- W empik go
Fabryka wiatru - ebook
Fabryka wiatru - ebook
Jak zobaczyć to, co niewidoczne? Tajemnica znikającego budynku przy porcie w Kołobrzegu.
To miała być formalność. Idę we wskazane miejsce, spisuję adres i wysyłam maila. Takie z pozoru proste zadanie dostałam od mojego przyjaciela Rajmunda, który pokazał mi na swoich zdjęciach pewien obiekt i poprosił o jego zlokalizowanie. Ta misja zmieniła jednak wszystko, co do tej pory wiedziałam. Gdybym mogła przewidzieć, że zlecenie okaże się tak skomplikowane, pewnie nie zgodziłabym się. Poradziłabym Rajmundowi, żeby sam sobie odnalazł to, co sfotografował. Z drugiej strony czułam, że nie mogę się poddać. Przeszukiwałam cały Kołobrzeg. Kusiło mnie poznanie tajemnicy znikającego budynku. Dotarłam do ludzi, którzy o nim opowiedzieli. Byli też tacy, którzy go namalowali, a nawet sfotografowali. Wiedziałam, że istniał, tylko z jakiegoś powodu nie mogłam go zobaczyć. Wiedziałam też, że musiał być mocno powiązany ze sztormami na Bałtyku…
Beata Mieczkowska-Miśtak zabrała mnie w pełną sztormów, burz i mgły, niezwykle tajemniczą podróż do Kołobrzegu. Od okraszonej klimatyczną aurą niedopowiedzenia historii zdjęcia, które nie powinno istnieć, nie sposób się oderwać. Jestem urzeczona.
Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl
Fabryka wiatru to niezwykle klimatyczna powieść, po której będziesz chciała rzucić wszystko i wyjechać nad rodzime morze. Nie tylko po to, by znaleźć znikający budynek, ale przede wszystkim, by odetchnąć rześkim powietrzem.
Karolina Pająk, www.dzosefinn.blogspot.com
Zapraszam Cię do „Fabryki wiatru” – książki, która z lekkim szumem wprowadza w historie znikającego budynku. To ciepła i zagadkowa powieść z pięknym Kołobrzegiem w tle. Zamknij oczy, poczuj zapach morza i daj się zaczarować. Warto!
Patrycja Łazowska, molinkaksiazkowa.blogspot.com
Tajemnica serwowana przez autorkę "Fabryki wiatru" podszyta jest nieokreśloną grozą, potęgowaną wciąż obecną atmosferą niepokoju i nieuchronności. Intrygująca historia sięga w przeszłość i zdaje się budzić dawno uśpione lub raczej drzemiące groźne demony. Kołobrzeg kryje wiele sekretów, a ten konkretny ma smak przerażająco-intrygujący.
Katarzyna Pessel, takijestswiat.blogspot.com
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-939-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roman i Edward leżeli skuleni na plaży jak małże przyczepione do podłoża. Rękoma i nogami wbijali się mocno i głęboko w piach. Zasłaniali głowy i próbowali ukryć uszy między ramionami. Potworny wiatr z północnego zachodu spychał ich do morza. Jednocześnie coś, jakiś przeciwny front, zasysało ich do siebie i rozpłaszczało jak meduzy na piasku. Edward z powodu astmy nie mógł złapać oddechu i świszczało mu w uszach. Roman czuł w ustach i nosie piach. Nie mógł przełknąć śliny. Łzy płynęły mu po policzkach i zasychały na nich błyskawicznie. Próbowali zrozumieć, co się dzieje. Napierające na nich masy nie pozwalały im się podnieść z miejsca i uciec na bezpieczną odległość.
To, co tu się działo, było irracjonalne. Nigdy w życiu nie przeżyli niczego podobnego. Nie przygotowali się na to, że coś takiego kiedykolwiek może im się przytrafić. Czuli, że to musi być jakaś katastrofa, anomalia pogodowa, coś, o czego istnieniu nie wiedzieli. Z drugiej strony przecież niespełna kwadrans temu spacerowali brzegiem Bałtyku w blasku słońca i nic nie zwiastowało załamania pogody.
Z wysiłku drżały im ręce i nogi, ale ich młode, zdrowe ciała walczyły i nie poddawały się. Edward, dusząc się z bólu, podniósł głowę i zobaczył zarys budynku i snop niebieskiego światła, a potem stracił przytomność. Roman próbował okryć twarz przyjaciela swoją rozpiętą kurtką, aby piach go nie udusił. Spojrzał w morze. W tym momencie fala dźwięku uderzyła go w głowę i przestał słyszeć. Zrobiło mu się mdło, poczuł, że coś wypływa mu z uszu. A potem wszystko się skończyło i na niebie znowu zaświeciło słońce.
