- W empik go
FAC - ebook
FAC - ebook
Tom Brooks, doświadczony pilot myśliwski Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych zostaje odkomenderowany do Wietnamu. Po dotarciu na miejsce okazuje się jednak, że zamiast walczyć za sterami odrzutowca, zostanie pilotem powolnej awionetki, by jako tytułowy FAC, czyli wysunięty kontroler obszaru, koordynować działania lotnictwa szturmowego nad opanowaną przez Wietkong dżunglą. Wyszukując i oznaczając cele dla bomb i rakiet samolotów myśliwsko-szturmowych, Tom nie wie, że już niebawem sam trafi do dżungli i jako członek zespołu Sił Specjalnych będzie musiał walczyć z partyzantami...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-60786-38-3 |
Rozmiar pliku: | 644 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom Brooks spoglądał rozwścieczony na flegmatycznego sierżanta. Czuł jak pod koszulą khaki pot spływa mu po plecach, a pachy robią się mokre i cuchnące. Oczy piekły go z niewyspania i z najwyższym trudem panował nad gniewem. Nie był w nastroju na kontakty z aroganckimi podoficerami. Furażerkę Sił Powietrznych przesunął na przód gładko ogolonej głowy, aż niemal oparła się o nasadę nosa, a potem zdjął zapotniałe ciemne okulary, aby sierżant mógł spojrzeć w jego przekrwione oczy. Zmarszczył brwi, tamten jednak pozostał nieporuszony.
– Proszę mnie posłuchać, panie majorze – powiedział podoficer i pochylił się nad swym niewielkim biurkiem, aby jedne papiery przełożyć na inne. – Nie mam tu żadnych informacji o pańskim przyjeździe. Proszę spojrzeć. – Na dowód podniósł do góry plik dokumentów związanych z pozostałymi nowo przybyłymi. – Gdyby rzeczywiście został pan skierowany do 2. Dywizji Powietrznej, dotarłby do nas komplet odpowiednich rozkazów. Tymczasem nie ma nic.
– Tak czy siak – warknął Tom – jak łatwo możecie stwierdzić, jestem jednak tutaj. I chcę się do was dowiedzieć tylko tyle, gdzie mam się udać, żeby wszystko wyjaśnić.
– Niech mnie cholera, panie majorze, ale nie wiem. Pewnie do kadr Drugiej Dywizji. Jak już ktoś, to chyba oni powinni coś wiedzieć.
– Ślicznie, a gdzie się to cudowne miejsce znajduje?
– Jakieś dwa kilometry drogą, zaraz naprzeciw lotniska. Duży drewniany budynek. Nie da się przegapić.
– Nie przypuszczam – powiedział wolno Tom – żeby w całym tym natłoku spraw nie cierpiących zwłoki udało się mnie tam podrzucić, przy okazji wysyłania innych panów lotników do miejsc, gdzie ich skierowano.
– Niech mnie cholera, panie majorze, ale nie wiem. Nie wolno mi zezwalać na jazdę służbowymi wozami bez upoważnie...
Sierżant gwałtownie urwał, gdyż wielka dłoń Toma spoczęła delikatnie na jego barku. Skurczył się pod twardym spojrzeniem przekrwionych oczu, nad którymi ciężko zwieszały się napuchnięte powieki, jak gdyby poczuł dźgnięcie. Wysoki major nachylił się tak, że ich twarze dzieliło tylko pięć, może siedem centymetrów. Poczuł zimne mrowienie i pomyślał, że być może tym razem przesadził. Kiedy nowi oficerowie docierali na lądowisko Tan Son Nhut pod Sajgonem, byli na ogół tak wyczerpani podróżą, że co najwyżej poczęstowawszy go paru kwaśnymi spojrzeniami, bez szemrania znosili to, iż sierżant, w zależności od nastroju, ignorował ich, bądź nimi komenderował. Sierżant zazwyczaj cieszył się z takiego układu ról, miał bowiem wrażenie, że trochę uszczypliwości pod adresem oficerskiej kasty mogło dopomóc w karierze. Poza tym była to kwestia ambicji. Trzeba im było uświadomić, gdzie ich miejsce, inaczej bowiem mogliby zapomnieć, kto naprawdę rządzi w wojskach lotniczych. Z tym facetem jednak mogły być problemy.
– Sierżancie – powiedział łagodnie major. – Przez ostatnie trzydzieści sześć godzin nic tylko właziłem na pokład samolotu i z niego wyłaziłem. W tym czasie otrzymałem pięć gównianych śniadań, na które złożyły się jakieś śliskie naleśniki i tłusta szynka. Bełkotali coś do mnie zaspani ludzie i ignorowały mnie stewardesy. Jedna godzina czekania zamieniała się w pięć godzin na jakichś kupkach piasku i skał pośrodku Pacyfiku, gdzie nikt nawet nie poda filiżanki kawy, za to załoga grata znikła Bóg wie gdzie na całe godziny. Nie jestem w specjalnie dobrym humorze. Powiedziałbym raczej, że jestem dość solidnie wkurwiony. Uwierzcie w to lepiej, bo mówię ze szczerego serca. Jeśli także wy zamierzacie mnie faszerować gównem, tak wam przykopię w podstawę podwozia, że znajdzie się w okolicach przepony. No więc tak. Jestem dość rozsądnym człowiekiem i nie oczekuję, że dostarczycie mnie do sztabu Drugiej Dywizji, jeśli to rzeczywiście nie po drodze. Gdyby się jednak okazało, że gracie za mną w bambuko i ciężarówka przejeżdża w pobliżu, będę musiał na was zapolować, sierżancie, a dopadnę was na pewno. W ogóle czuję, że powoli wzbiera we mnie złość, a kiedy się już naprawdę wścieknę, lepiej żeby was nie było w pobliżu.
Sierżant w skupieniu rozważył ten komunikat. Był to język, który rozumiał bez trudności.
