- promocja
- W empik go
Falling fast - ebook
Falling fast - ebook
Hailee DeLuca postanawia zmienić swoje życie. Koniec z przesiadywaniem w domu i ukrywaniem się przed całym światem. Teraz Hailee chce znów robić wszystkie te rzeczy, których do tej pory się bała. No i właśnie wtedy poznaje Chase’a Whittakera i od pierwszej chwili wie, że ma poważny problem. Ogarniają ją te emocje, które chciała z siebie wyrzucić na zawsze. Ale każdy uśmiech Chase’a, każdy jego dotyk sprawia, że serce Hailee szaleje coraz bardziej i w końcu zatraca się na dobre. Hailee chciałaby być szczęśliwa jak każda młoda kobieta, chciałaby beztrosko przeżywać miłość, ale nie pozwala jej na to mroczny sekret z przeszłości, który może zniszczyć wszystko, a zwłaszcza to nowe uczucie. Chase jest jej coraz bliższy, jest też jednak coraz bliżej poznania straszliwej tajemnicy.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-916-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tyler Glenn – Midnight
Charlotte Lawrence – You’re the One That I Want
Sara Bareilles – Brave
Lady Gaga & Bradley Cooper – Shallow
Walking On Cars – Flying High Falling Low
Rita Ora – Your Song
Little Mix – Shout Out to My Ex
Taylor Swift – Gorgeous
Danger Silent – Crawling
BANNERS – Ghosts
Lord Huron feat. Phoebe Bridgers – The Night We Met
5 Seconds of Summer – Lost in Reality
Alexandra Burke – Hallelujah
Mumford & Sons – Below My Feet
Skylar Grey & X Ambassadors – Cannonball
Gavin DeGraw – I Don’t Want to Be
Kodaline – Follow Your Fire
X Ambassadors – Kerosene Dreams
Birdy – Wings
Little Mix – Your Love
WILD – Here We Go
Kaleb Jones – So Good
Leona Lewis – Run
Sleeping At Last – Already GoneHailee
Piątek, 6 września 2019
10:21
Zwijam resztę swoich ubrań i wpycham je do torby obok butelki z wodą. Potem idę do łazienki, zabieram szczoteczkę i pastę do zębów i również pakuję je do torby.
To by było tyle.
Nic już w tym małym pokoju nie wskazuje na to, że kiedykolwiek tu byłam. Łóżko jest pościelone, a zasłony rozsunięte. Ciepłe światło słoneczne wpływa do środka i pada na chybotliwy drewniany stół stojący przy oknie, tak że drobinki kurzu wydają się tańczyć w powietrzu. To będzie kolejny piękny, wrześniowy dzień. Ale ja już go tu nie przeżyję. I tak zostałam tutaj za długo. Za długo u tych ludzi, którzy wpierw byli dla mnie obcy, potem jednak stali się moimi przyjaciółmi. I więcej niż tylko przyjaciółmi. O wiele więcej.
Podnoszę z podłogi torbę i z nocnego stolika biorę kluczyki od samochodu. Ostatnie spojrzenie na pokój, w którym zrodziło się więcej wspomnień, niż kiedykolwiek uważałam za możliwe, potem wolno zamykam za sobą drzwi.
Nigdy nie miałam zamiaru tu zostać. Znaleźć przyjaciół. Zakochać się.
Zamykam oczy i biorę głęboki wdech, bo wiem, że robię to, co trzeba, nawet jeśli chwilowo czuję coś innego. Ale przyrzekłam Katie, że gdy to lato dobiegnie końca, znowu się zobaczymy. A ja dotrzymuję obietnic.
W głębi duszy nie chcę odchodzić, opuszczać tego małego miasteczka i jego mieszkańców, którzy stali się mi bliscy w tak krótkim czasie, ale nadeszła pora, żeby się pożegnać.
Z cichym trzaskiem zamykam więc drzwi. I idę.Rozdział 1
Hailee
21 dni wcześniej
Piątek, 16 sierpnia 2019
20:09
Nie miałam zamiaru tu przyjeżdżać. Nie planowałam stać przed jakimś grobem w ten rześki sierpniowy wieczór i wpatrywać się w litery tak długo, że zaczęły rozmazywać mi się przed oczami. Nie wiedziałam nawet, że byłam w pobliżu, ale kiedy zobaczyłam znak prowadzący do Fairwood w Wirginii, nie mogłam tak po prostu go minąć. Nie dzisiaj.
A więc jestem tu teraz i stoję na cmentarzu, w kolorowej, pasiastej spódnicy do kostek, bluzce odsłaniającej ramiona i kapeluszu z szerokim rondem. Źdźbła trawy łaskoczą mnie w stopy. Wiatr, który muska otaczające drzewa, jak ciche westchnienie towarzyszy moim oddechom. Ostatnie tego dnia promienie słońca ogrzewają mi plecy, a niebo przebarwia się na czerwonopomarańczowo, ale ja widzę tylko ten jeden grób przede mną, zdecydowanie zbyt świeży.
