Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fake Dates - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Fake Dates - ebook

Urocza komedia romantyczna LGBTQ+ dla fanów Heartstoppera i Bajecznie bogatych Azjatów!

Dylan Tang na co dzień pracuje u swojej cioci w barze Wojownicy Woka i marzy o wygranej w konkursie pieczenia księżycowych ciastek na Święto Środka Jesieni. Pewnego feralnego wrześniowego dnia, kiedy w kuchni wszystko się sypie, wsiada na rower, by rozwieźć zaległe zamówienia, i w apartamencie na poddaszu, oprócz bury od pewnego niezadowolonego nastoletniego klienta, dostaje… szansę na miłość. Nazywa się Theo, ma piękne wyrzeźbiony brzuch i stoi przed Dylanem jedynie w bokserkach od Armaniego…

To przelotne spotkanie zamienia się w dłuższą znajomość, bo Theo z jakichś powodów zaczyna regularnie odwiedzać Wojowników Woka, by w końcu zaproponować przystojnemu kucharzowi, żeby został jego fake date podczas rodzinnego wesela w Hamptons.

Światy chłopaków dzieli wszystko. Zajęty konkursem i ratowaniem rodzinnego biznesu Dylan, nie ma czasu na połyskujące w światłach fleszy dramaty bogaczy. A jednak jego uczucie do Theo okazuje się prawdziwe i głębokie.

Do czego doprowadzą ich fałszywe randki? Czy nastoletni kucharz ocali rodzinny bar i podąży za głosem serca, czy będzie musiał z czegoś zrezygnować?

Sher Lee – azjatycka pisarka. Mieszka w Singapurze i uwielbia miejscowe uliczne jedzenie. Szczególną miłością darzy xiao long bao, czyli chińskie pierożki z nadzieniem zatopionym w zupie. Fake Dates to jej literacki debiut, który niemal równolegle ukaże się w USA, Kanadzie i Polsce. Na wydanie czeka także kolejna powieść autorki, tym razem z nurtu YA fantasy – Legend of the White Snake (planowana publikacja latem 2024 roku).

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-07861-7
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Coś się przy­pala. Cio­cia Jade za­wsze po­wta­rza, że nie ma się czym przej­mo­wać, je­śli dym jest biały, je­śli jed­nak zmieni ko­lor na żółty... to mam prze­chla­pane. Co ozna­cza, że mu­szę te­raz pod­jąć de­cy­zję, co ra­to­wać – na­le­śnik ze sma­żoną rzod­kwią, który za­po­mnia­łem prze­wró­cić na drugą stronę, czy pięć pa­tycz­ków wie­przo­wego sa­tay czer­nie­ją­cych na grillu.

Pod­czas gdy po kuchni roz­cho­dzi się woń spa­le­ni­zny, do­ska­kuję do sa­tay. Pa­lący się tłuszcz wy­dziela gę­ste kłęby dymu – je­śli uru­chomi się alarm prze­ciw­po­ża­rowy i za­dzia­łają au­to­ma­tyczne zra­sza­cze, już po nas.

Me­gan po­rywa z ognia pa­tel­nię ze skwier­czą­cym na­le­śni­kiem.

– Dy­lan, nie mia­łeś przy­pad­kiem pil­no­wać chai tow kway?

– T mi­nus trzy na za­mó­wie­nie nu­mer trzy­dzie­ści osiem, szes­na­ście xiao long bao! – woła Tim przez okienko do wy­da­wa­nia za­mó­wień. Po­nie­waż ma je­de­na­ście lat, nie wolno mu się plą­tać po stre­fie dzia­łań wo­jen­nych, ale przy la­dzie to on rzą­dzi, od­bie­ra­jąc za­mó­wie­nia in­ter­ne­towe i te skła­dane przez klien­tów z ulicy. To także on stwo­rzył al­go­rytm, który po­zwo­lił mu prze­ana­li­zo­wać dane i zde­fi­nio­wać T – czas, po ja­kim głodny klient eks­plo­duje i od­wo­łuje za­mó­wie­nie. – A cio­cia Heng wciąż czeka na hok­kien mee z kre­wet­kami!

– Te­raz zaj­muję się xiao long bao! – Zdej­muję po­krywkę z pa­row­nika, żeby ostroż­nie prze­nieść pie­rożki do ko­szyka wy­ło­żo­nego wo­sko­wa­nym pa­pie­rem. Ni­czym nie­sta­bilny pier­wia­stek, xiao long bao ma ją­dro zło­żone z mie­lo­nej wie­przo­winy w oto­cze­niu wy­soce wy­bu­cho­wej mie­szanki zupy, za­mknięte w cie­niut­kim cie­ście. Je­śli cia­sto pęk­nie, bu­lion wy­ciek­nie – i choć któ­reś z nas zja­dłoby ta­kiego „ze­psu­tego” pie­rożka, je­ste­śmy tu po to, żeby sprze­da­wać je­dze­nie, a nie na­py­chać so­bie nim brzu­chy.

Chiń­czycy wie­rzą, że imiona i na­zwy mają wielką moc i wpły­wają na to, jak to­czą się różne sprawy. Wła­śnie dla­tego więk­szość re­stau­ra­cji ma w na­zwach wa­ria­cje słów „szczę­śliwy”, „ra­do­sny” czy „złoty” – a w każ­dym ra­zie coś po­zy­tyw­nego, bło­giego... krótko mó­wiąc, po­ko­jo­wego. Co więc strze­liło do głowy cioci Jade, gdy po­sta­no­wiła na­zwać swój sin­ga­pur­sko-chiń­ski bar z je­dze­niem na wy­nos, zlo­ka­li­zo­wany na Bro­okly­nie w No­wym Jorku, Wo­jow­ni­kami Woka?

Choć może w tej na­zwie kryje się wię­cej, niż wy­daje się w pierw­szej chwili? Fakt fak­tem, cio­cia Jade za­mie­nia się przy ku­chence w istną wo­jow­niczkę, cał­ko­wi­cie nie­wraż­liwą na chaos oto­cze­nia i sku­pioną na przy­rzą­dza­niu swo­jego po­pi­so­wego da­nia, czyli sma­żo­nego ryżu z jaj­kiem. Że­liwny wok może być roz­grzany do tem­pe­ra­tury Słońca, a ona na­wet się nie wzdry­gnie, gdy w górę strze­lają pło­mie­nie. Pew­nie trzyma za uchwyt i używa za­krzy­wio­nej ścianki woka, by wpraw­nie pod­rzu­cać ryż w po­wie­trze. Nie­ustanne pod­rzu­ca­nie jest bo­wiem naj­więk­szym se­kre­tem tak zwa­nego wok hei – „od­de­chu woka”, jak na­zywa się pyszny, dymny i lekko pa­lony aro­mat, który długo utrzy­muje się na ję­zyku.

Tim znów wy­sta­wia głowę z okienka.

– Dzwo­nił Chung, mówi, że zła­pał gumę! Co zro­bimy z za­mó­wie­niami, które cze­kają na do­wóz?

Cho­lera... Na­sza strefa do­wozu na Bro­okly­nie obej­muje Sun­set Park i Bay Ridge, a my ko­rzy­stamy zwy­kle z dwóch mo­to­cy­kli, żeby ją ob­słu­żyć. Nie­stety, wu­jek Bo się roz­cho­ro­wał – na­zy­wamy wuj­kami i ciot­kami wszyst­kich zna­jo­mych w wieku na­szych ro­dzi­ców, mimo że nie je­ste­śmy spo­krew­nieni – co ozna­cza, że Chung roz­wozi dziś je­dze­nie w po­je­dynkę. Jakby tego było mało, jest długi week­end ze Świę­tem Pracy, więc zo­sta­li­śmy za­sy­pani za­mó­wie­niami.

