- W empik go
Fall in love - ebook
Fall in love - ebook
Powieść czarująca jak jesienny spacer
Toruń. Miasto z duszą, pachnące piernikami, idealne dla zakochanych. To tu Jagoda i Adam próbują zbudować swoją codzienność i odnaleźć bezpieczne miejsce. Każde z nich ma za sobą życiowe rozczarowania: on związane z dzieciństwem, ona – z małżeństwem. Nadchodzi jednak magiczna jesień, a wraz z nią prawdziwa burza uczuć. Tylko czy bohaterowie będą gotowi stawić jej czoło?
Historia początkującego cukiernika i jego pełnej tajemnic klientki jest opowieścią o odkrywaniu swoich talentów oraz o tym, że drzwi, które czasem trzeba bezpowrotnie zamknąć za sobą, wiodą do kolejnych, stojących otworem. Pachnąca cynamonem, wanilią i goździkami, zachwycająca, ale także mglista i pełna melancholii, czasem kapryśna, ale przynosząca niezwykłe prezenty tym, którzy potrafią docenić jej urok – jesienna miłość będzie wyjątkowa!
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-102-2 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wiecie, skąd się wzięła tradycja wydrążania dyń na Halloween i robienia z nich strasznych latarni? – spytała Jagoda. Wyjmowała właśnie wydrukowane scenariusze nowej sztuki, którą miała zaproponować dyrekcji teatru.
Na scenie, na której ustawiono stary drewniany stół, prócz Jagody byli także Artur i Bolek. Obaj trzymali w dłoniach parujące kubki z napisem „Jagoda rządzi”. Zamówili je dla całej ekipy i wszystkich realizatorów po pierwszej udanej premierze Jagody. To było „całe wieki temu” – tak to widzieli, choć prawda wyglądała nieco inaczej. Jagoda dołączyła do zespołu niecałe pięć lat wcześniej. Pewnego dnia weszła do budynku teatru i zapytała, którędy do dyrektor artystycznej. Wykazała się wielką odwagą. Taką, jaka się pojawia w sytuacjach nadzwyczajnych bądź w chwilach zagrożenia życia, gdy adrenalina zalewa ciało i człowiek dostaje od Wszechświata supermoc. Taka sytuacja wydarzyła się właśnie wtedy. Odwaga Jagody była wówczas niepohamowana. I choć ktoś inny na jej miejscu nie przejąłby się zanadto próbą załatwienia sobie angażu w teatrze, dla niej było to mentalne „być albo nie być”.
Z pokoju dyrekcji wyszła z kontraktem. Uświadomiła sobie swój sukces dopiero, gdy znalazła się z powrotem na ulicy, pośród leżących u jej stóp i połyskujących w słońcu kasztanów. Kiedy godzinę wcześniej wchodziła do teatru, padał deszcz.
– Pewnie przez przypadek – odparł Artur. – Fajne wynalazki zazwyczaj tak powstają. – Pochylił głowę nad kubkiem i rozpłynął się w uśmiechu. – Grejpfrut w malinowej herbacie to zdecydowanie najlepsze, co mnie dziś spotkało. – Zerknął na Bolka z wdzięcznością. To ona bowiem, ta wdzięczność, malowała w ich związku poza sceną ilustracje wspólnej codzienności. Gdy spotkali się prywatnie po raz pierwszy, zamiast obiecywać sobie miłość do grobowej deski, postawili na pielęgnowanie wdzięczności. Za wspólne chwile i za te spędzane oddzielnie. To właśnie wdzięczność napędzała ich uczucia; dzięki niej nie zważali na niedociągnięcia, których przecież nie brakowało w każdym związku.
– Albo z lenistwa – wyraził swoje zdanie Bolek, zerkając wymownie na Artura.
