Fallen Liars - ebook
Clyde Caswell wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, by spełnić marzenie i podpisać kontrakt z międzynarodową federacją MMA. Madeline nie znika z jego myśli, choć tę dwójkę dzieli ocean.
Tymczasem dziewczyna coraz częściej czuje na sobie czyjś wzrok, a do tego otrzymuje anonimowe wiadomości potęgujące w niej lęk. Ktoś za bardzo się nią interesuje, a Clyde, choć gotów stanąć do każdej walki, tym razem nie może ochronić ukochanej. Nie wiadomo, z kim mają do czynienia.
Madeline stara się zachować pozory normalności, ale granica między rzeczywistością a ułudą zaczyna się zacierać. Natomiast dziewczyna coraz bardziej wątpi, czy wciąż potrafi odróżnić prawdę od kłamstwa.
Są sekrety, które powinny pozostać w cieniu. Lecz długo skrywane tajemnice zaczynają przebijać się przez mrok.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.
Opis pochodzi od Wydawcy.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8418-462-2 |
| Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim spotkałam cię na mojej drodze, wierzyłam w to, że miłość jest destrukcyjna. Bo jak inaczej mogłam nazwać uczucie, które pochłonęło mnie w całości tylko po to, żeby doszczętnie zrujnować? Miłość stanowiła moją zagładę i była czymś, czego pragnęłam się wyzbyć. Nieustannie podpalałam mosty, które prowadziły wprost w jej sidła.
Nadszedł dzień, w którym ogień zgasł, a każda z prób wzniecenia go przynosiła porażkę. Szukałam przyczyny, pomijając w tym szale ciebie, mojego pięknego chłopca. Nie przeszło mi przez myśl, że to ty stale gasiłeś płomień. Robiłeś to tak długo, aż wpadłam w twoją pułapkę. Gasłam w twoich dłoniach i w końcu przepadłam całkiem.
Stałeś się ciemnością, dzięki której lśniłam najjaśniej. Stałeś się drugą połową gwiazdy, kiedy to ja byłam pierwszą. Stałeś się moją nadzieją na lepsze jutro. Tylko po to, żeby okazać się również przepaścią, na której dno spadałam.
Byłam naiwna, sądząc, że jesteś moim ostatecznym ratunkiem.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Clyde
Trzy miesiące później
Zapach sztucznej skóry, drażniącego, ostrego potu i lekkiej stęchlizny unosił się we wnętrzu szatni, nieprzyjemnie świdrując w moich nozdrzach. Myślałem, że dawno do tego przywykłem. Jak widać – myliłem się.
Rozluźniony, siedziałem na twardej, metalowej ławce z głową opartą o ścianę. Oczy miałem niemal zamknięte, a moje dłonie spoczywały bezwładnie na udach. Starałem się całym sobą wsłuchać w rytm własnego oddechu. Powinien być równomierny, stabilny i wystarczająco pełny. Im bardziej się wyciszałem, tym czulszy stawał się mój słuch. W oddali co chwilę ktoś przesuwał coś po chropowatej podłodze, stukał palcami o lakierowane ściany i szeptał z myślą, że nie słychać tego, co mówi. Jednak z czasem te odgłosy zaczęły cichnąć, rozmywać się w tle, jakby dochodziły z innego świata. Przestrzeń wokół mnie zapadała w ciszę, a ja próbowałem nadążyć. Chciałem oczyścić głowę z całego syfu, który zalegał tam jak toksyczny osad.
– Clyde, zostało trzydzieści minut. – Usłyszałem gdzieś przed sobą dobrze znany mi głos. – Zaraz obwiążę ci dłonie. – Skinąłem głową, akceptując komunikaty. – Gotowy?
Na to pytanie odpowiedziałem jedynie leniwym uśmiechem, co w zupełności powinno wystarczyć. Odkąd zacząłem realizować kontrakt w Stanach Zjednoczonych, jeszcze nie przegrałem żadnej z walk. Jeszcze – słowo klucz, które, przyznam, dręczyło mnie. Nigdy nie miałem pewności, czy to właśnie dziś nie runę na matę, trafiony w to miejsce, które odbiera kontrolę nad własnym ciałem. Istniało ryzyko, że tego wieczoru nie wyjdę z oktagonu o własnych siłach. Nieważne, jak wiele doświadczenia zdobyłem, zawsze była możliwość, że los mi się sprzeciwi. I od tego właśnie stałem się uzależniony – od igrania z własnym przeznaczeniem.
