Fakty i mity genetyki nowotworów - ebook
Fakty i mity genetyki nowotworów - ebook
Co kryją nasze geny?
Czym są nowotwory? I dlaczego mogą wszystko?
Jakie są czynniki ryzyka zachorowania na nowotwór?
Co NIE leczy raka, czyli suplementy diety, pseudomedycyna i rewelacje z internetu.
Jak zapobiegać chorobie i jak ją wcześnie wykrywać?
Czym jest medycyna personalizowana i dlaczego jest tak ważna?
Dr Paula Dobosz zaprasza czytelnika do świata pełnego tajemnic i zagadek, ale też dotyczącego każdego z nas.
Pokazuje świat medycyny personalizowanej, która jest rewolucyjnym przewrotem, zwłaszcza w onkologii.
Dr Paula Dobosz specjalizuje się w genetyce i genomice nowotworów, bada w szczególności aspekty związane z immunoonkologią i diagnostyką całogenomową. Absolwentka m.in. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego oraz Cambridge University. Autorka bloga Fakty i Mity Genetyki.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-659-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A skoro już się przyznałam, możecie albo mnie zlinczować – że jak to, nowotwory są przecież złe i okropne, uwielbienie dla nich jest karygodne. Albo zastanowić się chwilę nad tym, jak by to było, gdybym ja miała/miał nowotwór. Czy życzyłabym/życzyłbym sobie, aby z klinicznego i naukowego punktu zajmowała się mną osoba równie przerażona i nienawidząca raka jak ja, pacjentka/pacjent? Osoba, która za wszelką cenę chce się pozbyć choroby, często nie zastanawiając się ani nie zgłębiając jej zawiłości? Pozbyć się i koniec, teraz, tu, natychmiast. Czy może lepiej się oddać w ręce specjalistów, którzy z pasją zgłębiają tajemnice raka? Takich, których fascynuje stopień złożoności nowotworów, ich skomplikowana budowa i nieprzewidywalna czasem fizjologia, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji oraz prawdziwych, medycznych wyzwań? Którzy potrafią poświęcić całe swoje życie tej wyjątkowej chorobie, która od tysiącleci przeraża i fascynuje zarazem?
Pewnego dnia dość nieopatrznie napisałam to na swoim blogu, opisując jakąś nową obserwację w czasie prowadzonych wtedy w laboratorium badań. Zupełnie się nie spodziewałam lawiny negatywnych komentarzy, przede wszystkim hejtu, jaki się wtedy na mnie wylał. Niby jedno proste zdanie: tak, uwielbiam nowotwory. Ale tak naprawdę mnie samej zajęło trochę czasu zrozumienie tego, przyznanie się przed samą sobą, że tak właśnie jest.
Nowotwory w całej swojej skomplikowanej gracji fascynują, przerażają, skłaniają do przemyśleń i reewaluacji całego życia. Dorastając w małomiasteczkowym świecie, nie miałam zbyt wielu okazji do poznania innej strony raka – tej skomplikowanej i pasjonującej. Rak kojarzy się wyłącznie negatywnie, zwłaszcza na prowincji. Dopiero podczas pracy w szpitalu, najpierw w Warszawie, a potem w innych szpitalach na świecie, zaczęłam przyglądać się komórkom nowotworowym od zupełnie innej strony, z typowo naukową, nawet dziecięcą ciekawością. Zaczynając od Krakowa, przez Warszawę, Cambridge, Londyn, Tel Awiw, Waszyngton, kończąc znowu w Warszawie. Zwieńczeniem tego odkrywania zawodowej pasji okazała się immunoterapia – fascynujące, że można namówić układ immunologiczny do walki z nowotworem, to genialne w swojej prostocie, a jakże skuteczne rozwiązanie. Do tego doszło odkrywanie zakamarków ludzkiego genomu. Bo co z tego, że od ponad dwudziestu lat potrafimy odczytywać poszczególne sekwencje, literki DNA, jeśli nadal funkcje ogromnej części genomu pozostają dla nas tajemnicą. Mamy też cały arsenał leków, które usuwają reagujące na nie komórki, lecz pozostawiają inne, odporne na daną terapię klony. A wszystko, co nie zabija nowotworu od razu, czyni go tylko silniejszym.
Czy znacie kogoś, kto chorował bądź choruje na nowotwór? Zdziwiłabym się, gdyby ktoś z was odpowiedział, że nie, że ani w rodzinie, ani wśród przyjaciół nigdy nie było nowotworów. Od razu zaprosiłabym na badania genetyczne, bo to nie lada wyczyn. Szacuje się, że co trzecia, a może nawet co druga żyjąca obecnie osoba na którymś etapie swojego życia zachoruje na nowotwór. Na całym świecie są one dominującą przyczyną zgonów i ten trend będzie się utrzymywał. Zachorowalność na poszczególne typy nowotworów także rośnie i nie ma wątpliwości, że w wielu przypadkach liczba zachorowań na nowotwory będzie nieustannie wzrastać, co ma związek na przykład ze starzeniem się populacji. Na szczęście mamy XXI wiek, większość z nas rozprawi się z chorobą i wróci do normalnego życia, bo współczesna medycyna oferuje nam każdego dnia coraz to nowsze i skuteczniejsze rozwiązania terapeutyczne. Podstawą pozostaje jednak wczesne wykrywanie i prewencja – o tym przeczytacie jeszcze nie raz na kartach tej książki. I wiele razy będę podkreślała wagę profilaktyki i wczesnego wykrywania choroby, bo statystyczny Polak nie chodzi na badania kontrolne, nie uczestniczy w programach wczesnego wykrywania nowotworów. Co gorsza, wielu z naszych rodaków wciąż uważa to za powód do dumy. Nie tak dawno pewien zaprzyjaźniony urolog żalił mi się, że miał pacjenta, pana po siedemdziesiątce, który na początku wizyty powiedział z wielką dumą w głosie, że nigdy do lekarza nie chodził i właściwie jest pierwszy raz. Fajnie, tylko że zgłosił się z rozsianym rakiem prostaty. Rakiem, który świetnie się leczy, gdy jest wcześnie wykryty. I ten urolog z ogromną wiedzą i doświadczeniem, rozumiejąc, że ten człowiek byłby do uratowania, zastanawiał się, co ma panu odpowiedzieć. Może dać jakiś medal czy order? A może powiedzieć, że swoim postępowaniem sprawił, że właśnie umiera na chorobę, którą najpewniej można byłoby wyleczyć, gdyby tylko przyszedł trochę wcześniej. Polski macho.
