Fake Dates - ebook
Fake Dates - ebook
Urocza komedia romantyczna LGBTQ+ dla fanów Heartstoppera i Bajecznie bogatych Azjatów!
Dylan Tang na co dzień pracuje u swojej cioci w barze Wojownicy Woka i marzy o wygranej w konkursie pieczenia księżycowych ciastek na Święto Środka Jesieni. Pewnego feralnego wrześniowego dnia, kiedy w kuchni wszystko się sypie, wsiada na rower, by rozwieźć zaległe zamówienia, i w apartamencie na poddaszu, oprócz bury od pewnego niezadowolonego nastoletniego klienta, dostaje… szansę na miłość. Nazywa się Theo, ma piękne wyrzeźbiony brzuch i stoi przed Dylanem jedynie w bokserkach od Armaniego…
To przelotne spotkanie zamienia się w dłuższą znajomość, bo Theo z jakichś powodów zaczyna regularnie odwiedzać Wojowników Woka, by w końcu zaproponować przystojnemu kucharzowi, żeby został jego fake date podczas rodzinnego wesela w Hamptons.
Światy chłopaków dzieli wszystko. Zajęty konkursem i ratowaniem rodzinnego biznesu Dylan, nie ma czasu na połyskujące w światłach fleszy dramaty bogaczy. A jednak jego uczucie do Theo okazuje się prawdziwe i głębokie.
Do czego doprowadzą ich fałszywe randki? Czy nastoletni kucharz ocali rodzinny bar i podąży za głosem serca, czy będzie musiał z czegoś zrezygnować?
Sher Lee – azjatycka pisarka. Mieszka w Singapurze i uwielbia miejscowe uliczne jedzenie. Szczególną miłością darzy xiao long bao, czyli chińskie pierożki z nadzieniem zatopionym w zupie. Fake Dates to jej literacki debiut, który niemal równolegle ukaże się w USA, Kanadzie i Polsce. Na wydanie czeka także kolejna powieść autorki, tym razem z nurtu YA fantasy – Legend of the White Snake (planowana publikacja latem 2024 roku).
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07861-7 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Coś się przypala. Ciocia Jade zawsze powtarza, że nie ma się czym przejmować, jeśli dym jest biały, jeśli jednak zmieni kolor na żółty... to mam przechlapane. Co oznacza, że muszę teraz podjąć decyzję, co ratować – naleśnik ze smażoną rzodkwią, który zapomniałem przewrócić na drugą stronę, czy pięć patyczków wieprzowego satay czerniejących na grillu.
Podczas gdy po kuchni rozchodzi się woń spalenizny, doskakuję do satay. Palący się tłuszcz wydziela gęste kłęby dymu – jeśli uruchomi się alarm przeciwpożarowy i zadziałają automatyczne zraszacze, już po nas.
Megan porywa z ognia patelnię ze skwierczącym naleśnikiem.
– Dylan, nie miałeś przypadkiem pilnować chai tow kway?
– T minus trzy na zamówienie numer trzydzieści osiem, szesnaście xiao long bao! – woła Tim przez okienko do wydawania zamówień. Ponieważ ma jedenaście lat, nie wolno mu się plątać po strefie działań wojennych, ale przy ladzie to on rządzi, odbierając zamówienia internetowe i te składane przez klientów z ulicy. To także on stworzył algorytm, który pozwolił mu przeanalizować dane i zdefiniować T – czas, po jakim głodny klient eksploduje i odwołuje zamówienie. – A ciocia Heng wciąż czeka na hokkien mee z krewetkami!
– Teraz zajmuję się xiao long bao! – Zdejmuję pokrywkę z parownika, żeby ostrożnie przenieść pierożki do koszyka wyłożonego woskowanym papierem. Niczym niestabilny pierwiastek, xiao long bao ma jądro złożone z mielonej wieprzowiny w otoczeniu wysoce wybuchowej mieszanki zupy, zamknięte w cieniutkim cieście. Jeśli ciasto pęknie, bulion wycieknie – i choć któreś z nas zjadłoby takiego „zepsutego” pierożka, jesteśmy tu po to, żeby sprzedawać jedzenie, a nie napychać sobie nim brzuchy.
Chińczycy wierzą, że imiona i nazwy mają wielką moc i wpływają na to, jak toczą się różne sprawy. Właśnie dlatego większość restauracji ma w nazwach wariacje słów „szczęśliwy”, „radosny” czy „złoty” – a w każdym razie coś pozytywnego, błogiego... krótko mówiąc, pokojowego. Co więc strzeliło do głowy cioci Jade, gdy postanowiła nazwać swój singapursko-chiński bar z jedzeniem na wynos, zlokalizowany na Brooklynie w Nowym Jorku, Wojownikami Woka?
Choć może w tej nazwie kryje się więcej, niż wydaje się w pierwszej chwili? Fakt faktem, ciocia Jade zamienia się przy kuchence w istną wojowniczkę, całkowicie niewrażliwą na chaos otoczenia i skupioną na przyrządzaniu swojego popisowego dania, czyli smażonego ryżu z jajkiem. Żeliwny wok może być rozgrzany do temperatury Słońca, a ona nawet się nie wzdrygnie, gdy w górę strzelają płomienie. Pewnie trzyma za uchwyt i używa zakrzywionej ścianki woka, by wprawnie podrzucać ryż w powietrze. Nieustanne podrzucanie jest bowiem największym sekretem tak zwanego wok hei – „oddechu woka”, jak nazywa się pyszny, dymny i lekko palony aromat, który długo utrzymuje się na języku.
Tim znów wystawia głowę z okienka.
– Dzwonił Chung, mówi, że złapał gumę! Co zrobimy z zamówieniami, które czekają na dowóz?