– Czy może trzeba panu pomóc z bagażami, panie majorze?
Wszystko, byle odrobinę dalej od tej twarzy. Chryste Panie! Jego oddech niemal było widać.
– Nie, sierżancie. Dam sobie świetnie radę. Poczekacie tylko tutaj, aż się ze wszystkim pozbieram. A gdybyście przypadkiem gdzieś zniknęli, znajdę was i odedrę z was trochę tej buziuchny.
Facet wydawał się dostatecznie zły, żeby to zrobić. Sierżant cierpliwie czekał na powrót majora.
Niebieska ciężarówka sił lotniczych zatrzymała się przed wejściem oficerskiej mesy w Tan Son Nhut. Tom wygrzebał się z kabiny, gdzie ignorował wszelkie próby nawiązania rozmowy ze strony przyjacielskiego nagle sierżanta, i poczekał, aż ludzie na skrzyniach z tyłu podali mu dwie torby. Zerknął raz jeszcze na sierżanta, który nerwowo zasalutował mu z siedzenia dla kierowcy, potem zarzucił torby na ramiona i ruszył do wejścia, wiedząc, że z tyłu odprowadzają go podejrzliwe spojrzenia, co wcale nie poprawiło mu nastroju.
Oba skrzydła drzwi były podparte, a dwie Wietnamki szorowały na czworakach podłogę. Tom rozejrzał się po holu za miejscem, gdzie mógłby bezpiecznie złożyć torby. Przy wejściu do baru znalazł szatnię, w której urzędowała następna Wietnamka w tradycyjnym stroju ao dai: szerokich spodniach, dopasowanej tunice, a pod spodem długą, zwiewną spódnicą rozciętą po bokach. Przypominała mu egzotycznego motyla.
– Przepraszam panią, czy mógłbym zostawić tutaj na chwilę moje torby? Nie bardzo wiem, gdzie indziej mógłbym je położyć.
– Oczywiście, sir.
Wymowa odrobinę gardłowa, ale nawet te trzy słowa zapowiadały dobrą angielszczyznę.
Tom zauważył, że cofnęła się odrobinę, gdy ustawiał torby pod ścianą. Cholera! Nieźle musiało mu zionąć z paszczy, no i jeszcze odór ciała. Motyl wręczył mu numerek, uważając, żeby nie dotknąć ręki. Schował żeton i wkroczył do baru. W środku było pusto, tylko dwóch Wietnamczyków ustawiało szklanki i kieliszki. Wrócił do holu i poszedł na tył podniszczonego budynku. Była tu jadalnia, wychodząca na oszkloną werandę, także ze stołami. Przy kilku siedzieli mężczyźni w różnych uniformach: khaki, polowych, kombinezonach lotniczych. Na podłodze leżało zniszczone linoleum, w paru miejscach przez dziury przeglądało drewno.
Tom usiał przy stole i zapatrzył się posępnie na zakurzone patio. Mały zagajnik brązowawych bambusów sterczał otępiały w skwarze po drugiej stronie małego betonowego placyku, po którym uwijały się hałaśliwe owady. Wielkie czarne muchy pstrzyły moskitierę. Także i one wydawały się zakurzone. Znienacka pojawiła się kelnerka i spojrzała pytająco.
– Co pan zamówi?
– Wszystko byle nie śniadanie – powiedział Tom. Po oczach zorientował się, że przekroczył granice jej angielszczyzny. – Poproszę hamburgera z czymkolwiek na wierzchu i butelkę piwa San Miguel.
Oddaliła się cicho na małych stopach. Muchy poruszyły się letargicznie, zmuszone przez jakąś niewidzialną silę do zespołowej reakcji, a potem na powrót zastygły. Na skraju betonu leżał na plecach szczur, którego Tom nie dostrzegł wcześniej.
Zamyślił się. Powinien rzeczywiście wyjaśnić sprawę z rozkazami, ale do cholery, miał cały rok przed sobą. Mówiły po prostu tyle, że zostaje skierowany do sztabu 2. Dywizji Powietrznej Republiki Wietnamu Południowego. Sprawa tak normalna jak to tylko możliwe. Niemal wszystko, co w tym kraju miało coś wspólnego z lotnictwem wojskowym, należało do 2. Dywizji. Malutkim wyjątkiem byli ci, którzy pracowali w zarodkowym Dowództwie Doradztwa Wojskowego w Wietnamie (DDWW). Instytucja ta kilka lat wcześniej wyłoniła się z Grupy Wojskowej Pomocy i Doradztwa (MAAG), znacznie od tego czasu przybrawszy na rozmiarach. Wedle wiedzy Toma, teraz, w styczniu 1964 roku, większość z ponad jedenastu tysięcy Amerykanów, którzy przebywali w Wietnamie, skierowana została do DDWW. Wydawało się, że co najmniej połowa z nich znajdowała się na wietnamskim lądowisku w Tan Son Nhut.
Nadjechały burger oraz piwo i spoczęły na stole obok rachunku; kelnerka zniknęła. Tom zastanowił się, czy w klubie przyjmują amerykańską forsę, nie przeprowadził bowiem żadnych przygotowań związanych z podróżą, a między innymi nie wymienił zielonych na miejscową walutę. Nawiasem mówiąc, zupełnie nie wiedział, jak się nazywa to, czym się tutaj płaci.
Przy jednym ze stołów na werandzie gruchnął głośny śmiech, Tom jednak żuł metodycznie i wpatrywał się uparcie w moskitierę, za którą mały ptak bez specjalnego entuzjazmu zaczął dziobać zdechłego szczura. Dlaczego u diabła 2. Dywizja Powietrzna poprosiła o pilota myśliwców taktycznych? W całym kraju było raptem kilka dywizjonów myśliwców i gdyby miał się znaleźć w jednym z nich, rozkaz wyraźnie by to stwierdzał. Jasna sprawa, że nie mogło chodzić o robotę sztabową. Nie po szesnastu latach siedzenia za sterami wszystkich niemal myśliwców taktycznych, jakie się pojawiły w siłach lotniczych. Z drugiej strony, po co dowódcy Drugiej Dywizji, jedynej formacji w siłach lotniczych, która podejmowała operacje bojowe, byłby major, którego raz już zgłoszono do awansu na podpułkownika? Kiedy dookoła miał pełno postrzeleńców i zawadiaków, którzy aż się palili do akcji.
