- W empik go
Fale i echa - ebook
Fale i echa - ebook
Życiem Niny rządzą rytuały i zaklęcia, dzięki którym walczy z chorobą. Mieszka w Warszawie, borykając się z samotnością i pewną rodzinną tajemnicą, która nie daje jej spokoju.
Dziewczyna wierzy, że klucz do uzdrowienia znajduje się w przeszłości. Postanawia na własną rękę rozwikłać zagadkę samobójczej śmierci matki, której wspomnienie wyparła z pamięci.
Gdy Nina poznaje tajemniczego Filipa, jej życie nabiera kolorów. Razem podejmują próbę rozwiązania rodzinnej tajemnicy, która może przynieść zarówno uzdrowienie, jak i ogromne cierpienie.
Czy Nina zaryzykuje i zaufa chłopakowi bez przeszłości, powierzając mu swoje najskrytsze sekrety?
Czy warto za wszelką cenę dążyć do prawdy, nawet jeśli ta może nas skrzywdzić?
Ona boi się umrzeć, a on umrzeć pragnie. „Fale i echa” to książka, która uderzy w czytelnika jak fala i na długo pozostawi w nim echo wzruszeń, szoku i niedowierzania. Przepiękna i poruszająca historia młodych ludzi, których los nie oszczędzał i sprawił, że oboje znaleźli się na krawędzi życia i śmierci. Polecam.
Agnieszka Lingas-Łoniewska
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788394850227 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dudniące basy odbijały się od serca i myśli. Świat wirował, a w mojej głowie panowała idealna pustka. Feeria migoczących świateł zamieniała klub w odległą planetę gdzieś na końcu kosmosu. Duszne powietrze gęstniało w płucach. Czułam prawdziwą euforię. Rytm unosił mnie nad ziemią. Przemierzałam galaktyki i obserwowałam gwiazdy.
W pewnym momencie rozchyliłam powieki i napotkałam spojrzenie, od którego przebiegł mi po plecach dreszcz. Zgubiłam wewnętrzny rytm. Wciąż się poruszałam, ale już bez harmonii. Zatrzymałam się i gdy odważyłam się zamrugać, ciemne oczy zniknęły. Przez chwilę myślałam, że mam przywidzenia, co nie byłoby niczym nowym, ale po kilku sekundach znowu je odnalazłam i utonęłam w tych tęczówkach, które patrzyły tylko na mnie. Jakby wokół nie było nikogo innego.
Gdy zmieniła się muzyka, a przez moje ciało przepłynął nowy impuls, zaczęłam się powoli poruszać, ale tym razem nie zamknęłam oczu. Pozwoliłam mu wejść do mojego małego kosmosu. Wszystko przez to niesamowite spojrzenie.
Zobaczyłam, że przedziera się do mnie przez gęsty tłum. Czułam go całą sobą i pragnęłam, żeby znalazł się bliżej. Chciałam sprawdzić, czy wtedy będzie równie intrygujący. Nie musiałam długo czekać. Po kilku sekundach był przy mnie. I nie, to nie odległość sprawiała, że był atrakcyjny.
Chwycił mnie za rękę, a ja w odpowiedzi splotłam nasze palce. Drugą dłonią odgarnął moje włosy. Pozwoliłam mu na to, co mnie samą zaskoczyło, bo nie lubiłam dotyku obcych ludzi, ale jego ręce wydały się znajome. Może już go kiedyś spotkałam. Może w poprzednim życiu?
Gdy dotknął mojej szyi, muzyka ustała i zapanowała ciemność. Nie wiedziałam, czy wpadliśmy w czarną dziurę istniejącą tylko w mojej głowie, czy zawiniło nagłośnienie oraz oświetlenie. Czy to było ważne?
Dłoń chłopaka przesuwała się po moim karku, a jego usta znalazły się przy odsłoniętym ramieniu. Miałam tak niewiele czasu, żeby się tym nasycić. Byłam naćpanym Kopciuszkiem. Zaśmiałam się z powodu tego określenia, które było idealnym odzwierciedleniem tego, jak się w tej chwili czułam.
Podniosłam powieki, a wtedy ponownie rozbrzmiała muzyka i stroboskopowe światła uderzyły mnie po oczach. Cieszyłam się, że znowu widziałam, bo na tego faceta po prostu trzeba było patrzeć – ciemne, gęste, lekko falujące włosy, krople potu na czole i pełne usta rozchylone w półuśmiechu. I te oczy. Oczy, w których można było utonąć.
– Nie mów mi, jak masz na imię – krzyknęłam mu do ucha. – Nic o sobie nie mów – dodałam.
W jego spojrzeniu pojawiło się zdziwienie, ale zaraz skinął głową, jakby zrozumiał.
Nachylił się i musnął ustami moje ucho. Od tego delikatnego dotyku zagotowała się krew w moich żyłach. Nie powinno tak być. Nie przy tym, co zażyłam wcześniej. Ale tej reakcji nie mogłam pomylić z niczym innym. Musiałam zamknąć oczy, bo mogłabym się już nigdy nie odnaleźć. Jego usta przesunęły się na mój kark. Zadrżałam.
Dłonie zatrzymały się na moim brzuchu. Nie napastliwie i zaborczo, ale delikatnie, jakby pytały, czy mogą tam zostać. Moją odpowiedzią był brak reakcji. Pragnęłam, żeby mnie trzymał i by zostało tak już na zawsze.
Jeśli go sobie wymyśliłam, to nie chciałam tego wiedzieć. Chciałam tańczyć i czuć. Tak też zrobiliśmy. Powoli, zmysłowo i kompletnie poza rytmem szybkich bitów. Mieliśmy swój własny rytm, który nami sterował.
Wiedziałam, że wszystko, co się teraz dzieje, jest jedynym lekarstwem. Chwile zapomnienia. Drobinki emocji, które napędzały mnie do życia. Żyłam, bo tańczyłam z ciemnookim chłopakiem, którego dotyk mnie ukoił.
Zakręciłam się wokół własnej osi i gdy znowu się zatrzymałam, byłam sama.1.
Obudziłam się gwałtownie. Przed sobą zobaczyłam zarys obcego, ciemnego miejsca. Serce szamotało się w piersi, jakby za chwilę miało wyrwać się na zewnątrz. W głowie pojawiła się przerażająca myśl. Umieram. Za chwilę umrę. Uczucie duszności wygoniło mnie z łóżka. Potknęłam się o coś i omal nie upadłam. Chwyciłam parapet i otworzyłam szeroko okno.
– Nie… nie umieram.
Musisz oddychać.
Jeszcze tylko kilka oddechów.
Raz. Dwa. Trzy.
Już dobrze.
– Wszystko będzie… dobrze. Wszystko… będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze – wydyszałam.
Nieznajome kształty zaczęły przypominać mój pokój. Zapaliłam światło i spojrzałam na telefon, który wyświetlał godzinę trzecią zero zero. I tak prawie każdej nocy.
Przynajmniej tym razem nie krzyczałam, pomyślałam. Dzięki Bogu zdarzało się to coraz rzadziej.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu i sięgnęłam po butelkę wody, którą trzymałam przy łóżku. Upiłam kilka sporych łyków i odstawiłam ją na stolik. Zwróciłam się twarzą do okna i podniosłam rolety. Miasto zaczynało przybierać jaśniejsze barwy. Gdy pojawiał się zaczątek kolejnego dnia, moje serce zaczynało bić spokojniej.