Cholera... Nasza strefa dowozu na Brooklynie obejmuje Sunset Park i Bay Ridge, a my korzystamy zwykle z dwóch motocykli, żeby ją obsłużyć. Niestety, wujek Bo się rozchorował – nazywamy wujkami i ciotkami wszystkich znajomych w wieku naszych rodziców, mimo że nie jesteśmy spokrewnieni – co oznacza, że Chung rozwozi dziś jedzenie w pojedynkę. Jakby tego było mało, jest długi weekend ze Świętem Pracy, więc zostaliśmy zasypani zamówieniami.
Patrzę na ciocię Jade i kuzynów. Ciocia ma na rękawie plamę po sosie sojowym, Megan używa kółka do pizzy zamiast zwykłego noża, by szybciej szatkować cebulkę dymkę, a Tim marszczy czoło, sprawdzając opóźnienia pięciu zamówień, które czekają na dostarczenie.
Jest takie kantońskie powiedzenie, które upodobała sobie ciocia Jade: Sup gor cha wu, gau gor goi – dziesięć czajniczków i tylko dziewięć pokrywek, żeby je przykryć.
– Ja się tym zajmę. – Ściągam i odwieszam fartuch. – Pojadę rowerem.
Staramy się nie pakować więcej niż trzech zamówień na jeden kurs, by jedzenie dojeżdżało ciepłe, dziś jednak nie mamy innego wyjścia. Razem z Timem wkładamy pudełka do wielkiego plecaka termoizolacyjnego, który jest tak wypchany, że zaczynam się bać, że stracę równowagę na rowerze. Obym nie wpakował się w jakiś śmietnik ani nie zarysował jednego z samochodów gęsto zaparkowanych wzdłuż ulicy. Ciągnęłaby się za nami zła sława, bo niszczenie mienia nie jest okej. Megan nie znosi moich sucharów.
Zapinam kask i ruszam boczną uliczką, omijając kałuże w rynsztokach pozapychanych śmieciami i suchymi liśćmi. Jest pierwszy weekend września i mimo że słońce już się schowało, miasto wciąż przypomina gigantyczny piekarnik. Wcześniej przeszła ulewa z piorunami, przez co powietrze jest teraz nie tylko gorące, ale także nieznośnie parne. Jeszcze nim docieram pod pierwszy adres, mój podkoszulek nasiąka potem.
Dostarczam cztery zamówienia, za każdym razem przepraszając za poślizg. Ostatni przystanek to mieszkanie w Bay Ridge przy 74 Ulicy. Wchodzę do lobby i pokazuję portierowi rachunek, który Tim przypina zawsze do rogu papierowej torby. Widnieje na nim niejaki „Adrian R.”. Oby portier kazał mi zostawić jedzenie przy swoim biurku, modlę się w duchu, to przynajmniej szybciej wrócę do baru.
On jednak podnosi słuchawkę i wykręca numer.
– Dobry wieczór, panie Rogers. Czeka tu dostawca z pańskim zamówieniem... Aha, oczywiście. Wyślę go na górę.
To zdecydowanie nie jest mój dzień.
Jadę do apartamentu na poddaszu. Kiedy winda się otwiera, dostrzegam stojącego w drzwiach nastolatka ubranego w zbyt duży podkoszulek Fendi i szorty. Z platynowymi włosami i wklęsłymi policzkami mógłby chodzić po wybiegach podczas New York Fashion Week. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby mi się podobał, szczególnie gdy gromi mnie spojrzeniem, jakbym był gumą przyklejoną do podeszwy jego mokasynów z cielęcej skóry.
– Pan Adrian R.? – pytam, ruszając pośpiesznie w jego stronę.
– W końcu – odburkuje. – Może i macie najlepszy smażony ryż w mieście, ale czekanie godzinę na zamówienie to gruba przesada. Ludzie muszą coś jeść.
Usta mam spękane z pragnienia, palce poranione od tarcia imbiru, stopy bolą mnie od biegania po kuchni i szaleńczego pedałowania, ale jasne. Ludzie muszą coś jeść.
– Przepraszam, że musiał pan tak długo czekać. – Podaję mu papierową torbę. Za jego ramieniem rozciąga się oszałamiająca panorama Brooklynu, widoczna przez przeszkloną ścianę. – Smacznego.
Od windy dzieli mnie pięć kroków, gdy nagły wybuch każe mi się odwrócić.
– Co to ma być?! – Adrian R. wyciąga w moją stronę pudełko ze smażonym ryżem, a jego twarz wykrzywia obrzydzenie. – Ja tego nie zamawiałem!
Wracam niepewnie do klienta. Timowi nie zdarza się mylić zamówień.
– Dziesięć patyczków wieprzowego satay oraz dwa pudełka smażonego ryżu z jajkiem i krewetkami – odczytuję.
– BEZ CEBULKI DYMKI! – Chłopak odrywa świstek i podtyka mi pod nos. – Czarno na białym! To dlaczego moja kolacja jest pokryta tym świństwem?
Ha, rzeczywiście! Tim zakreślił nawet uwagę żółtym markerem, ale w chaosie dzisiejszego dnia ją przeoczyliśmy. Danie jest posypane cebulką tylko z wierzchu, więc klient mógłby ją zwyczajnie ściągnąć – instynkt podpowiada mi jednak, że taka sugestia doprowadziłaby wyłącznie do atomowej eskalacji konfliktu.
– Najmocniej przepraszam za niedopatrzenie – mówię. – Płacił pan za jedzenie przez internet, więc zwrot wyślemy na kartę, z której...