Jagoda się roześmiała i pośpieszyła z odpowiedzią:
– Mówi o tym irlandzka legenda o farmerze Jacku. Podobno był to bardzo sprytny i chciwy jegomość, który pewnego dnia oszukał samego diabła. Zdarzyło się to wtedy, kiedy diabeł przyszedł obwieścić Jackowi jego rychłą śmierć. Jak można się spodziewać, ta nowina nie spodobała się farmerowi, który szybko zareagował w naturalny dla siebie sposób. Zaproponował diabłu układ, ale się z niego nie wywiązał. Oszczędzę wam szczegółów, poznacie je ze scenariusza. – Jagoda skinęła na pliki kartek spiętych spinaczami ozdobionymi maleńkimi plastikowymi dyniami. – Musicie wiedzieć, że za swoje zachowanie Jack po śmierci nie miał możliwości trafienia ani do nieba, ani do piekła. Jego dusza została wygnana i tuła się teraz z latarenką z wydrążonej dyni. – Zawiesiła głos, obserwując kolegów.
– Ckliwa ta historyjka – mruknął Artur.
– Będziemy to grać? – spytał Bolek. On akurat był bardziej podekscytowany.
– I tak, i nie – odparła Jagoda. – Zmieniłam legendę.
– O nie, pewnie będzie o miłości. – Artur się zaśmiał. W głębi duszy uwielbiał miłosne historie. Bał się jednak do tego przyznać, dlatego teatralnie podawał w wątpliwość sens powstawania wszelkich love story.
– _Fall in love_ – oznajmiła Jagoda niezrażona. – To tytuł naszego spektaklu.
– Niech zgadnę. – Bolek podniósł rękę, zaznaczając chęć dopowiedzenia czegoś. – Jack się zakocha, a jego miłość uratuje go przed zagładą.
Twarz Jagody rozjaśnił uśmiech. Jej kolega trafił w dziesiątkę. W życiu codziennym nie potrafiła uwierzyć w siłę miłości, która może kogoś uchronić przed czymkolwiek. Dlatego właśnie na przekór sobie i własnym przekonaniom ciągle jej poszukiwała i za wszelką cenę próbowała odmalować ją choćby w swoich spektaklach.
– No dobra, premiera w Halloween? – spytał Artur.
– Mamy niewiele czasu, ale damy radę! – Jagoda westchnęła. – To będzie fajny jesienny czas – dodała, próbując przekonać samą siebie.
– Miłość wszystko zmienia! – krzyknął nagle Bolek. – I smakuje herbatą zrobioną z miłością – dorzucił nieco ciszej.
Jagoda przytaknęła i momentalnie poczuła ukłucie w sercu.On
Nie wiedział, skąd się brała jego determinacja. Pewnego dnia został o to zapytany przez osobę, która, jak mu się wydawało, mogła być nim zainteresowana. Nie była. Odpowiedzi na to pytanie również wówczas nie znalazł. Dziś zaczynał podejrzewać, że ta może być bardzo prosta. Tak prosta, że gdy doznał na jej temat olśnienia, wybuchnął śmiechem. Podmuch powietrza z jego ust trafił na podatny grunt – mąkę, którą właśnie wsypywał do makutry. Uśmiał się jeszcze bardziej, kiedy pokryła jego zarost, a dokładniej niewielkich rozmiarów brodę i wąsy. Dbał o nie wręcz z namaszczeniem, celebrując chwile zabawy w barbera niczym podczas medytacji. Z pewnością by się tego wstydził, gdyby tylko dzielił z kimś mieszkanie. Z kimś więcej niż Stefanem – grubym szarym persem.
Wracając do olśnienia, które zmaterializowało się wybuchem mąki: prostota odpowiedzi zwalała z nóg. Odkrył, że jego determinacja i niezgoda na „nie chce mi się” to pochodne czegoś, co czuł od bardzo dawna. To coś zawierało się w powiedzeniu: „Nie mam nic do stracenia”.