Ktoś postawił kwiaty. Ich główki chyboczą się lekko na wietrze. Obok stoi świeca, która najwidoczniej została dopiero co zapalona, bo niewielka jej część się spaliła.
Wolno przykucam. Kamień jest tak rozgrzany, jak gdyby zmagazynował w sobie całe ciepło tego lata. Ostrożnie przeciągam palcami po literach i liczbach.
Jesper Harrington. Kochający syn i dobry przyjaciel
16.08.1998 – 27.02.2019
Jeszcze kiedy czytam te słowa, poddając się ich działaniu, w myślach słyszę śmiech Jespera. Jego zabawne powiedzonka. Jego fantazyjne objaśnienia. Nigdy nie poznaliśmy się osobiście, tylko do siebie pisaliśmy i wymienialiśmy się wiadomościami głosowymi. Mimo to był on jednym z najlepszych przyjaciół, jakich kiedykolwiek miałam.
Na wspomnienie tego, jak pierwszy raz czytaliśmy sobie wzajemnie początki naszych rękopisów, muszę się uśmiechnąć. Bardzo bałam się go skrytykować, bo chociaż potrafił opowiadać niesamowite historie, jego styl był po prostu straszny. I mimo że – a może właśnie dlatego – tak ociągałam się ze swoją krytyką, on z tym większym zapałem rozszarpał mój tekst na kawałki. Później, na pocieszenie, przesłał mi zdjęcie króliczka, swojego pluszaka, który towarzyszył mu od czasu jego pierwszych urodzin i którego za skarby świata nikomu by nie oddał.
Czy teraz jest tam z nim? Głęboko pod ziemią. Samotny i opuszczony.
„Boże, nie mogę myśleć w ten sposób”. Ten grób jest tylko kawałkiem ziemi zwieńczonym nagrobkiem. Jespera tam nie ma. Jest teraz w lepszym miejscu. W miejscu, gdzie pewnego dnia się spotkamy. Mocno w to wierzę.
Ostatni raz przesuwam palcami po wygrawerowanych literach jego imienia i wchłaniam w siebie ciepło kamieni.
– Wszystkiego najlepszego, Jesper.
Kiedy wstaję, nagły podmuch wiatru nieomal strąca mi kapelusz z głowy. W ostatnim momencie chwytam go mocno i odgarniam długie kosmyki włosów z twarzy. Może to tylko zbieg okoliczności, ale mimo to postanawiam potraktować to jako znak. Znak, że dobrze zrobiłam, przyjeżdżając tu, chociaż na mojej liście nie było Fairwood. Ale szczerze mówiąc, nigdy nie miałam prawdziwego planu tej podróży, która zaczęła się ponad dwa miesiące temu, kiedy wsiadłam do swojej starej, czerwonej hondy i po prostu ruszyłam przed siebie.
Teraz też nie mam żadnego konkretnego planu, co dalej robić. Ciche burczenie w żołądku jest odpowiedzią na niewypowiedziane na głos pytanie. Powinnam zorganizować sobie coś do jedzenia, zanim się ściemni. Spędziłam już niezliczone noce w samochodzie i nie przeszkadzało mi, że sytuacja się powtórzy także tutaj. Ale spanie z pustym żołądkiem to istna tortura. W ciągu ostatnich tygodni zdarzyło mi się kilka razy również i to, ale absolutnie nie miałam ochoty ponownie tego doświadczać.
Ostatni raz patrzę na grób Jespera. Na myśl o tym, że już nigdy go nie usłyszę, nie będę z nim rozmawiać ani esemesować, czuję, jak głos więźnie mi w krtani. Mimo to uśmiecham się jeszcze raz w kierunku nagrobka. Potem odwracam się i idę z powrotem do kutej, żelaznej bramy, przez którą pół godziny temu weszłam na cmentarz w Fairwood.
Moja czerwona honda nie jest jedynym samochodem przed wejściem na cmentarz. Nikogo innego tu nie widziałam, ale obok mojego auta na parkingu stoją jeszcze stary pick-up, czarny jeep, dwa motory i srebrnoszary dodge. Interesująca kombinacja.
Z kluczykiem w dłoni idę do swojego samochodu, otwieram drzwi i opadam na siedzenie kierowcy. Wita mnie zapach chipsów, lemoniady i dezodorantu. Mieszanka zapachowa jest tak silna, że marszczę nos. Jest jeszcze całkiem ciepło, więc otwieram okno i włączam silnik.