Roman i Edward leżeli na piasku i nie mogli się poruszyć. Krew cieknąca Romanowi z uszu świadczyła o tym, że to nie sen. To działo się naprawdę.WYJAŚNIENIE
Przysięgam na wszystkie dorsze świata, że gdybym wiedziała, co wyniknie z mojej podróży do Warszawy i wizyty u Rajmunda, wolałabym skręcić sobie kostkę, niż wsiąść do pociągu. To, co się zdarzyło, było jak krowa na torach, która potrafi wykoleić pociąg. Nie byłam na to gotowa. Nie znam nikogo, kto na moim miejscu wiedziałby, co ma robić. Nikt nie mógł mnie przygotować na to, co potem się stało. W najśmielszych snach nie przeżywałam czegoś takiego, a co dopiero w rzeczywistości i bez wsparcia wódczano-narkotycznego. To zawładnęło moim życiem, zniszczyło mój świat i kpiło sobie ze mnie. A co najgorsze, mimo swoich sumiennych prób wyjaśnienia tej sytuacji właściwie nie mam nic. Mam skrupulatne notatki, nagrania, zdjęcia i świadków, ale nie jestem pewna, czy ktoś mi uwierzy. Bo to, co zgromadziłam, to kpiny. Czy zrobiłam wszystko, co mogłam, aby to wyjaśnić? Czy mam jakieś usprawiedliwienie, że i was wciągam w tę sprawę? Czy mogę zrobić coś jeszcze, abyście lepiej zrozumieli, co wydarzyło się naprawdę? To najważniejsze, co stało się w moim życiu od moich narodzin, których nie pamiętam, i pierwszej komunii świętej, którą pamiętam doskonale. Możecie pukać się w głowę i zastanawiać godzinami. Możecie kpić i szydzić, jest mi wszystko jedno. Ja wiem i moi przyjaciele wiedzą. Tak było. Opisałam to rzetelnie fakt po fakcie. I wiecie co? Jako człowiek o zdrowych zmysłach nie uwierzyłabym samej sobie. A jednak ta historia przydarzyła mi się naprawdę.NAPROWADZANIE
Małe brzozowe listki opadłe po deszczu na ścieżkę rowerową połyskiwały na niej jak cekiny na krakowskim kubraku. Zaraz za wydmą zachodziło słońce. W jego ostrym, niemal oślepiającym blasku liście mieniły się złotem. Srebrne odbicia kryształów węgla w asfaltowej ścieżce dopełniały całości. Droga biegnąca w nadmorskim parku wyglądała zjawiskowo. Lato się kończyło i już pustawy Kołobrzeg stał się bardziej przyjazny dla mieszkańców lubiących ciszę i kontakt z przyrodą. O tej porze garstka rowerzystów mogła się nacieszyć przestrzenią, komfortem jazdy i pięknymi widokami. Tego dnia niebo wyglądało naprawdę nadzwyczajnie we wszystkich barwach różu i fioletu. Nieliczne chmurki zdawały się mieć różne odcienie srebra.
Jutro będzie wiał wiatr – pomyślałam.
Babcia zawsze mówiła, że kiedy niebo wieczorem ma kolor czerwony, kolejny dzień będzie wietrzny. Zresztą nic dziwnego. W Kołobrzegu dzień bez wiatru zdawał się dniem wyjątkowym. Zdarzały się bezwietrzne poranki, ale kiedy powietrze się nagrzewało, zwykle około godziny trzynastej, czternastej, zaczynało wiać od morza. Po południu następowała kulminacja, a wieczorem morze zasypiało. Czasami nawet nad samym brzegiem stało nieruchomo jak w jeziorze.
Jako dziecko z dzielnicy zachodniej wolałam tę cześć plaży i parku. Wybierałam się na spacery z psem lub na przejażdżki rowerowe. Z koleżankami lub kolegami często łaziliśmy godzinami po wydmach i wymyślaliśmy różne głupoty, żeby zabić czas.
Jestem wam winna wyjaśnienie. Mam na imię Beata i jestem dziennikarką. Pracuję w regionalnych mediach. Zajmuję się dziennikarstwem informacyjnym i publicystyką. Mam wspaniałą rodzinę oraz wiernych i cudownych przyjaciół, bez których nie wyobrażam sobie życia. Jestem zwykłą osobą. Nikim szczególnym. Nikim ważnym. Tam, gdzie się urodziłam, wiatr wieje trzysta sześćdziesiąt dni w roku, w pozostałe pięć dni się uspokaja. On wyrywa zdrowy rozsądek i pcha w przepaść. Doprowadza do szaleństwa. Sprawia, że chcesz zabić siebie i wszystkich, których nieszczęśliwy traf postawi na twojej drodze. Wyje i tłucze się o szyby okien. Zawodzi na łąkach jak potępione dusze. Wali niedomkniętymi furtkami i drzwiami, przez które chciałby wejść do ciepła i światła. Nocą albo milknie przyczajony, albo wzbiera z furią. Boję się go, kiedy rzuca kłody drzew pod koła samochodów. Zabija dzieci idące do szkoły. Zrywa cumy kutrów w porcie rybackim i łomocze nimi zajadle o nabrzeże, aż nabiorą wody. Boję się pędzących na plażę fal. Potężnych, zagarniających i niszczących wydmy z drzewami i mikołajkami nadmorskimi.
Koła obracały się równomiernie, szurając o asfalt i wygrywając melodię, którą zaczęłam sobie nucić. Witek wypatrywał dojrzałych owoców czarnego bzu, ja poddałam się chwili i wyłączyłam myślenie. Na kolejnym kilometrze, już w Grzybowie, ścieżka przybliżała się do ulicy, po której jeździły samochody. Tu powietrze nie było już tak krystalicznie czyste jak przy wydmie. Na szczęście droga rowerowa zaraz potem znowu wbijała się w las kilkoma malowniczymi zakrętami. Uwielbiałam ten pełen uroku i piękna odcinek trasy. Właściwie to dokładnie tu ciągnęły się moje ulubione tereny z powyginanymi przez wichry sosnami, obok ścieżki rowerowej, gdzie ulokowano naturalistyczną ścieżkę zdrowia. Kiedy tylko mogę, bez względu na pogodę pedałuję tędy, żeby nabrać sił na kolejny dzień pracy. Czasami przekraczam też wydmę odgradzającą ścieżkę od plaży, żeby zobaczyć, jakie tego dnia jest morze, ile osób spaceruje po niej. Między Grzybowem i Dźwirzynem na bajecznej plaży czuję się jak u siebie.
Prawie nie rozmawialiśmy, co jakiś czas witaliśmy się tylko ze znajomymi rowerzystami zmierzającymi w przeciwną stronę.
Krzewy dzikich róż rosnące tuż przy wydmie pyszniły się czerwienią swoich nabrzmiałych po deszczu owoców. Miało się wrażenie, że pękną z nadmiaru soku.
– Może zrobimy nalewkę z kwiatów róży? – zagadnął Witek, wskazując na jeden z krzewów.
– Możemy i z jarzębiny – odpowiedziałam, pokazując drzewo w głębi, niemal na samej wydmie. – Musimy tu przyjechać w sobotę wcześniej, bo już robi się zimno i ciemno. Popatrz, oddech ci się skrapla, para leci z ust jak w zimie – zauważyłam.