W tej książce zaproszę was również i na drugą stronę lustra, nie tylko po to, aby pokazać analizę nowotworu od strony specjalisty, ale również po to, aby łatwiej było wam zrozumieć lekarzy. Pomyślcie czasem, co się dzieje w głowie specjalisty w momentach takich jak opisany wyżej przypadek urologiczny. Wiele mówi się o zdrowiu psychicznym i jakości życia pacjentów, ale niezwykle rzadko rozmawiamy w przestrzeni publicznej o tym, co trapi samych lekarzy. Jak musi czuć się specjalista, który wie, że jego pacjent nie ma szans na przeżycie kolejnego roku? A co, jeśli do tego umiera na nowotwór, który dałoby się wyleczyć jeszcze kilka miesięcy wcześniej, gdyby tylko pacjent zjawił się w gabinecie? Albo wtedy, gdy ma świadomość, że istnieją leki potencjalnie mogące uratować życie pacjenta, ale ich koszt jest astronomiczny? Czy w ogóle powinien o tym wspominać? Czy może lepiej przemilczeć sprawę? To ogromnie trudne zagadnienia etyczne, które jedynie zasygnalizuję na łamach tej książki, ale miejcie je, proszę, na uwadze jako jeszcze jeden element tej skomplikowanej, nowotworowej układanki. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi.
Dla wielu osób medycyna personalizowana, bo o niej będzie ta książka, to ogromna rewolucja i brutalny przewrót, zwłaszcza w onkologii. Oto przez całe dekady mieliśmy jasne wytyczne i przejrzyste schematy postępowania w przypadku nowotworu piersi czy trzustki, definiowanych na podstawie tkanki czy narządu ich pochodzenia, ściśle określone dawki konkretnych leków, podawane w często z góry określonych proporcjach i odstępach czasu. Badania kliniczne, które umożliwiały wyznaczenie idealnych średnich dawek, czyli na tyle niewielkich, aby efekty uboczne nie zabiły pacjenta, ale i na tyle silnych, aby pożądany efekt terapeutyczny był widoczny. Z tym że takie właśnie średnie aplikowaliśmy potem wszystkim pacjentom na całym świecie, bez względu na ich płeć czy pochodzenie etniczne. Nic zatem dziwnego, że wielu z nich wcale nie odpowiadało na leczenie, a niektórzy rozwijali zagrażające życiu reakcje niepożądane. Dopiero ostatnie lata przyniosły spore zmiany w tym zakresie i dzisiaj w badaniach klinicznych definiuje się bardzo dokładnie kohortę, na której przeprowadzane jest badanie. Medycyna personalizowana idzie o krok dalej, nakazując nam absolutną indywidualizację leczenia, dobór metody terapeutycznej i jej dawki do konkretnego pacjenta i jego choroby, z uwzględnieniem wszystkich charakterystyk danej osoby i jej dolegliwości, a przede wszystkim z uwzględnieniem aspektów różnic na poziomie molekularnym.
Tak, w tym aspekcie rzeczywiście medycyna personalizowana może być postrzegana jako spory przewrót. Może być jednak rozumiana po prostu jako pochodna postępu, nagromadzenia nowej wiedzy i próba jej bezzwłocznego wykorzystania, wprowadzenia do kliniki tak szybko, jak to tylko możliwe, żeby leczyć skuteczniej i bezpieczniej. To bardziej ewolucja niż rewolucja, i do takiego jej postrzegania zachęcam, ponieważ rewolucja ma tendencję do bycia gwałtowną i brutalną, często niszcząc i powodując zaoranie wszystkiego, co istniało przed nią. Tymczasem procesy ewolucyjne postępują znacznie wolniej, wydawać by się mogło, że nawet działają z większą logiką i sensem, a nawet „celowością”. Łączą w sobie szacunek do przeszłości z potrzebą innowacji, usprawniania i polepszania zastanej rzeczywistości.
Dla mnie rozsądny jest wobec tego dokładnie taki scenariusz w medycynie: powoli wprowadzamy elementy personalizacji, ale tam, gdzie wiedzy wciąż nam brakuje, stosujemy znane i sprawdzone już schematy postępowania, aby naszym pacjentom mimo wszystko pomagać, a nie szkodzić. Po części dlatego, że bardzo wiele wciąż nie wiemy. Po części również dlatego, że nie mamy wystarczającej liczby terapii celowanych. Co z tego, że wykryjemy u pacjenta, w jego unikalnym guzie, bardzo konkretną mutację, a następnie z największą możliwą skrupulatnością opiszemy w szczegółach, krok po kroku, jak doszło do powstania nowotworu, może nawet damy radę ustalić konkretną przyczynę rozwoju nowotworu. I to wszystko będzie ogromnie ciekawe i wartościowe z naukowego punktu widzenia, będzie być może interesujące także dla pacjenta. Ale co z tego, skoro nie będziemy mogli zaoferować mu żadnej konkretnej pomocy, żadnego lepszego leku?
Z roku na rok takich sytuacji jest coraz mniej, a nasze możliwości rosną eksponencjalnie. Nie oznacza to jednak, że potrafimy wyleczyć każdy nowotwór. Nie chciałabym, żeby po przeczytaniu tej książki czytelnik odniósł wrażenie, że rewolucyjna medycyna personalizowana jest już standardem i wszelkie próby leczenia pacjentów onkologicznych według dawnych metod to co najmniej kryminał. Otóż nie, daleko nam jeszcze do tego momentu. Jak daleko? Może kilka lat. To jednak dostatecznie odległa perspektywa dla tych, którzy są chorzy już dzisiaj, ale wcale nie tak daleka na ewolucyjnej skali czasu. Jeśli jesteście dzisiaj w moim wieku (np. urodziliście się na początku stanu wojennego) i jeszcze nie macie nowotworu, to zgodnie z najnowszymi szacunkami macie około 1:3–1:2 szans na zachorowanie na tę chorobę w ciągu całego swojego dalszego życia. I dla tych z nas, którzy znajdą się w tej właśnie grupie onkologicznych pacjentów przyszłości, medycyna personalizowana będzie już standardem.
Dlatego niewiele będzie o stosowanych dzisiaj standardowych terapiach, takich jak chirurgia, radioterapia czy chemioterapia. One są i z nami zostaną, bo ratują życie. Będzie natomiast dużo o personalizacji terapii, i to nie tylko w kontekście leków celowanych, ale również indywidualnej odpowiedzi na już znane substancje. Być może sami już doświadczyliście tego, jak różnie działają na nas rozmaite substancje chemiczne. Ot, choćby zwykła kofeina – po ilu filiżankach ukochanego czarnego napoju zaczynają ci się trząść ręce? Po jednej? A może po dwunastu? Czy zasypiasz bez problemów nawet po wypiciu wiaderka kawy, czy może już po południu odmawiasz wszelkich napojów kofeinowych? Nie potrzeba wielkich analiz, aby zauważyć ogromne różnice w odpowiedzi na podawane nam substancje, z kawą na czele, smakiem oliwek, brokułów czy nieustająco kontrowersyjnych zielonych listków kolendry. Skoro podłoże genetyczne mają nawet tak trywialne rzeczy jak odczuwanie smaku brokułów czy działanie na nasz organizm kofeiny, doprawdy naiwnością byłoby sądzić, że takich różnic nie ma w przypadku leków, w tym substancji używanych w leczeniu nowotworów.