Jadąc przez miasto, nie mam konkretnego celu, ale w ostatnich miesiącach zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Jakimś sposobem udaje mi się dotrzeć do głównej ulicy miasteczka, otoczonej małymi sklepikami i ślicznymi kafejkami w kolorowych domkach. Robią swojskie wrażenie, jakby z jakiegoś filmu albo serialu. Małe miasteczko, w którym możesz dobrze się poczuć. Kiedy kilka metrów dalej odkrywam na rogu przydrożny bar, mogę odetchnąć z ulgą. „Jedzenie!”. No wreszcie. Od kilku dni nie jadłam nic ciepłego.
Ale niestety wszystkie miejsca parkingowe na tyłach baru są zajęte. Objeżdżam kolejne dwie przecznice, ale nie ma tam ani jednego wolnego miejsca, gdzie mogłabym zaparkować samochód. Słońce już zaszło i chociaż niebo nadal zabarwione jest na jasnoróżowo, a latarnie uliczne oświetlają ulice, nieubłaganie zapada ciemność. Zaciskam wargi. Niechętnie chodzę sama po zmroku, a więc powinnam się pospieszyć.
Dwie przecznice dalej znajduję wreszcie lukę, wyłączam silnik, chwytam portfel i wyskakuję z samochodu. Powietrze jest jeszcze ciepłe, jest prawie parno, a na niebie nade mną zaczynają świecić pierwsze gwiazdy. Z bijącym sercem ruszam w drogę do baru i obiecuję sobie, że gdy już tam dotrę, wynagrodzę to sobie dodatkowo mlecznym koktajlem.
W pustej uliczce słychać tylko moje kroki. Jest niemal upiornie cicho. Skręcam w następną uliczkę i dochodzę do głównej drogi. Czuję ulgę. Tu są znowu inni ludzie. Ludzie, którzy albo wyszli się zabawić w piątkowy wieczór, albo wracają z pracy do domu. Tutaj nie jestem sama. Ale kiedy zbliżam się do baru, zwalniam kroku. W środku nikogo nie ma. Świeci się tylko oświetlenie zewnętrzne. A na drzwiach wejściowych wisi odręcznie napisana kartka: Dzisiaj zamknięte z powodu choroby.
Nie, to nie może być prawda.
Głośno wzdycham, kładąc jednocześnie rękę na wysokości żołądka, z którego nadal dochodzi głośne burczenie. Rozglądam się wokół. Przyjemna kafejka w pobliżu jest już zamknięta. Restauracja obok – z białymi obrusami i elegancko ubranymi kelnerami, których widzę przez okno – wygląda na o wiele za drogą. Ani śladu jakiejś knajpki, nie mówiąc już o supermarkecie. Nie ma tu nawet kiosku z batonami, chociaż tych akurat mam jeszcze w samochodzie sporo. Mój żołądek coraz głośniej protestuje. Boże, potrzebuję czegoś normalnego do jedzenia. A nie kolejnej przekąski w rodzaju chipsów.
Mój wzrok pada na oświetlony szyld. U Barneya.
Zanim się nad tym zastanowię i wybiję sobie pomysł z głowy, ruszam w kierunku wejścia. Może szczęście mi dopisze i będą mieli tam coś do jedzenia.
Chase
– Za Jespera!
Podnoszę butelkę i stukam się z ludźmi, których po skończeniu liceum nie spodziewałem się więcej zobaczyć. A przynajmniej nie z własnej nieprzymuszonej woli, bo z większością z nich nie miałem już nic wspólnego, niezależnie od tego, jak często bywałem w rodzinnym mieście. Ale każdego z nas coś łączyło z Jesperem. Była w tym pewna ironia, że w ów ciepły, parny sierpniowy wieczór połączyły nas właśnie jego urodziny. Tym bardziej że on nie mógł już w nich uczestniczyć.
– Hej, Chase! – woła Alexis, lepiej znana jako Lexi, i z drugiego końca stołu wyciąga w moim kierunku rękę uzbrojoną w kieliszek. Jej złotobrązowe loki unoszą się w górę i w dół przy każdym ruchu. Mimo że jesteśmy kuzynami, nie jesteśmy do siebie ani trochę podobni. Ze swoją ciemną skórą i zachrypniętym głosem przypomina swoją matkę, podczas gdy ja odziedziczyłem geny naszych ojców – przynajmniej w kwestii wyglądu: mam jasnobrązowe włosy, zielonobrązowe oczy i dołeczki w policzkach, dodające nieodpartego uroku wszystkim mężczyznom z rodziny Whittakerów. Tak przynajmniej słyszałem. Kiedy Lexi się uśmiecha, w jej policzkach nie widać żadnych dołeczków, za to wygląda tak, jakby chciała za chwilę kogoś zmieszać z błotem. – Dlaczego nie opowiesz tym nieudacznikom, jak poznałeś się z Jesperem?