Obserwowałam niebo, które odsłaniało budzące się miasto. Obok mojego okna przeleciał gołąb i przysiadł na poręczy balkonu. Z dziesiątego piętra miałam idealną panoramę na centrum Warszawy. Wyrastające jak grzyby po deszczu wieżowce okalały Pałac Kultury i Nauki, tworząc wokół niego koronę. Lubiłam ten widok. Sprawiał, że czułam się częścią czegoś większego. Nie byłam już sama.
Wróciłam do łóżka i położyłam się spać, bo miałam jeszcze kilka godzin, nim zadzwoni budzik. Tym razem byłam pewna, że nie wybudzi mnie żaden koszmar.
*
Zjadłam szybkie śniadanie, wygrzebałam z szafy parę luźnych dżinsów i ulubiony turkusowy sweter. Od rana świeciło słońce, ale był to dopiero początek kwietnia i można było spodziewać się wszystkiego, dlatego założyłam też parkę, a do torby spakowałam czapkę. Jak co dzień wyszłam z domu dwadzieścia minut wcześniej, niż musiałam, żeby pokonać dwa przystanki pieszo. Wiosna budziła się do życia, a wiosną zawsze czułam się lepiej. Obserwowałam pierwsze jej oznaki z rosnącą ekscytacją. Na krzewach zaczynały się otwierać delikatne pąki kwiatów i pojawiać pierwsze liście. Każdy z takich małych elementów był dla mnie zastrzykiem energii, a Bóg mi świadkiem, że jej potrzebowałam.
Autobusem dotarłam do centrum. Przeszłam przez Patelnię, żeby dotrzeć do przystanku tramwajowego. O ósmej musiałam się prawie przedzierać przez pędzącą rzekę ludzi. Nie lubiłam tłumów, ale w tym mieście nie można było ich uniknąć. Były jego stałym elementem. Slalomem gigantem ominęłam dwie kwiaciarki, zespół trubadurów, kobietę handlującą stanikami olbrzymich rozmiarów i kilku ulotkarzy. Prawie udało mi się dotrzeć do schodów prowadzących na przystanek, z którego odjeżdżał tramwaj w kierunku Ochoty, ale wtedy usłyszałam głos, który poniósł się echem po całym przejściu podziemnym.
Nie wiem dlaczego, ale wydał mi się znajomy, chociaż to było tylko nucenie. Po chwili dotarły do mnie słowa:
_Krok w krok podąża za tobą mrok._
_Ciężkie sople lodu spływają z powiek._
_Czy to już posąg, czy jeszcze człowiek?_
Zatrzymałam się nagle z nogą na stopniu, a potem odwróciłam w stronę, z której dochodziły dźwięki. Zastygłam, zafascynowana nie tylko tym głębokim, hipnotyzującym głosem, ale też słowami. Zrobiłam kilka kroków, omijając garstkę osób, które, tak jak ja, przystanęły w przejściu, żeby go posłuchać. Wyjrzałam ponad ramieniem wysokiej dziewczyny, bo musiałam na niego spojrzeć.
Młody, na oko dwudziestoletni, mężczyzna pochylał się nad gitarą, skupiony wyłącznie na uderzaniu w struny. Nie patrzył na mnie, ale z jakiegoś powodu na jego widok serce zabiło mi mocniej. Miał na głowie bejsbolówkę, spod której wymykały się ciemne, kręcone pukle. Wiedziałam, że jego oczy mają barwę mlecznej czekolady i są otoczone długimi rzęsami. Wiedziałam to, chociaż z tej perspektywy nie mogłam ich zobaczyć.
_Wszystko ginie w twym mroźnym cieniu._
_Żeby żyć, musisz poddać się pragnieniu._
Zachrypnięty głos przenikał mnie całą. Po chwili chłopak zaintonował głośniej i szybciej:
_Bum! Łup! Chrup! Bach! Bach!_
_Nie bój się. To tylko twój strach._
Powtórzył ten refren trzykrotnie, a ja słuchałam zafascynowana. Mój oddech przyspieszył, brzmiał tak, jakby ktoś nagle zanurzył mnie w wodzie i po chwili z niej wydobył, a ja próbowałam zaczerpnąć tchu.
Ciemnowłosy gitarzysta podniósł głowę i nasze spojrzenia się spotkały. Tłum ludzi przetaczał się gwałtownie, jak krew w głównych arteriach, ale my zatrzymaliśmy się w czasie.
Chłopak otworzył szeroko oczy, bo też mnie rozpoznał. Kolejne wersy zamarły na jego ustach, ale dłonie wciąż szarpały za struny gitary, improwizując. Po kilku dźwiękach ponownie rozchylił wargi i wydobył z nich słowa:
_Krok w krok podąża za tobą mrok._
_Rok w rok podąża za tobą zima._
_Skuty lodem świat, wieczna zmarzlina._
_Zwolnij oddech, wetknij we włosy kwiat._
_Nim przyjdzie wiosna, zaśniesz na sto lat._
_Bum! Łup! Chrup! Bach! Trach!_
_Nie bój się. To tylko twój strach._
Jak w transie patrzyłam na jego dłonie, usta, oczy… Śpiewał całym ciałem. Nie tylko ja zwróciłam na niego uwagę. Nieopodal przystawali ludzie i na kilkanaście sekund zamykali się z nim w jego szklanej bańce. Kilka nastolatek chichotało obok mnie. Nie dziwiłam się im, facet był bardzo atrakcyjny. To, co zapamiętałam z klubu, nie było tylko wizją naćpanego Kopciuszka, ale prawdą, rzeczywistością. Bo to był on. Chłopak z dyskoteki.
Skończył śpiewać i było tak, jakby ktoś znowu wcisnął „play”, bo zaczął do mnie docierać szum za plecami. Podziemne przejście znowu żyło.
Gitarzysta przełknął ciężko ślinę, nie spuszczając ze mnie wzroku. Podniósł się z ziemi i zrobił gest, jakby chciał do mnie podejść, ale w tej chwili nie byłam gotowa na jakąkolwiek konfrontację. Nie mogłabym wydusić z siebie słowa, bo myślami wciąż byłam w klubie, gdzie połączyło nas coś intymnego. Nie chciałam, żeby uznał mnie za płochliwą łanię, ale nie mogłam z nim teraz porozmawiać.
Odwróciłam się i pobiegłam schodami w górę. Wypadłam na Marszałkowską, na której porwał mnie tłum. Przystanęłam na chwilę przy Domach Centrum i dopiero wtedy się zorientowałam, że muszę się cofnąć, żeby dojść do przystanku tramwajowego. Gdy już się upewniłam, że sobie poszedł, zniknęłam w tłumie ludzi w przejściu. Przynajmniej raz się do czegoś przydali.
Miałam niewiele czasu, żeby zdążyć na pierwsze ćwiczenia. Do sali, w której mieliśmy zajęcia z psychologii rozwojowej, dotarłam z lekkim poślizgiem, ale wykładowca nawet na mnie nie spojrzał.
Usiadłam obok Anieli, którą poznałam na pierwszym roku studiów. Studiowałyśmy pedagogikę wczesnoszkolną. Aniela miała długie, cienkie włosy w kolorze mysiego futra, szare oczy, okrągłą twarz i kilka piegów na nosie, które dodawały jej charakteru. Na pierwszy rzut oka wydawała się przeźroczysta, ale to było tylko wrażenie. Była cicha, spokojna i lekko flegmatyczna, ale mi to w ogóle nie przeszkadzało. Lubiłam ją, bo potrafiła mnie rozbawić, i to w najmniej oczekiwanym momencie.