Uświadomienie sobie tej prawdy uznał za tak bardzo poruszające, że odstawił makutrę i odłożył sito. Nie zważając na palce umazane roztopionym masłem, podszedł do okna. Otworzył je szeroko i wciągnął jesienne powietrze do płuc. Stefan zerwał się na równe nogi, wydał z siebie dźwięk, który nie zwiastował ani zadowolenia, ani zdziwienia. Otarł się o nogi swojego pana, po czym wskoczył na parapet i usadowił się naprzeciwko mężczyzny. Kocia mordka, lekko uniesiona, ze zmrużonymi ślepiami, zdradzała zainteresowanie stanem ducha właściciela. Ten jednak wiedział, że to wszystko to tylko pozory.
Ponowny wdech i długi wydech przyniosły utwierdzenie w przekonaniu, że nieposiadanie niczego do stracenia nie jest przekleństwem – jak mniemał przez wszystkie lata swojej wędrówki – lecz wielkim zbawieniem.
Mężczyzna znów się zaśmiał. Tym razem wyraźnie przestraszył swojego pupila. Szybko wrócił do dotychczasowego zajęcia, zabierając ze sobą powiew chłodnego powietrza. A może to wiatr sam postanowił wpaść w odwiedziny do kogoś, kto właśnie odkrył coś bardzo ważnego.
Adam przykrył makutrę ciepłym ręcznikiem i zrobił sobie kawę. Zawsze w tej samej filiżance, nieco większej niż te podawane w kawiarniach. Kupił ją kiedyś w przypadkowym miejscu i (jak myślał) o przypadkowym czasie i od tamtej chwili miał przy sobie, gdy wędrował przez Polskę, szukając dla siebie domu. Tuż po zakupie dotarło do niego, że jest to pierwsza rzecz, którą podarował sobie w ramach prezentu urodzinowego. Bez żalu, że od dawna nie miał wokół siebie nikogo, kto by pamiętał o złożeniu mu życzeń.
Dodanie do kawy dwóch drewnianych łyżeczek miodu i odrobiny oleju kokosowego sprawiało, że napój był aksamitny. Zaskakiwał przy każdym łyku słodyczą i nietypowym aromatem. Adam wyjął mleko z lodówki, lecz zamiast dodać do napoju, odstawił na blat, by nabrało temperatury pokojowej. Przyda się później.
Masło wymieszane z mąką, cukrem i wanilią roztaczało przyjazny zapach. To dzięki niemu dom stawał się bardziej przytulny. „Dom” to słówko, które Adam zapisał do kolekcji własnych odkryć emocjonalnych. Te notatki zaczął praktykować wieki temu, gdy pierwszy raz trafił do rodziny zastępczej. W tej zabawie definicja domu mogła się nie ograniczać do opisu czterech ścian i dachu. Gdy pani w szkole poprosiła o narysowanie domu marzeń, tylko Adam umieścił na kartce człowieka. Reszta rówieśników prześcigała się w liczbie pięter, wysokości kominów, walczyła również o to, czy dym z danego komina jest wystarczająco imponujący. Kiedy wszystkie kartki z pracami zostały wyłożone na długim stole, dzieciaki zaczęły się śmiać i wytykać Adasia palcami. Cóż za dziwadło! Narysował człowieka! I to w dodatku z kotem! I z krzywym nosem! „Adaś, co ty, kretyn jesteś?!” Pytanie padło i zawisło w powietrzu. Adam zaczął się zastanawiać nad odpowiedzią, lecz tym razem jej nie znalazł.
– Bez człowieka żaden dom nie ma sensu – powiedziała nagle nauczycielka, kładąc dłoń na ramieniu Adama. – Narysowałeś magiczny dom – zwróciła się do niego nieco ciszej. Szkoda, że pozostali uczniowie nie dowiedzieli się, że Adam narysował coś magicznego.