– Mam gdzieś zwrot! Chcę dostać to, co ZAMÓWIŁEM – wścieka się Adrian R. Jeśli uważacie, że agresja drogowa jest przerażająca, to znaczy, że nigdy nie doświadczyliście agresji gastronomicznej. – Powinienem się cieszyć, że oddacie mi moją WŁASNĄ kasę za żarcie, którego NIE DOSTAŁEM po pieprzonej GODZINIE czekania?! Masz mnie za idiotę?
– Wyluzuj, bejbi – dolatuje z mieszkania męski głos. – Po prostu zamówmy pizzę.
Na widok chłopaka, który pojawia się w zasięgu mojego wzroku, zupełnie tracę wątek. Jest mniej więcej w moim wieku i wygląda na pół Azjatę i pół białego. Ma na sobie tylko bokserki, co oznacza, że rodzice Adriana są poza domem, a ci dwaj mogą swobodnie korzystać z mieszkania. Jedyna myśl, która przychodzi mi w tej sytuacji do głowy, to: czemu ten koleś wydziera się na nieszczęsnego dostawcę, zamiast, czy ja wiem, zlizywać bitą śmietanę z wyrzeźbionego brzucha tego słodziaka w ramach podwieczorku o r a z kolacji?
– Nie mieszaj się, Theo. Dam sobie radę. – Adrian znów piorunuje mnie spojrzeniem. – A jeśli jestem śmiertelnie uczulony na dymkę? „Przepraszam” to wszystko, na co mogę liczyć? Wasz kucharz jest ślepy czy niedouczony?
Gotuje się we mnie krew. Ciocia Jade tyra przez sześć dni w tygodniu od świtu do północy. Z trudem znajduje czas, żeby się uczesać – i to dosłownie, bo praktycznie nie ściąga czepka kuchennego – wykonując pracę, jaką ten dupek nigdy nie skalał sobie rąk.
– Rozumiem, że jest pan zły, bo jedzenia nie przyrządzono tak, jak pan sobie zażyczył – odpowiadam – ale to nie daje panu prawa do obrażania kucharki, którą, tak się składa, jest moja ciocia.
– Mam to gdzieś. – Adrian prawie dźga mnie palcem w twarz. – Wiesz co? Ponieważ nawet nie jest ci przykro, żądam rekompensaty!
Mrugam skołowany.
– Nawet pan nie zjadł, a my zapewniamy pełny zwrot...
– Żądam rekompensaty za krzywdy emocjonalne, na które zostałem narażony – wchodzi mi w słowo. – Co, nigdy nie słyszałeś o odszkodowaniach? Mój ojciec jest starszym wspólnikiem w firmie prawniczej.
Przygryzam wargę, żeby zdusić narastający gniew. Grożenie konsekwencjami prawnymi to jakiś kosmos, ale – jeśli on naprawdę ma alergię – mogliśmy go narazić na utratę zdrowia. Odpowiednie przygotowanie jedzenia to nasz obowiązek i tym razem daliśmy ciała.
Ponieważ spóźniliśmy się z tą partią zamówień, otrzymałem dzisiaj więcej krzywych spojrzeń niż napiwków. Mimo to sięgam do kieszeni i wygrzebuję parę zmiętych pięciodolarówek. Wygląda na to, że w tym tygodniu Clover nie ma co liczyć na ulubione psie przekąski o smaku bekonu.
– Przepraszam, ale więcej przy sobie nie mam – mamroczę. – Jeśli to nie wystarczy, będę musiał zadzwonić do baru i poprosić ciocię...
– Adrian, daj spokój. Mówię poważnie.
Chłopak o imieniu Theo podchodzi do drzwi. Jego brązowe włosy są krótkie po bokach, a u góry sterczą wilgotne kępki. Na pasku bokserek widzę napis: „Armani”. Zawsze mnie zastanawia, po co ludzie wydają grubą kasę na markową bieliznę, której zwykle nie ogląda prawie nikt oprócz nich samych. Może zachowują je na okazje takie jak ta, gdy dostawca miał totalnie skopany wieczór i potrzebuje pocieszenia? No dobra, Dylan, przestań się gapić. Nie chcesz dawać jego chłopakowi dodatkowego powodu, żeby cię zamordował.
– Dobra, pieprzyć to! – burczy Adrian, po czym mruży groźnie oczy. – Nigdy więcej niczego od was nie zamówię. I wszędzie powystawiam wam jednogwiazdkowe recenzje. Napiszę, że wasze żarcie prawie mnie ZABIŁO.
Wpycha mi papierową torbę w ręce i trzaska drzwiami.
Przez chwilę stoję jak skamieniały, aż wreszcie otrząsam się i ruszam do windy. Gdy wychodzę z budynku, Chung pisze, że wymienił koło i może się zająć pozostałymi zamówieniami.
Powietrze przepełniają duszący gorąc i spaliny, gdy siadam na krawężniku obok roweru. Burczy mi w brzuchu, więc otwieram pudełko z zamówieniem. Podobno mistrzowie kuchni potrafią tak przyrządzić smażony ryż, że odrobina jajka przywiera do każdego pojedynczego ziarenka. Pewnie nie jestem obiektywny, ale mógłbym się założyć, że ciocia Jade pokazałaby im, jak się to robi. Chwytam plastikową łyżeczkę i pakuję ryż do ust – i choć jedzenie jest zimne, po powrocie z piekieł smakuje jak istna ambrozja.ROZDZIAŁ 3
Jest niedzielny poranek. Otwieramy bar za godzinę, ponieważ jednak już teraz panuje skwar, uchylam i blokuję drzwi wejściowe, by zrobić przeciąg. Większość chińskich barów z jedzeniem na wynos ma czerwone fasady, bo to kolor pomyślności. Ciocia Jade zdecydowała się na zieleń – oznacza ona bogactwo, a przy okazji pozwala się nam wyróżnić.