Tom żuł w roztargnieniu nadpieczonego sandwicha i ponuro rozmyślał nad swoją przyszłością. Jeszcze jedna odmowa awansu i koniec. Szesnaście lat służby, powiedzmy siedemnaście, zanim zbierze się instancja opiniująca, spuszczone do klozetu. Zwolniony z czynnej służby z powodu braku postępów.
Burger i piwo ukoiły nieco jego wzburzony żołądek, w którym nad Pacyfikiem zaległo zbyt wiele kiepskiego ciasta. Przypomniał sobie daty. Rada promocyjna zbierze się w sierpniu. Realistycznie należało przyjąć, że ma przed sobą siedem miesięcy, zanim spadnie topór. Niewiele było powodów do optymizmu; z rozmów po pierwszej porażce wynikało, że za drugim razem nie będzie inaczej. A co potem? Za stary na lotnictwo cywilne, a przez całe dorosłe życie nauczył się jedynie pilotowania myśliwców. Jak do cholery mogło do tego dojść? Niewiele przydarzyło się po drodze okazji do, jak to ujmowano, poszerzenia ścieżki kariery, jeśli nie liczyć mało interesujących poczynań na poziomie dywizjonu, które proponowano w charakterze nagrody za niejakie zasługi lotnicze. Żadne prawdziwe łakocie, no ale był także po temu powód. Zastanowił się, czy cofną go po odmowie awansu, czy dadzą dokończyć roczną turę. Co za różnica?
– Tom? Tom Brooks?
Jeden z mężczyzn, którzy opuszczali właśnie werandę, zatrzymał się i wpatrywał w niego z niedowierzaniem. Natychmiast go poznał. Po wspólnym zakończeniu kursu pilotażu należeli do tej samej grupy w szkole artyleryjskiej, a potem latali na Sabre’ach w tej samej jednostce w Korei. Po wojnie znowu się spotkali w dywizjonie skośnoskrzydłych F-86 w Kalifornii. Tamten jednak załapał się na podpułkownika, zauważył Tom.
– Cal Upshaw! Co ty tu robisz? Siadaj no tutaj i wstaw mi parę kitów.
Uścisnęli dłonie i usiedli, uśmiechając się do siebie. Tom podniósł butelkę w pytającym geście, ale tamten zamachał rękami.
– Nic z tego, stary. Za godzinę startuję. Sądząc z tego, jak wyglądasz i pachniesz, niedawno zszedłeś na ląd.
Tom spojrzał na swój przepocony i wygnieciony mundur.
– Racja. Dotarłem tutaj godzinę temu. Gratuluję srebrnych listków.
Cal wydawał się zakłopotany, zauważywszy złote oznaki majora.
– Hej, daj spokój. Następnym razem i ty się załapiesz.
– Jasne. Nie ma sprawy. Zaraz start, mówisz? A czym latasz? Zobaczyłem na płycie parę F-100 i RF-101. Dosiadasz teraz jedną z tych ślicznotek?
Cal znowu wydawał się zakłopotany.
– Wierz czy nie wierz, ale jestem dowódcą C-123.
Tom spojrzał na kolegę z takim zdziwieniem, jak gdyby ten przyznał się właśnie do współżycia z siostrą. C-123 był samolotem transportowym, co więcej, jednym z najwstrętniejszych transportowców, jakie kiedykolwiek zbudowano. Zaprojektowany oryginalnie jako ciężki szybowiec, zastał potem przez jakiegoś pomysłowego inżyniera wyposażony w silniki gwiazdowe i zaproponowany siłom lotniczym jako maszyna towarowa krótkiego zasięgu.
– Jak cię w to wrobili? – spytał Tom takim tonem, jak gdyby chodziło o śmierć bliskiej osoby. Zresztą istotnie wyglądało to na dramat: przesiąść się z myśliwca na jakieś wielosilnikowe monstrum.
Cal miał minę chłopka, którego przyłapano na podglądaniu babci.
– Wiesz, na wiosnę ubiegłego roku skończyłem szkołę dowodzenia i wtedy w Maxwell zjawili się ludzie z kadr USAF, żeby porozmawiać o przydziałach. Mówili, że jak trochę polatam na wielomotorowcach, poszerzy mi się ścieżka kariery.
„Pieprzona ścieżka kariery”, pomyślał z irytacją Tom.
– No to pomyślałem sobie – ciągnął Cal – że jak ma mi to pomóc do pułkownika, mogę się trochę pomęczyć. Latamy wszędzie, a żyjemy trochę obok Sajgonu i bazy. Rozumiesz, to nawet ciekawe, zobaczyć, jak sobie radzą inni.
– Super, a jak jest naprawdę? – spytał Tom.
Cal milczał przez długą chwilę, a potem powiedział z westchnieniem:
– To bagno. Wolałbym już prowadzić pieprzony autobus. Nie rozumiem, jak ludzie mogą to wytrzymać przez dwadzieścia lat. Dałbym sobie uciąć lewą rękę, żeby tylko wrócić na myśliwca. Wiesz, co to, kurwa, znaczy, jak siedzę między tymi kolesiami od boju i zwiadu, oni widzą mój kombinezon, ale potem włażę na pieprzoną wannę pełną rupiecia? Cholera! To żadne latanie! Zupełnie jakbym prowadził starego pickupa podciągniętego ojcu. No, ale trzy miesiące i mam to z głowy. Powiedziałem już tutaj ludziom z kadr, że jak nie przeniosą mnie do eskadry myśliwców, po powrocie do domu narobię im niezłego bigosu. No dobra, a co tobą? Co wymyślili dla najlepszego na świecie pilota?