Aniela uśmiechnęła się na powitanie i wróciła do notatek. Zajęcia z psychologii rozwoju były moimi ulubionymi. Uwielbiałam uczyć się na temat milowych kroków, które pokonuje niemowlak, aby stać się niezależnym, samodzielnym człowiekiem. Tym razem jednak nie mogłam się skupić na słowach profesora. Przez całe zajęcia w mojej głowie odbijały się echem słowa piosenki o zimie i mroku. I nie potrafiłam wyrzucić z pamięci tych ciemnych oczu, przekonanych o prawdziwości tekstu. Chciałam to namalować tak bardzo, że aż świerzbiły mnie palce. Nawet zaczęłam coś bazgrać w zeszycie, ale potrzebowałam mojego szkicownika. W wyobraźni widziałam kobietę w długiej zniszczonej sukni. Kobietę, która przemierza świat, nie dostrzegając umykającego czasu ani otaczających ją ludzi. Z jej sukni zwisają sople lodu, a nad głową błyszczą tysiące gwiazd. Nie mogłam się doczekać, kiedy dotrę do domu i zacznę szkicować tę scenę.
Po ćwiczeniach poszłyśmy z Anielą po kawę do baru na parterze. Był ciepły dzień, a do wykładów miałyśmy jeszcze pół godziny. Wyszłyśmy na niewielki dziedziniec, na którym zebrało się już sporo ludzi, w przeważającej większości były to dziewczyny. Studiowałyśmy na uczelni pedagogicznej i trafiało się tu bardzo niewielu chłopaków.
– Jak tam weekend? – zagadnęła Aniela, otulając dłońmi papierowy kubek.
– Zwyczajnie. Czytałam, trochę się uczyłam. – Wzruszyłam ramionami.
Nigdy nikomu nie mówiłam o sobotnich wypadach do klubu. Nie byłam wtedy sobą.
– A ty? Odwiedziłaś rodziców?
– Tak, wróciłam wczoraj wieczorem. Wolę spędzać weekendy na wsi. Zresztą robi się coraz cieplej, a ja źle znoszę upały – przyznała, upijając łyk kawy.
– Tak, pamiętam. – Uśmiechnęłam się na wspomnienie ostatniego lata.
Aniela zawsze chowała się w cieniu, żeby nie wystawiać się na słońce. Na początku myślałam, że po prostu nie lubi gorąca, ale gdy raz zasłabła na przystanku, na którym nie było wiaty, zrozumiałam, że nie tylko o to chodzi. Nieźle się wtedy wystraszyłam. Od tamtego czasu pilnuję, aby nie zabrakło jej w lecie cienia.
Po zajęciach pojechałam do domu i natychmiast złapałam za ołówek. Nie chciałam jeść ani pić. Nie potrzebowałam niczego, dopóki nie skończę.
Rok w rok podąża za tobą zima.
Skuty lodem świat, wieczna zmarzlina.
W szkicowniku pojawiła się twarz młodej kobiety. Zagubiona i zmęczona. Na jej głowie zaczęła się formować korona z płatków śniegu, a strzępkami jej sukni targał porywisty wiatr. Lód i mrok.
Nie mogłam przestać szkicować. Byłam w transie, a gdy skończyłam, ujrzałam… siebie.2.
– Już po wizycie? – zapytała pielęgniarka.
Uśmiechnęła się przyjaźnie. Malwina była niewiele starsza ode mnie, ale miała w spojrzeniu coś matczynego. Coś, z czego chyba nie zdawała sobie sprawy. Za to w jej uśmiechu było bardzo dużo czegoś przeciwnego do matczynych uczuć. Podobałem się jej.
– Tak – odpowiedziałem.
Starałem się jak najmniej z nią spoufalać. Była atrakcyjna, ale mimo to zupełnie do mnie nie przemawiała, dlatego za każdym razem próbowałem dać jej do zrozumienia, że nie jestem zainteresowany.
Otworzyła usta, żeby coś dodać, ale w ostatniej chwili zrezygnowała i skinęła tylko głową. Chyba mi się udało.
Minąłem dyżurkę pielęgniarek i gabinet lekarzy, a potem zbiegłem na parter do głównego wyjścia. Znałem to miejsce jak własną kieszeń, bo bywałem tu przynajmniej raz w tygodniu, nie licząc wizyt służbowych.
Wyszedłem na zewnątrz. Poczułem na twarzy ciepło. Wiosenne słońce przyjemnie przygrzewało. Na drzewach zaczynały się pojawiać pierwsze pąki i zaczątki liści. Wiosna zbliżała się wielkimi krokami.
Poprawiłem na ramieniu pasek gitary i ruszyłem w stronę przystanku. Przez całą drogę autobusem myślałem o zdarzeniu z dzisiejszego poranka. To była ona. Dziewczyna z klubu. Pamiętałem ją dokładnie: krótkie, postrzępione ciemne włosy, zielone oczy, pełne usta, okrągłe policzki. Drobna, delikatna, z niewinnością wypisaną na twarzy. Na jej widok moje serce zabiło mocniej. Jakbym zobaczył ducha. Na moment zapomniałem słów własnej piosenki, co mi się nigdy nie zdarzyło.
Nie miała makijażu i przez to wyglądała jeszcze młodziej i bardziej intrygująco.
Chciałem się do niej odezwać, ale uciekła. Przez chwilę myślałem, że ją sobie wyobraziłem, tak jak w klubie, gdy tak nagle zniknęła mi z oczu. Szukałem jej, ale nigdzie jej nie było. Jakby rozpłynęła się w powietrzu, a dzisiaj zmaterializowała przed moimi oczami w momencie, w którym najmniej się tego spodziewałem.
Gdy wysiadłem na swoim przystanku, ruszyłem w stronę osiedlowego marketu, żeby zrobić jakieś zakupy. Mieszkałem sam i rzadko gotowałem. Nie miałem na to czasu ani ochoty. Gotowanie tylko dla siebie nie sprawiało żadnej frajdy. Ale dzisiaj byłem głodny, a z lodówki wiało pustką, dlatego musiałem sobie coś na szybko podgrzać.
Wszedłem na ósme piętro i lekko zdyszany pchnąłem drzwi do mieszkania. Rzuciłem kluczyki na komodę przy wejściu, gitarę odstawiłem na stojak w pokoju i podszedłem do okna, z którego rozpościerał się widok na centrum Warszawy. Lubiłem tę panoramę i to ona zadecydowała o tym, że wynająłem to mieszkanie.
– Mmm – zanuciłem, nie odrywając spojrzenia od lasu wieżowców. – Nie zdradzaj mi imienia… – W pamięci ujrzałem olbrzymie zielone oczy, które patrzyły na mnie z przestrachem.
Chwyciłem gitarę i uderzyłem w struny.
Chciałem zatrzymać tych kilka dźwięków, które nagle pojawiły się w mojej głowie. Zamknąłem oczy i zacząłem grać. Muzyka zaczęła przepływać przez moje ciało i wypełniać mnie od czubków palców po końce włosów.
Przestałem być głodny.3.
Weszłam na oddział neonatologii. Założyłam fartuch i buty ochronne, a potem zajrzałam do dyżurki pielęgniarek.
– Hej, ciociu – przywitałam się z ciotką Aliną, która na mój widok przerwała wypełnianie jakichś dokumentów.
Zmrużyła oczy, a z jej nosa zsunęły się okulary. Gdy mnie rozpoznała, rozpromieniła się.
– Nina! Nie wiedziałam, że dzisiaj będziesz – powiedziała z lekkim wahaniem.