– Mimo słońca jest dość zimny wiatr – stwierdził Witek.
Pojechaliśmy jeszcze około kilometra w stronę Dźwirzyna i zawróciliśmy w miejscu, gdzie ścieżka rowerowa nagle się urywa. Już dawno odkryłam, że ktoś, kto ją zaprojektował, nie miał pojęcia o jeździe na rowerze. Ścieżka kończyła się przed najważniejszymi miejscami w cudownym, klimatycznym Dźwirzynie w jego najbardziej ruchliwym miejscu. Rowerzyści musieli tu zjechać na ulicę i uważać na samochody wlokące się jeden za drugim piętnaście kilometrów na godzinę.
Zastanawiałam się, czy kiedyś uda się nam odbyć podróż rowerami dookoła Europy. Ponoć powstały plany i budowa trasy wokół Europy już się zaczęła. Witek, jakby także myślał o tym absurdzie, z końcem duktu stwierdził:
– U nas nic nie może być normalnie, po europejsku.
W duchu przyznałam mu rację. Jeszcze dużo mamy do zrobienia.
– Może doczekamy się, że rowery będą u nas ważniejsze niż samochody, jak w Szwecji – odpowiedziałam z nadzieją w głosie.
Na niebie pojawiła się szara chmura. Wpatrywałam się w nią, wydawało mi się, że szeleści. Omal nie wjechałam w zarośla przez to zagapienie. Na chwilę straciłam panowanie nad rowerem. Kiedy odzyskałam równowagę, ponownie spojrzałam w górę i aż krzyknęłam:
– Jezu, co to jest?!
Witek milczał. Jadąc wolno, patrzył w niebo. Niezwykle duża chmara nietoperzy zatoczyła nad nami krąg. Zatrzymaliśmy się, żeby przyjrzeć się temu niecodziennemu widokowi. Choć sznur nietoperzy nie budził takiego zachwytu, jak na przykład stado odlatujących, wesoło gęgających gęsi lub kaczek, był imponujący i majestatyczny. Tu słyszeliśmy tylko: szu, szu, szu. Ale to było coś, co mieliśmy okazję zobaczyć po raz pierwszy w życiu.
Stado zatoczyło nad nami jeszcze jedno koło, a potem poleciało w stronę plaży. Miałam wrażenie, że wciąż je słyszę. Pomyślałam, że jeszcze nadlecą, ale nic takiego się nie stało. Wracaliśmy do domu zamyśleni.
—
Pracowaliśmy, odpoczywaliśmy, sprawialiśmy sobie przyjemności. Czas mijał szybko. Najpierw jesień, potem zima. Nie pamiętam, czym nadzwyczajnym się zajmowałam. Po prostu żyłam. Potem pojechałam do Warszawy i jak zwykle z tej okazji spotkałam się z przyjacielem, który znał mnie, tak jak ja jego, od podszewki.
Warszawa powitała mnie ciepłym, stojącym powietrzem przesiąkniętym zapachem nowości i plastiku. To sprawiało, że pomyślałam sobie, że cała stolica mogłaby się mieścić pod dachem jak hala odlotów i nie mieć żadnej właściwej sobie pogody. Jakże był to inny widok od tego, który zobaczyłam pierwszy raz. Tamten był bezbarwny i mroczny. Tylko szary Pałac Kultury i Nauki, relikt przeszłości będący świadkiem wszystkich przemian. A tu czyste wielkie pasaże, szerokie chodniki z ciekawą fakturą, wszystko schludne, zaplanowane, przemyślane, wpisane w architektoniczny projekt. Szczególnie zieleń: wystrzyżona, przytemperowana, ograniczona formą i wizją kogoś, kto ją zaplanował jako element ożywiający wizerunek miasta. Ptaki, które nikogo się nie boją i jedzą okruchy chleba prawie z ręki. W końcu Pałac Kultury, niezmienny, wciąż ten sam, ale jakby mniejszy i lekko odświeżony. Niegórujący już nad miastem. Opasłe biurowce banków, hoteli i korporacji rozpostarte w zasięgu wzroku osaczyły go i przytłumiły jego niegdysiejszą potęgę. Widać tylko ich niebieskie szyby i odbijające się w nich niebo.
Gdy tak szłam do taksówki, myślałam, że coś mi jednak nie pasuje w tym pięknym obrazku. Już po chwili wiedziałam, co mi przeszkadza. Kiedy jechałam ulicami miasta, natarczywie atakowały mnie reklamy pokrywające każdy skrawek wolnej przestrzeni. Na wysokości wzroku, jak okiem sięgnąć, były wszędzie. Namawiały, aby coś kupić, coś zrobić, mieć czegoś więcej w cenie za mniej. Ich krzykliwe kolory sprawiały, że poczułam się jak w cyrku. To nie była ta sama Warszawa, którą znałam z lat osiemdziesiątych, kiedy przyjeżdżałam tu na praktyki dziennikarskie. Chciałam jak najszybciej stanąć pod drzwiami mieszkania Rajmunda i zamknąć się w jego świecie i przestrzeni.
—
Piliśmy kawę przy dużym, starym stole w jego domu. Blat przykryty ręcznie robioną serwetą wyglądał pięknie. Do tego delikatne porcelanowe filiżanki, które sprawiały, że kawa wydawała się najlepszą na świecie, a jednocześnie wyzwalały strach, że kruche cacko pęknie ci w ręku i zalejesz dziergany na szydełku obrus w muszelki i słupki. To powodowało, że samo picie kawy było czymś ważnym. Wymagającym precyzji i skupienia, żeby czegoś nie popsuć.
– Muszę ci coś pokazać – powiedział Rajmund i zniknął w pokoju obok, stanowiącym pracownię fotograficzną i archiwum w jednym.
Przyniósł stykówki i kilka odbitek.