Pa­trzę na cio­cię Jade i ku­zy­nów. Cio­cia ma na rę­ka­wie plamę po so­sie so­jo­wym, Me­gan używa kółka do pizzy za­miast zwy­kłego noża, by szyb­ciej szat­ko­wać ce­bulkę dymkę, a Tim marsz­czy czoło, spraw­dza­jąc opóź­nie­nia pię­ciu za­mó­wień, które cze­kają na do­star­cze­nie.

Jest ta­kie kan­toń­skie po­wie­dze­nie, które upodo­bała so­bie cio­cia Jade: Sup gor cha wu, gau gor goi – dzie­sięć czaj­nicz­ków i tylko dzie­więć po­kry­wek, żeby je przy­kryć.

– Ja się tym zajmę. – Ścią­gam i od­wie­szam far­tuch. – Po­jadę ro­we­rem.

Sta­ramy się nie pa­ko­wać wię­cej niż trzech za­mó­wień na je­den kurs, by je­dze­nie do­jeż­dżało cie­płe, dziś jed­nak nie mamy in­nego wyj­ścia. Ra­zem z Ti­mem wkła­damy pu­dełka do wiel­kiego ple­caka ter­mo­izo­la­cyj­nego, który jest tak wy­pchany, że za­czy­nam się bać, że stracę rów­no­wagę na ro­we­rze. Obym nie wpa­ko­wał się w ja­kiś śmiet­nik ani nie za­ry­so­wał jed­nego z sa­mo­cho­dów gę­sto za­par­ko­wa­nych wzdłuż ulicy. Cią­gnę­łaby się za nami zła sława, bo nisz­cze­nie mie­nia nie jest okej. Me­gan nie znosi mo­ich su­cha­rów.

Za­pi­nam kask i ru­szam boczną uliczką, omi­ja­jąc ka­łuże w rynsz­to­kach po­za­py­cha­nych śmie­ciami i su­chymi li­śćmi. Jest pierw­szy week­end wrze­śnia i mimo że słońce już się scho­wało, mia­sto wciąż przy­po­mina gi­gan­tyczny pie­kar­nik. Wcze­śniej prze­szła ulewa z pio­ru­nami, przez co po­wie­trze jest te­raz nie tylko go­rące, ale także nie­zno­śnie parne. Jesz­cze nim do­cie­ram pod pierw­szy ad­res, mój pod­ko­szu­lek na­siąka po­tem.

Do­star­czam cztery za­mó­wie­nia, za każ­dym ra­zem prze­pra­sza­jąc za po­ślizg. Ostatni przy­sta­nek to miesz­ka­nie w Bay Ridge przy 74 Ulicy. Wcho­dzę do lobby i po­ka­zuję por­tie­rowi ra­chu­nek, który Tim przy­pina za­wsze do rogu pa­pie­ro­wej torby. Wid­nieje na nim nie­jaki „Ad­rian R.”. Oby por­tier ka­zał mi zo­sta­wić je­dze­nie przy swoim biurku, mo­dlę się w du­chu, to przy­naj­mniej szyb­ciej wrócę do baru.

On jed­nak pod­nosi słu­chawkę i wy­kręca nu­mer.

– Do­bry wie­czór, pa­nie Ro­gers. Czeka tu do­stawca z pań­skim za­mó­wie­niem... Aha, oczy­wi­ście. Wy­ślę go na górę.

To zde­cy­do­wa­nie nie jest mój dzień.

Jadę do apar­ta­mentu na pod­da­szu. Kiedy winda się otwiera, do­strze­gam sto­ją­cego w drzwiach na­sto­latka ubra­nego w zbyt duży pod­ko­szu­lek Fendi i szorty. Z pla­ty­no­wymi wło­sami i wklę­słymi po­licz­kami mógłby cho­dzić po wy­bie­gach pod­czas New York Fa­shion Week. Nie mogę jed­nak po­wie­dzieć, żeby mi się po­do­bał, szcze­gól­nie gdy gromi mnie spoj­rze­niem, jak­bym był gumą przy­kle­joną do po­de­szwy jego mo­ka­sy­nów z cie­lę­cej skóry.

– Pan Ad­rian R.? – py­tam, ru­sza­jąc po­śpiesz­nie w jego stronę.

– W końcu – od­bur­kuje. – Może i ma­cie naj­lep­szy sma­żony ryż w mie­ście, ale cze­ka­nie go­dzinę na za­mó­wie­nie to gruba prze­sada. Lu­dzie mu­szą coś jeść.

Usta mam spę­kane z pra­gnie­nia, palce po­ra­nione od tar­cia im­biru, stopy bolą mnie od bie­ga­nia po kuchni i sza­leń­czego pe­da­ło­wa­nia, ale ja­sne. Lu­dzie mu­szą coś jeść.

– Prze­pra­szam, że mu­siał pan tak długo cze­kać. – Po­daję mu pa­pie­rową torbę. Za jego ra­mie­niem roz­ciąga się osza­ła­mia­jąca pa­no­rama Bro­oklynu, wi­doczna przez prze­szkloną ścianę. – Smacz­nego.

Od windy dzieli mnie pięć kro­ków, gdy na­gły wy­buch każe mi się od­wró­cić.

– Co to ma być?! – Ad­rian R. wy­ciąga w moją stronę pu­dełko ze sma­żo­nym ry­żem, a jego twarz wy­krzy­wia obrzy­dze­nie. – Ja tego nie za­ma­wia­łem!

Wra­cam nie­pew­nie do klienta. Ti­mowi nie zda­rza się my­lić za­mó­wień.

– Dzie­sięć pa­tycz­ków wie­przo­wego sa­tay oraz dwa pu­dełka sma­żo­nego ryżu z jaj­kiem i kre­wet­kami – od­czy­tuję.

– BEZ CE­BULKI DYMKI! – Chło­pak od­rywa świ­stek i pod­tyka mi pod nos. – Czarno na bia­łym! To dla­czego moja ko­la­cja jest po­kryta tym świń­stwem?

Ha, rze­czy­wi­ście! Tim za­kre­ślił na­wet uwagę żół­tym mar­ke­rem, ale w cha­osie dzi­siej­szego dnia ją prze­oczy­li­śmy. Da­nie jest po­sy­pane ce­bulką tylko z wierz­chu, więc klient mógłby ją zwy­czaj­nie ścią­gnąć – in­stynkt pod­po­wiada mi jed­nak, że taka su­ge­stia do­pro­wa­dzi­łaby wy­łącz­nie do ato­mo­wej eska­la­cji kon­fliktu.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam za nie­do­pa­trze­nie – mó­wię. – Pła­cił pan za je­dze­nie przez in­ter­net, więc zwrot wy­ślemy na kartę, z któ­rej...

– Mam gdzieś zwrot! Chcę do­stać to, co ZA­MÓ­WI­ŁEM – wścieka się Ad­rian R. Je­śli uwa­ża­cie, że agre­sja dro­gowa jest prze­ra­ża­jąca, to zna­czy, że ni­gdy nie do­świad­czy­li­ście agre­sji ga­stro­no­micz­nej. – Po­wi­nie­nem się cie­szyć, że od­da­cie mi moją WŁA­SNĄ kasę za żar­cie, któ­rego NIE DO­STA­ŁEM po pie­przo­nej GO­DZI­NIE cze­ka­nia?! Masz mnie za idiotę?