Była niska i kobieco zaokrąglona. Blond włosy związywała w kucyk, a ciemne oczy podkreślała kreską i tuszem. Była ładną trzydziestodziewięcioletnią kobietą, niepodobną do swojej siostry, czyli mojej mamy. Przynajmniej tak wnioskowałam ze zdjęć umieszczonych w starym albumie, który znajdował się na dnie szafy w mieszkaniu ciotki. Była to jedna z nielicznych pamiątek, które zostały po mojej matce.
– Tak jakoś mnie naszło po dzisiejszych wykładach. – Wzruszyłam ramionami.
Wyglądało na to, że ją przekonałam. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo nie zadawała żadnych pytań.
– Chodź. – Odłożyła dokumenty, zamknęła dyżurkę i objęła mnie w pasie, prowadząc na oddział intensywnej terapii dla noworodków.
Szum i pikanie docierały nawet zza szyby. Ale poza tym… poza tym panował tu spokój. Bezkresny spokój. Przychodziłam tu w chwilach rozbicia, gdy potrzebowałam całkowitego wyciszenia. Spotkanie tego chłopaka w podziemnym przejściu lekko wytrąciło mnie z równowagi. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że tym razem potrzeba pojawienia się tutaj była spowodowana nie tyle strachem, co bardziej ekscytacją.
Takie uczucia także wymagały wyciszenia.
– Wczoraj w nocy przybył nam kolejny malec. Aleksander. Urodził się o trzy miesiące za wcześnie, ale jest silny i poradzi sobie. Zakwaterowaliśmy go tam. – Wskazała palcem inkubator stojący w rogu sali.
Spojrzałam w tamtym kierunku. Światło było przyciemnione i widziałam tylko zarys maleńkiej postaci.
– Podejdźmy bliżej. – Ciocia otworzyła drzwi i przywitała się z koleżanką, która podłączała kroplówkę maleńkiej Madzi, dziewczynce z zespołem Downa.
Alicja była niewiele ode mnie starsza i często przystawała, żeby ze mną pogawędzić i zapytać, jak idą mi studia. Wiedziała też, kiedy o nic nie pytać. Jak to wyczuwała? Nie wiem.
Przystanęłyśmy przy inkubatorze. Aleksander miał osłonięte oczy. Oddychał szybko, z zacięciem i walecznością. Jego malutka rączka otwierała się i zamykała. Na głowie miał niebieską czapeczkę, a na stópkach skarpetki w pszczółki. Uśmiechnęłam się do siebie – jak zawsze, gdy spływał na mnie błogi spokój. Westchnęłam, nie odrywając oczu od maleńkiego chłopca, który pojawił się na świecie trochę za wcześnie.
Tak ci się spieszyło?, pomyślałam z rozrzewnieniem.
Delikatnie pogładziłam szybę inkubatora i szepnęłam trzykrotnie:
– Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze.
Rytuał trzykrotnych zaklęć był moją kolejną obsesją. Wierzyłam, że jeśli każdego dnia powtórzę to zdanie trzy razy, to nic złego się nie wydarzy.
Składałam się z samych obsesji, strachu i złych przeczuć. Dlatego potrzebowałam lekarstwa w postaci rytuałów. Trzymały mnie w ryzach, dawały poczucie bezpieczeństwa oraz moc sprawczą. Słowa mojej terapeutki.
Chciałam żyć normalnie i być szczęśliwa. Ale bywały takie dni… że życie wydawało się niemożliwym wyzwaniem. W takich chwilach, a zdarzały się ostatnio bardzo rzadko, wyłączałam się i… spałam – bardzo długo, niczym Śpiąca Królewna, jak kiedyś nazwał mnie ojciec.
Urodziłam się z genem, który uniemożliwiał funkcjonowanie w świecie i sprawiał, że nawet najprostsze czynności potrafiły mnie przerosnąć. Z genem, który został we mnie obudzony, gdy byłam dzieckiem. Jak rodzaj choroby nowotworowej, która pojawia się tylko w sprzyjających warunkach. Urodziłam się z wadą, przez którą pragnę rzeczy, których mieć nie mogę.
Chorowałam na nawracającą depresję i nerwicę lękową. Na choroby, które nie zabiją (nie bezpośrednio), ale nie pozwalają też żyć.
Czasami fantazjowałam o tym, że rodzę się po raz drugi. Wolna od wszystkich ograniczeń, od traum i strachu, od przeszłości. I ta myśl mnie pocieszała. Dlatego w gorszych chwilach przychodziłam tutaj. To miejsce kojarzyło mi się z początkiem. Trudnym, ale jednak początkiem.
Nakreśliłam na inkubatorze Aleksandra serce i uśmiechnęłam się do niego.
– Nie spiesz się tak – powiedziałam. – Bądź jak najdłużej nieświadomy i beztroski – dodałam i posłałam mu dłonią pocałunek.
Potem zrobiłam rundkę po sali, czyniąc to samo przy każdym inkubatorze. Każde z tych dzieci zasługiwało na całusa.
Pożegnałam się z ciocią i postanowiłam wrócić do domu, ale coś ciągnęło mnie w innym kierunku. Wsiadłam w pierwszy nadjeżdżający autobus, którym dotarłam do przystanku metra Plac Wilsona. Żoliborz w niektórych miejscach już się zazielenił. Początek kwietnia, a krzewy forsycji już w pełnym rozkwicie. Uwielbiałam te kolory. Miałam ochotę się przespacerować ulicami tej zielonej dzielnicy, ale to miejsce było dla mnie zakazane. Sama go sobie zakazałam, bo niedaleko stąd wydarzyło się coś złego.
Weszłam pospiesznie do metra. W wagonie panował względny luz. O tej porze dnia, czyli we wczesnych godzinach popołudniowych, można było przemieszczać się komunikacją miejską bez wąchania cudzych pach. Wysiadłam na stacji Centrum. Z bijącym sercem skierowałam się pasażem podziemnym w stronę przejścia pod Marszałkowską.
Byłam ciekawa, czy chłopak ma swoje stałe godziny występów. A może wczorajszy minikoncert to była jednorazowa sprawa? Dzisiaj rano go nie było i jeśli nie będzie go też teraz, to oznaczało, że to był tylko ten jeden raz, a to, że się spotkaliśmy…
Zatrzymałam się, nasłuchując. Serce zabiło mi mocniej, a nogi same poniosły w stronę dźwięków gitary, które odbijały się echem od ścian. Ruszyłam w tamtym kierunku, stawiając ostrożnie kroki, tak jakbym mogła szuraniem podeszw zakłócić muzykę, którą mnie do siebie przyciągała. Zupełnie jak w kreskówkach, gdy zapach i dźwięk przybierały formę materialnego wabika. Wyobraziłam sobie samą siebie, chowającą się za węgłem, a nade mną tańczące nutki, które wyciągają ręce, chwytają mnie za ubranie, a potem ciągną w stronę źródła dźwięku.
Uśmiechnęłam się na tę myśl i raźniej ruszyłam w stronę schodów. Był tam. Był. Wydawało mi się, że śpiewa, ale tak naprawdę to czarował. I sądząc po twarzach innych ludzi, nie tylko mnie. Wśród przechodniów, którzy się zatrzymali, żeby go posłuchać, byli również mężczyźni, więc nie można mu było zarzucić, że przyciągał jedynie swoim wyglądem.
Stanęłam z tyłu, oparłam się o zimną ścianę i zamknęłam oczy, chociaż widok gitarzysty sprawiał mi przyjemność. W ten sposób jednak bardziej czułam słowa i dźwięki. A chciałam je poczuć aż do szpiku kości. Pragnęłam w nich zamieszkać. Jego zachrypnięty głos unosił mnie i oddzielał od tłumu – jak drapieżnik ofiarę, żeby móc ją dopaść i skonsumować.