– Spójrz na ten budynek. – Pokazał palcem małe obrazki na papierze fotograficznym. – Jesteś z Kołobrzegu, to powinnaś wiedzieć. Chciałem go dać do Albumu o Polsce, ale nie wiem, jak go opisać. To hotel albo ośrodek wczasowy. Zrobiłem to zdjęcie gdzieś w okolicy mola.
– Nie, nie wiem, co to jest – odrzekłam, przyglądając się budynkowi.
– Zobacz może powiększenia – poradził, podtykając mi pod nos pełnowymiarowe fotografie.
– Na pewno zrobiłeś to zdjęcie w Kołobrzegu? – wypytywałam, nie kryjąc zdziwienia. – Mieszkam w tym mieście od urodzenia, ale tego budynku nigdy nie widziałam. Może to Dźwirzyno albo Rogowo? – Nie dawałam za wygraną.
– Nie, nie! – Pokręcił głową. – To jest Kołobrzeg. Pamiętam doskonale. Był wczesny poranek, czerwiec, chciałem sfotografować plażę o świcie. Było prawie ciemno i nagle morze zaczyna błyszczeć złotem, a potem zmienia się i powoli staje się granatowe, następnie morskie i niebieściutkie – mówił, pokazując palcem fragment zdjęcia, na którym widoczne było morze. – Wtedy zobaczyłem ten budynek. Zaraz gdy się odwróciłem. Miałem teleobiektyw, więc pstryknąłem kilka fotografii. Wydał mi się niesamowicie zjawiskowy. Jak ty. – Uśmiechnął się do mnie. Zawsze tak robił, kiedy na czymś mu zależało. To za każdym razem działało.
– Jest naprawdę nieziemski, piękny. Jak wrócę do domu, pójdę na spacer z psem i poszukam tego domu wczasowego. Może rzeczywiście ktoś coś takiego postawił nad morzem. U nas ciągle tyle się buduje – rozmyślałam na głos.
– Ale to stary budynek. Popatrz na te okna, na dachy, ściany. To nie wygląda na coś, co powstało teraz – upierał się.
– Możliwe – przyznałam. – Nie wiem – poddałam się. – Obiecuję ci sprawdzić to na miejscu.
– Nie zapomnisz? To dla mnie ważne. – Podał mi odbitki, na których najlepiej było wydać budynek. – Weź, żebyś wiedziała, czego szukasz.
Schowałam zdjęcia do kalendarza w torebce i na resztę wieczoru zapomniałam o tajemniczym hotelu.
Rozmawialiśmy o tym, co działo się z nami, kiedy się nie widzieliśmy.
To dziwne – pomyślałam – znamy się ze dwadzieścia lat, widujemy dwa razy w roku i wszystko, o czym rozmawiamy, zawsze jest takie świeże i aktualne, jakbyśmy widzieli się tydzień, maksymalnie miesiąc temu.
Czas spędzony na wspólnej rozmowie mijał szybko i kiedy spojrzałam na zegarek, była już pierwsza w nocy.
– Nie patrz na zegarek! – zganił mnie Rajmund. – Jeszcze młoda godzina. Pijemy, gadamy, aż padniemy ze zmęczenia. – Zaśmiał się.
Od zawsze uwielbiałam te nasze rozmowy. Cały czas mieliśmy tyle tematów. Nieustająco byliśmy dla siebie serdeczni. Kiedy było dobrze, cieszyliśmy się nawzajem ze swoich sukcesów, udanych związków. W złych chwilach wiedzieliśmy, że możemy wszystko powiedzieć i nikt inny nic na ten temat nie będzie wiedział. To była prawdziwa przyjaźń. Czasami zastanawiałam się, jak nam się udało osiągnąć taki stan. Rajmund był dla mnie atrakcyjny, ja byłam atrakcyjna dla niego. A jednak woleliśmy taki układ. Może wiedzieliśmy o sobie zbyt wiele? A może oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że to, co nas łączy, jest wartościowe i niepowtarzalne, bo zanim zostaliśmy przyjaciółmi, byliśmy kolegami. W każdym razie tak było bezpiecznie i żadne z nas, patrząc z perspektywy nie zawsze udanych związków z partnerami do łóżka, nie chciało tego stracić. Czas spędzany na rozmowie za każdym razem mijał zbyt szybko.
Wyjechałam, czując niedosyt.
—
Kołobrzeg powitał mnie poranną mgłą. Kończyła się zima i jak zwykle o tej porze roku mgła szła od morza. Mimo zmęczenia byłam taka radosna, jakbym przyjechała tu na urlop. Lubię wracać do domu. Lubię nawet te zamglenia, oczywiście tylko gdy nie muszę nigdzie jechać samochodem. Mgła w zależności od pory roku jest ciepła lub chłodna. Zimą zwykle jest cieplejsza niż powietrze w mieście, szczególnie kiedy złapie cię na samej plaży. Czujesz wtedy ten słony zapach i bogactwo minerałów w każdej kropelce. W lecie jest zimniejsza niż powietrze, które otaczało cię przed chwilą. Lubi się skradać zwłaszcza do ogrodu, kiedy właśnie grillujesz ze znajomymi. Wtedy szybko trzeba zakładać ciepłe swetry i kurtki. Zawsze wszystko przez nią przemaka. Na ortalionach zbierają się kropelki, które potem spływają zimną strugą za kołnierz. Swetry nagle zaczynają ważyć dwa kilogramy więcej. Wiosną jest ożywcza, pachnąca kwiatami. Taka skondensowana mgiełka dla urody. Jesienią ciężka, pachnąca owocami z ogrodu i miodem albo grzybami z lasu.
Ta, która powitała mnie na dworcu, była inna – śmierdziała dworcowym zapachem z pociągów, torów, peronu, zawierała w sobie coś metalicznego i oleistego zarazem. Nie była zimna, ale nie była też przyjemna, dlatego starałam się jak najprędzej przejść na koniec peronu i wyjść z dworca. Zastanawiałam się, czy nie jechać autobusem. Zawsze kiedy się nie śpieszę, lubię patrzeć przez duże autobusowe okna na miasto, ale było na tyle nieprzyjemnie, że wybrałam taksówkę i poprosiłam:
– Do domu.