O tym również będzie książka, którą właśnie trzymasz w ręku. O tych interesujących różnicach między nami, które sprawiają, że świat jest różnorodny i piękny, bogaty i ciekawy. O tych różnicach, które nieustannie każą nam zadawać kolejne pytania, a gdy już znajdziemy na nie odpowiedzi, szybko odkrywamy, że tak właściwie to był dopiero początek drogi – bo jedna odpowiedź w nauce natychmiast generuje kolejne serie pytań. I tak bez końca.
Z życzeniami wielu interesujących odkryć, zwłaszcza tych, które dotyczą was samych, prowadząc do rozwoju
AutorkaMolekularne podstawy nowotworzenia
Jak to możliwe, że zdrowi i aktywni dotąd ludzie nagle rozwijają potencjalnie śmiertelne guzy? Czy nowotwór jest zawsze dziedziczny i otrzymujemy od rodziców pewne genetyczne podłoże zachorowania, czy może większe znaczenie ma środowisko, w którym żyjemy, prowadząc do rozwoju nowotworu wyłącznie u osób, które są narażone na pewne wyjątkowo paskudne czynniki mutagenne, takie jak dym papierosowy? A skąd nowotwory u noworodków, u dzieci?
Aby odpowiedzieć na wszystkie te skomplikowane pytania, cofnijmy się nieco w czasie, do szkoły średniej, a może i jeszcze odrobinkę dalej. Być może dwa terminy biologiczne, których zaraz użyję, przywołają straszne koszmary młodości, ale muszę to zrobić. Mitoza i mejoza. Dla większości z nas to był prawdziwy horror, bo opowiadanie w prosty sposób o rzeczach skomplikowanych to rzadka umiejętność i spora część nauczycieli biologii nie powinna uczyć tego pięknego przedmiotu (kwestię ultranudnego i w większej części życiowo nieprzydatnego programu nauczania pomińmy w trosce o tych, u których mogłoby to wywołać zawał serca). A pochodną braków w znajomości elementarnych podstaw zarówno biologii, jak i nauk o zdrowiu, jest na przykład stale rosnąca grupa antyszczepionkowców. Licealista przygotowujący się do matury świetnie opowie nam o cyklu życiowym stułbi czy mchu płonnika, ale rzadko będzie w stanie przedstawić nam powody, dla których powinniśmy się szczepić, lub wyjaśnić, dlaczego antybiotyki raczej nie pomogą na grypę…
Wracamy do mitozy i mejozy, przy których spędzimy jedynie krótką chwilę. Musicie mi jednak zaufać, że to niezbędne dla zrozumienia, jak powstają nowotwory.
Większość komórek naszego organizmu co jakiś czas się dzieli, głównie po to, aby dać początek nowym komórkom, wymienić te zużyte i stare. Mitoza to właśnie element takiego cyklu komórkowego, cyklu podziału, a nawet życia komórki. Bardzo wiele czynników, tak wewnętrznych, jak i zewnętrznych, w tym wiele hormonów, bierze udział w regulacji cyklu komórkowego. To stanie się oczywiste, jeśli zrozumiemy, z jak szalenie ważnym procesem mamy do czynienia. Podczas całego cyklu komórkowego komórka rośnie, gromadzi materiały odżywcze, podwaja ilość swojego DNA, a ostatecznie ulega podziałowi na dwie komórki potomne. Idealnie byłoby, gdyby te komórki potomne były identyczne, miały dokładnie takie samo DNA, pełniły takie same funkcje biologiczne jak poprzedniczki. Poszczególne etapy cyklu komórkowego mają swoje punkty kontrolne – takie bramki, przy których „stoją” odpowiednie białka, strażnicy, i przepuszczają komórkę do kolejnego etapu cyklu bądź nie. Jeśli nie przepuszczą, dzieje się to najczęściej dlatego, że DNA danej komórki jest uszkodzone na tyle, iż zagraża życiu i zdrowiu całego organizmu. A zatem będzie lepiej dla wszystkich, jeśli ta komórka wejdzie na szlak apoptozy, czyli programowanej śmierci komórki. Jej miejsce zaraz zajmie inna, nowa, powstająca obok.
Punktów kontrolnych jest całkiem sporo, a jeszcze więcej jest białek weryfikujących prawidłowy przebieg cyklu komórkowego, syntezy DNA i wszystkich etapów podziału. Być może cykl komórkowy to jeden z najbardziej skomplikowanych i wieloetapowych procesów, jakie w ogóle mają miejsce w naszym organizmie. Każde białko będące strażnikiem danego etapu jest skrupulatnie kontrolowane przez całą armię innych czynników. Ta wielopoziomowość dobitnie świadczy o randze procesu, podkreśla, jak musi on być ważny dla naszego zdrowia i życia.
Co się stanie, jeśli któryś ze strażników przepuści uszkodzoną komórkę do kolejnego etapu? Z dużym prawdopodobieństwem nic, bo również i na taką ewentualność jesteśmy już przygotowani ewolucyjnie: mamy systemy naprawcze, które mogą postarać się o zreperowanie uszkodzenia, a zaraz potem komórka ponownie może podjąć próbę podziału. A co, jeśli uszkodzony jest zarówno strażnik, jak i systemy naprawcze…?
Tutaj docieramy do sedna sprawy. Taki czarny scenariusz to właśnie preludium do tragedii: podstawa procesu nowotworzenia. Nietrudno się domyślić, że winowajcami będą mutacje, przecież każde białko powstaje na bazie przepisu, czyli genu. Zatem uszkodzenia DNA w genach kodujących kluczowe białka cyklu komórkowego stanowią podstawę rozwoju nowotworów. W dalszych częściach książki przyjrzymy się dokładniej wybranym elementom tych skomplikowanych zależności.
A zatem wiemy już, że nowotwór powstaje najczęściej w wyniku nabywania pewnych mutacji – mutacji somatycznych, czyli takich, które powstają podczas naszego życia. Nie są one ani dziedziczone, ani przekazywane potomstwu. Istnieją także mutacje germinalne i to właśnie one są dziedziczone po przodkach lub nabywane bardzo wcześnie w procesie embriogenezy, rozwoju zarodkowego. Znacznie częściej jednak bezpośrednią przyczyną powstawania nowotworów są te mutacje, które powstają w komórkach już podczas naszego życia. „Zbieramy” ich coraz więcej i z wiekiem rośnie ryzyko zachorowania na nowotwór, choć zazwyczaj to nie liczba mutacji zwiększa zagrożenie, ale pojawienie się bardzo konkretnych zmian w bardzo konkretnych genach. Mutacje zachodzą losowo w różnych miejscach naszego genomu i możemy wcale nie wiedzieć, że w ogóle jakieś mamy. A mamy ich całkiem sporo i każdego dnia pojawiają się nowe!