Uśmiechnęłam się do siebie, bo otoczył mnie upragniony spokój i jednocześnie poczułam ekscytację. Dokładnie tak jak po lekach, gdy tańczyłam i zapominałam o świecie. Dokładnie tak samo. Śpiewał o dziewczynie, która prosi o to, aby nie zdradzał jej swojego imienia.
Zaskoczona, otworzyłam oczy i przecisnęłam się na sam przód grupki słuchaczy. Przechyliłam głowę, przyglądając się chłopakowi, który sprawił, że moje serce zaczęło bić w rytm muzyki. Skupiłam uwagę na jego dłoniach – smukłych i delikatnych. Nawet teraz czułam ich dotyk na swojej szyi. Każde muśnięcie.
Musiał usłyszeć moje myśli, bo nagle podniósł głowę i spojrzał wprost na mnie. Jakby wiedział, że tam jestem. Tym razem mój widok go nie zdziwił. Przez moją głowę przebiegła absurdalna myśl, że wykonał tę piosenkę, aby mnie do siebie przywołać. Że to zaplanował. Gdy z jego ust padły ostatnie słowa: „Lataj. Lataj. Lataj” byłam niemal w stu procentach pewna, że tak właśnie było.
Stałam z bijącym sercem i patrzyłam na niego, jakbym została zaklęta. Ludzie się rozeszli, a ja wciąż tam byłam. On również wstał i wykonał w moją stronę delikatny ruch, ale zatrzymał się w pół kroku, jakby chciał sprawdzić, czy znowu nie ucieknę. Tym razem nie zamierzałam czmychać jak przestraszona mysz. Zbyt mocno mnie intrygował, żebym zaryzykowała utratę kolejnej szansy na poznanie go.
Widząc, że nie panikuję, podszedł bliżej, wciąż trzymając gitarę w dłoni.
– Pamiętasz mnie? – zapytał, a jego powieki zatrzepotały nerwowo, jak gdyby nie był do końca pewny, czy jestem prawdziwa.
Otworzyłam usta i chciałam go zapytać, co ma na myśli, aby zyskać na czasie i uspokoić serce, ale czułam, że będzie mi trudno coś wydukać, dlatego tylko skinęłam głową. Niezależnie od tego, czy mówił o sobotnim spotkaniu w klubie, czy o wczorajszym w tunelu, na oba te pytania była ta sama odpowiedź. Pamiętałam go. Jak mogłabym go nie pamiętać?
Odchrząknął nerwowo i się uśmiechnął.
– Chciałabyś skoczyć na kawę? – powiedział, ale po chwili się zreflektował i dodał: – Jestem Filip. – Wyciągnął rękę.
Filip. Tak. Tak mógłbyś się nazywać w mojej wyobraźni, pomyślałam.
Ujęłam jego dłoń i na moment zastygłam zauroczona jego niespodziewanym uśmiechem. Słodkim, delikatnym, ale nie do końca niewinnym. Jego ciemne oczy zaiskrzyły się, gdy uścisnęłam jego rękę. Serce zabiło mi mocniej.
– Nina – przedstawiłam się.
– Nina – powtórzył, jakby chciał posmakować imię. – Pięknie – dodał. – To jak z tą kawą?
Nie mogłam przestać patrzeć na ten uśmiech. I na te ciemne oczy. I na brązowe włosy, które kręciły się u nasady i opadały na czoło niesfornymi kosmykami.
Skinęłam głową, a Filip w rekordowym tempie spakował gitarę do pokrowca, który potem założył na ramię. Zauważyłam, że nie zbierał pieniędzy, co było nietypowe dla ulicznych artystów. Może liczył, że usłyszy go jakiś impresario albo producent muzyczny i zaproponuje mu nagranie płyty? Nie, pomyślałam nagle. Chciał, aby go posłuchano. Po prostu.
Wyszliśmy na Marszałkowską i skierowaliśmy się w stronę remontowanej Rotundy, za którą znajdował się Starbucks. Dotarliśmy tam w milczeniu, ale nie czułam z tego powodu skrępowania.
Usiedliśmy przy stoliku schowanym w ciemnym kącie, w najdalszej części pomieszczenia. Filip ostrożnie odłożył gitarę na wolny fotel i zapytał:
– Czego się napijesz?
Teraz to ja się uśmiechnęłam i odparłam:
– Nie wiem? Może kawy?
Zaśmiał się, jakbym opowiedziała najzabawniejszy żart. Ten śmiech był piękny. Wszystko w nim było piękne.
– Może być latte z cynamonem – powiedziałam i wyciągnęłam portfel, żeby mu wręczyć dwudziestozłotowy banknot, ale on pokręcił głową.
– Ja cię zapraszam – wyjaśnił pospiesznie. – Następnym razem ty zaprosisz mnie – dodał.
Wzruszyłam ramionami, ani nie zaprzeczając, ani nie potwierdzając, ale już teraz wiedziałam, że rzeczywiście następnym razem to ja zaproszę jego.
Po kilku minutach wrócił z dwoma dużymi kubkami, z których zachęcająco wychylała się pianka. Postawił je powoli na stoliku i usiadł, przysuwając sobie krzesło bliżej mnie. Przechylił głowę na lewą stronę i wpatrywał się we mnie z intensywnością ciekawskiego dziecka. Po raz pierwszy, odkąd spojrzeliśmy sobie w oczy, poczułam zdenerwowanie. Bałam się tego, co ten chłopak będzie w stanie ze mnie wyczytać i co sobie pomyśli.
Żeby zamaskować zdenerwowanie, podniosłam ciężki kubek i rozlałam trochę kawy na blat. Chciałam przynieść jakieś serwetki, ale Filip przytrzymał moją dłoń i powiedział:
– To nic.
Wstał i po chwili wrócił z garścią chusteczek i posprzątał bałagan. Ja wyciągnęłam z torebki paczkę chusteczek nawilżających i energicznie wytarłam w nie ręce. Przez to spotkanie zapomniałam to zrobić, gdy wyszłam z metra. Teraz obserwowałam jego spokojne ruchy i zaczynałam się uspokajać. Nasze spojrzenia się spotkały.
– Wtedy w klubie – zaczęłam – to nie byłam naprawdę ja – wyjaśniłam i odwróciłam wzrok.
Chciałam, żeby to wiedział. Wtedy byłam kimś, w kogo musiałam się czasami zamienić, żeby przestać się bać. Miałam nadzieję, że to zrozumie. Ludzie często zakładali maski, żeby przez chwilę poczuć się kimś innym.
Filip przygryzł wnętrze policzka i zmarszczył brwi. Wyglądał, jakby próbował sobie coś przypomnieć albo połączyć jakieś fakty.
– Ja wtedy też nie byłem sobą – powiedział.
– A kim byłeś?
Popatrzył na swoje dłonie, a potem znowu na mnie.
– Kimkolwiek zechcesz. – Uśmiechnął się zawadiacko.
Uczciwe, pomyślałam.
Niczego nie wyjaśnialiśmy i chyba o to chodziło. Nie znaliśmy się, ale nie chcieliśmy się okłamywać na samym początku, więc po prostu nic nie mówiliśmy.
– To było piękne. – Zmieniłam temat, wskazując na gitarę. – I ta piosenka z wczoraj i ta dzisiejsza – powiedziałam szczerze. – Piękne. Sam je napisałeś?
Ponownie się uśmiechnął i przez moment wyglądał na zawstydzonego. Ale tylko przez dwie sekundy, a potem skinął głową.
– Tę, którą usłyszałaś dzisiaj… – zawahał się na jedno uderzenie serca, ale po chwili kontynuował: – tę napisałem wczoraj. – Popatrzył mi raźnie w oczy. – Napisałem ją dla ciebie – oświadczył jakby nigdy nic.
