! Jak beztrosko zabrzmiały jego słowa. Doprawdy, mężczyźni niekiedy są tacy nieodpowiedzialni!
— Dobrze. No to możesz sobie zapalić swoje cygaro, spadło ci pod nogi, kiedy spałeś. Potem zabieramy się do pracy.
— Jakiej pracy? Sama powiedziałaś, że już ósma.
Bernadeta podała Ignazowi przycięte uprzednio przez niego cygaro, zapałki i porcelanową popielniczkę, jego ulubioną.
— Znaj moje dobre serce. Pal. Ja w tym czasie przemyślę, co zabrać. Pamiętaj, że muszę wybrać rzeczy nie tylko dla siebie, ale też i twoje. Może za czasów kawalerskich umiałeś o siebie zadbać, odkąd jednak się ożeniłeś, stałeś się okropnie wygodny.
— Może masz rację — zaśmiał się Braun — ale sama wiesz najlepiej, że w doborze rzeczy na podróż jesteś niezastąpiona.
— Pewnie. Tak najprościej — biust kobiety zafalował w udanym oburzeniu. — Za piętnaście minut wracam.
Kiedy Bernadeta zniknęła w przedpokoju, aby udać się do garderoby lub sypialni (nie wiedział, dokąd pójdzie najpierw), Ignaz wstał, podszedł do okna i otworzył je. Wrócił do stolika i zapalił cygaro. Wiedział, że nie należy się zaciągać, ale pierwsze obłoczki dymu wdychane w płuca, obłoczki jeszcze świeże i nie tak gęste jak następne, zawsze mu smakowały.
Z garderoby dobiegły go hałasy, które dowodziły, że żona naprawdę miała zamiar pakować się jeszcze tego samego dnia. A właściwie — wieczoru. Uśmiechnął się do siebie. Tyle lat przebywał, po pracy, w pustej, cichej jak grób garsonierze przy Dürenergasse, że zawsze, od dnia ślubu, cieszył się myślą, że obok coś się dzieje, że ona przy czymś się krząta, że jest obok.
Wyjrzał przez okno. Delikatny blask światła rozchodzący się od trzech latarni, będących w zasięgu jego wzroku, zdał mu się jakiś malarski, plastyczny. Bez konkretnego nastroju, ani nostalgii, ani tajemnicy. Po prostu świecące latarnie, których blask pada na kamienice, trotuar i bruk. Żadnego przechodnia, tylko pan Lausitzer z naprzeciwka, mieszkający również na drugim piętrze, stał w oknie i palił papierosa. Ignaz kiwnął do niego przyjacielsko, staruszek odwzajemnił się tym samym.
Cygaro nadspodziewanie szybko się spalało, oddając całą swoją magię upływającemu czasowi. Ignaz pomyślał, że godziny, jakie pozostały do wyjazdu, miną nie wiedzieć kiedy.
Pokój stołowy nadawał się najbardziej. Po prostu był największy. Mimo że pod oknem stał okrągły dębowy stół i cztery krzesła, pod ścianą pikowana skórzana kanapa, a naprzeciwko niej potężny kredens, miejsca było tam najwięcej.
Ignaz zerknął na zegar. Dwudziesta druga trzydzieści jeden. A Bernadeta nadal w szale pakowania.
Cztery skórzane torby, nowość na rynku, kupione niedawno w KaDeWe. Jeszcze puste, ale było tylko kwestią czasu, kiedy wypełnią się wszystkim, co niezbędne. Na jednej z nich ostatni prezent od Ignaza dla Bernadety na rocznicę ślubu, atłasowa torebka w delikatne róże, z salonu Louisa Vuittona. Cieszył się często powtarzanymi słowami żony, że żadna z jej przyjaciółek takiej nie ma.
Nieopodal toreb stała wieża zbudowana z jednakowych kremowych pudeł na kapelusze ozdobionych pastelowymi wzorkami, ustawionych od największego do najmniejszego. Cztery pudła, a więc żona zabierze ze sobą dokładnie połowę swoich kapeluszy. Ignaz przyrzekł sobie, że weźmie tylko jeden. Ten, w którym wyjdzie z domu. Chyba że będzie zmuszony do rewizji przyrzeczenia, wskutek subtelnej perswazji.
— Zawsze podziwiam twoją energię podczas pakowania bagaży — westchnął przytłoczony ciężarem kartonów z butami. Buty były pasją Bernadety.
— A ty nie lubisz wyjeżdżać? Przecież wszystko, co się z tym wiąże, jest takie przyjemne — odparła kobieta, dokładając kolejny karton na ręce męża.
— Rozumiem. Tyle że moje wyjazdy zbyt często łączą się z morderstwami.
— Prawda. Och, jeszcze parasolki! Na śmierć bym zapomniała!
— A w twoich okolicach jesienią pada i pada.
— Nie o to chodzi. Kobieta bez parasolki, jak to tak?
Braunowi przypomniało się, że dwa lata wcześniej, podczas pobytu w Wejherowie, złożył na parasolkach dwóch sympatycznych rudych bliźniaczek autografy. Nie pamiętał, czy po powrocie wspomniał Bernadecie o osobliwym zdarzeniu. Chciał zrobić to teraz, jednak żona nie dała mu dojść do głosu.
— Mitynki, tak, nie mogę zapomnieć o mitynkach. Niskie temperatury... Mitynki nie są zbyt eleganckie, ale zawsze mogą się przydać. Mufka, owszem, rękawiczki, ale kości między dłońmi a ramionami często atakuje wilgoć, a rzadko kiedy coś je chroni. Tak mówią lekarze. W późniejszym wieku reumatyzm gotowy!
— ...
— I pantofle, te wyszywane, orientalne. W czymś trzeba chodzić po domu.
— ...
— Koniecznie należy zabrać karteczki z guzikami. Pamiętasz, kupiłam ostatnio dwa komplety. Nie, nie pamiętasz. Na jednej były guziki do bielizny, na drugiej takie piękne, z masy perłowej, do twoich koszul i moich bluzek. Muszę poszukać.
Wytrwały, choć nie zawsze do końca obeznany z czeluściami domowych szaf i szuflad pomocnik nieśmiało zauważył, że żona pragnie wyglądać niczym siostry Langhorne z rysunków pana Gibsona. Tymczasem nie jadą na wywczasy do Karlsbadu.
— Mój drogi, kobieta wszędzie jest na wywczasach w Karlsbadzie.
Dwanaście minut po północy Bernadeta, zaczerwieniona i rozpromieniona, stwierdziła, że większość rzeczy jest już spakowana lub przynajmniej przygotowana do ułożenia w torbach. Na te słowa Ignaz czekał jak na chłodnego kölscha w upalny dzień.
Po upływie kwadransa leżał już w świeżo wykrochmalonej, cudownie sztywnej i pachnącej maglem bielutkiej pościeli. Czekał, aż żona oderwie się od toaletki stojącej nieopodal łóżka. Właśnie rozpuściła włosy i zdjęła druciane okulary w złotych oprawkach.