– Daj spokój. Dostałem przydział do sztabu Drugiej Powietrznej, ale jakoś wygląda na to, że nikt tutaj się mnie nie spodziewał. Być może, jak się wszystko wyjaśni, wsiądę w najbliższego grata i polecę z powrotem.
– Przy takim przydziale to może znaczyć wszystko – powiedział Cal i zerknął na zegarek. – Wiele się tutaj gada, że będzie silne amerykańskie wzmocnienie, ale kto to wie. Może usadzą cię gdzieś sztabie. To może pomóc, jak się zbierze rada promocyjna. Słuchaj, zaraz muszę się zbierać. Przecież nie można pozwolić, żeby w Long Vinh nie mieli sobie czym dupy podetrzeć, nie? Jak jeszcze będziesz tu wieczorem, zajrzyj do baru, przekręcimy to lub tamto. Drugą masz zaraz tutaj na lewo. Duży, walący się barak, tuż obok przyczepy dowódcy i jego chłopaków. Coś ci może pomogą. Fajnie znowu cię zobaczyć, Tom. Dobrze byłoby spotkać się wieczorem.
Uścisnęli sobie ręce. Tom odprowadził wzrokiem sylwetkę kolegi, a potem znowu zapatrzył się na szczura na patio. Czuł się przygnębiony opowieścią Cala. Chryste! C-123. Ale to musiało być gówno! Wyciągnął palec i szybkim ruchem zrzucił muchę ze stołu. Gekon przyglądał się temu ze ściany z profesjonalnym zainteresowaniem, w błonach łap bielały zesztywniałe jakby palce. Ptak poniechał zdechłego szczura, który coraz wyraźniej puchł w upale. Tak czy owak, musiał zabrać się do wyjaśniania swojej sprawy. Zostawił torby, obiecując wietnamskiej szatniarce, że zaraz po nie wróci. Nadal starała się trzymać z dala od niego. Najwidoczniej nie pachniał ani odrobinę lepiej.
Sztab Drugiej Dywizji rzeczywiście można było łatwo znaleźć. Na froncie jednopiętrowego budynku był nawet znak. Zgodnie z informacją Cala, z boku stały zaparkowane mieszkalne przyczepy dowódcy i jego ludzi, wszystkie z klimatyzacją, tak jak bar. Wszędzie indziej w oknach były żaluzje. Asfaltową drogą przed budynkiem sztabu płynął nieprzerwany strumień dżipów i ciężarówek. Większość prowadzili Amerykanie; z rzadka zdarzył się za kierownicą Wietnamczyk. Zakurzonym poboczem pojedynczo i grupkami szli mali mężczyźni o brązowawej skórze, najwyraźniej nieczuli na upał, który Toma wprawiał nieomal w letarg.
Nagły ryk kazał mu się obejrzeć: zobaczył, jak startują F-100. Były na tyle blisko, że dostrzegł wypełnione zasobniki bomb pod skrzydłami. Spoglądając, jak szybko się oddalają, nagle poczuł się zagubiony i samotny; zalała go rozpaczliwa niemal chęć, by siedzieć za sterami jednego z szybkich odrzutowców. Opędził się od tych myśli i wszedł do środka.
Przyjemnie było zejść wreszcie ze słońca; na kilka chwil zatrzymał się w holu, aby oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Kiedy mógł już odczytać tablicę, dowiedział się, że kadry znajdują się na piętrze. Pokonawszy schody, zobaczył, jaki jest wykończony. Był na nogach od czterdziestu ośmiu godzin i to dawało o sobie znać. Na podeście musiał przystanąć i złapać oddech, zanim podążył korytarzem do biura.
Zewsząd dochodził klekot maszyn do pisania, urzędnicy w mundurach zielonych i khaki poruszali się z takim ożywieniem, jak gdyby od ich poczynań zależał los Armii. Widok ten jeszcze bardziej przygnębił Toma. Zegar nad głową informował, że jest 11:30 lub 04:30, w zależności od tego, który wybrało się zestaw wskazówek. Te nastawione na 04:30 powinny były podawać czas Greenwich, ale Tom nie mógł tego zweryfikować na swoim czasomierzu, którego informacje przestały mieć jakikolwiek zrozumiały sens w okolicach Wake Island, gdzie zaserwowano mu czwarte z rzędu śniadanie. Po drodze minął też gdzieś międzynarodową granicę daty, co znaczyło, że było albo jutro, albo wczoraj. Wyczerpane półkule mózgowe Toma były poważnie narażone na przeciążenie. Czynny pozostawał jedynie prymitywny pień mózgowy, czujnie rejestrując możliwe zagrożenia.
Ruszył w kierunku porucznika w okularach, którego głowa zwisała nad plikiem papierów. Ruchem wycieńczonego matadora przepuścił obok siebie napakowanego sierżanta sztabowego i wreszcie zastygł przed biurkiem porucznika. Przez chwilę wpatrywał się w czubek jego głowy, a potem zakaszlał. Oficer poirytowany uniósł wzrok, ale już w następnej chwili zaczął się podnosić; wściekłość w zaczerwienionych oczach najwyraźniej zrobiła na nim wrażenie.
– Mogę w czymś pomóc, panie majorze?
– Jak jasna cholera – odparł Tom, podając kopię swych rozkazów. – Z tych papierów wynika, że powinienem stawić się tutaj, tymczasem sierżant przyjmujący żołnierzy na lotnisku oświadczył, że nie ma o mnie żadnych informacji.