Przed barem znajduje się wąski blat i kilka drewnianych stołków dla klientów oczekujących na zamówienia. Obok kasy stoi biały porcelanowy kot, który macha rytmicznie prawą łapą, żeby witać gości i przynosić szczęście. Wcześniej w naszym lokalu mieściła się speluna, a ponieważ ciocię Jade było stać wyłącznie na remont kuchni, wnętrze wciąż przypomina pub, z odsłoniętymi belkami stropowymi i boazerią na ceglanych ścianach. Klienci czasem zwracają nam uwagę na dziwny wystrój, ale wracają dla dobrego jedzenia.
Ściągam z haczyka fartuch Megan z wizerunkiem Hello Kity. Mój własny, biały, jest w praniu, a nie chcę pobrudzić podkoszulka mąką. Wierzchem dłoni odgarniam z czoła grzywkę. Muszę się wreszcie ostrzyc. Megan upierała się, żebym tego lata spróbował stylówy koreańskich piosenkarzy: dłuższe włosy u góry i krótkie, ostro cieniowane po bokach i z tyłu. Poszła nawet ze mną do salonu fryzjerskiego w chińskiej dzielnicy i pokazała fryzjerowi przykłady, jak wyobraża sobie efekt końcowy. „Wie pan, trochę jak gwiazdy kina lat dziewięćdziesiątych”.
Mnie nie zależało na niczym aż tak awangardowym. Nie jestem członkiem boysbandu, nie mam też czasu każdego ranka suszyć włosów suszarką ani używać prostownicy. Zresztą, jaki sens ma taka fryzura, kiedy na dworze jest ponad trzydzieści stopni w cieniu?
Ostatecznie poszliśmy na kompromis – włosy średniej długości, które mogę układać za pomocą żelu lub zostawiać grzywkę. Wyszło ładniej, niż się spodziewałem. Nawet Megan była zadowolona.
– Twoja dziewczyna? – zapytał stylista, a ja się zaśmiałem.
– Kuzynka.
A teraz Megan siedzi przy okienku do wydawania zamówień i obrywa główki i ogonki kiełków fasoli. W uszach ma słuchawki i ogląda na smartfonie nowy klip Blackpink. Ciocia Jade poszła na poranne zakupy, po świeże warzywa, których zabrakło w porannej dostawie, Tim uczy się przy ladzie z używanego podręcznika do matematyki, a Clover biega po barze, na zmianę goniąc ulubioną gumową piłeczkę i atakując sznurówki moich sneakersów.
Zajmuję miejsce przy niewielkim stoliku w stylu knajpianym tuż obok lady. Rozłożyłem na nim wszystkie składniki niezbędne do przygotowania xiao long bao. Najpierw formuję ciasto w długi rulon, a potem palcami odrywam odpowiednio małe kawałki. Rozwałkowuję je na płaskie kółeczka i nakładam do środka kulki mielonej wieprzowiny, które zamroziliśmy przez noc. Inne chińskie restauracje sprzedają pierożki z różnymi nadzieniami – krabem, przegrzebkami czy krewetkami – ponieważ jednak specjalnością baru jest kuchnia singapursko-chińska, trzymamy się swojej popisowej wieprzowiny.
Rozlega się dzwonek, a Clover szczeka.
Odwracam się do drzwi.
– Przepraszam, ale jeszcze nie...
Urywam, bo w wejściu stoi Theo, seksowny chłopak klienta z poprzedniego dnia.
– Eee, cześć. – Uśmiecha się nieśmiało. Ma na sobie dżinsy i czarny podkoszulek z logo, którego nie rozpoznaję, co pewnie oznacza, że jest absurdalnie drogi. Jego włosy, niesfornie rozrzucone, mają chyba tworzyć wrażenie, że właśnie tak wstał dziś rano z łóżka. – Nie jestem pewien, czy mnie pamiętasz...
– Pamiętam doskonale – odpowiadam bez namysłu.
Megan unosi wzrok znad klipu k-popowego, a Clover robi krok naprzód, obnażając zęby.
– Clover! – Łapię ją za obrożę. Nienawidzi nieznajomych i warczy na każdego, kogo nie zna. – Przepraszam, to suczka przygarnięta z kliniki weterynaryjnej, łatwo się płoszy. Próbuję ją tego oduczyć. Zaczekaj, chcę czegoś spróbować.
Wskazuję Theo wyciągniętą ręką, podchodzę bliżej i dotykam jego ramienia – znak, że to przyjaciel, który ostatnio z nią ćwiczę. Zadziałało na kilku częściej bądź rzadziej widywanych osobach z wybiegu dla psów w parku, ale po raz pierwszy wypróbowuję ten gest na człowieku, którego nie spotkała nigdy wcześniej.
I nagle zdaję sobie sprawę, że dotykam Theo. Zakładam, że się cofnie, ale on wcale tego nie robi.
Clover wciąż patrzy na niego złowrogo, ale przynajmniej przestała warczeć. Odwraca się do mnie, jakby czekała na potwierdzenie, że wszystko jest okej.
– Dobra dziewczynka – mówię. – Bardzo dobra. Zostań.
Tim patrzy na Theo i pyta:
– To twój przyjaciel wstawił na Yelpie – i przy okazji kilku innych serwisach – jednogwiazdkową opinię, jako użytkownik UCZULONY-NA-KRETYNÓW?
– O Boże, serio? Kazałem mu przysiąc, że tego nie zrobi. – Theo jest naprawdę zażenowany. – Przyszedłem przeprosić za to, co się stało.
– Popełniliśmy błąd – mówię. – Osobiście dopilnowałem, żeby zwrot został wysłany.
Theo wyciąga z portfela gotówkę.