Pewne typy nowotworów występują znacznie częściej wśród dzieci, a inne będą diagnozowane zazwyczaj wśród dorosłych. Ponadto ten sam nowotwór może mieć zupełnie inny przebieg, dawać inne objawy i wiązać się z innym rokowaniem, jeśli diagnozujemy go u dziecka, a odmienny, gdy występuje u osoby starszej. Na przykład ostra białaczka szpikowa (childhood acute myeloid leukaemia, AML) u dzieci jest związana częściej z występowaniem skomplikowanych, długich, trudnych do leczenia infekcji, mogących prowadzić do szybkiej śmierci. Natomiast nowotwory piersi u pacjentek w starszym wieku często mają łagodniejszy przebieg i lepsze rokowanie niż te diagnozowane u kobiet dwudziesto-, trzydziestoletnich.
Wróćmy jednak do cyklu komórkowego, ponieważ do jego elementów wielokrotnie będziemy się jeszcze odwoływać. Zrozumienie mechanizmów działania cyklu pozwala także na zrozumienie mechanizmów działania wielu leków stosowanych w onkologii, zwłaszcza nowoczesnych terapii celowanych.
W kontroli cyklu komórkowego biorą udział specjalne grupy białek nazywane cyklinami – nazwanych tak właśnie dlatego, że działają w regulacji cyklu. Na początku cyklu komórkowego stężenie cyklin jest niskie. W miarę napływania sygnałów stymulujących komórkę do podziału stężenie cyklin rośnie, a dodatkowo łączą się one z inną grupą białek, nazywanych kinazami cyklinozależnymi (cyclin-dependent kinases, CDK). Tak naprawdę to enzymy, które stają się aktywne dopiero pod wpływem przyłączenia się do nich odpowiednich cyklin. Sprytne to niesłychanie: pewne enzymy potrafią być silne i niebezpieczne, mogłyby uszkodzić delikatne części naszej komórki, gdyby były puszczone wolno. A tak aktywuje je dopiero przyłączenie się odpowiedniego „włącznika”. Tak utworzone kompleksy uruchamiają kaskadę kolejnych białek, aż wreszcie komórka dostaje „zgodę” na przejście do następnego etapu cyklu komórkowego.
Etapów cyklu komórkowego jest kilka, a każdy z nich jest związany z innymi cyklinami i odpowiednimi dla nich kinazami cyklinozależnymi. Z kolei stężenia tych białek są regulowane właściwymi sygnałami, np. czynnikami wzrostu. Te sygnały mogą być stymulujące lub hamujące, mogą doprowadzić do produkcji większej ilości białek lub ich degradacji, co w efekcie będzie prowadziło do podziałów komórki lub ich zaprzestania. Możemy to porównać do jazdy samochodem: mamy do dyspozycji zarówno pedał gazu, jak i hamulca, a precyzyjne i odpowiednie balansowanie tych dwóch elementów sprawia, że bezpiecznie docieramy do celu. Aby prawidłowo prowadzić samochód, niezbędna jest umiejętność operowania zarówno hamulcem, jak i gazem. Gdybyśmy nieustannie dodawali gazu, a nigdy nie korzystali z hamulca, daleko byśmy nie zajechali, a najpewniej skończyłoby się to dla nas tragicznie. Tak samo jest z naszymi komórkami: nieustające sygnały stymulujące do podziału będą miały swój nieciekawy finał w postaci guza. Jedną z głównych cech typowych dla komórek nowotworowych jest właśnie zdolność do niekontrolowanego wzrostu i podziału. Dzieje się tak albo na skutek zepsutego hamulca (nie działa hamowanie), albo nieprawidłowo działającego gazu (ciągle przyspiesza, nie da się zatrzymać), czyli w przypadku komórek: nie działają czynniki hamujące podziały komórkowe albo nieustannie działają te, które stymulują komórkę do dalszych podziałów. Komórki nowotworowe często mają uszkodzonych bardzo wiele elementów tej precyzyjnej konstrukcji; zdarza się, że nie działa hamulec, a pedał gazu wciśnięty jest do granic możliwości. O ile komórki nowotworowe w ogóle uznają jakiekolwiek granice.Nowotwory mogą wszystko, czyli dlaczego komórki nowotworowe są wyjątkowe
Kiedy zaczynałam swoją przygodę jako post-doc w Izraelu, jeden z moich przełożonych powiedział chyba najważniejsze zdanie w całej historii badań nad nowotworami. A było to podczas próby interpretacji jakichś wyjątkowo dziwnych wyników, które uporczywie nam wychodziły w badaniach. I chociaż robiliśmy kolejne powtórzenia doświadczeń z nadzieją, że tym razem wynik będzie inny, że może ktoś z nas popełnia jakiś błąd – za każdym razem rezultat był ten sam. Nie było wyjścia, musieliśmy pochylić się nad próbą zinterpretowania dziwacznego wyniku, który wyglądał jak żart, coś wbrew wszelkim zasadom genetyki. Usłyszałam wtedy: Paula, podstawowa zasada – nowotwory mogą wszystko. Bo to są nowotwory!
No i jak tu dyskutować z takim stwierdzeniem? Całkowita racja, nowotwory mogą wszystko. To właśnie dlatego są tak fascynujące z naukowego punktu widzenia i stanowią wyzwanie z punktu widzenia klinicysty, a zarazem są przerażające z punktu widzenia pacjentów. Skoro nie wiemy jeszcze wszystkiego o ich genetyce, jak możemy oczekiwać, że wiemy już wszystko o ich leczeniu?
Jakież to unikalne cechy mogą mieć (i zwykle mają) komórki nowotworowe, czyli co czyni je dla nas tak wyjątkowymi i trudnymi przeciwnikami?