Porucznik wziął rozkazy i gestem zaprosił Toma, żeby usiadł. Ten powoli osunął się na krzesło. Zdegustowany zobaczył, że cały przód koszuli jest przepocony na wskroś, co znaczyło, że na jego ciele przybyła kolejna warstwa soli. Porucznik przeprosił i oddalił się w drugi kąt sali, gdzie zaczął buszować w kartotece. Tom pomachał przed twarzą czapką, co niewiele dało. Porucznik powrócił w dużą teczką.
– Wszystko jasne, panie majorze. Ma pan przydział do IV Korpusu. Tak nawiasem mówiąc, to w Delcie Mekongu. Sztab stacjonuje w Can Tho, ale raczej wyślą pana do którejś z podległych im jednostek. Zwykle tak robią. Zaraz. Widzę, że ma pan pełnić funkcję FAC, to jest wysuniętego kontrolera powietrznego, a o znaczy, że przed wyjazdem musi pan odbyć tutaj rozmowę z dowódcą operacyjnym. Dzisiaj jest w Danang, więc musi pan zaczekać do jutra. To nie zaszkodzi, bo będzie pan mógł załatwić wszystkie drobiazgi związane z przyjazdem i pobrać ekwipunek polowy. Poza tym wydaje się, że przyda się panu kilka godzin snu. Przelot tutaj to niezła mordęga, prawda?
Potrwało kilka chwil zanim zamglony umysł Toma przetrawił otrzymane informacje.
– Zaraz, chwileczkę. Powiedzieliście, poruczniku, wysunięty kontroler powietrzny?
Tamten przytaknął.
– O, nie, coś tutaj trzeba wyjaśnić, zanim sprawy zajdą za daleko. Nie jestem żaden FAC. Nie mam do tego żadnych kwalifikacji. Od szesnastu lat latam na myśliwcach i nigdy nawet nie siedziałem koło FAC. A wy mi teraz mówicie, że mam zostać kimś takim?
– Obawiam się, że tak, panie majorze. Jak się tutaj mówi: „Tak się porobiło”.
Uśmiechał się porozumiewawczo do chwili, kiedy zobaczył jak dłonie Toma zwijają się w pięści. Twarz majora pociemniała pod opalenizną, a nos niewątpliwie złamany zaczął, jak się wydawało, żyć własnym życiem. Porucznik spiesznie spróbował załagodzić sytuację.
– Tutaj zawsze tak się dzieje, panie majorze. Wszystko jest tak popieprzone, że kiedy zjawi się ktoś, kto choćby w połowie nadaje się na jakieś stanowisko, już na nim jest, zanim zrozumie, co się stało. Ostatecznie nie jest aż tak źle. Niech pan spojrzy na mnie. Zjawiłem się tutaj jako oficer komunikacyjny, ale tych mieli już pod dostatkiem, a brakowało im kogoś do przekładania papierków. Więc wylądowałem tutaj. I nawet nie żałuję; to ciekawe, zobaczyć to gówno od środka. W instrukcjach i regulaminach są takie rzeczy, że nigdy bym...
Tom przerwał mu ostrym ruchem ręki.
– Posłuchajcie, poruczniku. Jestem taki skołowany, że nie bardzo potrafię o tym myśleć. Skoro i tak mam jutro rozmawiać z operacyjnym, jego złapię za gardło i spróbuję wszystko wyprostować. Teraz jest ważne jedno: kto może mi wskazać miejsce, gdzie mogę przyłożyć głowę do poduszki?
– Zadzwonię do biura DO, to na parterze, i umówię pana. W barakach naprzeciwko klubu oficerskiego są pokoje gościnne dla oficerów. Wie pan, gdzie?
Tom skinął głową i słuchał, jak porucznik ustala na jutro, na 10:00, rozmowę z dowódcą operacyjnym 2. Dywizji Powietrznej. „FAC”, pomyślał. Co on wiedział o kontroli powietrznej? Nie wyglądało to najlepiej. Jeśli jednak nazajutrz dobrze się postawi w rozmowie, może uda się znaleźć jakieś lepsze rozwiązanie. Jeśli DO okaże się rozsądnym człowiekiem, może przystać na to, aby przydzielić Toma do jednej z eskadr myśliwskich, które właśnie zaczynały napływać. Do diabła, może się zgodzić chociażby na Skyraidera A-1, nawet gdyby miał to być dwudziestoletni grat. Nieoczekiwanie poczuł przypływ optymizmu.
Kiedy się zbudził, za oknami było już niemal ciemno. Trudno było nazwać to snem, raczej zapaścią po nokaucie. Gdyby nie zmęczenie, być może nie zmrużyłby oka, albowiem pokoje gościnne umieszczono tak blisko głównej drogi, że pojazdy huczały ledwie o kilka metrów od jego metalowej pryczy. W długiej sali unosiła się niebieskawa mgiełka spalin. Ustawiono tutaj jakieś trzydzieści łóżek podobnych do tego, na którym zaległ. Nieustannie ktoś wchodził i wychodził, Tom zaś kilkanaście razy wyrywany był ze snu, w który z powrotem ściągało go zmęczenie. Przenikliwe wietnamskie głosy splatały się z warkotem pojazdów, kiedy sprzątaczki przesuwały się między śpiącymi Amerykanami z długimi miotłami. Język sprawiał wrażenie, iż nieustannie krzyczą na siebie.
Odszukał prysznic; wykapany i ogolony opuścił go z uczuciem niemal świeżości. Podczas snu zniknął gdzieś wybrudzony mundur. Może jedna ze sprzątaczek uznała, że został odłożony do prania. A może po prostu sobie wzięła. Tak czy owak nie było się o co martwić. Ubrał się w czyste, chociaż pomięte khaki i poczuł natarczywą pustkę w żołądku. Kilka drinków, kęs jakiegokolwiek mięsiwa pozwolą się z tym uporać. Potem może następne dziesięć godzin snu, a wtedy, kto wie, będzie potrafił stawić czoło DO.