– Wy­lu­zuj, bejbi – do­la­tuje z miesz­ka­nia mę­ski głos. – Po pro­stu za­mówmy pizzę.

Na wi­dok chło­paka, który po­ja­wia się w za­sięgu mo­jego wzroku, zu­peł­nie tracę wą­tek. Jest mniej wię­cej w moim wieku i wy­gląda na pół Azjatę i pół bia­łego. Ma na so­bie tylko bok­serki, co ozna­cza, że ro­dzice Ad­riana są poza do­mem, a ci dwaj mogą swo­bod­nie ko­rzy­stać z miesz­ka­nia. Je­dyna myśl, która przy­cho­dzi mi w tej sy­tu­acji do głowy, to: czemu ten ko­leś wy­dziera się na nie­szczę­snego do­stawcę, za­miast, czy ja wiem, zli­zy­wać bitą śmie­tanę z wy­rzeź­bio­nego brzu­cha tego sło­dziaka w ra­mach pod­wie­czorku o r a z ko­la­cji?

– Nie mie­szaj się, Theo. Dam so­bie radę. – Ad­rian znów pio­ru­nuje mnie spoj­rze­niem. – A je­śli je­stem śmier­tel­nie uczu­lony na dymkę? „Prze­pra­szam” to wszystko, na co mogę li­czyć? Wasz ku­charz jest ślepy czy nie­do­uczony?

Go­tuje się we mnie krew. Cio­cia Jade tyra przez sześć dni w ty­go­dniu od świtu do pół­nocy. Z tru­dem znaj­duje czas, żeby się ucze­sać – i to do­słow­nie, bo prak­tycz­nie nie ściąga czepka ku­chen­nego – wy­ko­nu­jąc pracę, jaką ten du­pek ni­gdy nie ska­lał so­bie rąk.

– Ro­zu­miem, że jest pan zły, bo je­dze­nia nie przy­rzą­dzono tak, jak pan so­bie za­ży­czył – od­po­wia­dam – ale to nie daje panu prawa do ob­ra­ża­nia ku­charki, którą, tak się składa, jest moja cio­cia.

– Mam to gdzieś. – Ad­rian pra­wie dźga mnie pal­cem w twarz. – Wiesz co? Po­nie­waż na­wet nie jest ci przy­kro, żą­dam re­kom­pen­saty!

Mru­gam sko­ło­wany.

– Na­wet pan nie zjadł, a my za­pew­niamy pełny zwrot...

– Żą­dam re­kom­pen­saty za krzywdy emo­cjo­nalne, na które zo­sta­łem na­ra­żony – wcho­dzi mi w słowo. – Co, ni­gdy nie sły­sza­łeś o od­szko­do­wa­niach? Mój oj­ciec jest star­szym wspól­ni­kiem w fir­mie praw­ni­czej.

Przy­gry­zam wargę, żeby zdu­sić na­ra­sta­jący gniew. Gro­że­nie kon­se­kwen­cjami praw­nymi to ja­kiś ko­smos, ale – je­śli on na­prawdę ma aler­gię – mo­gli­śmy go na­ra­zić na utratę zdro­wia. Od­po­wied­nie przy­go­to­wa­nie je­dze­nia to nasz obo­wią­zek i tym ra­zem da­li­śmy ciała.

Po­nie­waż spóź­ni­li­śmy się z tą par­tią za­mó­wień, otrzy­ma­łem dzi­siaj wię­cej krzy­wych spoj­rzeń niż na­piw­ków. Mimo to się­gam do kie­szeni i wy­grze­buję parę zmię­tych pię­cio­do­la­ró­wek. Wy­gląda na to, że w tym ty­go­dniu Clo­ver nie ma co li­czyć na ulu­bione psie prze­ką­ski o smaku be­konu.

– Prze­pra­szam, ale wię­cej przy so­bie nie mam – mam­ro­czę. – Je­śli to nie wy­star­czy, będę mu­siał za­dzwo­nić do baru i po­pro­sić cio­cię...

– Ad­rian, daj spo­kój. Mó­wię po­waż­nie.

Chło­pak o imie­niu Theo pod­cho­dzi do drzwi. Jego brą­zowe włosy są krót­kie po bo­kach, a u góry ster­czą wil­gotne kępki. Na pa­sku bok­se­rek wi­dzę na­pis: „Ar­mani”. Za­wsze mnie za­sta­na­wia, po co lu­dzie wy­dają grubą kasę na mar­kową bie­li­znę, któ­rej zwy­kle nie ogląda pra­wie nikt oprócz nich sa­mych. Może za­cho­wują je na oka­zje ta­kie jak ta, gdy do­stawca miał to­tal­nie sko­pany wie­czór i po­trze­buje po­cie­sze­nia? No do­bra, Dy­lan, prze­stań się ga­pić. Nie chcesz da­wać jego chło­pa­kowi do­dat­ko­wego po­wodu, żeby cię za­mor­do­wał.

– Do­bra, pie­przyć to! – bur­czy Ad­rian, po czym mruży groź­nie oczy. – Ni­gdy wię­cej ni­czego od was nie za­mó­wię. I wszę­dzie po­wy­sta­wiam wam jed­no­gwiazd­kowe re­cen­zje. Na­pi­szę, że wa­sze żar­cie pra­wie mnie ZA­BIŁO.

Wpy­cha mi pa­pie­rową torbę w ręce i trza­ska drzwiami.

Przez chwilę stoję jak ska­mie­niały, aż wresz­cie otrzą­sam się i ru­szam do windy. Gdy wy­cho­dzę z bu­dynku, Chung pi­sze, że wy­mie­nił koło i może się za­jąć po­zo­sta­łymi za­mó­wie­niami.

Po­wie­trze prze­peł­niają du­szący go­rąc i spa­liny, gdy sia­dam na kra­węż­niku obok ro­weru. Bur­czy mi w brzu­chu, więc otwie­ram pu­dełko z za­mó­wie­niem. Po­dobno mi­strzo­wie kuchni po­tra­fią tak przy­rzą­dzić sma­żony ryż, że odro­bina jajka przy­wiera do każ­dego po­je­dyn­czego zia­renka. Pew­nie nie je­stem obiek­tywny, ale mógł­bym się za­ło­żyć, że cio­cia Jade po­ka­za­łaby im, jak się to robi. Chwy­tam pla­sti­kową ły­żeczkę i pa­kuję ryż do ust – i choć je­dze­nie jest zimne, po po­wro­cie z pie­kieł sma­kuje jak istna am­bro­zja.ROZ­DZIAŁ 3

Jest nie­dzielny po­ra­nek. Otwie­ramy bar za go­dzinę, po­nie­waż jed­nak już te­raz pa­nuje skwar, uchy­lam i blo­kuję drzwi wej­ściowe, by zro­bić prze­ciąg. Więk­szość chiń­skich ba­rów z je­dze­niem na wy­nos ma czer­wone fa­sady, bo to ko­lor po­myśl­no­ści. Cio­cia Jade zde­cy­do­wała się na zie­leń – ozna­cza ona bo­gac­two, a przy oka­zji po­zwala się nam wy­róż­nić.