Taksówkarz uśmiechnął się, jakby mnie rozpoznał. Podałam adres, a on uśmiechnął się po raz drugi.
– Wiem, gdzie mieszkasz – odpowiedział. – Nie poznajesz mnie? Chodziliśmy razem do podstawówki.
– Aha – zareagowałam zdziwiona i wpatrując się w niego, próbowałam odgadnąć, kto to taki. – Wybacz, ale w podstawówce nikt nie miał wąsów i nie był taki potężny jak ty –zauważyłam, starając się, aby ton mojego głosu był ciepły i żartobliwy.
– Sto trzydzieści kilogramów żywej wagi sprawia, że masz szacunek klientów – dodał mój kolega i przedstawił się: – Mirek Marecki z Jedności, rówieśnik twojego brata.
– Ach – westchnęłam z ulgą. – Tak, teraz cię poznaję. Niezły był z ciebie łobuz.
– A tam – odparł Mirek z niekłamaną dumą. – Podobałaś mi się, wiesz? – zagadnął po chwili.
– Nie umawiałam się wtedy z młodszymi, teraz to i owszem, czasami – powiedziałam i od razu ugryzłam się w język.
Co ty wygadujesz? – skarciłam samą siebie. – Co on sobie pomyśli? Rób tak dalej, a na pewno zaprosi cię na piwo!
Na szczęście nie zaprosił. Dał mi rabat, a ja mu napiwek. Dostałam wizytówkę i gwarancję dobrych usług i bezpieczeństwa podróży, gdybym chciała wracać późną porą.
– Pozdrowienia dla brata – rzekł, kiedy zamykałam drzwi taksówki.
– Przekażę – obiecałam grzecznie.
Podziękowałam raz jeszcze i wysiadłam z uśmiechem. Próbowałam przypomnieć sobie, jaka byłam w podstawówce. Mała, chuda.
Jak ja mogłam komukolwiek się podobać? – zastanowiłam się i bezwiednie uśmiechnęłam jeszcze szerzej.
Mój kierowca odpowiedział mi w rewanżu równie szczerym uśmiechem. Może on też przypomniał sobie, jaki był wtedy, kiedy chodziliśmy do szkoły?
Późnym popołudniem, kiedy już pozbierałam się po całonocnej podróży, postanowiłam uszczęśliwić psa i pójść z nim na długi spacer. Robiło się co prawda szaro, ale psu to zupełnie nie przeszkadzało. Cieszył się jak szalony. Wyszliśmy z domu. Nie było mgły, ale im bliżej plaży się znajdowaliśmy, tym bardziej czuliśmy nieprzyjemną wilgoć od morza. Kiedy dotarliśmy do brzegu, mgła gotowała się do ekspansji. Postanowiłam chwilę popatrzeć na znikające morze, zanim wróciliśmy do domu.
Mgławica deptała nam po piętach. Psu moczyła sierść, którą co jakiś czas otrzepywał, wykonując śmieszny taniec. Mnie głaskała po plecach, potem po włosach. A potem spowiły nas i mgła, i ciemność. Nie widziałam dalej niż na dwa metry i gdyby nie fakt, że znałam tę drogę na pamięć, mogłabym się pogubić.
W domu wytarłam psa suchym ręcznikiem. Merdanie ogona zakomunikowało mi, że tego właśnie oczekiwał. Potem piłam ciepłą herbatę i przytulona do Witka oglądałam wiadomości w telewizji.
– Jak było w Warszawie? – zapytał zwyczajowo.
– Dobrze – odpowiedziałam.
– A co u Rajmunda? – sondował.
– Jest nieszczęśliwy prywatnie, za to w pracy pełen sukces – podsumowałam. Popatrzyłam na Witka i pomyślałam, że chyba jednak skrywa trochę zazdrości. – Hej, kochanie, czy ty przypadkiem nie jesteś zazdrosny? Wiesz, że jesteśmy z Rajmundem tylko przyjaciółmi. Mówiliśmy już o tym, że nie masz powodu być podejrzliwy. Tłumaczyłam.
– Wiem, gdybyś mnie zdradziła, to znaczyłoby, że już mnie nie kochasz. Zrobiłabyś to tylko z kimś mądrzejszym ode mnie, a nie znasz nikogo takiego – orzekł.
Popatrzyłam na niego z czułością i pomyślałam, że mam wielkie szczęście. Żyję z człowiekiem mądrym, tolerancyjnym i kochającym. Do tego jesteśmy przyjaciółmi i wiem, że możemy powiedzieć sobie absolutnie wszystko. Przytuliłam się do niego i pocałowałam go mocno. Odwzajemnił pocałunek i pogłaskał mnie po policzku, co znaczyło, że wierzy w moją niewinność.
Potem wzięłam notes, żeby sprawdzić, jakie mam plany na jutro.
Trzeba wcześnie wstać – pomyślałam.
Zapisałam, co nowego muszę zrobić, i kiedy odkładałam notes do torebki, wypadło mi z niej zdjęcie. Ponieważ mieszkałam z drugiej strony portu, z dala od miejsca, w którym Rajmund zrobił to zdjęcie, postanowiłam, że wybiorę się tam w sobotę rano, kiedy nie będzie jeszcze zbyt wielu przechodniów.
– Zobacz zdjęcia do nowego albumu, który przygotowuje Rajmund – odezwałam się, podając Witkowi fotografię.
– Co to jest? – zapytał.
– To jakiś budynek u nas, w Kołobrzegu. Rajmund prosił, żebym sprawdziła adres, bo jest mu to potrzebne, żeby podpisać zdjęcie.
– W Kołobrzegu? Nie widziałem takiego budynku – oznajmił Witek. – Ale mogę się mylić – dokończył i oddał mi fotografie, które schowałam do notesu, a następnie włożyłam do torebki.