1. Potrafią unikać supresorów wzrostu i podziału, rosną bez kontroli.
2. Nie tylko unikają komórek immunologicznych, ale też mogą być dla nich niewidoczne.
3. Bywają nieśmiertelne.
4. Potrafią dzielić się w nieskończoność.
5. Są odporne na sygnały proapoptotyczne.
6. Mogą wyzwalać stan zapalny promujący ich rozwój lub zupełnie hamować powstawanie stanu zapalnego.
7. Potrafią się oddzielać od reszty guza i tworzyć przerzuty w innych częściach ciała.
8. Mogą stymulować powstawanie nowych naczyń krwionośnych.
9. Ich genom jest niestabilny, powstają liczne nowe mutacje.
10. Ich epigenom ulega przeprogramowaniu, także nie jest stały.
11. Metabolizm komórek jest zaburzony.
12. Mogą zmieniać swój wygląd w zależności od potrzeb.
13. Nie starzeją się.
14. Mają wpływ na cały organizm, w tym komórki bakterii bytujące w jelitach pacjenta (tzw. mikrobiom), i odwrotnie.
Świetnie opisali to panowie Hanahan i Weinberg w swojej słynnej pracy „The Hallmarks of Cancer”. Była ona na tyle przełomowa i ważna, że od tego czasu ukazały się już kolejne jej aktualizacje, ostatnia na początku 2022 roku. Każda aktualizacja to oczywiście efekt nagromadzenia się nowej wiedzy. To tak jak z podręcznikami – wyniki badań naukowych najczęściej w pierwszej kolejności możemy zobaczyć (posłuchać o nich, przeczytać) podczas specjalistycznych konferencji naukowych, następnie przeczytamy o nich w publikacjach w specjalistycznych periodykach naukowych, potem ukażą się doniesienia w prasie popularnej (o ile odkrycie naukowe będzie na tyle ciekawe, że zainteresuje się nim szersze grono odbiorców), potem zostaną uwzględnione w kolejnych edycjach książek i podręczników akademickich (anglojęzycznych zapewne), a jeśli podręcznik lub książka wymagają tłumaczenia na inne języki, dodajmy jeszcze co najmniej rok. I teraz trzeźwo oceniając sytuację – kiedy czytacie te słowa, Hanahan i Weinberg pracują już pewnie nad kolejną aktualizacją swojej znamiennej pracy, bo liczba naukowych odkryć dotyczących komórek nowotworowych znacznie przesunęła granice naszej wiedzy.
W przeciwieństwie do choroby bakteryjnej czy wirusowej, choroby nowotworowej nie „łapiemy”, nie zarażamy się nowotworem. I choć istnieją mikroby, które mogą zwiększać ryzyko zachorowania na pewne typy nowotworów, a nawet je powodować (jak np. HPV – wirus brodawczaka ludzkiego powodujący raka szyjki macicy, albo EBV – wirus Epsteina-Barr, powodujący niektóre chłoniaki), to niezmiennie choroba nowotworowa pojawia się w wyniku zaistnienia pewnych mutacji w genomie komórek pacjenta. Do rozwoju nowotworu może wystarczyć nawet jedna, tylko jedna pojedyncza komórka, która będzie posiadała wyjątkowo niefortunny zestaw mutacji. Taka komórka może istnieć w naszym organizmie przez całe lata, bardzo powoli się namnażać, trzymana w szachu przez świetnie działający układ immunologiczny. Niestety, w miarę naszego starzenia się również komórki układu immunologicznego działają coraz gorzej. Przykro mi to pisać, bo wszyscy się starzejemy, ale z wiekiem ryzyko zachorowania na chorobę nowotworową wzrasta. Ups. To kiedy ostatnio robiliście „przegląd”? Bo samochodowy robi się obowiązkowo co roku i strasznie żałuję, że nie ma takich obowiązkowych „przeglądów” dla ludzi. Jeśli się zastanawiacie, to odpowiadam od razu, że tak – ja robię sobie taki przegląd (już mocno pogwarancyjny…) każdego roku. Nie, nie jest to zawsze jakoś superprzyjemne, ale po prostu mam to na liście obowiązków corocznych, na równi z przeglądem rejestracyjnym samochodu czy instalacji elektrycznych i gazowych w mieszkaniu.
Niekontrolowane podziały komórki, leżące u podstaw procesu nowotworzenia, są pochodną wszystkich tych cech, które Hanahan i Weinberg wymienili jako typowe dla komórki nowotworowej. Zobaczmy z bliska, jak każdy z wymienionych elementów w praktyce przekłada się na powstawanie i rozwój choroby nowotworowej. W dalszych częściach książki przekonacie się, że na każdy z trików stosowanych przez nowotwory mamy już jakieś kontrargumenty, i to całkiem skuteczne, w postaci odpowiednich nowoczesnych terapii. Możemy coś zablokować, możemy odblokować, zwiększyć ilość czegoś lub zmniejszyć. Niezmiennie jednak kluczowe pozostaje dokładne poznanie wroga – mechanizmu, co takiego uległo zepsuciu, co działa nieprawidłowo. Takich mechanizmów znamy już wiele, chociaż, niestety, może to nie być zamknięta lista. Nie każdy nowotwór będzie też wykazywał wszystkie te cechy jednocześnie, choć prawdę mówiąc, zaawansowane nowotwory raczej będą miały pełny zestaw.
Uważa się, że przynajmniej dwa kluczowe zjawiska występujące w chorobie nowotworowej przyczyniają się do nabywania przez nowotwór kolejnych „umiejętności specjalnych” z poniższej listy, a będą to: niestabilność genomowa oraz przewlekły stan zapalny.
Komórki nowotworowe potrafią unikać supresorów wzrostu i podziału, rosną bez kontroli
Aby móc się podzielić, komórka potrzebuje odpowiednich sygnałów, zarówno pochodzących z wnętrza, jak i z zewnątrz. Takimi sygnałami mogą być czynniki wzrostu – niewielkie cząsteczki, które przyłączają się do odpowiednich receptorów znajdujących się zwykle na powierzchni komórki, prowadząc do uruchomienia całej kaskady zdarzeń, w wyniku których komórka może rozpocząć podział. Proces podziału komórkowego jest wieloetapowym i bardzo skomplikowanym przedsięwzięciem, które w dodatku musi być regulowane na bardzo wielu etapach. Cały dowcip w przypadku komórek nowotworowych polega na tym, że one wcale nie potrzebują tych sygnałów z zewnątrz, aby zacząć się dzielić. Dzielą się nieustannie! Do tego bardzo często są też niewrażliwe na sygnały hamujące, zwane supresorami wzrostu i podziału, czyli jest jeszcze gorzej. Wracając do metafory motoryzacyjnej – nie działa nam hamulec, ale gaz mamy wciśnięty do dechy. No i jazda…
W temacie czynników wzrostu komórki nowotworowe mają jeszcze jedną tajną broń w zanadrzu. Wyobraźcie sobie, że potrafią dosłownie przejmować kontrolę nad sąsiadującymi komórkami, dotąd zupełnie zdrowymi, i zmuszać je do podziałów! Szok i niedowierzanie, co? Te otaczające guza komórki wcale nie muszą być nowotworowe, wcale nie muszą mieć onkogennych mutacji. Dzieje się tak, ponieważ komórki nowotworu mogą same produkować czynniki wzrostu i lokalnie je wydzielać, co w efekcie będzie stymulowało sąsiednie komórki do podziału. I odwrotnie: czasem komórki nowotworowe potrzebują czynników wzrostu, aby jeszcze bardziej przyspieszać swój wzrost i rozwój, a wtedy mogą z kolei stymulować ościenne zdrowe komórki do produkcji tych potrzebnych im substancji. Każdy guz jest w rzeczywistości mieszaniną ogromnej liczby różnych komórek, i to nie tylko nowotworowych, które mogą się od siebie znacznie różnić, ale także innych rodzajów komórek, zwłaszcza całego wachlarza komórek odpornościowych. Komórki nowotworowe mogą oddziaływać niemalże na wszystkie komórki, jakie znajdą się w ich sąsiedztwie, a nawet w odległości, aby wspomagać swój szybki wzrost. Wszystkie chwyty dozwolone, w końcu to komórki nowotworowe, a nowotwory mogą wszystko.