Przed ba­rem znaj­duje się wą­ski blat i kilka drew­nia­nych stoł­ków dla klien­tów ocze­ku­ją­cych na za­mó­wie­nia. Obok kasy stoi biały por­ce­la­nowy kot, który ma­cha ryt­micz­nie prawą łapą, żeby wi­tać go­ści i przy­no­sić szczę­ście. Wcze­śniej w na­szym lo­kalu mie­ściła się spe­luna, a po­nie­waż cio­cię Jade było stać wy­łącz­nie na re­mont kuchni, wnę­trze wciąż przy­po­mina pub, z od­sło­nię­tymi bel­kami stro­po­wymi i bo­aze­rią na ce­gla­nych ścia­nach. Klienci cza­sem zwra­cają nam uwagę na dziwny wy­strój, ale wra­cają dla do­brego je­dze­nia.

Ścią­gam z ha­czyka far­tuch Me­gan z wi­ze­run­kiem Hello Kity. Mój wła­sny, biały, jest w pra­niu, a nie chcę po­bru­dzić pod­ko­szulka mąką. Wierz­chem dłoni od­gar­niam z czoła grzywkę. Mu­szę się wresz­cie ostrzyc. Me­gan upie­rała się, że­bym tego lata spró­bo­wał sty­lówy ko­re­ań­skich pio­sen­ka­rzy: dłuż­sze włosy u góry i krót­kie, ostro cie­nio­wane po bo­kach i z tyłu. Po­szła na­wet ze mną do sa­lonu fry­zjer­skiego w chiń­skiej dziel­nicy i po­ka­zała fry­zje­rowi przy­kłady, jak wy­obraża so­bie efekt koń­cowy. „Wie pan, tro­chę jak gwiazdy kina lat dzie­więć­dzie­sią­tych”.

Mnie nie za­le­żało na ni­czym aż tak awan­gar­do­wym. Nie je­stem człon­kiem boys­bandu, nie mam też czasu każ­dego ranka su­szyć wło­sów su­szarką ani uży­wać pro­stow­nicy. Zresztą, jaki sens ma taka fry­zura, kiedy na dwo­rze jest po­nad trzy­dzie­ści stopni w cie­niu?

Osta­tecz­nie po­szli­śmy na kom­pro­mis – włosy śred­niej dłu­go­ści, które mogę ukła­dać za po­mocą żelu lub zo­sta­wiać grzywkę. Wy­szło ład­niej, niż się spo­dzie­wa­łem. Na­wet Me­gan była za­do­wo­lona.

– Twoja dziew­czyna? – za­py­tał sty­li­sta, a ja się za­śmia­łem.

– Ku­zynka.

A te­raz Me­gan sie­dzi przy okienku do wy­da­wa­nia za­mó­wień i ob­rywa główki i ogonki kieł­ków fa­soli. W uszach ma słu­chawki i ogląda na smart­fo­nie nowy klip Black­pink. Cio­cia Jade po­szła na po­ranne za­kupy, po świeże wa­rzywa, któ­rych za­bra­kło w po­ran­nej do­sta­wie, Tim uczy się przy la­dzie z uży­wa­nego pod­ręcz­nika do ma­te­ma­tyki, a Clo­ver biega po ba­rze, na zmianę go­niąc ulu­bioną gu­mową pi­łeczkę i ata­ku­jąc sznu­rówki mo­ich sne­aker­sów.

Zaj­muję miej­sce przy nie­wiel­kim sto­liku w stylu knaj­pia­nym tuż obok lady. Roz­ło­ży­łem na nim wszyst­kie skład­niki nie­zbędne do przy­go­to­wa­nia xiao long bao. Naj­pierw for­muję cia­sto w długi ru­lon, a po­tem pal­cami od­ry­wam od­po­wied­nio małe ka­wałki. Roz­wał­ko­wuję je na pła­skie kó­łeczka i na­kła­dam do środka kulki mie­lo­nej wie­przo­winy, które za­mro­zi­li­śmy przez noc. Inne chiń­skie re­stau­ra­cje sprze­dają pie­rożki z róż­nymi na­dzie­niami – kra­bem, prze­grzeb­kami czy kre­wet­kami – po­nie­waż jed­nak spe­cjal­no­ścią baru jest kuch­nia sin­ga­pur­sko-chiń­ska, trzy­mamy się swo­jej po­pi­so­wej wie­przo­winy.

Roz­lega się dzwo­nek, a Clo­ver szczeka.

Od­wra­cam się do drzwi.

– Prze­pra­szam, ale jesz­cze nie...

Ury­wam, bo w wej­ściu stoi Theo, sek­sowny chło­pak klienta z po­przed­niego dnia.

– Eee, cześć. – Uśmie­cha się nie­śmiało. Ma na so­bie dżinsy i czarny pod­ko­szu­lek z logo, któ­rego nie roz­po­znaję, co pew­nie ozna­cza, że jest ab­sur­dal­nie drogi. Jego włosy, nie­sfor­nie roz­rzu­cone, mają chyba two­rzyć wra­że­nie, że wła­śnie tak wstał dziś rano z łóżka. – Nie je­stem pe­wien, czy mnie pa­mię­tasz...

– Pa­mię­tam do­sko­nale – od­po­wia­dam bez na­my­słu.

Me­gan unosi wzrok znad klipu k-po­po­wego, a Clo­ver robi krok na­przód, ob­na­ża­jąc zęby.

– Clo­ver! – Ła­pię ją za ob­rożę. Nie­na­wi­dzi nie­zna­jo­mych i war­czy na każ­dego, kogo nie zna. – Prze­pra­szam, to suczka przy­gar­nięta z kli­niki we­te­ry­na­ryj­nej, ła­two się pło­szy. Pró­buję ją tego od­uczyć. Za­cze­kaj, chcę cze­goś spró­bo­wać.

Wska­zuję Theo wy­cią­gniętą ręką, pod­cho­dzę bli­żej i do­ty­kam jego ra­mie­nia – znak, że to przy­ja­ciel, który ostat­nio z nią ćwi­czę. Za­dzia­łało na kilku czę­ściej bądź rza­dziej wi­dy­wa­nych oso­bach z wy­biegu dla psów w parku, ale po raz pierw­szy wy­pró­bo­wuję ten gest na czło­wieku, któ­rego nie spo­tkała ni­gdy wcze­śniej.

I na­gle zdaję so­bie sprawę, że do­ty­kam Theo. Za­kła­dam, że się cof­nie, ale on wcale tego nie robi.

Clo­ver wciąż pa­trzy na niego zło­wrogo, ale przy­naj­mniej prze­stała war­czeć. Od­wraca się do mnie, jakby cze­kała na po­twier­dze­nie, że wszystko jest okej.

– Do­bra dziew­czynka – mó­wię. – Bar­dzo do­bra. Zo­stań.

Tim pa­trzy na Theo i pyta:

– To twój przy­ja­ciel wsta­wił na Yel­pie – i przy oka­zji kilku in­nych ser­wi­sach – jed­no­gwiazd­kową opi­nię, jako użyt­kow­nik UCZU­LONY-NA-KRE­TY­NÓW?

– O Boże, se­rio? Ka­za­łem mu przy­siąc, że tego nie zrobi. – Theo jest na­prawdę za­że­no­wany. – Przy­sze­dłem prze­pro­sić za to, co się stało.

– Po­peł­ni­li­śmy błąd – mó­wię. – Oso­bi­ście do­pil­no­wa­łem, żeby zwrot zo­stał wy­słany.

Theo wy­ciąga z port­fela go­tówkę.