Minęła chwila i uchyliłem powieki, gdy dotarło do mnie krzątanie trenera. Przysunął krzesło, usiadł na nim i przystąpił do obwiązywania moich dłoni. Przyglądałem się temu procesowi z uwagą, zwłaszcza podziwiałem precyzję, z jaką wykonywał swoje obowiązki. Każdy etap był uważnie nadzorowany przez komisję sędziowską, by wykluczyć jakiekolwiek nieprawidłowości czy próby oszustwa. Trener w milczeniu owinął gazowy bandaż wokół moich kciuków, formując ciasną pętlę, a następnie przeszedł do nadgarstków. Powtórzył tę czynność czterokrotnie. Materiałem obwiązał całe dłonie, wjechał przy tym między palce, zahaczając o kostki. Wsunął mi rękawice, których ciężar poczułem natychmiast. Nim zdążyłem zabrać ręce, całość była już zabezpieczona taśmą. Zacisnąłem dłonie w pięści, by się upewnić, że bandaże nie krępują ruchów. Od razu poczułem znajome napięcie i lekki opór przy zagięciu palców.
– On jest dobry, Clyde – zaczął poważnie Owen, gdy komisja opuściła pomieszczenie. Wbiłem w niego niezrozumiałe spojrzenie.
– Biorę to pod uwagę. Nie jestem aż takim ignorantem, jak myślisz – rzuciłem nieco sarkastycznym tonem.
– Jednak nie twierdzę, że nie jesteś od niego lepszy – kontynuował, nie komentując moich słów. – Masz nad nim przewagę, zwłaszcza w zasięgu ramion, więc wykorzystaj to i po prostu tego nie spierdol, dobra? Mamy wrócić z tym pasem.
– Trenerze… – w moich oczach czaiło się politowanie – ja go rozpierdolę.
Twarz mężczyzny przyozdobił chytry uśmiech. Oczywiście, że to wiedział.
– W miarę możliwości wykończ szybko tego Amerykańca. Nie musisz się nim bawić. Ci, którzy mieli cię zauważyć, już to zrobili. – Brzmiało to tak, jakby ktoś podsunął mu ofertę wartą uwagi. – Trzy tygodnie i wracamy do Rzymu, prosto na Igrzyska – dodał.
Słysząc to, poczułem ulgę. W Stanach toczyłem pojedynki w standardowej formule – walki wieczoru: pięć rund po pięć minut, ale zdarzały się też te tradycyjne: trzy rundy, również po pięć minut. Starcia były wymagające, przepełnione brutalnością i napędzane wolą zwycięstwa, ale mimo to inne. Nie miały w sobie tego, co przyciągało mnie do Igrzysk. Owszem, wciąż była to wycieńczająca walka, podczas której pot mieszał się z krwią, a każda kolejna sekunda stawała się próbą przetrwania. Jednak czułem, że czegoś tu brakuje: bezwzględnej próby charakteru. Nie tylko konfrontacji technik, lecz także momentu, w którym ktoś pierwszy się złamie, a ktoś nie ustąpi, położy drugiego na deski i okaże się zwycięzcą. Kontrakt, który zaprowadził mnie aż za ocean, otworzył przede mną wystarczająco wiele drzwi, ale nigdy, nawet na krótki moment nie zastąpił mi domu. Od chwili, gdy rozpocząłem międzynarodową karierę, wyczekiwałem dnia, w którym ponownie stanę na arenie Igrzysk.
– Czyli co? – Uniosłem brew, jednocześnie świdrując go rozbawionym spojrzeniem. – Koniec amerykańskiego snu?
– Na to wygląda. – Wzruszył ramionami. – Jak się z tym czujesz?
– Boże, nareszcie. – Owen nie był zaskoczony moją odpowiedzią. – Mam dość ich żarcia. Rozumiesz, że mają tu ziemniaki w proszku? To chore.
Po twarzy przemknął mu wyraz obrzydzenia.