– Jak to? – wydukałam.
Jak mógł napisać piosenkę o kimś, kogo nie znał i widział tylko przez kilka minut?
Wzruszył ramionami. Nie byłam pewna, co o tym myśleć. Żartował? Albo to jego numer na podryw. Czy przystojny gitarzysta miał się okazać tanim podrywaczem? To byłaby wielka szkoda, pomyślałam zawiedziona.
– Wiem, co sobie teraz pomyślałaś. – Uśmiechnął się. – Że jestem jakimś psychicznym gościem, który w wolnych chwilach pisze piosenki o nieznajomych, a nocami poluje na ludzi. – Jeden z kącików jego ust podniósł się nieznacznie.
To w jego wykonaniu też było idealne.
Nie mogłam się powstrzymać i parsknęłam.
– I do tego jeszcze czyta ludziom w myślach – dodałam rozbawiona i sięgnęłam po kubek z kawą, tym razem nie rozlewając ani kropelki.
Uśmiechnął się szeroko. Miał białe, idealne uzębienie, które pokazywało się w pełnej krasie przy szerokim uśmiechu. Na jego policzkach pojawił się delikatny rumieniec. Mimo że miał raczej śniadą cerę, dało się zauważyć tę subtelną zmianę. Ten rumieniec wyeksponował maleńką podłużną bliznę na prawym policzku, której wcześniej nie zauważyłam.
– No więc tak… – zaczął, splatając dłonie na kolanach. – Piszę piosenki pod wpływem impulsu. To jest jak – spojrzał w górę, a potem z powrotem na mnie – jak uderzenie pioruna. W mojej głowie pojawia się dźwięk, a potem słowa i wszystko układa się w całość. Nie zawsze nad tym panuję. To dzieje się samo. Gdy cię wczoraj zobaczyłem, uderzył we mnie piorun – zakończył, rozkładając bezradnie ręce.
Tym razem to na moich policzkach musiały zakwitnąć rumieńce, bo zrobiło mi się strasznie gorąco. Odchrząknęłam i ze zdenerwowania założyłam nieistniejący kosmyk za ucho. Przypomniałam sobie słowa piosenki i moje serce zatrzepotało.
_Zobacz mnie. Będę tym, kim chcesz._
To było dziwne, że mówi mi o tym wprost. Musiał wiedzieć, że słyszałam każde słowo.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że tekst zawiera cytat. Sparafrazował mnie. Pamiętał moją prośbę z klubu.
_Nie zdradzaj mi imienia._
Nigdy nie pragnęłam nawiązywać tam bliższych znajomości. Chciałam tylko tańczyć. To także zdawał się wiedzieć, ale tego mu przecież nie zdradziłam.
To było takie intymne i jednocześnie naturalne. Zapragnęłam usłyszeć piosenkę raz jeszcze.
– Powinno mi to pochlebiać, chyba że nie jestem wyjątkiem i piorun uderza w ciebie kilka razy dziennie, a twoim natchnieniem stają się zupełnie przypadkowe rzeczy, na przykład rower albo kanapka z serem – powiedziałam, żeby rozładować napięcie, które we mnie pęczniało.
Znowu się roześmiał. Już zaczynałam uwielbiać ten dźwięk. To nie wróżyło niczego dobrego.
– Możesz czuć się podjarana. Nie zdarza mi się to często – wyjaśnił rozbawiony i po chwili dodał w zastanowieniu: – Nie miałaś nigdy uczucia, że patrzysz na kogoś… i po prostu wiesz, że coś się wydarzy? Że musi się coś wydarzyć? – zapytał, delikatnie wodząc palcem po krawędzi kubka.
Czy to był ten moment, w którym powinnam mu wyznać, że poczułam dokładnie to samo, gdy go zobaczyłam? Czy właśnie teraz powinnam mu powiedzieć, że słowa jego wczorajszej piosenki zainspirowały mnie do rysowania?
Wzruszyłam ramionami, tchórząc. Nie mogłam mu się zwierzać z tego, co się we mnie zbudziło, gdy go zobaczyłam. Musiałabym się przyznać, że mnie pociąga. Faceci stawali się wtedy zbyt pewni siebie i aroganccy. Nie byłam gotowa z tym walczyć, gdyby się okazało, że jest jednym z tych kolesi.
– Bo ja tak miewam – wyznał lekko zawiedziony moim brakiem odpowiedzi. – A to, co dziś usłyszałaś, pojawiło się w mojej głowie nagle. – Spojrzał mi prosto w oczy, jak dziecko, które nie wie, że nie powinno się odkrywać wszystkich kart. – Nie mogłem nad tym zapanować.
Otworzyłam usta, totalnie zbita z tropu. Jego niewinna szczerość była odświeżająca. Ludzie są jedną wielką skorupą społecznych konwenansów. Udają, kłamią, manipulują. Muszą to robić, żeby się nie odkrywać. Nie chcą być oceniani, bo to cholernie boli. Bezpiecznie jest być jednym z wielu. Filip był sobą. Kolorowym ptakiem. Nie na zewnątrz, bo jego jasne dżinsy, T-shirt z długim rękawem i lekka kurtka były zaprzeczeniem tego terminu. To jego dusza była kolorowa.
– Dziękuję – odpowiedziałam po prostu. – Nie sądziłam, że kiedykolwiek zainspiruję kogoś do napisania piosenki.
Filip ponownie się uśmiechnął tym swoim zaraźliwym uśmiechem.
– Dziwne – powiedział ze szczerym zdumieniem. – Tak łatwo napisać o tobie piosenkę i… – Zawahał się i spojrzał na mnie niepewnie. – Przepraszam. – Przełknął ciężko ślinę. – Nie chciałem, żeby to zabrzmiało dziwnie. Ja tylko… – Wziął jedną z serwetek i zaczął ją miętosić.
Miałam ochotę złapać go za ręce i je przytrzymać, pogładzić. Powiedzieć, że nie musi się obawiać mojej reakcji. Byłam oszołomiona, ale w najwyższym stopniu… podjarana jego wyznaniem.
– Dlaczego tak myślisz? – zapytałam, udając beztroskę, ale chyba nieudolnie, bo głos mi zadrżał.
Filip popatrzył na mnie tak, jakbym była nieświadomym niczego dzieckiem. Nachylił się w moją stronę i szepnął:
– Bo gdy cię zobaczyłem… to usłyszałem muzykę.
Oddychałam tak szybko, że omal nie wpadłam w hiperwentylację. Na szczęście ktoś przysiadł się nieopodal i na moment odwrócił naszą uwagę.4.
Wyglądała na przestraszoną. Nie, nie na przestraszoną. Wydawała się poruszona. Czy znowu chlapnąłem coś, czego nie powinienem? Zdarzało mi się to bardzo często, bo przez większość czasu miałem gdzieś to, co kto o mnie pomyśli. Tylko w pracy zachowywałem pełne szacunku milczenie. Ale może w tym przypadku powinienem przystopować.
Nina. Nawet jej imię brzmiało jak muzyka.
Na jej policzkach od dobrych kilku minut kwitł dorodny rumieniec. Było jej z nim pięknie, ale rozumiałem, że to objaw zdenerwowania albo zawstydzenia. Z jednej strony uwielbiałem to, a z drugiej nie chciałem jej krępować.
Postanowiłem zmienić temat naszej dziwnej rozmowy. Nie chciałem, żeby się za szybko skończyła.
– Co porabiasz na co dzień? – zapytałem.