– Pro­szę. Po­trak­tuj­cie to jako na­pi­wek.

Ga­pię się na stu­do­la­rowy bank­not.

– Chyba się po­my­li­łeś. Nie chcia­łeś przy­pad­kiem wy­jąć dy­szki?

Theo się śmieje.

– Nie, nie chcia­łem.

– Stówa? Za co? – wtrąca się Me­gan. – Za ta­niec ze strip­ti­zem? – Wy­cho­dzi zza okienka i pio­ru­nuje go spoj­rze­niem. – Jak się na­zy­wasz?

Chło­pak wy­daje się za­sko­czony jej otwartą wro­go­ścią.

– Theo So­mers – od­po­wiada mimo to, a Me­gan krzy­żuje ręce na piersi.

– Cie­kawe. Skąd to na­zwi­sko? Nie wy­glą­dasz mi wcale na bia­łego.

– Tato jest biały, a ro­dzina mamy po­cho­dzi z Hong­kongu...

– W ta­kim ra­zie po­wi­nie­neś wie­dzieć, że w chiń­skiej kul­tu­rze da­wa­nie na­piw­ków uważa się za ob­razę! – nie daje mu do­koń­czyć. – Spró­buj tego w Chi­nach, a kel­ner wci­śnie ci pie­nią­dze z po­wro­tem w dłoń, pa­trząc na cie­bie jak na łajno pandy.

Marsz­czę nos. Co jak co, ale sub­tel­ność nie jest mocną stroną Me­gan.

Theo dę­bieje.

– Prze­pra­szam, nie mia­łem po­ję­cia...

– Wy­ja­śnijmy to so­bie do­kład­nie – znów prze­rywa mu Me­gan. – Naj­pierw po­zwa­lasz, żeby twój chło­pak wy­dzie­rał się na mo­jego ku­zyna z po­wodu cho­ler­nej ce­bulki na sma­żo­nym ryżu, a te­raz chcesz mu to wy­na­gro­dzić kasą, jak­by­śmy po­trze­bo­wali za­po­mogi?

W ci­szy, która za­pada, szum su­fi­to­wego wen­ty­la­tora brzmi ogłu­sza­jąco. Theo ma taką minę, jakby prze­łknął por­cję ma­ka­ronu, który o wiele za długo le­żał w lo­dówce, ale nie chciał tego po so­bie po­ka­zać.

I wtedy Me­gan wy­bu­cha śmie­chem.

– Czło­wieku, szkoda, że nie wi­dzisz swo­jej twa­rzy! Aż ża­łuję, że tego nie na­gry­wa­łam. – Sztur­cha Theo w ra­mię. – Wy­lu­zuj, je­ste­śmy na Bro­okly­nie, a nie w Chi­nach – no ja­sne, że uwiel­biamy na­piwki! Słoik stoi obok kasy.

Theo nie kryje ulgi. Po­dob­nie jak ja.

Tym­cza­sem Me­gan szcze­rzy się do niego, jakby chło­pak zdał ja­kiś test.

– A skoro już tu je­steś, weź­miesz coś do je­dze­nia? – pyta.

– W tym ty­go­dniu mamy spe­cjalną ofertę na xiao long bao – od­zywa się Tim. – Pięć dzie­więć­dzie­siąt pięć za osiem sztuk, więc za stówę do­sta­niesz sto trzy­dzie­ści cztery – prze­li­cza, na­wet nie do­ty­ka­jąc kal­ku­la­tora.

Theo wska­zuje na pie­rożki le­żące przede mną na tacy.

– Ty je zro­bi­łeś?

– Co­dzien­nie ro­bię świeże, cio­cia Jade w ży­ciu nie po­zwo­li­łaby nam ich mro­zić i sprze­da­wać go­to­wych. Chcesz osiem na spró­bo­wa­nie?

– Ja­sne – od­po­wiada. – Skoro to twoje dzieło...

Uśmie­cham się mi­mo­wol­nie.

– Się robi, osiem xiao long bao na wy­nos! – Me­gan bie­rze od Theo stu­do­la­rówkę. – Za resztę fund­niemy so­bie su­shi, kiedy moja mama bę­dzie miała wolne.

– Za­raz, za­raz, a co z tym obie­ca­nym strip­ti­zem? – rzuca ze śmier­telną po­wagą Theo.

Serce pod­cho­dzi mi tak wy­soko do gar­dła, że pra­wie się dła­wię.

Me­gan pusz­cza do mnie oko i ce­luje w chło­paka pal­cem.

– Po­doba mi się ten gość! – Pod­nosi ze sto­lika tacę z pie­roż­kami. – Idę roz­pa­lić pod pa­row­ni­kiem, a wy, chłopcy, so­bie po­plot­kuj­cie, okej?

Twarz mi pło­nie, gdy Me­gan znika w kuchni. No pięk­nie, moi ku­zyni wy­pa­plali, że mó­wi­łem o Theo. To chyba gor­sze od far­tu­cha Hello Kitty, który wciąż mam na so­bie. Ścią­gam go szybko.

– Prze­pra­szam za Me­gan, ona uwiel­bia wkrę­cać lu­dzi – tłu­ma­czę. – Nie mia­łem bla­dego po­ję­cia, że tak bar­dzo da ci po­pa­lić.

– Po tym, co się wy­da­rzyło z Ad­ria­nem, chyba so­bie za­słu­ży­łem – od­po­wiada Theo.

Kręcę głową.

– Me­gan ma ra­cję, ale tylko czę­ściowo. Kel­ne­rzy w Chi­nach nie biorą na­piw­ków, bo uwa­żają, że do­bra ob­sługa na­leży do ich obo­wiąz­ków, a my schrza­ni­li­śmy za­mó­wie­nie two­jego chło­paka.

W du­chu trzy­mam kciuki, by od­po­wie­dział: „Tak na­prawdę on nie jest moim chło­pa­kiem”, po czym wia­ry­god­nie wy­ja­śnił, co ro­bił pół­nagi w jego miesz­ka­niu – i dla­czego na­zwał go „bejbi”.

Ale oczy­wi­ście tego nie robi. Pod­cho­dzi do ściany przy ka­sie, ob­wie­szo­nej zdję­ciami w prze­róż­nych ram­kach. Na czę­ści fo­to­gra­fii wi­dać cio­cię Jade po­zu­jącą z hong­koń­skimi ce­le­bry­tami, któ­rzy je­dli w re­stau­ra­cjach, gdzie wów­czas pra­co­wała, a po­zo­stałe przed­sta­wiają na­szą ro­dzinę. Cio­cia Jade z mamą, gdy były dziećmi, w to­wa­rzy­stwie Por Por i Gong Gonga, sze­ścio­let­nia Me­gan ze szczer­ba­tym uśmie­chem, trzy­ma­jąca ma­leń­kiego Tima na rę­kach przed uro­dzi­no­wym tor­tem, Me­gan, Tim i ja w zoo Pro­spect Park kilka lat temu, pod­czas kar­mie­nia al­paki.

– To Sin­ga­pur, prawda? – Theo wska­zuje na naj­now­sze zdję­cie, na któ­rym jest cała na­sza piątka: mama, cio­cia Jade, Me­gan, Tim i ja. W tle wi­dać słynny sin­ga­pur­ski ho­tel, Ma­rina Bay Sands – trzy wieże zwień­czone pod­nieb­nym ogro­dem, które przy­po­mi­nają wielki za­cu­mo­wany okręt.