Prycham cicho.
– Tę starą historię?! – woła Clayton i macha niedbale ręką. Za czasów szkolnych był typowym kujonem, nosił okulary i miał najlepsze oceny z przedmiotów ścisłych. Teraz w skórzanej kurtce i z nieodłącznym motocyklem robi zupełnie inne wrażenie. – Przecież każdy już ją zna.
Lexi marszczy czoło. Jest uparta.
– I tak chcę ją usłyszeć. Jest fantastyczna!
Krzywię się.
– Mówisz tak tylko, bo lubisz się przyglądać, jak inni cierpią.
Lexi kładzie dłoń na piersiach i udaje zaskoczoną. Dzięki ogromnym oczom à la Bambi i dziewczęcej sukience sprawia tak niewinne wrażenie, że prawie można by się nabrać. Ale ja za dobrze znam swoją kuzynkę. Lexi wie doskonale, czego i kogo chce – i ma na tyle pewności siebie, żeby tego zażądać. W dodatku wygrałaby każdy quiz, w którym chodziłoby o samochody. Zdecydowanie lepiej zna się na motorach niż Clayton. Prawdopodobnie nawet lepiej niż którykolwiek facet w tym barze. Po liceum szkoliła się na mechanika w zakładzie Tylera i obecnie uważana jest za najlepszego fachowca w mieście. Jeśli istnieje człowiek, któremu zawierzyłbym swojego srebrnoszarego dodge’a avengera, jest nim ona. Chociaż zdecydowanie za dużo mówi. Ale to chyba nasza cecha rodzinna.
– Przyniosę sobie jeszcze drinka. – Wskazuję kciukiem w stronę zatłoczonego baru za moimi plecami. – Ktoś coś chce?
Kręcą tylko głowami. Są już zatopieni w historii z naszego dzieciństwa, którą teraz w najlepsze opowiada Clayton. Znam ją, więc niczego nie przegapię, jeśli wstanę i opuszczę towarzystwo na kilka minut. Na szczęście nikt nie zauważa, że moja butelka z piwem jest jeszcze w połowie pełna. Chociaż cieszę się, że spotkałem starych znajomych i mogłem oddać się wspomnieniom, potrzebuję chwili przerwy. Od kiedy dwa lata temu przeprowadziłem się do Bostonu na studia, przyjeżdżam tu od czasu do czasu w weekendy i ferie, żeby odwiedzić rodzinę albo pomóc w firmie, ale to spotkanie po wspólnej wizycie na cmentarzu ma w sobie coś dziwnego. I nie tylko dla mnie, ale dla nas wszystkich. A ponieważ spędziłem już w Fairwood całe lato, odczuwam powoli pewien przesyt.
Mozolnie przebijam się przez tłum. Jest jeszcze stosunkowo wcześnie, ale w ten piątkowy wieczór pub Barneya jest już pełniutki. Na oko jest tu z pół miasta. Przy stołach siedzą i grają w pokera ci sami mężczyźni, którzy siedzieli tam już za moich szkolnych czasów, kiedy potajemnie się tu zakradałem. Na drugim końcu baru trwa właśnie wieczór panieński. Szczęśliwą panną młodą jest Sue Bowden. Najlepsza uczennica w klasie rok niżej ode mnie i kolejna osoba, obok Lexi i wielu innych obecnych tu osób, której nie udało się opuścić Fairwood.
– Chase Whittaker! – Znajomy głos huczy ponad muzyką, a silna dłoń klepie mnie po ramieniu. – Dawno cię tu nie widziałem. Pozdrów ode mnie swojego ojca, dobrze?
Kiwam tylko głową, ale nie zatrzymuję się. Pan Galloway skończył już sześćdziesiątkę, nadal jest w dobrej formie i pracuje dla mojego ojca na budowie, pilnując robotników. To miły facet, ale jeśli się nie jest wystarczająco szybkim, nagle siedzi się z nim przy piwie, a na zegarze jest piąta rano, bo pan Galloway człowieka zagadał, rozprawiając Bóg wie o czym. Czasami to nawet całkiem miłe, choć dzisiaj to ostatnie, czego potrzebuję.
Ponieważ przy barze jest ciągle pełno ludzi, wychodzę na chwilę na zewnątrz. Kiedy udaje mi się wreszcie przedrzeć przez wszystkich tu obecnych i otworzyć drzwi, biorę głęboki wdech – i momentalnie muszę się skrzywić. Nadal jest tak ciepło, że mam wrażenie, jakbym właśnie przeszedł z jednej sauny do drugiej. Do tej pory lato było wyjątkowo suche i myślę, że wszyscy ucieszyliby się z kilku deszczowych dni.