Klub oficerski doznał metamorfozy. Bar oblegały trzy rzędy popijających mężczyzn, a błękitnawa chmura dymu papierosowego zawisła nad salą. Doświadczone oko natychmiast rozpoznało podziały, które najpewniej umknęłyby spojrzeniu cywila. Na drugim końcu baru skupili się piloci myśliwców i zwiadu, niektórzy w kombinezonach, inni w pstrokatych strojach cywilnych. Piloci transportowców rozsiedli się przy stołach lub zebrali przy nich w niewielkich grupkach. Większość miała na sobie zielone mundury polowe, chociaż było też kilku po cywilnemu. Byli starsi od pilotów myśliwców i zachowywali się bardziej statecznie. Odziani w khaki lub w uniformy polowe mądrale sztabowi zajęli miejsca przy bliższym skraju baru. Ci byli prawdziwie stateczni; często spoglądali z irytacją w kierunku, skąd dobiegały nazbyt hałaśliwe okrzyki. Między grupami widać było pojedynczych oficerów piechoty i cywilów w konformistycznych garniturach. Toma instynktownie ciągnęło do ludzi z pierwszej grupy, pozostał jednak z boku. Nie należał do ich bractwa i dobrze wiedział, że każda próba włączenia się doń zostanie odrzucona. Na dobrą sprawę sam nie wiedział, gdzie należy. Zbierał się do wyjścia, kiedy usłyszał okrzyk Cala.
– Ej, Tom! Chodźże tutaj!
W zawiesistym obłoku dymu zobaczył rękę machającą do niego od jednego ze stolików, przy którym oprócz Cala siedziało jeszcze trzech mężczyzn. Kiedy podszedł, jeden z nich powstał.
– Bierz moje miejsce. Ja i tak muszę się zmywać.
Nastąpiła prezentacja i uściski dłoni. Kiedy formalnościom stało się zadość, wszyscy usiedli. Obaj towarzysze Cala mieli pod czterdziestkę; major i podpułkownik. Rzecz jasna okazało się, że wszyscy latali w jednej eskadrze.
– Powiedz – rzekł Cal do Toma z uśmiechem, gdy ten zamówił już szkocką z wodą. – Jak minął ci pierwszy dzień? Wiesz już, co będziesz robić?
Tom wzruszył ramionami.
– Chcą mnie zrobić wysuniętym kontrolerem powietrznym gdzieś w Delcie, ale mam jutro rozmowę z DO 2. Dywizji Powietrznej i spróbuję to odkręcić. Może znajdzie dla mnie miejsce w eskadrze F-100, lub chociaż A-1, jeżeli mu powiem, że moja wiedza o FAC sprowadza się do znajomości nazwy.
– Byłoby świetnie, gdyby udało ci się wymienić rozkazy. Służba FAC gdziekolwiek w tym kraju to nic przyjemnego, a w Delcie to już przerypane. Nie wiedziałem, że szkolili cię na kontrolera.
– Bo nie szkolili, do pioruna – zaśmiał się Tom. – Właśnie dlatego sądzę, że uda mi się to zmienić. Wiem, że parę lat temu zaczęli wysyłać pilotów myśliwców do brygad Armii, ale biorą przecież tylko ochotników, do których oczywiście nigdy nie należałem. Któż chciałby zgrywać wojaka i srać w lesie jak niedźwiedź? Wysyłają ich co prawda tylko na rok, a ci, którzy tam trafili i wrócili do dywizjonu, mówią, że za wyjątkiem jeżdżenia dżipem po zachwaszczonej okolicy i odgrywania świetnie zorientowanych, gówno robili. Armia dała im wóz z radiostacją i sierżanta, by mniej więcej raz w miesiącu ruszyli w teren i przez kilka dni pobawili się w żołnierzy. Twierdzą, że wszystko to były jakieś jaja.
– Wiesz co – z wolna zaczął Cal. – Sądzę, że robią tam jednak trochę więcej. Nie wiem o wszystkim, ale słyszałem, że latają na Bird Dogach – tych malutkich Cessnach, które Armia nazywa L-19, a Siły Powietrzne O-1. Słyszałem też, że są przypisani do określonego obszaru czy konkretnej jednostki, albo coś jak to. Odpowiadają za odnajdywanie i oznaczanie celów dla maszyn bojowych. Kontrolerzy cieszą się dużym poważaniem u pilotów myśliwców, a sam wiesz, jak ciężko wykrzesać z siebie odrobinę szacunku takim zadufanym w sobie dupkom, jak my.
Choć zasiadający obecnie za sterami transportera Cal służył w drogówce powietrznej, niezmiennie uważał się za pilota myśliwca. „Tak jak i ja” pomyślał Tom.
– Tak czy inaczej – ciągnął Cal. – Wymiana rozkazów to nie najgorszy pomysł. W tym interesie niezwykle łatwo dać sobie odstrzelić dupę. Jeżeli jednak faktycznie przeznaczyli dla ciebie tę pracę, z pewnością wyślą cię na szkolenie. Wiem, że jeden taki kurs trwa teraz w Hurlburt Field na Florydzie. Byłem w tej bazie, gdy przerzucali mnie na C-123.
– Dlatego nie jestem tak bardzo zmartwiony. Nie sądzę, by DO pozostawił to tak, jak jest, skoro się połapie, że nie wiem o tym zupełnie nic. To byłby nonsens. A przy okazji: kto jest DO Drugiej Dywizji?
– Powinieneś go znać. To stary pilot myśliwca, choć nie pracowaliśmy nigdy razem. Twardy sukinsyn, jak zewsząd słyszę. Pułkownik Jackson Jones.
Mniej by wstrząsnął Tomem strzał w głowę. Jezu! Jack Jones! Tom był już trupem. Nerwowo zerknął przez ramię, spodziewając się zobaczyć za plecami szarżującego pułkownika.
– Co jest, Tom? Wyglądasz nieszczególnie. Jeszcze drinka?
– Tak – wydobył z siebie Tom. – Jeszcze dwa.