Do misji postanowiłam wrócić w dzień wolny od pracy. Pies na pewno się wybiega, a ja sprawdzę, co to jest, jak się nazywa i jaki ma adres.
Reszta tygodnia minęła szybko. Praca, domowe obowiązki, czas przeleciał błyskawicznie.
Sobotni poranek powitał nas znowu mgłą. Gdzieniegdzie było widać, że próbuje się przez nią przebić słońce.
Trzeba się sprężać! – ponagliłam samą siebie. Jak wyjdzie słońce, nad morzem pojawią się tłumy, a wtedy nie spuszczę psa ze smyczy.
Po błyskawicznym śniadaniu, kiedy domownicy jeszcze przewracali się na drugi bok, wyszliśmy. W niecałą godzinę byliśmy w miejscu, w którym, jak twierdził, Rajmund zrobił zdjęcie. Szukałam ponad pół godziny i nie znalazłam niczego, co stałoby przy plaży i chociaż trochę przypominało obiekt z fotografii. Postanowiłam więc zapiąć psa na smycz i spróbować przejść równoległą do plaży uliczką. Budynku nie znalazłam. Karciłam sama siebie za to, że nie zabrałam zdjęć. Pamiętałam, jak wyglądał budynek, ale im dłużej go szukałam, tym bardziej, jak wszystko o tej porze roku w tym mieście, wydawał mi się mglisty.
Wróciłam do domu zmęczona. Merdanie ogona mojego psa przypomniało mi, że jednak nie był to czas stracony. Trochę ruchu nad morzem świetnie wpływało na poprawę kondycji psychicznej i fizycznej, co po zimie było wręcz koniecznością. A oczy szczęśliwego psa mówiły wszystko. To była miłość bezgraniczna.
Z kubkiem gorącej kawy usiadłam przy biurku i wyjęłam z torebki odbitki.
Może błędem było, że nie zabrałam ich dziś ze sobą? – pomyślałam. Byłam prawie pewna, że nie ma tam tego budynku, ale mogłam się mylić.
Witek powoli budził się ze snu.
– Może kawa? – zaproponowałam.
Uśmiechnął się i mruknął z akceptacją.
Kawa podziałała na nas oboje magicznie. Dzień zapowiadał się piękny. Spędziliśmy go na rozmowach, gotowaniu, jedzeniu pyszności, piciu piwa Colberg i oglądaniu filmów. Namówiłam Witka, żebyśmy jutro poszli razem na niedzielny spacer, i poprosiłam go o pomoc.
– Może weź aparat – poddał myśl. – Czasami przez obiektyw można zobaczyć coś, czego gołym okiem nie widać.
Postanowiliśmy sfotografować wszystkie podobne obiekty i porównać ze zdjęciami Rajmunda. Tym razem zapakowaliśmy się w samochód. Spędziliśmy kilka godzin w dzielnicy uzdrowiskowej i nie byliśmy usatysfakcjonowani. Postanowiliśmy więc coś zjeść.
– Gdzie znajdziemy miejsce, do którego będziemy mogli wejść z psem? – myślałam głośno.
– W tawernie w Porcie Jachtowym – odpowiedział od razu Witek.
To było miejsce idealnie. Lokal od niedawna funkcjonował przez cały rok. W wakacje było tu gwarno i tłoczno. Potem tawerna cichła. Przychodzili tu w tym czasie tylko ci, którzy lubili przebywać po sezonie w takim miejscu jak port. Istniała szansa na spotkanie znajomych marynarzy, żeglarzy i ekscentryków. Smaczna ryba z frytkami, a dla psa kiełbasa i woda. Do tego grzaniec dla Witka. Szybko ustaliliśmy, że tym razem prowadzenie samochodu przypadło mnie. Nie miałam nic przeciwko. W końcu to ja byłam inicjatorką tej przygody. Z głośników sączyły się szanty, w kominku palił się ogień, ciepło wprowadziło nas w poobiedni letarg.
W drodze powrotnej do samochodu spotkaliśmy kolegę, który, jak wiedziałam, jest przewodnikiem turystycznym. Jerry, postawny człowiek. Pasjonat historii był właściwą osobą, która mogła nam pomóc w tej tajemniczej sprawie.
– Witajcie! Co u was słychać? – wykrzyknął Jerry na powitanie.
– OK. Dzięki – odpowiedział Witek.
– Właśnie myślałam o tobie – wyznałam.
– O mnie? – zdziwił się Jerry.
Sięgnęłam do torebki i wyjęłam zdjęcia.
– Powiedz mi: co to jest? – zapytałam, pokazując mu odbitki.
– Budynek. Chyba hotel – udzielił odpowiedzi.
– A wiesz, gdzie to jest? – zapytałam znów.
– Nie, nie wiem – odparł po chwili namysłu.
– Kolega z Warszawy twierdzi, że zrobił to zdjęcie w Kołobrzegu. – Nie poddawałam się.
– Chyba przed wojną. – Jerry obruszył się i zaśmiał szczerze ze swojej riposty.
– Nie żartuj – wtrącił Witek. – Nie wiesz, co to może być i gdzie ten budynek stoi?
– Żarty to chyba wy sobie robicie! Nie ma w Kołobrzegu takiego budynku. – Popatrzył jeszcze raz z niedowierzaniem na zdjęcie. – Chyba mi coś przypomina. – Zastanowił się przez moment. – Ale nie! Nie, wydawało mi się. Nie, to nie to.
– Ale co? – próbowałam się upewnić, co wie.
– Trochę podobny do sopockiego Grand Hotelu, tylko jakby mniejszy i bardziej zarośnięty. Bo tamten to stoi praktycznie na plaży.
– A może to zdjęcie z Dźwirzyna albo Rogowa? – Nie dawałam za wygraną. Wierzyłam, że jako fachowiec jakoś naprowadzi mnie na miejsce, w którym zrobiono to zdjęcie.