Z lewej strony na tyłach pubu znajduje się parking pełny samochodów. Jest zdecydowanie zbyt mały, dlatego wszystkie nasze auta stoją nadal przed cmentarzem. Spotkaliśmy się tam, żeby odwiedzić grób Jespera, a potem przeszliśmy po prostu kilkoma bocznymi uliczkami. Chcieliśmy jeszcze wypić za jego pamięć, więc żaden z nas i tak nie będzie już dzisiaj prowadził.
Słońce zaszło, a niebo jest całe rozgwieżdżone, od czego zdążyłem się odzwyczaić. W Bostonie, a szczególnie z okna mojego akademika na oświetlonym kampusie, widzi się zdecydowanie mniej gwiazd niż tu, w dolinie Shenandoah w Wirginii. Jeszcze o tej porze mogę w oddali dostrzec Appalachy i Pasmo Błękitne, które z obydwu stron otaczają dolinę. Wcześniej to miejsce wydawało mi się centrum wszechświata, później tajemniczym rajem ukrytym przed resztą świata. A teraz? Teraz nie wiem już, co to miejsce dla mnie oznacza. Nie jestem już chłopakiem, który tutaj się wychował. Biegał tu ulicami, na rowerze zwiedzał każdy zakamarek, śmiertelnie zmęczony wskakiwał do rzeki i każdego lata kąpał się w pobliskich jeziorach. Nic nie jest już tak jak dawniej. Nie może już takie być, skoro brakuje pewnych ludzi, którzy byli dla mnie ważni.
Wzdychając, potrząsam głową. Nie pora się z tego powodu smucić. Dobrze wiem, że gdyby Jesper wiedział, że teraz stoję tu na zewnątrz i użalam się nad sobą – akurat w jego urodziny, sprałby mi tyłek. Ale nie ma go tu i mi nie przyłoży, więc w sumie może mi to być obojętne. Mojego najlepszego przyjaciela już tu nie ma. I niezależnie od tego, jak wiele historii sobie opowiemy i jak często będziemy pić za jego pamięć, nic z tych rzeczy nam go nie wróci. Niektórzy nie dostają drugiej szansy, nie istnieje dla nich ani „później”, ani „jutro”. Mają tylko „tu i teraz”.
Kiedy wreszcie wracam do środka, muzyka wydaje mi się głośniejsza, głosy bardziej przeszywające, a ciepło jeszcze bardziej duszące. Mimo to przeciskam się przez ludzi w nadziei, że nie zagada mnie powtórnie pan Galloway.
Kieruję się w stronę baru i daję znak Darlene, że chciałbym kupić kolejne piwo. Z miejscowych browarów, czyli to samo, co zawsze. Ale tylko ono jedno nadaje się do picia. Wydaje się, że w Fairwood czas się zatrzymał, tak samo jak czasami zatrzymuje się zegar na wieży kościelnej. Nawet Darlene za barem wygląda dokładnie tak jak przed pięciu laty, kiedy wyrzuciła stąd mnie i Josha, gdy jak potajemnie zakradliśmy się do środka. Oczywiście jako nieletni. Wtedy to ja sprowadzałem mojego starszego brata na złą drogę. Jak szybko wszystko może się zmienić…
Czekając na zamówienie, rozglądam się po sali. Są tu ci sami ludzie, których znam całe życie. Z tyłu siedzi doktor Bryan, weterynarz, który opiekował się już moim pierwszym chomikiem, a trzy lata temu musiał uśpić owczarka Jespera. Naprzeciwko niego siedzi nowa lekarka – przy czym „nowa” oznacza tyle, że mieszka tu krócej niż dziesięć lat. Będzie nosić ten tytuł dopóty, dopóki nie otworzy tu praktyki jakiś inny „nowy” lekarz. W Fairwood wszystko idzie swoim własnym tempem. Nawet turyści, którzy pokonując Skyline Drive i jadąc przez dolinę Shenandoah, robią sobie tutaj krótką przerwę, stali się stałym elementem krajobrazu. Mimo to mój wzrok zatrzymuje się w tej chwili na czymś, co nie całkiem pasuje do tego znajomego obrazka. A może raczej na kimś.
Krok po kroku przeciska się przez tłum i rozgląda się wokół. Kiedy nasze spojrzenia się spotykają, momentalnie ogarnia mnie fala gorąca. Pierwsza myśl: jej oczy nie pasują do stroju, do tego czegoś przypominającego rajskiego ptaka i kolorowych, piórkowych kolczyków. Są ciemne i pełne tajemnic. Nie mogę oderwać od nich wzroku. Ona również zatrzymuje się w połowie ruchu. Jej usta rozchylają się, ale ona się nie uśmiecha, jedynie patrzy na mnie, chyba równie zaskoczona jak ja.