Postawiłem na coś zupełnie „normalnego”. Nie żebym nie był tego ciekaw, ale takie informacje nie mówiły mi zbyt wiele o ludziach. Wybór pracy czy szkoły był często wynikiem przypadku lub braku pomysłu na siebie. Nie definiował nas.
– Jestem studentką pedagogiki – odparła. – Dorabiam sobie też w przedszkolu jako pomoc nauczyciela – dodała nieśmiało. – To znaczy będę sobie dorabiać od czerwca – sprecyzowała.
– Lubisz dzieci? – zapytałem z uśmiechem.
To do niej bardzo pasowało. Wyglądała na osobę, która jest cierpliwa i łagodna. To też mi się w niej podobało. Gdy ją dziś zobaczyłem, serce zaczęło mi pędzić w piersi jak szalony chomik. Chyba że to nie ona, a początek zawału, pomyślałem.
– Trudno zgadnąć, co nie? – Uśmiechnęła się.
– Ja czytam w myślach, pamiętasz? – odparłem, pukając się palcem w czoło.
Była sarkastyczna, inteligentna i zabawna. Byłem nią zauroczony.
– No tak. Co jeszcze potrafisz oprócz czytania w myślach i pisania piosenek o nieznajomych? – zapytała i upiła łyk cynamonowej kawy.
Nie lubiłem kawy, a już tym bardziej smakowej, ale w tej chwili chciałem być z nią maksymalnie zsynchronizowany, dlatego zamówiłem to, co ona. Nie chciałem zakłócać naszej harmonii.
– Chyba niezbyt wiele – powiedziałem szczerze i dotknąłem czarnej skórzanej bransoletki na prawym nadgarstku.
– A czym ty się zajmujesz? – zapytała.
Wyglądała na szczerze zaciekawioną, a ja w tej chwili zrozumiałem, że wpadłem we własne sidła. Nie chciałem się jeszcze przyznawać do tego, gdzie pracuję, bo ludzie różnie na to reagowali. Nie potrafiłem kłamać, nigdy się tego nie nauczyłem, dlatego przyznałem:
– Nie mogę tego zdradzać. Jeszcze nie teraz. To nic złego, przysięgam – zastrzegłem. – Po prostu jeszcze się za dobrze nie znamy i wolałbym to przemilczeć.
Czekałem z bijącym sercem na jej reakcję.
– Okej – powiedziała na pozór lekko, ale zauważyłem, że na jej twarzy pojawiła się konsternacja.
– Okej. – Uśmiechnąłem się.
Wyjrzałem przez okno, za którym ludzie pędzili w różne miejsca. Siadałem w przejściu i grałem, bo wiedziałem, że mało kto się zatrzyma i zwróci na mnie uwagę, ale jednocześnie chciałem, aby ktoś mnie usłyszał. Muzyka nie zaistnieje, jeśli nie usłyszy jej chociaż jeden człowiek. Nie spodziewałem się, że spotkam dziewczynę z klubu. Nie wierzyłem w przypadki.
– Wtedy w klubie… – zacząłem. – Dlaczego zniknęłaś? Byłem taki straszny? – zapytałem, tylko w połowie żartując.
Przestraszyła się mnie? Coś ją we mnie zaniepokoiło? Była jak inni?
Nina zastygła z kubkiem kawy przy ustach. Nad górną wargą miała wąsik z pianki.
– Nie uciekłam. To ty zniknąłeś. – Oblizała usta.
Zrobiłem niedowierzającą minę, ale jej szczera reakcja nie pozostawiała wątpliwości. Nie kłamała i nie próbowała mnie zbyć.
– W pewnym momencie ktoś nas rozdzielił i gdy chciałem do ciebie wrócić, już cię nie było – wyjaśniłem.
Nie przyznałem się jednak do tego, jak wielkiego zawodu doznałem. I że szukałem jej przez następną godzinę.
– To dziwne – przyznała. – Ja cię nie widziałam i byłam pewna, że zniknąłeś w tłumie. Po tym szybko wróciłam do domu. – Wzruszyła ramionami.
– Mogę cię o coś poprosić?
Nina delikatnie skinęła głową.
– Jeśli będziesz chciała potańczyć, nie wychodź sama. Zabierz mnie ze sobą.
Bałem się o nią. Gdy już wiedziałem, że istniała i że chodziła do klubu sama, bałem się. Tańczyła, zamykała oczy i nie widziała niebezpieczeństw. One jednak ją dostrzegały. Nie mogłem dopuścić, żeby stała się jej krzywda. Teraz, gdy wiedziałem, że istniała…
– Dlaczego? – spytała, ale tym razem na jej twarzy pojawił się lekki niepokój.
– Dla bezpieczeństwa.
Podniosła jeden kącik ust w uśmiechu.
– Dla bezpieczeństwa? W ogóle cię nie znam. Może to ty jesteś dla mnie niebezpieczeństwem? – rzuciła, ale nie wyglądała, jakby naprawdę w to wierzyła.
– Nie jestem, ale rozumiem, że możesz tak myśleć. Ja po prostu… się o ciebie boję – wyznałem szczerze.
– Ja się nie boję. – Zaczesała do tyłu włosy, które wracając na swoje miejsce, zatrzymały się w połowie drogi i teraz sterczały na boki. – Kiedy tam jestem, nic mnie nie obchodzi – dodała wyzywająco.
– Dlaczego?
Spuściła oczy i, rozejrzawszy się wokół, powiedziała cicho:
– Bo poza tamtym miejscem… boję się prawie cały czas.6.
– Halo – usłyszałem jej cichy, zachrypnięty głos.
– Chyba cię nie obudziłem? – zapytałem niepewnie.
Dochodziła dziewiąta. Byłem przekonany, że jest jeszcze wcześnie. A może się myliłem?
– Nie – odparła szybko.
Uśmiechnąłem się do siebie.
– To dobrze, bo obiecałem ci twoją piosenkę – przypomniałem i usiadłem na parapecie, obserwując w oddali wieżowce. – A ja zawsze dotrzymuję obietnic.
Usłyszałem w słuchawce prychnięcie i zmarszczyłem brwi.
– Nie wierzysz mi?
– Nie znam cię, więc jak mogłabym stwierdzić, czy ci wierzę – wyjaśniła. – Poza tym zaczynam podejrzewać, że mnie wkręcasz. Nie ma żadnej mojej piosenki, a te strzępki słów, które usłyszałam w metrze, to na pewno jakiś utwór BTS albo innego azjatyckiego boysbandu, który sobie przetłumaczyłeś w translatorze google.
Poczułbym się autentycznie urażony, gdyby nie fakt, że wyczuwałem w jej głosie rozbawienie. Była o wiele bardziej rozgadana, gdy nie musiała patrzeć mi w oczy. Rozumiałem to, ale żałowałem, że ja nie mogę patrzeć na nią. Była zbyt intrygująca, żebym mógł odbierać sobie przyjemność jej widoku.
– Powoli. Po pierwsze, co to jest BTS? Po drugie, nie znam żadnego azjatyckiego języka, więc pudło. Po trzecie, nie wkręcam cię – powiedziałem na jednym wydechu. – Dlaczego tak myślisz?
– Bo to dziwne – skwitowała.
– A kto decyduje o tym, co jest, a co nie jest dziwne?
– Ludzie.
– Jacy ludzie?
– Wszyscy ludzie.
Westchnąłem ostentacyjnie do słuchawki.
– Nawet jeśli ludzie stwierdzą, że to jest dziwne i moja piosenka też jest dziwna, to co z tego? – zapytałem.
– Nic.
Wyszczerzyłem się.