– I wszędzie te małe, serowe kulki w litrowych baniakach, obrzydlistwo. – Wzdrygnął się.
Otwierające się drzwi szatni zwróciły naszą uwagę.
– Clyde Caswell – wyczytał na głos organizator, by następnie odnaleźć moje spojrzenie. – Gotowy? – Skinąłem głową. – Za mną.
Usłyszawszy krótkie, a zarazem stanowcze polecenie, wstałem z ławki i ruszyłem w stronę wyjścia. Z każdym krokiem czułem, jak napięcie kumuluje się w moich mięśniach, co zapewne było zasługą pobudzającej rozgrzewki.
– Wierzę w ciebie, dzieciaku. – Zatrzymał mnie głos trenera.
Wyjrzałem przez ramię. Owen patrzył na mnie spojrzeniem pełnym dumy, co odwzajemniłem bladym uśmiechem. Czułem ogromną wdzięczność wobec tego człowieka. To on, jako jeden z nielicznych, uwierzył we mnie, dał mi szansę i nie pozwolił się w tym wszystkim zatracić.
Nagle kojąca cisza szatni została za mną. Korytarz prowadzący na główną halę zdawał się nie mieć końca. Przyszedł ten moment, kiedy granica między spokojem a chaosem, w którego sidła zmierzałem, wyraźnie się zacierała.
Kroczyłem z uniesioną głową i zimnym spojrzeniem wbitym w jeden punkt. Reflektory ustawione wzdłuż korytarza wyciągnęły mnie z półmroku, zalewając blaskiem, który próbowała uchwycić kamera jednego z operatorów. Wyszedłem zza kurtyny, a wtedy wszystko uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą. Tysiące głosów zjednoczyło się w jeden ryk, a fala dźwięku mną zatrzęsła. Czułem te emocje całym ciałem i mimo że adrenalina pulsowała w skroniach, a serce szalało, zachowałem spokój. Stanąłem przed oktagonem, a przed sobą zobaczyłem mój narożnik.
Cutman¹ nałożył warstwę wazeliny, zabezpieczając mi łuk brwiowy, kości policzkowe, nos, brodę i żuchwę. Dzięki temu przyjmowane ciosy miały ślizgać się po skórze, zamiast ją przecinać. Sprawdził rękawice, a następnie zerknął na stan moich paznokci. Jednym ruchem wsadził mi szczękę, a ja od razu poczułem twardy kształt między zębami. Kiwnął do mnie głową bez słowa, co oznaczało, że wszystko jest tak, jak powinno.
Drzwi klatki otworzyły się przede mną. W tym momencie świat z zewnątrz przestał istnieć. Przeszedłem do swojego narożnika. Rywal znajdował się naprzeciwko mnie.
– Panie i panowie! – Konferansjer stanął na środku oktagonu, a szeroki uśmiech ozdabiał mu twarz. – Witamy w Los Angeles, Mieście Aniołów. Przed nami ekscytująca i najbardziej wyczekiwana walka tego wieczoru! Pięć rund w kategorii półciężkiej. Formuła MMA. Poznajmy zawodników, którzy zmierzą się ze sobą.
W całej klatce rozbłysły światła.
– W narożniku czerwonym zawodnik stylu stójkowego. Rekord zawodowy: aż jedenaście wygranych pojedynków, zaledwie cztery porażki. Wzrost: sto osiemdziesiąt dziewięć centymetrów, waga: osiemdziesiąt dziewięć kilogramów. Dumny reprezentant Nowego Jorku, MICHAEL FROST!
Publika poderwała się do głośnego aplauzu.
– W narożniku niebieskim jego godny przeciwnik. Wszechstronny zawodnik formuły MMA. Na swoim koncie ma same zwycięstwa, zero porażek. Wzrost: sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry, waga: dziewięćdziesiąt kilogramów. Uważany za niepokonanego! Reprezentant Rzymu, CLYDE CASWELL!
Gdy z ust prowadzącego padło moje nazwisko, sala niemal eksplodowała. Serce waliło mi jak oszalałe. Czułem, że jest gotowe, by wyskoczyć z piersi. Świadomość, że tylu ludzi pokłada w tobie nadzieję, przypomina spacer po cienkiej linii między snem a jawą. Uczucie, którego żadne słowa nie są w stanie opisać.