A przecież nie ma zupełnie żadnego logicznego powodu mojej reakcji. Nie jest w moim typie. Lubię miłe dziewczyny, raczej nierzucające się w oczy, nieskomplikowane i – w idealnym przypadku – z poczuciem humoru. Ta nieznajoma kompletnie nie pasuje do mojej szufladki. Jest jak orzeźwiająca bryza w tym zdecydowanie zbyt zatłoczonym pomieszczeniu, jak coś nowego i nieznanego w morzu codzienności. W bluzce odsłaniającej ramiona i szerokiej spódnicy w kolorach tęczy nie wygląda ani jak typowa turystka, ani jak ktoś stąd. Zdecydowanie nie jest stąd. W końcu znam w tym mieście prawie każdego.
Po paru sekundach spuszcza wzrok, ale ja nadal nie mogę przestać na nią patrzeć. Jeszcze coś, co kompletnie nie daje się logicznie wytłumaczyć. Specjalnie dzisiaj spotkaliśmy się, żeby uczcić urodziny Jespera, choć go już z nami nie ma. Nie powinienem się interesować jakąś tajemniczą nieznajomą. Szczególnie że sposób, w jaki się teraz rozgląda, ignorując zupełnie fakt, że przyciąga tym nie tylko moją uwagę, ale również niektórych innych mężczyzn w lokalu, bez wątpienia ściągnie na nią problemy.
W tym momencie znowu patrzy w moją stronę – i ten jej cholerny wzrok przeszywa mnie na wskroś. Na skórze zaczynam odczuwać mrowienie. Przyspiesza mi puls. Kim, do diabła, jest ta dziewczyna?
– Twoje piwo – nagle obok siebie słyszę głos Darlene.
Aż cały drgnąłem. Szlag, całkiem zapomniałem, że coś zamówiłem. Nerwowo wyciągam z kieszeni kilka banknotów i kładę je na barze, ale kiedy znowu rozglądam się za nieznajomą, widzę tylko, jak rozmawia z jakimś gościem, który nawet z daleka wygląda znajomo. Chwilę później znika w tłumie. Równie szybko jak przedtem ogarnęła mnie fala gorąca, tak teraz pojawia się rozczarowanie. Rozglądam się po stolikach, ludziach stojących dookoła, rzucam nawet okiem na parkiet, ale kimkolwiek jest nieznajoma, nigdzie nie mogę jej dostrzec. Cholera.
Ostatni raz szukam wzrokiem młodej kobiety, ale ponieważ nigdzie jej nie ma, chcąc nie chcąc, muszę wracać do innych przy stoliku. To nie tak, że nie lubię tej kolorowej paczki. Po prostu przypominają mi czasy, o których zbyt często nie myślę. Ale przede wszystkim opowieści o Jesperze uzmysławiają mi aż za bardzo, że na końcu nie było mnie przy nim. Jego tak zwanego najlepszego przyjaciela od czasów dzieciństwa. Kiedy dwa lata temu opuściłem miasto, żeby pójść na studia w Bostonie, przysiągłem sobie, że Jesper i ja pozostaniemy w kontakcie. Że w ferie będę przyjeżdżał do domu i że będziemy razem spędzać czas. Mówiłem, że mógłby odwiedzić mnie w college’u, gdyby lepiej się poczuł. Ale nie poczuł się lepiej, a nasze rozmowy telefoniczne, esemesy i mejle stawały się coraz krótsze, coraz rzadsze. Aż w końcu całkiem przestałem się do niego odzywać.
A teraz on nie żyje.
Boże, dziś wieczorem potrzebuję czegoś mocniejszego niż piwo. Odwracam się znowu do Darlene, ale ona jest już zajęta gdzie indziej.
Nagle czuję ruch na lewo ode mnie. W sumie to nic nadzwyczajnego. Lokal jest pełny ludzi i nikt dobrowolnie nie zwalnia miejsca przy barze, więc wszyscy inni, którzy chcą się napić, muszą się do niego przecisnąć. Ale nagle czuję zapach, który zdecydowanie tu nie pasuje. Wśród całej tej mieszaniny woni: ludzi, potu, słodkich perfum, nachosów i różnorodnych napoi, czuję nagle coś ciepłego. Coś kwiatowego.
– Hej, wreszcie cię znalazłam!