– Może? Dźwirzyno chyba nie, ale Rogowo… Tam wojsko miało kiedyś ładne budyneczki. Jeśli nie zostały zniszczone i rozkradzione, to może coś tam znajdziecie. A może w porcie wojennym. Powodzenia – powiedział na odchodne.
Pozostawił nas z nierozwiązaną zagadką i z maleńką nadzieją.
– To może pojedziemy do tego Rogowa? – zaproponował Witek, widząc moją minę.
– OK. – Udałam, że się ucieszyłam.
Pojechaliśmy. Zrobiliśmy kilka ekspresowych zdjęć budynków, które w ostatnim czasie pełniły funkcję wojskowych koszar. W stanie spoczynku niszczały i przypominały bardziej koszmary niż koszary. Niektóre mimo wszystko nawet teraz były bardzo urokliwe. Szybko zrobiło się ciemno, więc zapakowaliśmy się do samochodu i wróciliśmy do ciepłego domu. Potem kolacja i rodzinny film.
Wieczorem napisałam do Rajmunda maila, w którym opisałam mu stan rzeczy. Poza tym wysłałam mu zdjęcia, żeby sam sprawdził, że to jakaś pomyłka. Byłam zmęczona i gdyby nie ukochany leżący obok mnie w łóżku, rozpłakałabym się. Przy nim to było niemożliwe. Przytulił mnie do siebie mocno i chuchnął na szyję. Potem lekko pocałował. Ciepły dreszcz odpędził resztki mojego smutku.
W tych ramionach mogłabym umrzeć – pomyślałam.
—
Następnego dnia w pracy odebrałam maila, w którym Rajmund upierał się, że jest to zdjęcie z Kołobrzegu i dokładnie wie, kiedy i gdzie je zrobił. Wysłał mi na potwierdzenie swojej wersji dwa zdjęcia sprzed sfotografowania tajemniczego hotelu, które przedstawiały Kołobrzeskie molo, i dwa wykonane bezpośrednio później. Widniał na nich Pomnik Sanitariuszki. Wydrukowałam sobie mapę dzielnicy uzdrowiskowej i zaznaczyłam utrwalone na kliszy miejsca oraz teren od jednego punktu do drugiego.
Podczas przerwy śniadaniowej zadzwoniła do mnie Ewa.
– Hej! Co u ciebie? Dlaczego się nie odzywasz? – zapytała z nutą smutku.
– Nie było mnie trochę. Potem nadrabiałam zaległości. Ale może wybrałabyś się ze mną i z Iwoną na spacer pod koniec tygodnia? Jeśli nie będziesz o nic pytać, zdradzę ci tajemnicę. Ale musisz obiecać, że nie wydasz się przez Iwoną. Powiem ci po spacerze.
– OK. Wchodzę w to – powiedziała radośnie Ewa. – Zdzwonimy się i możesz na mnie liczyć jak zwykle – powiedziała, kończąc rozmowę.
—
Teren, na którym należało prowadzić poszukiwania, nie był bardzo rozległy i w zasadzie prawie w całości został przez nas przeczesany. Zaczynał się od ulicy Morskiej i ciągnął dalej przez park Stefana Żeromskiego. Przypomniałam sobie trasę, gdzie już byłam. Szliśmy z Witkiem aleją Nadmorską i Tadeusza Kościuszki. Byliśmy na Kołłątaja i Krakusa, i Wandy. Nie dotarliśmy jednak do Kombatanta, obecnie znanego pod nazwą Perły Bałtyku – najwyższego sanatorium, obok którego stał w małym parku Pomnik Sanitariuszki.
Otworzyłam pocztę i wysłałam kolejnego maila do Rajmunda. „OK. Może coś przegapiłam. Sprawdzę okolice Kasprowicza i Chopina. Jeśli tam jest, to go znajdę” – odpisałam.
Odpowiedź pojawiła się niemal natychmiast: „Wiedziałem, ze tak łatwo się nie poddasz”.
Oczywiście moje poszukiwania musiały poczekać do piątku lub soboty.
—
Około środy weszłam do księgarni i poprosiłam o przewodnik po Kołobrzegu, najbardziej szczegółowy, jaki jest. Okazał się, oględnie rzecz biorąc, broszurką dla tych, którzy są w Kołobrzegu pierwszy raz i nic nie wiedzą na temat miasta. Nie był to przewodnik dla zaawansowanych. Raczej taki sobie zbiór rzeczy różnych przydatnych turyście. Moja wiedza na temat tego miasta była pełniejsza niż zawartość publikacji dostępnych na półkach sklepowych. Znałam wiele ciekawych historyjek, miejsc, o których się nie mówiło. Do tego zbioru można było zaliczyć choćby strzelnice, prawdopodobne miejsce zakopania przez Niemców skarbów zrabowanych z miasta, i poniemieckie bunkry. Można powiedzieć, że to miejsca ukryte przed ciekawym wzrokiem i tereny tylko dla wtajemniczonych.
Po powrocie do domu włączyłam komputer. Wyszukałam odpowiednie adresy. Na stronie Centrum Promocji były hotele, pensjonaty, kwatery prywatne, zdjęcia obiektów oraz opisy liczby pokoi, rodzaju standardu i oferty dla gości. Zaskoczyła mnie liczba basenów w mieście. Chyba wszystkie hotele i ośrodki wczasowe miały jakąś sadzawkę, w której można było pływać.
– No cóż, zimny Bałtyk nie zachęca do kąpieli. Trzeba inwestować w baseny – powiedziałam do siebie.
– Dalej szukasz hotelu widmo? – zapytał czujnie Witek.
– Tak, próbuję – odpowiedziałam zniechęcona i wyłączyłam komputer.
Starałam się nie myśleć o tym hotelu do soboty. Niestety, przed snem planowałam, gdzie będę go szukać, i nawet wyobrażałam sobie, jak to będzie, kiedy już go znajdę. Na sobotę umówiłam się z dziewczynami. Dawno się nie widziałyśmy i pomyślałam, że spacer z Iwoną i Ewą pozwoli nam to nadrobić. Iwona uwielbiała ruch na świeżym powietrzu: piesze wycieczki, przejażdżki rowerowe, pływanie żaglówkami. Na nią zawsze można było liczyć. Ewę zwabiłam tajemnicą, którą miałam jej wyjawić po spacerze.