– Zawodnicy, do środka.
Ruszyłem przed siebie, mój przeciwnik również.
– Panowie, znacie zasady. – Sędzia ściszył głos, kierując swoje słowa jedynie do nas. – Czysta walka. Słuchajcie moich poleceń, żadnych uderzeń w tył głowy. Jeśli usłyszycie komendę „stop”, przestajecie walczyć.
Nasze rękawice zetknęły się ze sobą, a następnie wróciliśmy do swoich narożników.
– Czas na walkę wieczoru!
Przymknąłem na chwilę powieki i poczułem, jak moje ciało pulsuje adrenaliną. Dookoła mnie wrzała hala – setki zdzierających się gardeł, skandujących na zmianę nasze nazwiska, ostre światła migające nad oktagonem, dobiegająca końca muzyka. Nagle dźwięki przestały do mnie docierać, w mojej głowie zapadła cisza. Odciąłem się.
Runda pierwsza.
Wybrzmiało mocne uderzenie w gong i wszystko skurczyło się do jednego punktu – mojego przeciwnika. Oczy miał mocno zwężone, zwierzęce, niemal jak u wygłodniałego wilczura. Postura jego ciała była imponująca: szerokie barki, rozbudowane, napięte mięśnie, w pełni gotowe do ataku. Zwróciłem uwagę na jego klatkę piersiową, która unosiła się w dość nieregularnym tempie. Oddech miał za szybki na samym wejściu.
Zacząłem spokojnie, badałem dystans, za to on próbował narzucić tempo. Ruszył w moim kierunku z kombinacją ciosów, jednak żaden z nich mnie nie dosięgnął. Do czasu…
Trafił mnie czystym prawym prostym, idealnie między rękawice. Od razu poczułem, z jaką mocą moja głowa odskakuje do tyłu. Lepiąca się maź zalała mi usta, a głośne chrząknięcie nosa odbijało się echem w głowie. W odwecie uśmiechnąłem się ochraniaczem, który zakrywał mi zęby. Zadał dobre, celne uderzenie, ale niewystarczające, by mnie zaskoczyć, a co dopiero pokonać.
Szybko zareagowałem, odpowiadając równie zadowalającą kombinacją. Błyskawicznym jabem² otworzyłem gardę, by zadać prawy sierpowy, celując nim prosto w szczękę Amerykanina. Z wymalowaną w oczach satysfakcją przyglądałem się temu, jak zaciska ją z bólu. Wyłapałem ułamek sekundy, w którym ręce rywala odsłoniły jeden obszar, a wtedy bez żadnych skrupułów uderzyłem hakiem wprost w wątrobę. Moja pięść z niewyobrażalną siłą zapadła się w bok, a ja jedynie usłyszałem cichy, niewyraźny jęk przeciwnika.
Runda druga.
Oddech przeciwnika nie uspokoił się − wciąż był zbyt głęboki, zbyt gwałtowny i łapczywy. Jego ciosy ważyły, jednak kondycja zawodziła. Musiałem go zmęczyć.
Pracowałem prostymi uderzeniami, długie sekwencje ciosów i nagłe zmiany poziomów miały szybko zużyć jego zapas tlenu. Bawiłem się nim, mimo że trener mi to odradzał. Rzadko kiedy się go nie słuchałem, choć zapewne miał rację z tym, co mówił. Dopóki jednak posiadałem przewagę, dopóty chciałem zagrać na własnych zasadach.
Kilka jego uderzeń mnie dosięgnęło, z pewnością rozciął mi łuk brwiowy. Czułem, jak ciepła krew sączy się po twarzy.
Na koniec rundy przeszedłem do parteru, dopadając przeciwnika w klinczu. Gołym okiem można było dostrzec jego zmęczenie. Oddech miał coraz płytszy, a w rękach czułem, jak z każdą chwilą słabnie. Mimo to nie dawał za wygraną. Usilnie próbował przerzucić mnie na matę, wbijając swoje biodra w moje. Walczył, lecz jego próby nie przyniosły wyczekiwanych rezultatów. Sędzia, wraz z wybrzmieniem gongu, rozdzielił nas.