Głos jest jasny i miękki – i całkowicie mi nieznany. Odwracam głowę i patrzę prosto w twarz nieznajomej. Tej nieznajomej. Pod ciemnymi brwiami błyszczą ciemne oczy o trudnej do zdefiniowania barwie. Może się mylę, ale wydaje mi się, że dostrzegam w nich lekką panikę, mimo że dziewczyna się do mnie uśmiecha. Ma wysokie czoło, małe znamię na policzku i usta tak pełne, że na ich widok każdy facet na ziemi miałby niestosowne myśli. Zresztą niektóre z kobiet z pewnością też. Kolor jej włosów to coś pomiędzy blondem a brązem. Są długie i opadają jej na odsłonięte ramiona. Ale najbardziej rzucają się w oczy długie kolczyki z kolorowych piórek, które poruszają się przy każdym jej ruchu.
Patrzy na mnie, jak gdybym był odpowiedzią na wszystkie jej modlitwy – a ja nadal nie mam najmniejszego pojęcia, kim właściwie jest. Wiem tylko to, że jej spojrzenie działa teraz na mnie jeszcze mocniej niż przedtem. Rany…
– Jak widać… – odpowiadam na jej niecodzienne przywitanie. W moich słowach można usłyszeć pytający ton.
Ale ona nie wypada z roli ani na sekundę. Wzdryga się tylko, gdy facet za nią robi się coraz głośniejszy, i mówi do mnie cicho:
– Proszę, udawaj ze mną.
Jej głos jest tak cichy, że nie wiem, czy naprawdę słyszę jej słowa, czy czytam je tylko z ruchu jej warg. Ale jej palce wbijają się tak mocno w moje ramię, że jej krótkie, pomalowane na biało paznokcie bez wątpienia pozostawią po sobie ślady o kształcie półksiężyców. Chociaż nadal się uśmiecha, teraz jestem już pewien, że widzę, jak w jej oczach płonie panika. Panika, która zwiększa się, kiedy jej nowy adorator przebija się przez tłum i zmierza do baru.
Wiem już wszystko.
Nie wahając się ani przez chwilę, pochylam się trochę do niej i uśmiecham w najbardziej szarmancki sposób, na jaki mnie stać.
– Dobrze, że już jesteś.
Jej ramiona rozluźniają się trochę, ale nadal nie wydaje się całkiem spokojna. Rzucam okiem za nią, ale tłum zasłania mi widok. Nagle głośne dźwięki zagłuszają wszystko inne. Jednocześnie jej paznokcie wbijają się silniej w moje ramię.
– To moja ulubiona piosenka! – woła nagle. – Zatańczmy!
Zanim mam czas się zastanowić – albo chociaż zareagować – ciągnie mnie już za sobą na parkiet. Oddalamy się od wejścia, zagłębiamy w tłum i wynurzamy z niego dopiero na drugim końcu sali. O wiele za blisko odbywającego się tam wieczoru panieńskiego, jeśli sądzić po głośnych piskach. Moje piwo zostało na barze, mogę więc teraz obiema rękami objąć nieznajomą, która jak tornado pojawiła się w pubie. A teraz również w moim życiu.
Nie jest zbyt wysoka i sięga mi tylko do brody. Idealny wzrost, gdybym chciał ją pocałować. Albo żeby tylko z nią potańczyć. Nawet z bliska nie mogę dostrzec, jakiego koloru ma oczy, przeklinam więc w myślach kiepskie oświetlenie w lokalu. Z jakiegoś powodu jest to dla mnie ważne. A przecież nie znam nawet jej imienia, nie mówiąc już o tym, że nie mam pojęcia, kim w ogóle jest i skąd się tu wzięła. Albo dlaczego praktycznie rzuciła mi się w ramiona. Nie żebym się na to specjalnie uskarżał.
Podczas tańca jej wzrok błądzi gdzieś za naszymi plecami, jak gdyby bała się, że narzucający się mężczyzna nagle pojawi się na skraju parkietu. Nieświadomie przyciągam ją trochę mocniej do siebie i obracam tak, że znajduję się między nią a barem. W trakcie obrotu odrywa wzrok od tłumu i znowu spogląda na mnie. Pochylam się do jej ucha, żeby mogła mnie zrozumieć mimo głośnej muzyki.
– Znasz tego gościa?
Bierze głęboki wdech. Jej pierś mimowolnie muska mój tors, pozostawiając na mojej skórze podniecające mrowienie.
– Ja… – zaczyna, ale donośne głosy i nagła bójka przy barze przerywają jej. Kątem oka zauważam, jak Darlene daje znak ochronie, żeby się tym natychmiast zajęła.