Generalnie ta umiejętność komórek nowotworowych wynika zwykle z mutacji obecnych w genach, zwanych onkogenami, kodujących białka zaangażowane w kontrolę cyklu komórkowego. Pierwszym odkrytym onkogenem był gen SRC, nazwany tak od rodzaju nowotworu, w którym po raz pierwszy go zidentyfikowano i udowodniono jego „winę”, czyli sarcoma, a po polsku mięsak. Doktor Steve Martin z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley w serii doświadczeń na kurczakach udowodnił, że gen SRC jest onkogenem i przyczynia się do rozwoju nowotworu, jeśli jest aktywowany odpowiednim czynnikiem mutagennym – w tym przypadku były to retrowirusy powodujące kurze infekcje (avian sarcoma virus, ASV). Sekwencję całego wirusowego genu v-src (oznaczanego właśnie v-src, dla odróżnienia od ludzkiego SRC) ustalił w 1980 roku dr Czerniolfsky z zespołem, a cztery lata wcześniej trzej naukowcy: Dominique Stehelin, Michael Bishop i Harold Varmus udowodnili, że takie geny znajdują się również w genomach innych organizmów, w tym także i naszym, ludzkim genomie. Otrzymali za to Nagrodę Nobla z medycyny lub fizjologii w 1989 roku.
Swoją drogą ten kurzy retrowirus i jego onkogenne właściwości były badane już od blisko wieku. W 1916 roku Peyton Rous udowodnił, że wirusy mogą być czynnikami onkogennymi, a jego doświadczenia były prowadzone dokładnie na tym samym kurzym wirusie. Doktor Rous wykonał swoje przełomowe doświadczenia około 1910 roku i nie mógł jeszcze wtedy mieć pojęcia o genie SRC. Cała praca była dość prosta i w swojej prostocie piękna: pobrał próbkę guza od kurczaka chorującego na nowotwór i wstrzyknął ją zdrowemu osobnikowi. Jak się domyślamy, zdrowy dotąd ptak dość szybko zachorował na nowotwór, a że kolejne powtórzenia eksperymentu dawały ten sam rezultat, dr Rous zanotował, że próbka komórek nowotworowych musi zawierać jakiś czynnik infekcyjny, coś, co wywoła powstanie nowotworu u zdrowego kurczaka. Takim niezwykle małym i trudnym do uchwycenia czynnikiem mógł być wirus. To samo doświadczenie próbowano powtórzyć na wielu innych zwierzętach, jednak nie uzyskano aż tak spektakularnych wyników. Właściwie nie uzyskano żadnych wyników, które potwierdzałyby hipotezę, że nowotwory są wywoływane infekcją wirusową. To właśnie z tego powodu na wiele dekad zapomniano o doświadczeniach Rousa i powrócono do nich dopiero wtedy, gdy okazało się, że to nie tyle sam wirus powoduje nowotwór, lecz może wywoływać mutacje (a nawet wprowadzać już aktywny onkogen) w materiale genetycznym komórki gospodarza, co w efekcie może prowadzić do powstania guza. Wysnucie takich wniosków wymagało jednak wielu lat zaawansowanych badań i rozwoju, a właściwie powstania genetyki, jaką znamy dzisiaj. Doktor Rous doczekał się jednak Nagrody Nobla za swoje badania, odebrał ją w 1966 roku.
Przy okazji tej cechy komórek nowotworowych warto jeszcze wspomnieć o istnieniu zjawiska zwanego inhibicją kontaktową (ang. contact inhibition), które jest niezwykle powszechne i charakterystyczne dla wszystkich zdrowych komórek, nie tylko ludzkich. To bardzo prosta i logiczna zasada: jeśli nie ma już miejsca, przestajemy się mnożyć. Komórki naszego organizmu są ze sobą w nieustannym kontakcie, także fizycznym, i kiedy brakuje im miejsca na dalsze podziały (np. zraniliśmy się i komórki skóry muszą zostać odbudowane, aby ciągłość skóry uległa naprawieniu itd.), po prostu przestają się dzielić, informując się nawzajem, że już jest OK, kończymy, wszystko gotowe. Jeśli hodujemy takie zdrowe komórki w laboratorium, przestają się dzielić samoczynnie, gdy tylko zapełnią całe naczynie jedną warstwą. Są na to przegęszczenie tak wrażliwe, że mogą nawet zacząć umierać, o czym doskonale wiedzą wszyscy, którzy kiedykolwiek hodowali komórki (uwielbiam, swoją drogą, hodowle komórkowe!). Jednak w przypadku komórek nowotworowych ta zasada nie działa wcale: nie dość, że ich kształt jest zwykle zupełnie różny od zdrowych komórek, żeby nie powiedzieć wręcz dowolny, to jeszcze mają sobie za nic fakt zapełnienia całego dna naczynia – spokojnie rosną sobie piętrowo, jedne na drugich, w chaosie i nieładzie. W naszym organizmie taki rozrastający się ponad wszelką miarę guz może uciskać otaczające tkanki i narządy, w tym pobliskie nerwy, powodując ból. I to chyba jest całkiem dobre, jeśli zadzieje się szybko, bo ból informuje nas, że coś jest nie tak. Zmusza nas do podjęcia jakiegoś działania. A że jesteśmy w Polsce, to pewnie łykniemy apap czy ibuprom i uznamy, że wszystko w porządku. Tylko że ból wróci. I coraz trudniej będzie nam zwalczyć go przy wykorzystaniu domowych metod. Guz będzie się rozrastał bez ograniczeń, nasilając ból, a jedynym skutecznym remedium będzie pozbycie się intruza.
Komórki nowotworowe nie tylko unikają komórek immunologicznych, ale też mogą być dla nich zupełnie niewidoczne
Skoro jedną z funkcji układu immunologicznego jest zwalczanie komórek nowotworowych, to jak to możliwe, że chorujemy na nowotwory? Dlaczego nie można ich szybko zniszczyć, zanim urosną i zagrożą naszemu życiu?