Runda trzecia.
Po dosadnych słowach trenera: „Kończ go. Teraz, Clyde!”, zamierzałem to zrobić.
Rundę rozpocząłem jak zaprogramowany robot. Byłem w pełni skupiony, zadawałem ciosy z nieskazitelną perfekcją. Jeden po drugim. Po upływie kilku chwil widziałem, że zawodnik zaczyna mieć spowolnione reakcje, nawet ręce nie wracały mu na czas do pozycji wyjściowej. Przestał wyglądać groźnie. Ramiona miał opuszczone, barki również opadły, nie poruszał się na nogach tak sprawnie jak wcześniej – teraz wydawały się ciężkie. Z każdą sekundą tracił coraz więcej tlenu, co zmniejszało jego szansę na potencjalną wygraną.
Ponownie chciałem zejść na jego tułów, więc wyraźnie zasugerowałem hak w wątrobę. Zareagował instynktownie i się zasłonił. Wiedział, że drugiego takiego ciosu nie zniesie. W chwili, w której puścił gardę, zaatakowałem.
Prawy overhand³ w moim wykonaniu trafił niemal idealnie. Jego głowa odskoczyła, kark skręcił się nieprzyjemnie, ręce bezwładnie opadły wzdłuż ciała, a nogi momentalnie ugięły się pod nim tak, jakby ktoś odciął mu prąd, i wtedy… runął.
Ledwo przekroczyłem próg mieszkania, a telefon od razu zawibrował w mojej dłoni. Przystanąłem z kluczem w zamku i zerknąłem na ekran, na którym widniało znajome imię. Odebrałem połączenie, uniosłem urządzenie i skierowałem kamerkę na swoją poobijaną twarz.
– Pierdolona legenda. – Zdumiony głos Coltona wypełnił ciche wnętrze mieszkania. – Jak cię pokonać, co? Może mam okraść cały arsenał wojenny?
– Oglądałeś? – zapytałem z lekkim niedowierzaniem, jednocześnie rzucając klucze na szafkę obok. Blade światło błysnęło nad moją głową.
– Oglądałem?! – pisnął wyraźnie urażony. – Człowieku, ja walczyłem o życie, kiedy ci kibicowałem.
Roześmiałem się głośno, choć w środku wszystko mnie bolało. W codzienności coraz wyraźniej odczuwałem brak przyjaciela u boku. Nie powinien oglądać mnie na ekranie monitora, tylko być tu, obok. Częste rozmowy dawały namiastkę bliskości, ale wciąż nie potrafiły wypełnić samotności, która mi doskwierała.
– Pamiętasz, jak oberwałeś w nos? – rzucił, szczerząc się od ucha do ucha.
– Mało co pamiętam. Bardziej jak przez mgłę – mruknąłem i ruszyłem w stronę salonu.
– No, ale właśnie wtedy przeglądałem bilety lotnicze do Los Angeles, by samemu przypierdolić mu w ten głupi dziób. O mało nie złamał ci nosa! Ale dobra – machnął ręką – teraz są rzeczy ważniejsze. – Uniosłem brew, posyłając ciekawskie spojrzenie. – Pokazuj pas.
Uśmiechnąłem się pod nosem, a potem uniosłem to cholerstwo, które ważyło chyba więcej niż moja sztanga na siłowni. Zmęczenie już dawało mi się we znaki, więc siedem kilo pasa ciążyło jak cztery pięćdziesięciokilogramowe hantle. Przysięgam, ledwo to utrzymałem.
– O kurwa, ale się mieni! To są diamenty?! – Wytrzeszczył oczy.
– Raczej cyrkonie.
– Sztuczne czy prawdziwe, zasłużyłeś na to, stary. – Colton jeszcze chwilę cieszył oko moją zdobyczą, a gdy skończył, odrzuciłem pas na bok. – Mam nadzieję, że nie zapomniałeś, kto składał ci gacie, żebyś miał co ubrać po walce.
Podrapałem się po tyle głowy, udając zamyślonego.
– Chyba mam zanik pamięci – odparłem żartobliwie po krótkiej chwili.
Colton przejechał językiem po zębach, mrużąc przy tym podstępnie oczy.