Nieznajomej to chyba jednak nie uspokaja. A może po prostu nie zauważyła. Jej źrenice rozszerzają się, więc nie myśląc wiele, odsuwam się od niej, ale nadal mocno trzymam ją za rękę. Szybko rozglądam się wokół. Ciemne drewniane belki odgradzają miejsce do tańca od malutkich niszy i pomieszczeń z sofami oraz stołami bilardowymi. Pewną ręką prowadzę ją właśnie w tym kierunku. Przeciskamy się obok tańczących, wymijamy przyszłą pannę młodą, która w międzyczasie zdążyła założyć na głowę różowy welon, a teraz głośno domaga się body shotów, i okrążamy kelnera, który walczy właśnie z załadowaną do granic możliwości tacą. W kącie, na skraju parkietu do tańca, moja partnerka opiera się wreszcie o ścianę, a ja staję przed nią, odgradzając ją od reszty sali. Jedną rękę opieram o ścianę nad jej głową. Kontrolnie spoglądam do tyłu, ale wydaje się, że awantura została tam, gdzie się rozpoczęła. Ponownie więc zwracam uwagę na młodą kobietę przede mną. Musi być w moim wieku. Dwadzieścia dwa lata, może trochę młodsza. Na pewno nie starsza. Ma zamknięte oczy i głośno oddycha.
– Wszystko w porządku? – pytam trochę ciszej, bo tu z tyłu muzyka nie jest aż tak głośna. Z jednej strony osłaniają nas belki, a ja chronię ją moim ciałem przed spojrzeniami wszystkich innych.
Otwiera oczy i kiwa głową. Przełyka ślinę. A potem:
– Ja… w zasadzie przyszłam tu tylko po to, żeby coś zjeść, ale potem pojawił się ten obleśny facet, który mnie zagadywał i po prostu nie chciał się ode mnie odczepić. Nie chciał zaakceptować mojego „nie”.
Zamiast od razu odpowiedzieć, rozglądam się jeszcze raz wokół, ale w tym momencie nie widzę żadnego zagrożenia. Kimkolwiek był ten facet, Darlene i jej ludzie najwidoczniej już się nim zajęli. I – miejmy nadzieję – wystawili go za drzwi.
– Myślę, że już go nie ma – szepcze, podążywszy wcześniej za moim wzrokiem, po czym opiera się ponownie plecami o ścianę.
– Na to wygląda – potwierdzam i przyglądam się jej dokładnie. Co ją przywiało do Fairwood? Jej ubranie, zachowanie, akcent i cały jej sposób bycia nie dają mi żadnej wskazówki co do tego, skąd mogłaby pochodzić. Z północnych czy południowych stanów? Ze wschodu czy z zachodu? Z dużego czy małego miasta? Nie mam bladego pojęcia. – Tak tylko z ciekawości: skąd wiedziałaś, że nie jestem taki sam jak ten typ przed chwilą? – pytam, żeby ją sprawdzić. Tylko odrobinę.
– Nie wiem. – Patrzy wprost na mnie i zwilża językiem wargi. Podążam wzrokiem za tym niewielkim ruchem i momentalnie temperatura w lokalu podnosi się o parę stopni. – A jesteś?
„Cholera, nie”. Ale w tej chwili uświadamiam sobie aż nazbyt dobitnie, że miałem rację. Z takimi ustami może rzeczywiście każdego sprowokować do niestosownych myśli…
Żadne z nas się nie odzywa. Mój puls nadal szaleje i zauważam, że stoję zdecydowanie za blisko niej. Ale zamiast się odsunąć, przysuwam się jeszcze kilka centymetrów bliżej.
Jej policzki czerwienieją. Wow. Na to nie liczyłem. Do tej pory robiła na mnie wrażenie pewnej siebie – w końcu trzeba mieć nie lada odwagę, żeby w takiej sytuacji zaczepić obcą osobę. A przecież nie mogła wiedzieć, czy nie jestem takim samym lepkim typem jak ten, co nie chciał zostawić jej w spokoju. Teraz nagle wydaje się niezdecydowana, zagryza wargi i patrzy w bok. Dłonie oparła obok siebie o ścianę. Nie odpycha mnie, ale też do siebie nie przyciąga.
Cholera. Stoję tu przed kobietą, o której nie wiem nawet, jak się nazywa, i nie mogę myśleć o niczym innym tylko o tym, żeby ją pocałować. Kurczę, przed kim tu udaję – to była pierwsza rzecz, o której pomyślałem, gdy tylko zobaczyłem ją z bliska. A kiedy ona ponownie na mnie spogląda, jestem pewny, że w jej oczach da się odczytać podobne zamieszanie, jakie w tym momencie jest moim udziałem.
Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Definitywnie nie. Ale w przyciąganie od pierwszego wejrzenia? „O tak, jak najbardziej”.
Otwieram usta, żeby wreszcie spytać ją o imię – ale ona mnie wyprzedza:
– Muszę lecieć! – woła nagle i uwalnia się z moich ramion. – Dzięki za pomoc!
Tak samo szybko, jak się pojawiła, znika w tłumie, a ja zostaję sam w niszy na skraju parkietu do tańca. Skołowany. Zaskoczony. I zachwycony. Zdecydowanie zachwycony.