Kanciaste, twarde krzesło w korytarzu przed biurem pułkownika Jonesa robiło się niewygodne, i Tom znów zaczynał się wiercić. Większość nocy strawił na tej właśnie czynności, gdy jego wyobraźnia wciąż odtwarzała tę samą scenę upokorzenia pułkownika Jonesa, będącą zarazem początkiem problemów Toma. Główne role grali zatem major Jones i kapitan Brooks.
Linda Jones rozpoczęła swój niewinny flirt wkrótce po rozpoczęciu przyjęcia eskadry. Pojawiła się bez męża, którego, jako oficera operacyjnego, zatrzymały jakieś rutynowe sprawy. Tom byłby jednym z niewielu kawalerów obecnych na przyjęciu i zamierzał na nie wpaść jedynie po to, by zaraz się urwać i poszukać w Tampie bardziej odpowiedniego dla siebie miejsca. Minęła godzina opróżniania szklanek i jak dotąd po majorze Jonesie nie było śladu, Linda natomiast rozglądała się po okolicy okiem wytrawnego myśliwego. Tom obserwował zafascynowany, jak z każdym drinkiem jej dekolt wędruje nieco niżej na imponującym biuście.
Traf chciał, że major Jones, przybywszy w towarzystwie dowódcy dywizjonu oraz oficera zaopatrzeniowego, wybrał drogę przez patio, by obejść basen i uniknąć uciążliwego spaceru zatłoczonym parkingiem. Gdyby był sam, dałby się pewnie udobruchać przeprosinami i incydent zakończyłoby najwyżej kilka ostrych zdań. Trzech mężczyzn idących wzdłuż basenu ujrzało za stanowiskiem ratownika parę w objęciach. Kobieta była naga od pasa w górę, a jej partner obiema rękami ugniatał jej piersi. Być może tożsamość kochanków nie wyszłaby na jaw, gdyby oficer zaopatrzeniowy, z charakterystycznym dla swej kasty brakiem obycia towarzyskiego, nie włączył latarki i nie oświetlił dyszącej pani Jones oraz zasapanego Toma.
Nastała chwila złowrogiej ciszy, podczas której nikt nie wykonał najmniejszego ruchu. Wreszcie dowódca dywizjonu rzekł doradczym tonem: – Naprawdę powinieneś już puścić piersi Lindy, Tom.
Oczywiście państwo Jones zniknęli natychmiast wśród szlochów i złorzeczeń. Dowódca dywizjonu udzielił Tomowi kilku rad nie dających się odrzucić, oraz wymógł na oficerze zaopatrzeniowym przyrzeczenie wiecznego milczenia. Wieczność trwała do chwili, gdy ta przerośnięta tłusta małpa znalazła się w zatłoczonym klubie oficerskim.
Tom stał się powszechną atrakcją. Po przeniesieniu do Arizony w następnym tygodniu unikał skutecznie majora Jonesa, lecz nie było sposobu, by wymazać się z pamięci członków dywizjonu. Koledzy pokazywali go z dumą kumplom z innych eskadr, legenda krążyła, z każdym opowiedzeniem coraz bogatsza. Gdziekolwiek się znalazł, przerwa w rozmowie musiała się wypełnić stwierdzeniem: „Naprawdę powinieneś już puścić piersi Lindy, Tom.”
Opowieść o jego wyczynach dotarła za nim do Arizony, i nawet w tamtejszej bezpruderyjnej społeczności, wpłynęła na raporty o jego skuteczności. Nikt nie wątpił w umiejętności Toma jako pilota i jego kompetencje dowódcy eskadry, lecz nikt nie chciał przecież zaprzepaścić kariery, powierzając mu zadania wymagające dużej odpowiedzialności. W tle organizacyjnym Taktycznego Dowództwa Powietrznego (TAC) stale było obecne widmo Jacksona Jonesa, który mógł pewnego dnia zostać generałem. Nikt nie chciał dać się zapamiętać jako przyjaciel zdeklarowanego wroga generała. Kariery z dużo bardziej błahych powodów rozpadały się w gruzy.
Kariera Toma stała pod znakiem zapytania. Zlecano mu jedynie niewielkie, mało znaczące zadania, które nie mogły mu zapewnić rozgłosu; wkrótce z rosnącą goryczą Tom odrzucał nawet te znikome oferty. Któż u diabła chciałby być oficerem administracyjnym dywizjonu?
Tomowi było bardzo głupio z powodu Lindy. Nie ulegało wątpliwości, że ów incydent był główną przyczyną jej rozwodu z Jonesem w następnym roku. Wciąż jednak sądził, że jeśli ktoś tu został skrzywdzony, to właśnie Tom Brooks. To ona nalegała, by poszli zaczerpnąć świeżego powietrza i to ona pozbyła się górnej części swej sukni. Przyznałby co prawda, że nie potrzebował specjalnej zachęty, by ją obłapiać, i konsekwencją tych poczynań było poczucie winy, które nie dało ulokować w nikim innym. W ostatecznym rozrachunku Tom wiedział dość dobrze, kto nawarzył tego całego piwa.
– Pułkownik Jones prosi – głos sierżanta przywiódł go do rzeczywistości nieuniknionego spotkania z człowiekiem, który ponad dziesięć lat temu przysięgał, że go zabije.
Tom poderwał się szybko, sprawdzając swój wygląd w lustrze na przeciwległej ścianie. Spojrzeniem odpowiedział wysoki, dość chudy mężczyzna o krótko ostrzyżonych włosach. Nie miał w sobie nic zachwycającego. Surowa twarz i złamany nos, który przekrzywiał się nieco na lewo, czyniąc go nieco diabolicznym. Twarz była ostra. Usłyszał kiedyś, że mógłby nią rąbać drewno. W półmroku korytarza wyglądał prawie na łysego, bo choć nie uskarżał się na brak włosów, to były one przycięte tak krótko, że zdawały się całkiem nie istnieć.