– No właśnie. Chcesz jej posłuchać czy nie? – zapytałem, udając, że się gniewam i jestem zniecierpliwiony.
Nie czułem się urażony jej stwierdzeniem. Owszem, komuś, kto nie rozumie, jak powstaje muzyka, jak powstaje _moja_ muzyka, to wszystko mogło się wydać dziwne. Nie muszę tego wyjaśniać, a inni nie muszą tego rozumieć.
Nina to rozumiała. Czułem to w kościach, tylko próbowała mnie wybadać. Nie dziwiłem się jej. Byłem kolesiem, który zaczepił ją na stacji metra i oświadczył, że napisał o niej piosenkę, chociaż nie zamienił z nią ani słowa. To w klubie się nie liczyło. Nie byliśmy wtedy sobą.
– Poczekaj chwilę, muszę się przygotować – zastrzegłem.
– Czyli dzwonisz do mnie tak bez przygotowania – westchnęła z udawanym rozczarowaniem, co mnie autentycznie rozbawiło.
O tak, była o wiele rozmowniejsza, gdy nie patrzyła mi w oczy.
Usiadłem na łóżku, sięgnąłem po gitarę i ustawiłem telefon na tryb głośnomówiący. Poczułem dziwne zdenerwowanie. Chciałem, żeby jej się spodobało. Zazwyczaj nie dbałem o opinię innych ludzi; nie z arogancji, tylko z powodu stosunku do muzyki. Była dla mnie, a ja byłem dla niej. Nie potrzebowaliśmy w tym związku innych. Dlaczego więc grałem publicznie? Bo uważałem, że muzyka zaczyna żyć dopiero, gdy ktoś ją usłyszy.
– Jesteś tam jeszcze? – krzyknąłem do słuchawki.
– Już myślałam, że zapomniałeś, po co poszedłeś – odpowiedziała, a w jej głosie wyczułem ekscytację.
Ja też ją czułem. Byliśmy kwita.
Dotknąłem strun i zacząłem śpiewać, mając przed oczami jej nieśmiały uśmiech i roziskrzone oczy.
_Nie patrz na mnie._
_Nie zdradzaj mi imienia._
_Zaklniesz mnie i nie zaznam już wytchnienia._
_Pokaż mi swą ciemną noc._
_Pokaż mi swój szary dzień._
_Nie znikaj, niech spowije nas mój cień._
_Tańcz ze mną. Tańcz na dachu świata… lataj._
_Tańcz we śnie. Tańcz na dachu świata… lataj._
_Lataj. Lataj. Lataj._
_Nie znikaj. Słyszę muzykę. Nie znikaj._
_Poprosiłaś: O nic nie pytaj._
_Zobacz mnie. Będę tym, kim chcesz._
_Nie znikaj, bo słyszę w duszy deszcz._
_Tańcz ze mną. Tańcz na dachu świata… lataj._
_Tańcz we śnie. Tańcz na dachu świata… lataj._
_Lataj. Lataj. Lataj._
W pokoju panowała ciemność. Nina była w moich żyłach i na opuszkach palców. Miałem ją na ustach i pod powiekami.
Cały czas odtwarzałem w głowie nasz taniec. Krótki, ale tak intensywny, jakbyśmy kochali się na środku parkietu. Było w tej dziewczynie coś niewiarygodnie pociągającego. Niewinność połączona z tajemnicą. Nigdy nie czułem czegoś podobnego.
– Jesteś tam? – zapytałem, gdy ucichły ostatnie dźwięki gitary.
– Jestem – powiedziała cicho, odchrząkując. – Jestem – powtórzyła.
Przyłożyłem słuchawkę do ucha i słuchałem jej przyspieszonego oddechu. Tak bardzo chciałem go poczuć na swojej skórze. Na ustach. Wszędzie.
– I co myślisz? – zapytałem.
Serce obijało mi się o żebra.
– To było… piękne – usłyszałem, że przełyka ślinę – i osobiste… – dodała cicho.
– Ja po prostu… – Zamknąłem oczy i pomyślałem życzenie.
„Zobacz mnie. Zobacz mnie i nie odchodź”.
Chciałem powiedzieć coś więcej, ale Nina mnie ubiegła.
– Muszę już… iść. Dobranoc.
I rozłączyła się.10.
– Hej, Filip! – Do sali weszła Malwina i jak zwykle posłała mi promienny uśmiech.
– Hej. – Odsunąłem się, żeby przepuścić ją do stacji z kroplówką.
Spojrzałem na kobietę leżącą na łóżku. Jej skóra była blada i sucha. Dla wygody w szpitalu obcięto jej włosy. Wcześniej miały barwę słomianego blondu, teraz ten kolor wypłowiał i zmieszał się z ciemniejszymi, siwymi odrostami. Poczułem dyskomfort z powodu tego widoku. Postanowiłem dopilnować, żeby ktoś pofarbował jej włosy.
Dotknąłem jej dłoni. Była ciepła i bezwładna.
– To już jutro? – zagadnęła Malwina.
– Tak. Jutro ją przenoszą – potwierdziłem.
Bałem się tego, ale jednocześnie miałem nadzieję, że to w jakiś sposób pomoże. Chciałem, żeby się obudziła. Wiedziałem, że ją stracę, ale chyba nadeszła już pora.
– To najlepsza klinika w Polsce – poinformowała. – Dużo zabiegów, rehabilitacji i nowych technik wybudzania – powiedziała, siadając obok mnie. – Myślę, że wszystko będzie dobrze.
– Na pewno – odpowiedziałem i zerknąłem na nią pospiesznie.
Była naprawdę ładna. Nie było na oddziale pacjenta ani męskiego członka personelu, który by się za nią nie obejrzał. Wielu z nich także ją podrywało. Jeden stażysta nawet się w niej zakochał. Gdy się przebywa w szpitalu tak często jak ja, to zauważa się takie rzeczy. Nawet z nudów.
– Gdybyś potrzebował… dla niej pielęgniarki – zaczęła – to daj mi znać. Biorę czasami prywatne dyżury, bo wiesz, jak się zarabia w szpitalach. – Dotknęła niespodziewanie mojej ręki.
Miałem ochotę ją odsunąć, ale nie chciałem jej urazić.
– Wiem i na pewno będziesz moim pierwszym wyborem – zapewniłem, a potem wstałem. – Muszę lecieć.
Nachyliłem się nad kobietą na łóżku i ucałowałem ją w ciepły policzek.
– Zobaczymy się jutro w nowym domu. – Pogładziłem ją po włosach, pożegnałem się z Malwiną i wyszedłem na zewnątrz.
Musiałem zaczerpnąć świeżego powietrza. Ruszyłem w stronę parku Bródnowskiego. Usiadłem na jednej z ławek, odchyliłem do tyłu głowę i zamknąłem oczy. Zobaczyłem Ninę. Uśmiechnąłem się do siebie. Palcami zacząłem wystukiwać rytm jej piosenki.
_Nie jestem normalna._
Gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo ja jestem nienormalny, pomyślałem wtedy, ale nie odważyłem się powiedzieć tego na głos. Jeszcze nie teraz, a może nawet nigdy.
Chciałem ją zobaczyć. To było wręcz bolesne. Bolesne było niebycie z nią. Niesłyszenie jej głosu i niepatrzenie w jej zielone oczy.
Co się ze mną działo?
Zerknąłem na zegarek na prawym nadgarstku. Dochodziła dziesiąta. Musiałem wracać, bo za niecałą godzinę powinienem być w pracy. Znowu będę rozkojarzony, pomyślałem.
Wstałem i ruszyłem w stronę przystanku. Musiałem się przygotować.