– Proszę. Potraktujcie to jako napiwek.
Gapię się na studolarowy banknot.
– Chyba się pomyliłeś. Nie chciałeś przypadkiem wyjąć dyszki?
Theo się śmieje.
– Nie, nie chciałem.
– Stówa? Za co? – wtrąca się Megan. – Za taniec ze striptizem? – Wychodzi zza okienka i piorunuje go spojrzeniem. – Jak się nazywasz?
Chłopak wydaje się zaskoczony jej otwartą wrogością.
– Theo Somers – odpowiada mimo to, a Megan krzyżuje ręce na piersi.
– Ciekawe. Skąd to nazwisko? Nie wyglądasz mi wcale na białego.
– Tato jest biały, a rodzina mamy pochodzi z Hongkongu...
– W takim razie powinieneś wiedzieć, że w chińskiej kulturze dawanie napiwków uważa się za obrazę! – nie daje mu dokończyć. – Spróbuj tego w Chinach, a kelner wciśnie ci pieniądze z powrotem w dłoń, patrząc na ciebie jak na łajno pandy.
Marszczę nos. Co jak co, ale subtelność nie jest mocną stroną Megan.
Theo dębieje.
– Przepraszam, nie miałem pojęcia...
– Wyjaśnijmy to sobie dokładnie – znów przerywa mu Megan. – Najpierw pozwalasz, żeby twój chłopak wydzierał się na mojego kuzyna z powodu cholernej cebulki na smażonym ryżu, a teraz chcesz mu to wynagrodzić kasą, jakbyśmy potrzebowali zapomogi?
W ciszy, która zapada, szum sufitowego wentylatora brzmi ogłuszająco. Theo ma taką minę, jakby przełknął porcję makaronu, który o wiele za długo leżał w lodówce, ale nie chciał tego po sobie pokazać.
I wtedy Megan wybucha śmiechem.
– Człowieku, szkoda, że nie widzisz swojej twarzy! Aż żałuję, że tego nie nagrywałam. – Szturcha Theo w ramię. – Wyluzuj, jesteśmy na Brooklynie, a nie w Chinach – no jasne, że uwielbiamy napiwki! Słoik stoi obok kasy.
Theo nie kryje ulgi. Podobnie jak ja.
Tymczasem Megan szczerzy się do niego, jakby chłopak zdał jakiś test.
– A skoro już tu jesteś, weźmiesz coś do jedzenia? – pyta.
– W tym tygodniu mamy specjalną ofertę na xiao long bao – odzywa się Tim. – Pięć dziewięćdziesiąt pięć za osiem sztuk, więc za stówę dostaniesz sto trzydzieści cztery – przelicza, nawet nie dotykając kalkulatora.
Theo wskazuje na pierożki leżące przede mną na tacy.
– Ty je zrobiłeś?
– Codziennie robię świeże, ciocia Jade w życiu nie pozwoliłaby nam ich mrozić i sprzedawać gotowych. Chcesz osiem na spróbowanie?
– Jasne – odpowiada. – Skoro to twoje dzieło...
Uśmiecham się mimowolnie.
– Się robi, osiem xiao long bao na wynos! – Megan bierze od Theo studolarówkę. – Za resztę fundniemy sobie sushi, kiedy moja mama będzie miała wolne.
– Zaraz, zaraz, a co z tym obiecanym striptizem? – rzuca ze śmiertelną powagą Theo.
Serce podchodzi mi tak wysoko do gardła, że prawie się dławię.
Megan puszcza do mnie oko i celuje w chłopaka palcem.
– Podoba mi się ten gość! – Podnosi ze stolika tacę z pierożkami. – Idę rozpalić pod parownikiem, a wy, chłopcy, sobie poplotkujcie, okej?
Twarz mi płonie, gdy Megan znika w kuchni. No pięknie, moi kuzyni wypaplali, że mówiłem o Theo. To chyba gorsze od fartucha Hello Kitty, który wciąż mam na sobie. Ściągam go szybko.
– Przepraszam za Megan, ona uwielbia wkręcać ludzi – tłumaczę. – Nie miałem bladego pojęcia, że tak bardzo da ci popalić.
– Po tym, co się wydarzyło z Adrianem, chyba sobie zasłużyłem – odpowiada Theo.
Kręcę głową.
– Megan ma rację, ale tylko częściowo. Kelnerzy w Chinach nie biorą napiwków, bo uważają, że dobra obsługa należy do ich obowiązków, a my schrzaniliśmy zamówienie twojego chłopaka.
W duchu trzymam kciuki, by odpowiedział: „Tak naprawdę on nie jest moim chłopakiem”, po czym wiarygodnie wyjaśnił, co robił półnagi w jego mieszkaniu – i dlaczego nazwał go „bejbi”.
Ale oczywiście tego nie robi. Podchodzi do ściany przy kasie, obwieszonej zdjęciami w przeróżnych ramkach. Na części fotografii widać ciocię Jade pozującą z hongkońskimi celebrytami, którzy jedli w restauracjach, gdzie wówczas pracowała, a pozostałe przedstawiają naszą rodzinę. Ciocia Jade z mamą, gdy były dziećmi, w towarzystwie Por Por i Gong Gonga, sześcioletnia Megan ze szczerbatym uśmiechem, trzymająca maleńkiego Tima na rękach przed urodzinowym tortem, Megan, Tim i ja w zoo Prospect Park kilka lat temu, podczas karmienia alpaki.
– To Singapur, prawda? – Theo wskazuje na najnowsze zdjęcie, na którym jest cała nasza piątka: mama, ciocia Jade, Megan, Tim i ja. W tle widać słynny singapurski hotel, Marina Bay Sands – trzy wieże zwieńczone podniebnym ogrodem, które przypominają wielki zacumowany okręt.