Komórki nowotworowe bywają niezwykle przebiegłe. Potrafią sprawnie wykorzystywać systemy już istniejące w organizmie. A mechanizmów jest wiele, na przykład:
1. Niektóre komórki nowotworowe nie mają na swojej powierzchni cząsteczek MHC. Wcale. Ich ekspresja maleje wraz z rozwojem nowotworu albo zanika zupełnie, przez co układ odpornościowy nie może rozpoznać komórek nowotworowych, a wtedy zwykle je ignoruje.
2. Na powierzchni wszystkich komórek, a zwłaszcza komórek odpornościowych, istnieją liczne cząsteczki zwane immunologicznymi punktami kontroli. Pierwsze odkryte to PD-1 oraz CTLA-4 (za to odkrycie Tasuku Honjo i James Allison otrzymali Nagrodę Nobla w 2018 roku w dziedzinie fizjologii lub medycyny), ale znamy już przynajmniej dwadzieścia takich molekuł. Niektóre z nich stanowią silny wyłącznik – dosłownie zatrzymują limfocyty T i blokują ich atak.
3. Inne komórki nowotworowe potrafią produkować cytokiny, cząsteczki sygnalizacyjne, poprzez które informują komórki układu immunologicznego, że są „swoje” i nie należy ich atakować.
4. Najprostsza z opcji: pamiętajmy, że komórki nowotworowe to tak naprawdę nasze własne komórki. Zazwyczaj wyglądają z zewnątrz normalnie, nie dając limfocytom żadnych powodów do ataku.
Być może słyszeliście hipotezę, że nowotwory rozwijają się wyłącznie u osób z osłabionym układem immunologicznym albo wręcz przeciwnie – że tylko u bardzo silnych osób. Te pomysły są dość dalekie od prawdy, bo nowotwory mogą się rozwinąć u każdego z nas, bez względu na to, jak dobrze działa lub nie działa nasz układ odpornościowy.
Jak w każdej bajce, tak i tutaj jest jednak ziarnko prawdy: u części osób z osłabioną odpornością ryzyko rozwoju nowotworu jest nieco wyższe, a leczenie może okazać się mniej skuteczne. Mowa tutaj przede wszystkim o tych, którzy przyjmują leki immunosupresyjne – rzeczywiście ci pacjenci mają większe ryzyko zachorowania na nowotwór, choć nie jest to przytłaczająca różnica. Leki immunosupresyjne obniżają zdolność komórek układu immunologicznego do wykrywania nieprawidłowych komórek (w tym także nowotworowych) i do zwalczania infekcji (a niektóre chroniczne infekcje znacznie zwiększają ryzyko rozwoju raka). Badania prowadzone z udziałem osób po przeszczepach, a zatem przyjmujących silne leki immunosupresyjne, wykazały, że istnieją przynajmniej cztery rodzaje nowotworów, które występują częściej w tej grupie (w porównaniu z populacją generalną). Są to: chłoniaki nieziarnicze, rak wątroby, płuca i nerki. Dwa pierwsze typy nowotworów są związane raczej z przewlekłymi infekcjami (HBV, HCV) niż przyjmowaniem leków immunosupresyjnych per se. Podobnie infekcja HIV jest związana z wyższym ryzykiem zachorowania na kilka typów nowotworów, zwłaszcza mięsaka Kaposiego.
Komórki nowotworowe mogą wyzwalać stan zapalny promujący rozwój guza lub przeciwnie, zupełnie hamować powstawanie stanu zapalnego
Zatrzymajmy się na chwilę przy zagadnieniu stanu zapalnego. Po pierwsze, każdy z nas nieraz w swoim życiu doświadczył lokalnie występującego zapalenia i na szczęście większość z nas szczęśliwie przetrwała występowanie tego zjawiska, które najczęściej jest równie uciążliwe i śmiertelne, co męska grypa. Ale są wyjątki, jak zawsze. Pod wpływem jakiegoś czynnika uszkadzającego (może być chemiczny, fizyczny lub biologiczny – np. bakterie) rozpoczyna się wieloetapowy proces zapalny, którego celem jest obrona organizmu i zaalarmowanie, że stało się coś złego, co potencjalnie mogłoby zagrozić naszemu zdrowiu lub życiu. Stan zapalny prowadzi więc do usunięcia działającego czynnika chorobotwórczego i odtworzenia uszkodzonej tkanki, powrotu organizmu do stanu fizjologicznego.
Wbrew pozorom proces zapalny jest dość skomplikowany i wieloetapowy. Jest w niego zaangażowanych bardzo wiele różnych typów komórek, nie tylko odpornościowych – to całe zastępy substancji chemicznych, a nawet niezbędne są niektóre witaminy i pierwiastki chemiczne, zwykle w postaci odpowiednio przygotowanej, jonowej formie itp. Uszkodzone komórki będą wydzielały pewne substancje, które alarmują układ immunologiczny i dosłownie wabią komórki immunologiczne do miejsca zdarzenia. Te, gdy już przybędą na miejsce, dodatkowo mogą jeszcze nasilać to wołanie, również wydzielając pewne substancje – głównie cytokiny prozapalne – aby ich lokalne stężenie było jeszcze wyższe, a komórki odpornościowe mogły w większej liczbie szybko zlokalizować miejsce uszkodzenia.
Po zakończonej głównej walce, która może trwać wiele godzin, czasem dni, a nawet tygodni, stężenie cytokin prozapalnych spada, ale powoli rośnie stężenie cytokin przeciwzapalnych. Jak się pewnie domyślacie, ich rolą jest wygaszenie stanu zapalnego i zwolnienie komórek immunologicznych ze służby. Mogą sobie spokojnie odpłynąć i działać w innych miejscach, bo tutaj kryzys jest już zażegnany.
A jak to się ma do procesu nowotworowego? Otóż w zależności od konkretnego przypadku stan zapalny może być albo rzeczą dobrą, albo wręcz przeciwnie. Może nasilać, a nawet inicjować procesy nowotworzenia, zwłaszcza wtedy, gdy utrzymuje się bardzo długo, przewlekle. Ale może też sprzyjać leczeniu nowotworów, w tym również w przypadku stosowania leków z grupy immunoterapii. W zależności od tego, czy w danym guzie istnieje proces zapalny, czy też nie (a w związku z tym – czy są obecne i aktywne pewne typy komórek immunologicznych), wyróżniamy nawet nowotwory „gorące” i „zimne”, a całkiem sporo badań klinicznych na świecie testuje różne pomysły przekształcenia tych „zimnych” w te „gorące”.