– Aha. Po­le­cie­li­śmy tam w grud­niu w od­wie­dziny do mo­ich dziad­ków. – Tim był wtedy na eta­pie nie­zdar­nego chu­dzielca, przez co Por Por nie­ustan­nie uty­ski­wała, że go nie kar­mimy. Me­gan, pra­wie tak samo szczu­pła i o dłu­gich koń­czy­nach, robi zmy­słową minę, którą pod­ła­pała od idoli k-popu. Włosy cioci Jade, uwol­nione z nie­od­łącz­nego czepka, po­wie­wają na wie­trze. Rondo ka­pe­lu­sza mamy rzuca cień na jej bladą twarz. Od­ra­stały jej wtedy włosy, ale ona nie chciała przy­cią­gać spoj­rzeń, a po­nie­waż przez che­mio­te­ra­pię stała się nad­mier­nie czuła na świa­tło, nosi też oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

– Tam się uro­dzi­li­ście? – pyta Theo.

– Tylko na­sza mama i cio­cia. – Po­ka­zuję zdję­cie mamy i cioci w to­kij­skim Di­sney­lan­dzie, kiedy były na­sto­lat­kami. – Tu­taj po raz pierw­szy wy­je­chały ra­zem na wa­ka­cje, tylko we dwie.

Od­wraca się do mnie.

– Uczysz się w oko­licy?

– W li­ceum Sun­set Park. – Szkoła znaj­duje się za­le­d­wie parę prze­cznic od nas, Me­gan też do niej cho­dzi. – W przy­szłym ty­go­dniu za­czy­nam ostat­nią klasę. A ty?

– Też ostat­nia klasa, ale w pry­wat­nym li­ceum w Bay Ridge – od­po­wiada. – Nie­da­leko miej­sca, gdzie miesz­kam.

Mówi to zu­peł­nie nie­zo­bo­wią­zu­jąco, tak jakby cho­dził do pry­wat­nej szkoły z cze­snym wy­no­szą­cym pięć­dzie­siąt ty­sięcy za rok tylko dla­tego, że ma po dro­dze. Bay Ridge znaj­duje się w stre­fie na­szego do­wozu – ile­kroć prze­jeż­dżam obok tam­tej­szego li­ceum, mi­mo­wol­nie przy­glą­dam się bo­ga­tym dzie­cia­kom prze­sia­du­ją­cym na fron­to­wych scho­dach. W swo­ich nie­na­gan­nie udra­po­wa­nych swe­ter­kach o pod­wi­nię­tych rę­ka­wach wpa­so­wa­łyby się bez trudu w kam­pus do­wol­nego uni­wer­sy­tetu Ligi Blusz­czo­wej. Theo nie jest pod tym wzglę­dem żad­nym wy­jąt­kiem.

– A tak w ogóle to fajna ko­szulka – do­daje.

Pa­trzę w dół: MAKE LOVE, NOT PUP­PIES. Mam ją z ak­cji ad­op­cyj­nej, którą każ­dego lata or­ga­ni­zuje kli­nika we­te­ry­na­ryjna. Mimo że w tym roku nie było ze mną mamy, i tak zgło­si­łem się na ochot­nika do po­mocy.

– Dzięki tej ak­cji przy­gar­nę­li­śmy Clo­ver – mó­wię i przy­cią­gam do sto­lika do­dat­kowy sto­łek. – Sia­daj, a ja spraw­dzę, co z two­imi pie­roż­kami.

Me­gan stoi przy pa­row­niku – me­ta­lo­wej ku­chence z per­fo­ro­waną płytą, pod którą go­tuje się woda. Para wy­strze­li­wuje przez otwory ni­czym gej­zery.

– Masz ra­cję, Dyl – od­zywa się na mój wi­dok. – Nie­złe z niego cia­cho.

– Ciii! Sie­dzi tuż za drzwiami, jesz­cze cię usły­szy.

– A tak w ogóle to czego tu­taj szu­kasz? – Prze­kłada osiem pie­roż­ków na ba­weł­nianą szmatkę, którą wy­ło­żyła dno du­żego bam­bu­so­wego ko­szyka.

– Nie wie­dzia­łem, o czym z nim ga­dać, a nie chcia­łem na­wi­jać o ni­czym jak idiota.

– Mógł­byś go za­py­tać o roz­miar bie­li­zny. – Po­syła mi roz­ba­wiony uśmie­szek. – Moim zda­niem emka, ale przez spodnie do­brze nie wi­dać.

– Meg, za­mor­do­wał­bym cię, gdy­byś nie trzy­mała pie­roż­ków.

Me­gan chi­cho­cze i kła­dzie bam­bu­sowy ko­szyk na pa­row­niku. Para strze­la­jąca z otwo­rów prze­cho­dzi przez dziurki w pod­sta­wie ko­szyka i go­tuje je­dze­nie. Cio­cia Jade mó­wiła nam, że kiedy pra­co­wała w re­stau­ra­cji ser­wu­ją­cej dim sum, mu­siała zmie­ścić na pa­row­niku pięć ko­szy­ków – a każdy z nich miał zwy­kle inny czas go­to­wa­nia.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej wy­cho­dzę z kuchni z na­kry­tym ko­szy­kiem. Theo ogląda przy la­dzie struny skrzy­piec. Tim wy­po­ży­czył in­stru­ment ze szkoły i skarży się te­raz na kiep­sko trzy­ma­jące kołki. Uno­szę za­sko­czony brwi – to in­tro­wer­tyczny chło­piec, który nie otwiera się ła­two przed nie­zna­jo­mymi. No chyba że chcą z nim ga­dać o ma­te­ma­tyce albo mu­zyce.

– Dzięki za radę, wy­pró­buję ją – mówi te­raz, po czym bie­rze skrzypce pod pa­chę i idzie z Clo­ver do miesz­ka­nia na gó­rze.

Theo wraca do sto­lika, a ja sta­wiam przed nim ko­szyk. Kiedy uno­szę po­krywkę, para bu­cha dra­ma­tycz­nie ze środka, wy­peł­nia­jąc po­wie­trze mię­dzy nami.

– Pach­nie prze­pysz­nie. – Na­chyla się, żeby zer­k­nąć do środka. – Moja mama twier­dzi, że je­dze­nie xiao long bao to swo­ista sztuka. Kiedy są go­rące, bu­lion po­pa­rzy ci ję­zyk, ale je­śli cze­kasz zbyt długo, cia­sto robi się su­che i ła­two pęka, gdy pró­bu­jesz pod­nieść pie­ro­żek.

– Cał­kiem sen­sowna rada. – Po­daję mu pła­ską łyżkę, pa­łeczki i ta­le­rzyk z czar­nym octem ry­żo­wym oraz świe­żym im­bi­rem. – Smacz­nego.

– Py­ta­nie. – Theo po­ka­zuje skład­niki xiao long bao wciąż le­żące po mo­jej stro­nie sto­lika. – Zja­dłem ich ty­siące, a do tej pory nie wiem, jak umiesz­cza się w pie­rożku zupę.

Sia­dam na­prze­ciwko niego.

– Naj­pierw go­tu­jemy ra­zem z mię­sem ko­ści wie­przowe, od­ce­dzamy zupę i cho­wamy do lo­dówki. Dzięki za­war­to­ści że­la­tyny zupa robi się pod wpły­wem zimna ga­la­re­to­wata. Mie­szamy z nią mie­lone mięso i skle­jamy w pie­rożku, a kiedy pod wpły­wem pary na­dzie­nie się na­grzewa, ga­la­reta za­mie­nia się z po­wro­tem w zupę.