– Aha. Polecieliśmy tam w grudniu w odwiedziny do moich dziadków. – Tim był wtedy na etapie niezdarnego chudzielca, przez co Por Por nieustannie utyskiwała, że go nie karmimy. Megan, prawie tak samo szczupła i o długich kończynach, robi zmysłową minę, którą podłapała od idoli k-popu. Włosy cioci Jade, uwolnione z nieodłącznego czepka, powiewają na wietrze. Rondo kapelusza mamy rzuca cień na jej bladą twarz. Odrastały jej wtedy włosy, ale ona nie chciała przyciągać spojrzeń, a ponieważ przez chemioterapię stała się nadmiernie czuła na światło, nosi też okulary przeciwsłoneczne.
– Tam się urodziliście? – pyta Theo.
– Tylko nasza mama i ciocia. – Pokazuję zdjęcie mamy i cioci w tokijskim Disneylandzie, kiedy były nastolatkami. – Tutaj po raz pierwszy wyjechały razem na wakacje, tylko we dwie.
Odwraca się do mnie.
– Uczysz się w okolicy?
– W liceum Sunset Park. – Szkoła znajduje się zaledwie parę przecznic od nas, Megan też do niej chodzi. – W przyszłym tygodniu zaczynam ostatnią klasę. A ty?
– Też ostatnia klasa, ale w prywatnym liceum w Bay Ridge – odpowiada. – Niedaleko miejsca, gdzie mieszkam.
Mówi to zupełnie niezobowiązująco, tak jakby chodził do prywatnej szkoły z czesnym wynoszącym pięćdziesiąt tysięcy za rok tylko dlatego, że ma po drodze. Bay Ridge znajduje się w strefie naszego dowozu – ilekroć przejeżdżam obok tamtejszego liceum, mimowolnie przyglądam się bogatym dzieciakom przesiadującym na frontowych schodach. W swoich nienagannie udrapowanych sweterkach o podwiniętych rękawach wpasowałyby się bez trudu w kampus dowolnego uniwersytetu Ligi Bluszczowej. Theo nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem.
– A tak w ogóle to fajna koszulka – dodaje.
Patrzę w dół: MAKE LOVE, NOT PUPPIES. Mam ją z akcji adopcyjnej, którą każdego lata organizuje klinika weterynaryjna. Mimo że w tym roku nie było ze mną mamy, i tak zgłosiłem się na ochotnika do pomocy.
– Dzięki tej akcji przygarnęliśmy Clover – mówię i przyciągam do stolika dodatkowy stołek. – Siadaj, a ja sprawdzę, co z twoimi pierożkami.
Megan stoi przy parowniku – metalowej kuchence z perforowaną płytą, pod którą gotuje się woda. Para wystrzeliwuje przez otwory niczym gejzery.
– Masz rację, Dyl – odzywa się na mój widok. – Niezłe z niego ciacho.
– Ciii! Siedzi tuż za drzwiami, jeszcze cię usłyszy.
– A tak w ogóle to czego tutaj szukasz? – Przekłada osiem pierożków na bawełnianą szmatkę, którą wyłożyła dno dużego bambusowego koszyka.
– Nie wiedziałem, o czym z nim gadać, a nie chciałem nawijać o niczym jak idiota.
– Mógłbyś go zapytać o rozmiar bielizny. – Posyła mi rozbawiony uśmieszek. – Moim zdaniem emka, ale przez spodnie dobrze nie widać.
– Meg, zamordowałbym cię, gdybyś nie trzymała pierożków.
Megan chichocze i kładzie bambusowy koszyk na parowniku. Para strzelająca z otworów przechodzi przez dziurki w podstawie koszyka i gotuje jedzenie. Ciocia Jade mówiła nam, że kiedy pracowała w restauracji serwującej dim sum, musiała zmieścić na parowniku pięć koszyków – a każdy z nich miał zwykle inny czas gotowania.
Dziesięć minut później wychodzę z kuchni z nakrytym koszykiem. Theo ogląda przy ladzie struny skrzypiec. Tim wypożyczył instrument ze szkoły i skarży się teraz na kiepsko trzymające kołki. Unoszę zaskoczony brwi – to introwertyczny chłopiec, który nie otwiera się łatwo przed nieznajomymi. No chyba że chcą z nim gadać o matematyce albo muzyce.
– Dzięki za radę, wypróbuję ją – mówi teraz, po czym bierze skrzypce pod pachę i idzie z Clover do mieszkania na górze.
Theo wraca do stolika, a ja stawiam przed nim koszyk. Kiedy unoszę pokrywkę, para bucha dramatycznie ze środka, wypełniając powietrze między nami.
– Pachnie przepysznie. – Nachyla się, żeby zerknąć do środka. – Moja mama twierdzi, że jedzenie xiao long bao to swoista sztuka. Kiedy są gorące, bulion poparzy ci język, ale jeśli czekasz zbyt długo, ciasto robi się suche i łatwo pęka, gdy próbujesz podnieść pierożek.
– Całkiem sensowna rada. – Podaję mu płaską łyżkę, pałeczki i talerzyk z czarnym octem ryżowym oraz świeżym imbirem. – Smacznego.
– Pytanie. – Theo pokazuje składniki xiao long bao wciąż leżące po mojej stronie stolika. – Zjadłem ich tysiące, a do tej pory nie wiem, jak umieszcza się w pierożku zupę.
Siadam naprzeciwko niego.
– Najpierw gotujemy razem z mięsem kości wieprzowe, odcedzamy zupę i chowamy do lodówki. Dzięki zawartości żelatyny zupa robi się pod wpływem zimna galaretowata. Mieszamy z nią mielone mięso i sklejamy w pierożku, a kiedy pod wpływem pary nadzienie się nagrzewa, galareta zamienia się z powrotem w zupę.