Dlaczego tak bardzo nam na tym zależy? Generalnie obecność dużej liczby komórek immunologicznych wewnątrz guza to już dobry znak. Oczywiście inna kwestia, czy one tylko tam siedzą, czy też działają, albo jakie to komórki (bo nie wszystkie komórki odpornościowe potrafią walczyć, nie wszystkie będą sprzyjały leczeniu itp.). Jeśli już są i walczą, możemy spróbować im pomóc, skłonić do zabijania komórek nowotworowych, do zwiększania lokalnego stanu zapalnego. Jeśli jednak nie walczą albo wcale ich nie ma, sprawa się znacznie bardziej komplikuje.
Zresztą to nie jest nowa obserwacja. Już od czasów starożytnego Egiptu, czyli jakieś 3000 lat temu, aż do Europy początków XIX wieku teksty medyczne z wielu kultur świata wspominają o spontanicznych, samoistnych wyleczeniach – dosłownie „zniknięciach” guzów – którym zazwyczaj towarzyszyła również wysoka gorączka. Być może sami znacie takie historie i przypadki; oto ktoś miał guza, a potem nagle ten guz „sam zniknął”, magicznie się wchłonął. Skoro dobrnęliście już tak daleko w naszej historii o nowotworach, to jesteście już bogatsi o wiedzę przynajmniej na temat naszych wspaniałych komórek immunologicznych, które potrafią niemal magicznie zlikwidować komórki nowotworowe. Ale to tylko jedna z możliwości. Pierwszym, który zauważył podobieństwo pomiędzy stanem zapalnym a pewnymi zjawiskami występującymi w przebiegu niektórych chorób nowotworowych, był słynny grecki medyk Galen, którego możecie pamiętać z lekcji historii. Zanotował on w swoich zapiskach, że nowotwór może bezpośrednio wywodzić się z niektórych ognisk zapalnych. Jednakże naukowo podjęto temat dopiero w połowie XIX wieku. Dwóch niemieckich lekarzy, Fehleisen i Busch, podjęło pierwsze udokumentowane w literaturze naukowej próby zaangażowania układu immunologicznego pacjenta do procesu leczenia nowotworu. Nie mieli oni jeszcze pojęcia o istnieniu większości komórek immunologicznych ani nie znali procesów odpornościowych, a mimo to zaobserwowali i opisali zmniejszanie się guzów po infekcji róży (stan zapalny wywołany infekcją bakterii, paciorkowców Streptococcus pyogenes). Opisawszy swoje spostrzeżenia, obaj przystąpili natychmiast do prób powtórzenia wyniku w warunkach klinicznych, indukując różę u pacjentów. Niestety, bez większych sukcesów, co przynajmniej częściowo można zrzucić na karb raczkującej dopiero wiedzy z zakresu immunologii. Fehleisen zdołał prawidłowo zidentyfikować szczep bakterii odpowiedzialny za obserwowane przez siebie spontaniczne zmniejszanie się guzów jako Streptococcus pyogenes.
To kilka lat później zachęciło do działania (i znacznie je ułatwiło) kolejnego lekarza, Williama Bradleya Coleya, który bywa dziś nazywany ojcem immunoterapii. To właśnie ten człowiek podjął pierwsze naukowo udokumentowane (prowadził bardzo dokładne notatki, a pierwszy oficjalny raport jego autorstwa ukazał się w roku 1891) próby wykorzystania umiejętności układu immunologicznego pacjentów do zwalczania mięsaków, dość agresywnych nowotworów kości. William Coley zaobserwował liczne przypadki całkowitej remisji u pacjentów przechodzących ostrą, skórną infekcję paciorkowcową. Co ciekawe, wcale nie musiała być ona zlokalizowana dokładnie tam, gdzie guz. Przez wiele lat zbierał i analizował wszelkie dostępne mu teksty medyczne i kazuistykę, cokolwiek było dla niego dostępne pod koniec XIX wieku, włączając w to szczegółową analizę wszystkich podobnych przypadków, do jakich udało mu się dotrzeć, a w których medycy raportowali istnienie potencjalnie nieuleczalnego nowotworu u pacjenta, a następnie zanik tego nowotworu na przykład po przebytej infekcji róży. Pewnego dnia dr Coley rozpoczął eksperymentowanie z rozmaitymi miksturami sporządzanymi własnoręcznie, tak z żywych, jak i atenuowanych (celowo osłabionych, pozbawionych zdolności wywoływania choroby) bakterii Streptococcus pyogenes. Testował również inne szczepy bakterii, np. Serratia marcescens. Tak przygotowane preparaty wstrzykiwał bezpośrednio do guzów swoich pacjentów, a następnie skrupulatnie notował wszystkie obserwacje.
To właśnie w roku 1891, nie znając nawet mechanizmu działania, William Coley wynalazł pierwszą metodę leczenia nowotworów opartą na zaangażowaniu układu odpornościowego pacjentów. Pierwszy raz intencjonalnie wykorzystano niesamowite umiejętności naszych komórek immunologicznych do walki z nowotworem. Dzisiaj wiemy już, że spontaniczny zanik nowotworu (taki jak opisywane prawie 150 lat temu remisje wywołane przebytą infekcją) zdarza się bardzo rzadko: u jednego na 60 000–100 000 pacjentów ze zdiagnozowaną chorobą nowotworową. Podobne przypadki są od czasu do czasu opisywane na łamach prestiżowych czasopism medycznych na całym świecie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Nie martwcie się, jeśli na poniższej liście pewne terminy będą na razie dla was niejasne. W kolejnych rozdziałach zajmiemy się nimi bardziej szczegółowo.
Często geny i kodowane przez nie białka mają dokładnie te same oznaczenia i nazwy, stąd genetycy postanowili przyjąć pewną zasadę, aby pomyłki były jak najrzadsze. Dlatego nazwy genów zawsze zapisujemy kursywą (np. SRC, BRCA1, TP53), a nazwy białek – normalną czcionką (np. SRC, BRCA1). Oczywiście takich zasad jest znacznie więcej, na przykład geny ludzkie zapisujemy wszystkimi wielkimi literami (np. SRC, BRCA1), a mysie – małymi (np. Src, Brca1). Jeśli gen jest wirusowy, możemy dodać mu na początku małą literkę v (np. v-src).
MHC, ang. major histocompatibility complex, pl. główny układ zgodności tkankowej. To najważniejsze i zarazem pierwsze odkryte białka związane z ewentualnym przyjęciem bądź odrzuceniem przeszczepu; ich główną funkcją fizjologiczną jest prezentowanie antygenów limfocytom T, dzięki czemu możliwe jest dalsze rozpoznanie antygenu jako swojego lub obcego.
Czasem dostaniecie w pakiecie od odpowiadającego jeszcze ekstra dodatki na temat cudownych chińskich czy syberyjskich ziół, które doprowadziły do owego magicznego zniknięcia guza, a w zależności od wersji oraz wpływów kulturowych mogą występować w akompaniamencie intensywnych ćwiczeń medytacyjnych, modlitwy lub głodówek i detoksów.