– Ge­nialne. – Słońce wpa­da­jące przez okno roz­ja­śnia brą­zowe włosy Theo. – No do­brze, a jak się je skleja, żeby po­wstały te fałdki?

– To jest naj­trud­niej­sze – od­po­wia­dam. – Zmar­no­wa­łem dzie­siątki pie­roż­ków, za­nim opa­no­wa­łem tech­nikę. Se­kret tkwi w od­po­wied­nim ści­śnię­ciu kra­wę­dzi cia­sta, za­nim za­czniesz ro­bić fałdki i skrę­cisz je w wę­zeł. Sze­fo­wie kuchni w re­stau­ra­cjach na­gra­dza­nych gwizd­kami Mi­che­lina po­dają pie­rożki, które mają do­kład­nie osiem­na­ście fał­dek.

– Nie­sa­mo­wite, bio­rąc pod uwagę, ja­kie są małe. – Theo pod­nosi pa­łeczki. – Wie­dząc, ile pracy trzeba w nie wło­żyć, będę się po­dwój­nie roz­ko­szo­wał każ­dym pie­roż­kiem.

Pod­nosi jed­nego de­li­kat­nie, nie roz­ry­wa­jąc cia­sta. Im­po­nu­jące. Spraw­nie trzyma pa­łeczki, wi­dać, że mama go tego uczyła. Ma­cza pie­rożka w oc­cie i świe­żym im­bi­rze, kła­dzie go na łyżce, po czym wgryza się w fałdki od góry, żeby wy­pu­ścić go­rącą parę – i do­piero wtedy zjada ca­łość.

– Mmm, niebo w gę­bie – mówi, prze­żu­wa­jąc. – Cia­sto jest mięk­kie, a mie­lone mięso i zupa pełne smaku. Fan­ta­styczne.

– Mu­simy cię za­trud­nić, że­byś to po­wtó­rzył w re­kla­mie – rzu­cam.

Theo uśmie­cha się i od­po­wiada:

– Daj znać, o który ka­nał cho­dzi, to wy­ko­nam kilka te­le­fo­nów.

Nie umiem stwier­dzić, czy żar­tuje. Pró­buję so­bie wy­obra­zić minę cioci Jade, gdyby wpa­ro­wała tu ekipa fil­mowa – i, szcze­rze mó­wiąc, nie po­tra­fię.

– Tylko żar­to­wa­łem. Nie stać nas na re­klamę.

Po­nie­waż xiao long bao szybko sty­gną, nie na­leży ich jeść zbyt długo, a ja nie mogę ode­rwać wzroku od Theo, gdy po­żera jed­nego za dru­gim. Sam czuję się jak pie­ro­żek na pa­row­niku – ile­kroć Theo ob­li­zuje usta, roz­pusz­czam się odro­binę w środku.

To jest wła­śnie całe moje szczę­ście – gdy wresz­cie wpa­dam na ko­goś w swoim ty­pie, ten ktoś ma już chło­paka i biega pół­nago po jego miesz­ka­niu.

– Co to ta­kiego? – pyta Theo.

Po­dą­żam za jego spoj­rze­niem – pa­trzy na ulotkę re­kla­mu­jącą kon­kurs. Przy­pią­łem ją do ta­blicy kor­ko­wej, by mi przy­po­mi­nała, że mu­szę po­roz­ma­wiać o zgło­sze­niu z cio­cią.

– To kon­kurs dla na­sto­let­nich cu­kier­ni­ków na naj­lep­sze księ­ży­cowe cia­steczka, or­ga­ni­zo­wany przez Law­rence’a Lima, słyn­nego szefa kuchni – tłu­ma­czę i od­cze­piam ulotkę od ta­blicy. – Każdy uczest­nik może się zgło­sić z po­moc­ni­kiem, a do fi­nału zo­sta­nie wy­bra­nych osiem par. Cia­steczka będą oce­niane pod­czas Święta Środka Je­sieni – a zwy­cięzca po­jawi się w od­cinku pro­gramu ku­li­nar­nego Lima Poza utar­tym sma­kiem.

– Faj­nie. Wi­dzia­łem ten pro­gram kilka razy. Chcia­łem na­wet wy­pró­bo­wać wiet­nam­ską re­stau­ra­cję, którą po­le­cił, tylko że kiedy do­tar­łem na miej­sce, ko­lejka cią­gnęła się przez pół ulicy. I to on spon­so­ruje ten kon­kurs?

– Aha. W Sin­ga­pu­rze i Ma­le­zji, gdzie się wy­cho­wał, do ob­cho­dów Święta Środka Je­sieni przy­wią­zuje się sporą wagę.

Theo przy­gląda się zgło­sze­niu, na któ­rym wpi­sa­łem już sie­bie i cio­cię Jade.

– Ja­kie cia­steczka za­mier­za­cie zro­bić?

– Spe­cjalne nie­bie­skie cia­steczka ze śnieżną skórką. Z ro­dzin­nego prze­pisu, który prze­ka­zała nam moja bab­cia – od­po­wia­dam.

– Nie­bie­skie? O ja­kim smaku? Ja­go­do­wym?

– Ni­gdy ich nie pró­bo­wa­łem – przy­znaję. – Księ­ży­cowe cia­steczka przy­rzą­dza się wy­łącz­nie na Święto Środka Je­sieni, a my zwy­kle od­wie­dzamy dziad­ków w le­cie albo pod­czas prze­rwy bo­żo­na­ro­dze­nio­wej. Ale moja mama wspo­mi­nała, że nie­bie­ska barwa bie­rze się z wy­waru z kli­to­rii ter­na­teń­skiej.

Naj­bar­dziej ża­łuję tego, że nie wy­py­ta­łem mamy o cia­steczka Por Por, gdy w ze­szłym roku roz­ma­wia­li­śmy o przy­stą­pie­niu do kon­kursu. Po pro­stu za­ło­ży­łem – nie­słusz­nie, jak się oka­zało – że mam na to mnó­stwo czasu.

– Za­sta­na­wia mnie coś jesz­cze – od­zywa się Theo, od­kła­da­jąc pa­łeczki. – Czemu nie pod­pi­sze­cie umowy z Uber Eats albo ja­kąś inną firmą i za­miast tego wszystko ro­bi­cie sami?

Uno­szę brwi.

– Aż tak kiep­sko się spraw­dzam jako do­stawca?

Theo się śmieje.

– Nie, zu­peł­nie nie o to mi cho­dziło! Po pro­stu pa­mię­tam, jak Ad­rian na­rze­kał, że musi skła­dać za­mó­wie­nie przez wa­szą stronę, za­miast użyć apli­ka­cji. Gdy­by­ście zle­cili do­stawy fir­mie ze­wnętrz­nej, ty i twoja cio­cia mo­gli­by­ście się sku­pić na tym, w czym je­ste­ście naj­lepsi, nie mar­twiąc się o to, czy ma­cie czas i moż­li­wo­ści do­wo­zić je­dze­nie.