– Genialne. – Słońce wpadające przez okno rozjaśnia brązowe włosy Theo. – No dobrze, a jak się je skleja, żeby powstały te fałdki?
– To jest najtrudniejsze – odpowiadam. – Zmarnowałem dziesiątki pierożków, zanim opanowałem technikę. Sekret tkwi w odpowiednim ściśnięciu krawędzi ciasta, zanim zaczniesz robić fałdki i skręcisz je w węzeł. Szefowie kuchni w restauracjach nagradzanych gwizdkami Michelina podają pierożki, które mają dokładnie osiemnaście fałdek.
– Niesamowite, biorąc pod uwagę, jakie są małe. – Theo podnosi pałeczki. – Wiedząc, ile pracy trzeba w nie włożyć, będę się podwójnie rozkoszował każdym pierożkiem.
Podnosi jednego delikatnie, nie rozrywając ciasta. Imponujące. Sprawnie trzyma pałeczki, widać, że mama go tego uczyła. Macza pierożka w occie i świeżym imbirze, kładzie go na łyżce, po czym wgryza się w fałdki od góry, żeby wypuścić gorącą parę – i dopiero wtedy zjada całość.
– Mmm, niebo w gębie – mówi, przeżuwając. – Ciasto jest miękkie, a mielone mięso i zupa pełne smaku. Fantastyczne.
– Musimy cię zatrudnić, żebyś to powtórzył w reklamie – rzucam.
Theo uśmiecha się i odpowiada:
– Daj znać, o który kanał chodzi, to wykonam kilka telefonów.
Nie umiem stwierdzić, czy żartuje. Próbuję sobie wyobrazić minę cioci Jade, gdyby wparowała tu ekipa filmowa – i, szczerze mówiąc, nie potrafię.
– Tylko żartowałem. Nie stać nas na reklamę.
Ponieważ xiao long bao szybko stygną, nie należy ich jeść zbyt długo, a ja nie mogę oderwać wzroku od Theo, gdy pożera jednego za drugim. Sam czuję się jak pierożek na parowniku – ilekroć Theo oblizuje usta, rozpuszczam się odrobinę w środku.
To jest właśnie całe moje szczęście – gdy wreszcie wpadam na kogoś w swoim typie, ten ktoś ma już chłopaka i biega półnago po jego mieszkaniu.
– Co to takiego? – pyta Theo.
Podążam za jego spojrzeniem – patrzy na ulotkę reklamującą konkurs. Przypiąłem ją do tablicy korkowej, by mi przypominała, że muszę porozmawiać o zgłoszeniu z ciocią.
– To konkurs dla nastoletnich cukierników na najlepsze księżycowe ciasteczka, organizowany przez Lawrence’a Lima, słynnego szefa kuchni – tłumaczę i odczepiam ulotkę od tablicy. – Każdy uczestnik może się zgłosić z pomocnikiem, a do finału zostanie wybranych osiem par. Ciasteczka będą oceniane podczas Święta Środka Jesieni – a zwycięzca pojawi się w odcinku programu kulinarnego Lima Poza utartym smakiem.
– Fajnie. Widziałem ten program kilka razy. Chciałem nawet wypróbować wietnamską restaurację, którą polecił, tylko że kiedy dotarłem na miejsce, kolejka ciągnęła się przez pół ulicy. I to on sponsoruje ten konkurs?
– Aha. W Singapurze i Malezji, gdzie się wychował, do obchodów Święta Środka Jesieni przywiązuje się sporą wagę.
Theo przygląda się zgłoszeniu, na którym wpisałem już siebie i ciocię Jade.
– Jakie ciasteczka zamierzacie zrobić?
– Specjalne niebieskie ciasteczka ze śnieżną skórką. Z rodzinnego przepisu, który przekazała nam moja babcia – odpowiadam.
– Niebieskie? O jakim smaku? Jagodowym?
– Nigdy ich nie próbowałem – przyznaję. – Księżycowe ciasteczka przyrządza się wyłącznie na Święto Środka Jesieni, a my zwykle odwiedzamy dziadków w lecie albo podczas przerwy bożonarodzeniowej. Ale moja mama wspominała, że niebieska barwa bierze się z wywaru z klitorii ternateńskiej.
Najbardziej żałuję tego, że nie wypytałem mamy o ciasteczka Por Por, gdy w zeszłym roku rozmawialiśmy o przystąpieniu do konkursu. Po prostu założyłem – niesłusznie, jak się okazało – że mam na to mnóstwo czasu.
– Zastanawia mnie coś jeszcze – odzywa się Theo, odkładając pałeczki. – Czemu nie podpiszecie umowy z Uber Eats albo jakąś inną firmą i zamiast tego wszystko robicie sami?
Unoszę brwi.
– Aż tak kiepsko się sprawdzam jako dostawca?
Theo się śmieje.
– Nie, zupełnie nie o to mi chodziło! Po prostu pamiętam, jak Adrian narzekał, że musi składać zamówienie przez waszą stronę, zamiast użyć aplikacji. Gdybyście zlecili dostawy firmie zewnętrznej, ty i twoja ciocia moglibyście się skupić na tym, w czym jesteście najlepsi, nie martwiąc się o to, czy macie czas i możliwości dowozić jedzenie.