Jego obecny dom składał się z jednego pokoju, nieco większej kuchni i maleńkiej niziutkiej łazienki. I z kota. Co oznaczało, że wszystko się zgadzało. Dodatkowym atutem – jak napisano w ogłoszeniu – był widok. Tak naprawdę stanowił nie atut, lecz prawdziwy skarb. Z dość dużego okna rozciągała się nadwiślańska panorama obejmująca bulwar, rzekę, stary most i zarośla drzew po drugiej stronie Wisły. Adam podziwiał rzekę każdego ranka, stojąc przy oknie z kubkiem earl grey z dodatkiem goździków i plasterka pomarańczy. Witał się z nią, obserwował jej spokój lub wzburzenie. Wisła miała w zwyczaju tańczyć na wietrze albo ze spokojem buddyjskiego mnicha płynąć niezauważenie tam, gdzie czekało na nią przeznaczenie. Adam czasem jej zazdrościł, ponieważ rzeka miała to do siebie, że nigdy nie schodziła z obranego kursu. Nigdy nie wątpiła w swoją drogę.
Pierwsze jesienne liście tańczyły pod nogami przechodniów na chodniku tuż pod oknem starej kamienicy, w której czuć już było chłód. Adam uśmiechał się, sięgając po sweter, ponieważ wiedział, że rozpoczyna się czas aromatycznych herbat wypełnionych cytrusami, goździkami, suszonymi śliwkami, imbirem, rozmarynem, żurawiną i rokitnikiem. Gdyby musiał wybrać swoją ulubioną kulinarną porę roku, miałby zdecydowaną trudność. Zależnie od okoliczności odpowiedzi były cztery: jesień, zima, wiosna i lato. Jesienią prym wiodły ciepłe wypieki i pachnące herbaty. Zima należała do wszelkiego rodzaju kasz, pilawów oraz bogatych, nasyconych smakiem i składnikami odżywczymi zup. Wiosna budziła do życia nowalijkami, ale nie zapominała o nabiale. Natomiast lato… Och, to był zdecydowanie czas owocowych deserów i koczowania w krzewach porzeczki, agrestu i malin. Ślinka pociekła na samą myśl i nagle mężczyzna się poderwał i podbiegł do makutry.
Drożdżowe ciasto powiększyło swoją objętość co najmniej dwukrotnie. Adam delikatnie przełożył je na stolnicę pokrytą mąką i precyzyjnie, stanowczo, lecz zachowując delikatność, wręcz czułość, zamiesił je ponownie. Rozgrzał piekarnik, splótł z ciasta warkocz i pełen napięcia czekał jak przed pierwszą randką. To było dokładnie takie samo uczucie ekscytacji, lekkiego zmieszania i nadziei na coś wielkiego, co mogło się wydarzyć między dwojgiem jeszcze obcych sobie ludzi, których obcość zaczynała tajać z każdą minutą oczekiwania na spotkanie.
Pół godziny później wyjęta z piekarnika złocista chałka wypełniła swym zapachem każdy kąt. Aromat dotarł także do sąsiadów, o czym dała znać Stara Iwaszkiewicz, mieszkająca piętro niżej. Za każdym razem, gdy czuła efekty kulinarnych wyczynów swojego sąsiada, chwytała za miotłę i tłukła w sufit. Trzy razy oznaczały: „Przynieś natychmiast kawałek, niech no ja spróbuję!”. Cztery: „Weź wszystko, co masz, zaraz przyjdzie Mariaszka”.
Mariaszka miała osiemdziesiąt trzy lata, trwałą ondulację i balejaż. Używała błyszczyków i cieni z brokatem. Chodziła w różowym dresie, bo tak wygodniej, mimo że nie lubiła tego koloru. I choć nie tolerowała glutenu, jadła dużo pieczywa. W ogóle Mariaszka mało co tolerowała w życiu.
Stara Iwaszkiewicz poważała literaturę piękną. Kanon lektur szkolnych uważała jednak za coś „obrzydliwego”. Z uwielbieniem malującym się na twarzy przesiadywała oparta o wygodną poduszkę na swoim parapecie. Z lubością obserwowała grupki młodzieży uzbrojone w puszki z piwem na bulwarze Filadelfijskim. To miejsce od wieków było jedną z kultowych przestrzeni toruńskich wagarowiczów. Wagary to najlepsza lekcja wychowawcza, mawiała. Była młodsza od swojej przyjaciółki o niespełna dwa dni, co uważała za całe wieki. Dlatego też pozwalała sobie na zwracanie się do Mariaszki per Stara, podczas gdy od niej wymagała użycia ksywki Młoda. Jednak sąsiedzi, nieznający tych niuansów metryki, z uporem maniaka powtarzali „Stara Iwaszkiewicz”, na co seniorka tylko machała ręką.