Było późno, ale mogłam jeszcze przez godzinę lub dwie rozglądać się za budynkiem ze zdjęcia. Nie wtajemniczałam koleżanek w szczegóły, ale rozmawiając o tym i owym, lustrowałam okolicę.
– Szukasz czegoś? – zapytała w końcu Iwona, widząc, co robię.
– Ach, tak przy okazji – odpowiedziałam zdawkowo.
– A czego szukamy? – nie wytrzymała Ewa i z miną wojownika dodała: – Dłużej nie wytrzymam. Mów zaraz, o co chodzi!
To wystarczyło, ponieważ Iwona nie lubiła zagadek. Także zaczęła dopytywać, czego tak szukam. Opowiedziałam więc o zdjęciu i tajemniczym hotelu.
Chodziłyśmy długo, robiło się późno. Kiedy dotarłyśmy do Kombatanta, to znaczy Perły Bałtyku, słońce prawie zachodziło.
– Idziemy na lody i kawę – zaproponowała Iwona, wciągając nas do przestronnego wnętrza sanatorium. – Zobaczymy zachód słońca i piękną panoramę miasta – cieszyła się.
– Kawa, lody jak najbardziej. – Ewa się zaśmiała.
Wjechałyśmy windą na ostatnie piętro, skąd roztaczał się magiczny wręcz widok na morze i miasto. Z tej perspektywy jeszcze bardziej tajemnicze.
– Zobacz, w końcu nie ma mgły, widać morze aż po horyzont – zachwycała się Iwona, oglądając Kołobrzeg z tarasu kawiarni na jedenastym piętrze.
– Wspaniale, morze jak z obrazka, zachód słońca magiczny – podziwiała Ewa. – Jak tu pięknie.
Słońce chowało się za horyzont i malowało morze różnymi odcieniami fioletu, pomarańczy i złota.
Lubię ten moment, kiedy ostatnie promienie rozświetlają morskie fale, potem jest błysk i nagle robi się ciemno, bardzo ciemno. Noc nad morzem.
Kiedy tak delektowałyśmy się w ciszy pięknem chwili i patrzyłyśmy na zachód słońca, na moment odwróciłam głowę w stronę portu. Zobaczyłam hotel. A może tylko wydało mi się, że widzę stąd mój tajemniczy obiekt poszukiwań? Chciałam spojrzeć na niego jeszcze raz. Określić bliżej, czy to on, czy nie i gdzie jest. Nie zdążyłam. Nastała ciemność. Zrobiło mi się trochę smutno. Jakbym już go miała i wymknął się niespodziewanie. Poczułam pustkę, taką jak po stracie ukochanej babci. Na szczęście nie byłam sama. Przyjaciółki i porcja lodów truskawkowych zdziałały cuda.
—
– I jak tam poszukiwania? – zapytał mnie od progu Witek.
– Blado – odparłam zmęczonym głosem. – Chociaż, wiesz, jak byłyśmy w kawiarni widokowej, gdzie, notabene, mają świetne desery, wydawało mi się, że go znalazłam. Niestety, było już za ciemno, żeby dobrze się przyjrzeć.
– Mówisz: desery? – zapytał z nadzieją w głosie. – To może jutro pójdziemy tam i popatrzymy razem? – zaproponował.
– Dobry pomysł – odrzekłam, starając się nadać głosowi jak więcej energii.
Miałam wyrzuty sumienia z powodu deseru, więc wygrzebałam z tajemnej szafki paczkę ptasiego mleczka i postawiłam na stole w salonie. Szeleszczenie folii i mlaski oznajmiły, że fakt ten został natychmiast zauważony i przyjęty z zachwytem.
—
Poranek powitał nas deszczem. Padało i to tak mocno, że nawet pies nie chciał wyjść z domu. Po śniadaniu jeszcze z nadzieją patrzyłam przez okno na niebo i wyobrażałam sobie, że się przejaśni.
Kiedy robiłam obiad, nadal siąpiło. Witek pojechał samochodem do manufaktury lodów Odlodowo, gdzie robią najlepsze lody w tym mieście. Przywiózł moje ulubione z płatkami róży. Sobie kupił gruszkę z gorgonzolą i karmelowe z solą.
– Zjemy deser w domu – postanowił. – Nigdzie nie idziemy. I tak pewnie nic nie widać przez ten deszcz.
Spędziliśmy czas na konsumpcji lodów, oglądaniu filmów, piciu piwa Colberg i czytaniu gazet.
A potem zaczął się normalny tydzień pracy i kolejny, i kolejny. Kiedy tylko miałam czas na dłuższy spacer, szłam w okolice mola z psem i chodziłam ulicami w okolicy, rozglądając się. Czasem szybko obracałam się i sprawdzałam, czy może mi się uda go zobaczyć przez zaskoczenie. Na pozór nic się nie działo. Gdyby ktoś mnie obserwował, pomyślałby, że zapomniałam o poszukiwaniach. Jednak ja ciągle myślałam, jak i gdzie znaleźć ten budynek.
Mimo to gdzieś w środku wciąż miałam niesmak, że zawiodłam. Mimo że poszukiwania zajęły mi więcej czasu, niż planowałam. Mimo że dawałam z siebie tyle, ile mogłam, aby jak najlepiej wykonać zadanie, którego się podjęłam, czułam się tak, jakbym nie zrobiła nic, aby odnaleźć ten hotel widmo. Nie dawało mi to spokoju. Czas jednak nie sprzyjał poszukiwaniom. Usprawiedliwiałam sama siebie, innym razem karciłam się i obiecywałam w duchu, że w tym tygodniu rozwiążę tę zagadkę. Dam z siebie więcej.