– To wszystko prawda, tylko że firmy zewnętrzne kasują około trzydziestu procent wartości zamówienia. Dla małych barów takich jak nasz to zwyczajnie zbyt dużo – odpowiadam. – Na początku ciocia próbowała współpracy z kilkoma dostawcami, ale po roku uznała, że sami zajmiemy się dowozem. Poznała Chunga, naszego głównego kierowcę, za czasów pracy w Hongkongu – był jedynym hydraulikiem, który zgodził się przyjechać natychmiast, gdy mieli w restauracji poważną awarię. Pomagała mu potem ubiegać się o wizę pracowniczą i dała zatrudnienie. Z kolei wujek Bo stracił poprzednią pracę, gdy spadł z drabiny. Zastępowałem go wczoraj, bo jest chory.
– Podoba mi się etyka pracy twojej cioci – komentuje Theo. – Pomaganie przyjaciołom jest dla niej ważniejsze niż cięcie kosztów poprzez współpracę z zewnętrznymi, anonimowymi molochami.
Zaskakuje mnie, że podziela punkt widzenia cioci Jade.
– To prawda. Ciocia należy do ludzi, którzy nieustannie myślą o innych.
– Podobnie jak jej siostrzeniec. Kiedy wymagała tego sytuacja, pomogłeś z dowozami. – Theo patrzy mi w oczy. – A tak na marginesie, to był dla mnie łut szczęścia, bo gdybyś to nie ty wczoraj przyjechał, nie miałbym okazji spróbować tych niesamowicie smacznych, ręcznie robionych xiao long bao.
Chyba się rumienię. Odpowiedziałbym coś dowcipnego, ale w głowie mam pustkę.
Theo wstaje i sprawdza godzinę na iPhonie – oczywiście najnowszym.
– Sorry, ale muszę uciekać. Trener mnie zamorduje, jeśli znów się spóźnię na trening tenisa.
Rzeczywiście, ma budowę ciała tenisisty. Z naszej rodziny tylko ciocia jest fanką tego sportu, ale ja też chyba powinienem zacząć go oglądać, bo... czemu nie?
– Jasne. – Odprowadzam go do drzwi. – Fajnie, że wpadłeś.
– Dzięki za przepyszne jedzenie.
– Da radę uzyskać to na piśmie? Nasze oceny w internecie bardzo by na tym zyskały.
– Jasna sprawa. – Puszcza do mnie oko. – Wojownicy Woka mają kolejnego usatysfakcjonowanego klienta.
Rozlega się dzwonek, gdy Theo wychodzi. Patrząc za nim, zauważam objuczoną zakupami ciocię, która nadchodzi z przeciwnej strony ulicy. Mijają się, a chwilę później Theo znika za rogiem.
Z kuchni wypada jak burza Megan, piejąc z zachwytu.
– Ej, to było e p i c k i e!!!
Dzwonek znów brzęczy, kiedy przytrzymuję drzwi cioci Jade, która natychmiast zauważa uradowaną minę Megan.
– Co się stało? – pyta.
– Pamiętasz to ciacho z wczorajszej dostawy Dylana? Właśnie tu był – odpowiada Megan. – Wyobraź sobie, że przyszedł przeprosić za swojego chłoptasia! Dał Dylanowi stówę napiwku, po czym zorganizowali na miejscu spontaniczną randkę.
– Co? To nie była żadna randka. – Odbieram zakupy z rąk cioci. – Zamówił jedzenie, zapłacił za nie. I tyle.
– Serio? Bo nie zauważyłam, żebyś robił takie słodkie oczy do innych klientów.
– Nie robiłem słodkich oczu! To po pierwsze, a po drugie: podglądałaś nas?
– No jacha! Wyglądałeś tak, jakbyś miał ochotę zjeść go łyżką. – Megan posyła mi cwaniacki uśmieszek. – To kiedy znowu wpadnie?
Theo powiedział, że Wojownicy Woka mają kolejnego z a d o w o l o n e g o klienta, a to zupełnie co innego niż s t a ł y klient. I choć to tylko semantyka, Theo raczej by nie chciał, żeby jego chłopak – UCZULONY-NA-KRETYNÓW – wiedział, że się u nas stołuje. No i nie poprosił mnie nawet o numer telefonu.
Kręcę głową.
– Był uprzejmy, to wszystko.
Gdy Megan i Tim wnoszą zakupy do kuchni, ciocia Jade dostrzega ulotkę na stoliku.
– Co tam masz?
– Ogłoszenie o konkursie na najlepsze księżycowe ciasteczka. Tym, w którym mama chciała w zeszłym roku wziąć ze mną udział. – Pokazuję jej formularz zgłoszeniowy. – Pomyślałem, że zamiast tego zgłoszę się z tobą. Moglibyśmy zrobić niebieskie ciasteczka Por Por, tak jak planowała mama.
– Doskonały pomysł. – Ciocia przygryza wargę. – Jest tylko jeden problem. Nie znam przepisu.
Mrugam oszołomiony.
– Słu... słucham?
– Twoja mama kochała wypieki, natomiast mnie interesowało głównie gotowanie. Por Por miała notatnik, w którym zapisywała sekretne przepisy. Niestety, gdzieś go zapodziała, kiedy dopadła ją demencja. – Wzdycha. – Twoja mama znała przepis, tylko że tak dużo się działo... Nawet nie przyszło nam do głowy, by go spisać.
To będzie trudniejsze, niż sądziłem. Próba odtworzenia zapomnianego przepisu na deser, którego nigdy nawet nie kosztowałem, wydaje się skazana na porażkę.
– Mimo to uważam, że absolutnie powinniśmy wziąć udział w konkursie – mówi ciocia. – Szczególnie że właśnie na tym zależało twojej mamie. Weźmiemy się do pracy, gdy będę miała wolne, i zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by odtworzyć przepis. Dobrze? – Kładzie mi dłoń na ramieniu. – Nie martw się. Znajdziemy sposób, żeby zapewnić słynnym ciasteczkom Por Por drugie życie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------