– Ameryczka uderzyła do główki, co, gwiazdo? – Uniosłem środkowy palec. – O, a teraz jeszcze będziesz dla mnie wrednym chujem? Tego nie znałem.
Wywróciłem oczami z rozbawieniem. Powoli czułem, jak zmęczenie zaczyna mnie przytłaczać. Bez słowa rzuciłem się na kanapę i ułożyłem wygodnie. Nie miałem sił, by zrzucić z siebie przepocone ubrania, a co dopiero myśleć o prysznicu.
– I jak tam? – zapytałem, zmieniając temat. – Co u ciebie?
– Serio się pytasz, co u mnie czy bardziej co u niej? – Mocno zaakcentował ostatnie słowa, jednocześnie przeszywając mnie dwuznacznym spojrzeniem.
Na mojej twarzy mimowolnie pojawił się grymas, a zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, Colton już zaczął:
– Miewa koszmary i trochę mnie to przeraża. – Przyjaciel w jednej chwili stał się przygnębiony. – Tata mówi, że co noc przybiega do niej, gdy budzi się z krzykiem, ale tak przeraźliwym, że… – Urwał w połowie zdania. Przez chwilę panowała cisza, jakby szukał słów, których nie potrafił znaleźć. – Martwię się o nią.
Ja również.
– Chodzi na terapię raz w tygodniu – kontynuował. – Oprócz nocnych incydentów ma się w miarę dobrze.
– Cieszę się, że o siebie dba – mruknąłem cicho, walcząc z tym, by głos nie zadrżał. Nie zasługiwała na to, co ją spotkało.
Numer nieznany:
Mam dla Ciebie niespodziankę, Clyde.
Zmarszczyłem brwi, gdy na ekranie zamrugało nowe powiadomienie. Natychmiast się wyprostowałem. Treść SMS-a była niepokojąca, ale to nie ona przykuła moją uwagę. Znacznie bardziej dręczyło mnie pytanie, kto mógł być jej nadawcą.
– Co jest? – zapytał zmartwionym głosem Colton, dostrzegając moje zmieszanie. – Clyde?
– Oddzwonię.
Rozłączyłem się i wszedłem w rozpoczętą konwersację.
Numer nieznany:
*wysłano wideo*
Co, do…
Niepewnie kliknąłem „play”. Nagranie ruszyło, a wtedy paraliż ogarnął każdy centymetr mojego ciała.
Pomimo gęstej, wszechobecnej ciemności i niewyraźnego obrazu zdołałem dostrzec znajome wnętrze pokoju. Ku mojemu przerażeniu znałem każdy szczegół tego miejsca, a uświadomienie sobie tego odebrało mi oddech. Kamera nieznacznie się poruszyła i wtedy ją zobaczyłem. Po raz pierwszy od trzech miesięcy.
Moją Madeline.
Nagle powietrze w mieszkaniu zgęstniało, stało się ciężkie, niemal nie do zaczerpnięcia. Moje źrenice rozszerzały się coraz bardziej, chłonąc ujęcie, którego wolałbym nigdy nie zobaczyć. W pomieszczeniu znajdował się ktoś jeszcze. Ubrany w czerń, wtapiający się w tło tak skutecznie, że przez chwilę trudno było go zauważyć. Z obezwładniającym strachem śledziłem ujęcie po ujęciu, mając nadzieję, że to, co widziałem, to halucynacje po wycieńczającym wysiłku.
Niestety wszystko wskazywało na to, że nadesłane nagranie jest autentyczne. Śniada skóra Madeline tonęła w bieli satynowej pościeli, a czekoladowe włosy rozlewały się po poduszkach. W mroku jej twarz była ledwo widoczna, ale nawet przy tak nikłym obrazie mogłem stwierdzić, że to ona. Spała w swoim łóżku, zupełnie nieświadoma tego, że ktoś nad nią stał.
Chłód obleciał mi kark, a żołądek zawinął się w twardy węzeł. Bez większego namysłu wybrałem numer, z którego nadesłano wiadomość. W słuchawce zapadła cisza, aż w końcu rozległ się zimny głos automatu:
Numer, który wybrałeś, jest nieprawidłowy lub nie istnieje. Proszę, sprawdź go i spróbuj ponownie.