Adam polewał właśnie chałkę domowej roboty konfiturą z rokitnika, gdy usłyszał pukanie Iwaszkiewicz. Naliczył cztery stuknięcia, uśmiechnął się pod nosem, zdjął fartuch i chwycił drewnianą deskę z wypiekiem. Kiedy podszedł do drzwi, Stefan mruknął, co miało mu przypomnieć o wciąż otwartym oknie, przez które wiatr wlatywał i wylatywał, zgarniając ze sobą żółte i brązowe liście spadające z drzewa na parapet.
– Masz rację, Stefan. – Adam podszedł do okna, by je zamknąć, ale zanim to zrobił, sięgnął do opakowania z ziarnem dla ptaków, które trzymał przy grzejniku, i wysypał odrobinę na parapet. Pierzaste towarzystwo z pobliskiego klonu nie kazało długo na siebie czekać.
Kot ponownie mruknął, tym razem przyciskając nos do szyby i gapiąc się na zewnątrz. Adam też na chwilę zatrzymał się przy oknie. Wisła była niespokojna. Bulwary puste. Pogoda nie sprzyjała spacerom. W oddali zauważył czerwoną czapkę, a po chwili jej właścicielkę. Kobieta jako jedyna znajdowała się na betonowym nabrzeżu. Jej chód był nerwowy. Jakby goniona podmuchami wiatru dawała mu się zbałamucić, poddając się sile żywiołu. Nie widział jej twarzy, tylko zarys sylwetki. Była za daleko. Wyglądała jak czerwony jesienny liść rzucony na wiatr. Wydawała się zjawiskowa.
Ponownie usłyszał cztery stuknięcia Starej Iwaszkiewicz. Tym razem były okraszone głośnym: „Hej, sokoły!”. Oznaczało to ostatnie ostrzeżenie przed kawalkadą bluźnierstw, na które mógł liczyć każdy, kto jej nie posłucha. Adam momentalnie porzucił obserwację bulwaru i udał się do sąsiadki.
Ta jako jedyna, nie licząc Mariaszki, była gotowa cieszyć się jego obecnością i kosztować efekty jego pracy.
Praca – kolejne odkrycie emocjonalne. Coś, co może być radością. Zapisane w notesie nie tak dawno temu ze znakiem równości. Choć ani Stara Iwaszkiewicz, ani Mariaszka nie wróżyły mu zawrotnej kariery piekarza i cukiernika. Nie z powodu braku talentu – tego miał pod dostatkiem. To dlatego seniorki co wieczór wymykały się na pobliską siłownię plenerową, ukrytą między kamienicami w samym centrum miasta. Były jednak zdania, że Adam nie ma za grosz finansowego przygotowania do prowadzenia biznesu. I nie chodzi o zgromadzenie niezbędnego budżetu. Według seniorek miał zbyt dobre serce. Uważały tak, odkąd zaczęły proponować mu pieniądze za jego wypieki dostarczane pod ich nos po trzech lub czterech stuknięciach w sufit. Lecz Adam tylko kręcił głową.
– Pracy nie szanujesz, koleś – mawiała Iwaszkiewicz i prychała na Mariaszkę, co było ni mniej, ni więcej, tylko prośbą o aprobatę i potwierdzenie jej racji.
Mariaszka chętnie potakiwała i sięgała po kolejną porcję ciasta, które Adam przynosił.
Tego dnia scenariusz wyglądał podobnie. Z jednym tylko wyjątkiem. Czerwony kolor kojarzony z czapką spacerowiczki, którą Adam dostrzegł nad nerwową rzeką, gdzieś zakotwiczył się w jego umyśle, wywołując lekki niepokój.