Tom zaczerpnął głęboko powietrza i wyprostował się. Podszedł do zamkniętych drzwi i zgodnie z powszechnie przyjętym w wojsku zwyczajem zapukał dwa razy, po czym nacisnął klamkę i wkroczył do klimatyzowanego biura. Cztery zdecydowane kroki zaprowadziły go przed szerokie drewniane biurko. Patrzył prosto przed siebie, wysoko ponad postacią, która tam siedziała. Stanął na baczność i zasalutował, podnosząc rękę do czoła w sposób, który kapralowi z West Point wycisnąłby z oczu łzy radości.
– Panie pułkowniku! – wyrzucił z siebie – Major Brooks melduje się zgodnie z rozkazem u dowódcy operacyjnego, sir!
Kątem oka zarejestrował salut w odpowiedzi. Głos brzmiał dokładnie tak, jak w najgorszych koszmarach. Niski i dobitny.
– Spocznij, majorze.
Tom przeszedł w „defiladowy odpoczynek”, rozsuwając nieco nogi i splatając ręce w ustalony sposób na plecach. Na moment przerwał wpatrywanie się w okno i spojrzał prosto w nieruchome, jasnoniebieskie oczy pułkownika Jacksona Jonesa. Długa cisza sprawiła, że włosy na karku Toma zaczęły się podnosić. Wreszcie mężczyzna przemówił.
– Nie będę się trudził prosząc, by pan usiadł, majorze, bo to będzie naprawdę krótkie spotkanie. Dowódca 2. Dywizji Powietrznej polecił, bym rozmawiał z każdym, kto będzie w jakkolwiek sposób bezpośrednio współpracował z Wietnamczykami. Zazwyczaj lubię ten obowiązek, spotkałem tu kilku ludzi, z którymi z dumą służyłbym wszędzie. Miałem nadzieję nie oglądać pana nigdy więcej. Widzę, że pomimo moich wszelkich starań, udało się panu osiągnąć stopień majora. Zapewniam, że zrobiłem wszystko, by powstrzymać ten awans, podobnie jak poruszę niebo i ziemię, by nigdy pan nie włożył munduru ze srebrnymi listkami podpułkownika. Rzecz jasna, mógłbym to zrobić o wiele łatwiej, gdybym był generałem. Niestety, nie jest łatwo zostać nim komuś, kogo zna niemal każdy członek oficerskiego korpusu jako tego, któremu żona przyprawiła rogi z podwładnym.
– To nieuczciwe, sir! – mruknął Tom. – Wie pan doskonale, że niewiele się tamtej nocy zdarzyło, i że inicjatywa nie należała do mnie.
– Czy było tak, czy owak, majorze, pański współudział był oczywisty. Od czasu waszej małej schadzki z moją żoną spędziłem każdy dzień życia próbując odzyskać reputację i wrócić na dawne tory.
– Jak i ja, pułkowniku! – rzekł Tom odrobinę głośniej. Zaczynał ogarniać go gniew, powoli tracił zimną krew, która towarzyszyła mu podczas ostatniej nocy. Ostatecznie, co ten drań mógł mu jeszcze zrobić?
Pułkownik Jones wstał, splótł ręce na plecach i wyjrzał przez okno na sunące wolno ulicą samochody. Tom zauważył, że mężczyzna utrzymywał się w dobrej formie. Brzuch miał płaski, a bicepsy dobrze określone. Jones musiał mieć teraz czterdzieści pięć lat, a wciąż wydawał się zdolny biec milę z okładem, jak w Point. Tom zauważył jednak z radością, że pułkownik zaczynał łysieć.
– Pierwszym, co chciałem zrobić, majorze Brooks, gdy dowiedziałem się o pańskim przylocie, było pozbycie się pana. Nie byłoby to trudne, ale na gwałt potrzebujemy obecnie pilotów i będziemy ich przyjmować do chwili, gdy rurociąg ze Stanów się zatka. Mimo wszystko mógłbym was odesłać do Tajlandii lub gdziekolwiek indziej, gdzie nie musiałbym was więcej oglądać.
To była jego szansa:
– Panie pułkowniku! Chciałbym pana powiadomić, że wciąż jestem na świeżo z F-100 i przelatałem na nich więcej niż tysiąc godzin. Uczyłem strzelectwa w maszynach dwuosobowych i byłem najlepszym strzelcem w dwóch moich ostatnich dywizjonach. Mógłbym być pilotem w jednej z eskadr myśliwców pod pana dowództwem.
Pułkownik Jones uśmiechnął się lodowato.
– Z pewnością, majorze Brooks. Lecz mam wobec pana zupełnie inne plany – zbliżył się do biurka, oparł dłonie i spojrzał Tomowi prosto w oczy. – Potrzebuję pilotów, lecz zależy wyłącznie ode mnie, gdzie będą latać. Spędziłem sporo czasu rozmyślając nad najwłaściwszym miejscem dla pana.
Uśmiechał się z satysfakcją, wciąż spoglądając na Toma. Uśmiech wyglądał teraz na całkowicie szczery.
– Majorze Brooks, zamelduje się pan u oficera łączności powietrznej w kwaterze głównej IV Korpusu w Can Tho. Poleciłem podpułkownikowi Robinsonowi dopilnować pańskiego zaokrętowania się na O-1, oraz dostarczyć pana dalej, na stanowisko wysuniętego kontrolera powietrznego jednego z sektorów przylądka Cau Mau. A dokładnie – odwrócił się do wielkiej mapy Południowego Wietnamu – tutaj.
Tom zbliżył się i spojrzał na miejsce wskazane przez palec pułkownika. Ledwo mu się to udało. Punkt leżał na południu, niemal u wybrzeży Morza Południowochińskiego, najdalej, jak tylko się dało.
– Bac Lieu – rzekł Jones, szczerząc zęby.