– To wszystko prawda, tylko że firmy ze­wnętrzne ka­sują około trzy­dzie­stu pro­cent war­to­ści za­mó­wie­nia. Dla ma­łych ba­rów ta­kich jak nasz to zwy­czaj­nie zbyt dużo – od­po­wia­dam. – Na po­czątku cio­cia pró­bo­wała współ­pracy z kil­koma do­staw­cami, ale po roku uznała, że sami zaj­miemy się do­wo­zem. Po­znała Chunga, na­szego głów­nego kie­rowcę, za cza­sów pracy w Hong­kongu – był je­dy­nym hy­drau­li­kiem, który zgo­dził się przy­je­chać na­tych­miast, gdy mieli w re­stau­ra­cji po­ważną awa­rię. Po­ma­gała mu po­tem ubie­gać się o wizę pra­cow­ni­czą i dała za­trud­nie­nie. Z ko­lei wu­jek Bo stra­cił po­przed­nią pracę, gdy spadł z dra­biny. Za­stę­po­wa­łem go wczo­raj, bo jest chory.

– Po­doba mi się etyka pracy two­jej cioci – ko­men­tuje Theo. – Po­ma­ga­nie przy­ja­cio­łom jest dla niej waż­niej­sze niż cię­cie kosz­tów po­przez współ­pracę z ze­wnętrz­nymi, ano­ni­mo­wymi mo­lo­chami.

Za­ska­kuje mnie, że po­dziela punkt wi­dze­nia cioci Jade.

– To prawda. Cio­cia na­leży do lu­dzi, któ­rzy nie­ustan­nie my­ślą o in­nych.

– Po­dob­nie jak jej sio­strze­niec. Kiedy wy­ma­gała tego sy­tu­acja, po­mo­głeś z do­wo­zami. – Theo pa­trzy mi w oczy. – A tak na mar­gi­ne­sie, to był dla mnie łut szczę­ścia, bo gdy­byś to nie ty wczo­raj przy­je­chał, nie miał­bym oka­zji spró­bo­wać tych nie­sa­mo­wi­cie smacz­nych, ręcz­nie ro­bio­nych xiao long bao.

Chyba się ru­mie­nię. Od­po­wie­dział­bym coś dow­cip­nego, ale w gło­wie mam pustkę.

Theo wstaje i spraw­dza go­dzinę na iPho­nie – oczy­wi­ście naj­now­szym.

– Sorry, ale mu­szę ucie­kać. Tre­ner mnie za­mor­duje, je­śli znów się spóź­nię na tre­ning te­nisa.

Rze­czy­wi­ście, ma bu­dowę ciała te­ni­si­sty. Z na­szej ro­dziny tylko cio­cia jest fanką tego sportu, ale ja też chyba po­wi­nie­nem za­cząć go oglą­dać, bo... czemu nie?

– Ja­sne. – Od­pro­wa­dzam go do drzwi. – Faj­nie, że wpa­dłeś.

– Dzięki za prze­pyszne je­dze­nie.

– Da radę uzy­skać to na pi­śmie? Na­sze oceny w in­ter­ne­cie bar­dzo by na tym zy­skały.

– Ja­sna sprawa. – Pusz­cza do mnie oko. – Wo­jow­nicy Woka mają ko­lej­nego usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego klienta.

Roz­lega się dzwo­nek, gdy Theo wy­cho­dzi. Pa­trząc za nim, za­uwa­żam ob­ju­czoną za­ku­pami cio­cię, która nad­cho­dzi z prze­ciw­nej strony ulicy. Mi­jają się, a chwilę póź­niej Theo znika za ro­giem.

Z kuchni wy­pada jak bu­rza Me­gan, pie­jąc z za­chwytu.

– Ej, to było e p i c k i e!!!

Dzwo­nek znów brzę­czy, kiedy przy­trzy­muję drzwi cioci Jade, która na­tych­miast za­uważa ura­do­waną minę Me­gan.

– Co się stało? – pyta.

– Pa­mię­tasz to cia­cho z wczo­raj­szej do­stawy Dy­lana? Wła­śnie tu był – od­po­wiada Me­gan. – Wy­obraź so­bie, że przy­szedł prze­pro­sić za swo­jego chłop­ta­sia! Dał Dy­la­nowi stówę na­piwku, po czym zor­ga­ni­zo­wali na miej­scu spon­ta­niczną randkę.

– Co? To nie była żadna randka. – Od­bie­ram za­kupy z rąk cioci. – Za­mó­wił je­dze­nie, za­pła­cił za nie. I tyle.

– Se­rio? Bo nie za­uwa­ży­łam, że­byś ro­bił ta­kie słod­kie oczy do in­nych klien­tów.

– Nie ro­bi­łem słod­kich oczu! To po pierw­sze, a po dru­gie: pod­glą­da­łaś nas?

– No ja­cha! Wy­glą­da­łeś tak, jak­byś miał ochotę zjeść go łyżką. – Me­gan po­syła mi cwa­niacki uśmie­szek. – To kiedy znowu wpad­nie?

Theo po­wie­dział, że Wo­jow­nicy Woka mają ko­lej­nego z a d o w o l o n e g o klienta, a to zu­peł­nie co in­nego niż s t a ł y klient. I choć to tylko se­man­tyka, Theo ra­czej by nie chciał, żeby jego chło­pak – UCZU­LONY-NA-KRE­TY­NÓW – wie­dział, że się u nas sto­łuje. No i nie po­pro­sił mnie na­wet o nu­mer te­le­fonu.

Kręcę głową.

– Był uprzejmy, to wszystko.

Gdy Me­gan i Tim wno­szą za­kupy do kuchni, cio­cia Jade do­strzega ulotkę na sto­liku.

– Co tam masz?

– Ogło­sze­nie o kon­kur­sie na naj­lep­sze księ­ży­cowe cia­steczka. Tym, w któ­rym mama chciała w ze­szłym roku wziąć ze mną udział. – Po­ka­zuję jej for­mu­larz zgło­sze­niowy. – Po­my­śla­łem, że za­miast tego zgło­szę się z tobą. Mo­gli­by­śmy zro­bić nie­bie­skie cia­steczka Por Por, tak jak pla­no­wała mama.

– Do­sko­nały po­mysł. – Cio­cia przy­gryza wargę. – Jest tylko je­den pro­blem. Nie znam prze­pisu.

Mru­gam oszo­ło­miony.

– Słu... słu­cham?

– Twoja mama ko­chała wy­pieki, na­to­miast mnie in­te­re­so­wało głów­nie go­to­wa­nie. Por Por miała no­tat­nik, w któ­rym za­pi­sy­wała se­kretne prze­pisy. Nie­stety, gdzieś go za­po­działa, kiedy do­pa­dła ją de­men­cja. – Wzdy­cha. – Twoja mama znała prze­pis, tylko że tak dużo się działo... Na­wet nie przy­szło nam do głowy, by go spi­sać.

To bę­dzie trud­niej­sze, niż są­dzi­łem. Próba od­two­rze­nia za­po­mnia­nego prze­pisu na de­ser, któ­rego ni­gdy na­wet nie kosz­to­wa­łem, wy­daje się ska­zana na po­rażkę.

– Mimo to uwa­żam, że ab­so­lut­nie po­win­ni­śmy wziąć udział w kon­kur­sie – mówi cio­cia. – Szcze­gól­nie że wła­śnie na tym za­le­żało two­jej ma­mie. Weź­miemy się do pracy, gdy będę miała wolne, i zro­bimy wszystko, co w na­szej mocy, by od­two­rzyć prze­pis. Do­brze? – Kła­dzie mi dłoń na ra­mie­niu. – Nie martw się. Znaj­dziemy spo­sób, żeby za­pew­nić słyn­nym cia­stecz­kom Por Por dru­gie ży­cie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: