Fałszywe intencje - ebook
Fałszywe intencje - ebook
Autor bestsellerów „New York Timesa” i „The Washington Post” Mike Omer nadchodzi z nową serią pełną psychologicznych zwrotów akcji oraz zaskakujących posunięć policji, które jego wierni fani znają z poprzednich serii i kochają.
Abby Mullen w dzieciństwie przebywała w sekcie Wilcox, ale uciekła, gdy siedziba sekty spłonęła. Lata później jest najlepszym negocjatorem policji nowojorskiej, wychowuje córkę i uważa, że najgorszą część życia ma już za sobą. Wtedy dochodzi do ataku na miejscową szkołę, do której uczęszcza córka Abby. Grupa uzbrojonych zwolenników teorii spiskowych, nazywających siebie Watchers, bierze dziewczynę na zakładniczkę.
Nieuchwytni Watchers przetrzymują Samanthę. Abby musi opanować emocje, mimo że jest u granic wytrzymałości. Czas ucieka, a ona nie ma wyjścia – musi negocjować z grupą szaleńców i odkryć sekret ich przywódcy, zanim będzie za późno. Choć wydaje jej się, że jest blisko rozwiązania, wciąż odkrywa kolejne tajemnice. Co gorsza, porywacze mają powiązania z sektą, o której Abby próbowała zapomnieć.
Mike Omer powraca w świetnej formie i znów oferuje doskonałą, mrożącą krew w żyłach rozrywkę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-149-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nadchodzili.
Potykając się, krążył po ciemnym domu, gorączkowo rozglądając się na boki i łkając ze strachu. Ile czasu mu zostało? Godzina? Może mniej. Wiedział, co mu zrobią, kiedy tutaj dotrą. Starał się o tym nie myśleć, lecz wiedział. Wysłuchał dostatecznie wielu zeznań, widział aż nadto zdjęć. Boże, błagam, nie pozwól, żeby mnie też to spotkało.
W garażu na górnej półce dostrzegł skrzynkę z narzędziami. Stanął na palcach, szarpnął ją gwałtownie, a wtedy wieko odskoczyło, wypadł śrubokręt i uderzył go w głowę. Syknął z bólu, postawił skrzynkę na podłodze i zaczął w niej grzebać. W zakurzonym pomieszczeniu odbijał się echem szczęk metalowych przedmiotów. No już, szybciej! Odwrócił skrzynkę do góry dnem. Głośne stuknięcie sprawiło, że się skrzywił. Czy ktoś to usłyszał? Sąsiedzi? Przypadkowy przechodzień, który właśnie dzwoni na policję? Albo oni?
Są! Chwycił kombinerki i czując, jak serce łomocze mu w piersi, wybiegł z garażu.
Przede wszystkim pozbyć się nadajnika GPS! Klęcząc na podłodze, próbował sobie przypomnieć schematy, których się nauczył na pamięć. Nie mógł się jednak skupić, oddech miał nierówny, w głowie kotłowały mu się wizje męczarni, jakim go poddadzą, kiedy już tu dotrą. Oparzenia. Rany.
Odetchnął głęboko, zmusił się do koncentracji. Nadeszła chwila, żeby się sprawdzić. Pokazać, ile jest wart. Godziny treningów, wkuwania na pamięć, szykowania się na tę chwilę.
Tak, wreszcie sobie przypomniał.
Złapał kombinerkami ukryty nadajnik i wyrwał go z zębodołu. Wstał roztrzęsiony, przeszedł do łazienki. Chciał wyrzucić nadajnik do toalety, ale do muszli wpadły też szczypce. Ożeż jasna cholera! Wyłowił je z sedesu, spuścił wodę.
Teraz mikrofon. Ten był schowany bardziej z tyłu, trudniej było się do niego dobrać.
Kiedy próbował wetknąć szczypce, by wyrwać mikrofon, w ciemności coś błysnęło. Zamigotało białe światło – telefon komórkowy. Podniósł go i spojrzał na ekran. Dostał nową wiadomość.
Czerwona_Królowa: Gąsienico, jesteś tam?
Rzecz jasna, nie nazywał się Gąsienica. Ale w sieci każdy krył się za nickiem, chował w mętnej wodzie, by nie dało się go wyśledzić. Musiał odpowiedzieć, żeby zmylić każdego, kto podsłuchiwał, obserwował, robił notatki.
Jestem.
Wystukał to drżącym palcem. Na ekranie została smuga krwi, czerwona lepka plama. Jego DNA oraz odcisk palca.
Czerwona_Królowa: Widziałeś ich wcześniejszy post? Na temat tych dzieci?
Najchętniej roztrzaskałby ekran i wydarł się na Czerwoną Królową, że to nie jest dobry moment, że może już po niego jadą, że może jest spalony. Zmusił się jednak do wystukania odpowiedzi – spokojnej, krótkiej i bez literówek.
Gąsienica: Zajęty. Przeczytam później.
Zgasił ekran, znowu wziął kombinerki.
Gdzie jest mikrofon?
Pierwszy dolny ząb trzonowy po prawej. Zadarł brodę, wsunął szczypce do ust, złapał ząb. Wyrwał go jednym silnym szarpnięciem, zatoczył się i wylądował na tyłku. Czuł, jak krew z podłogi wsiąka w jego dżinsy.
Powrót do łazienki, pewniejszym krokiem. Tym razem do sedesu wpadł ząb, nie kombinerki. Stuknął o dno, zostawiając po drodze czerwony ślad krwi.
Spuścił wodę i pozwolił sobie na uśmiech. Zrobił to! Załatwił jednego z ich agentów. Był pierwszym, któremu to się udało. Ponad trzy lata walczyli z tą szemraną grupą i czasami odnosił wrażenie, że ich walka jest beznadziejna. Że potężna sitwa tych porąbanych sukinsynów jest absolutnie nietykalna. Krąg sterował przecież rządem, wojskiem, policją, mediami. Czy komuś takiemu mogła się przeciwstawić śmiesznie mała grupka zwyczajnych ludzi?
Może jednak nie bez powodu wybrano go wraz z innymi? Oto dowód – zrobił to!
Zabił jednego z wrogów. A skoro dokonał tego w pojedynkę, to działając razem, mogą wykończyć resztę.
Odwrócił się, spojrzał na swoją twarz w lustrze. Rozczochrany, umazany krwią. Ale zwycięski.
Umył ręce w umywalce, zostawiając na białej porcelanie czerwone plamy, i myślał o tamtych. Usiłował przewidzieć ich ruchy. Prawdopodobnie wkrótce spróbują nawiązać kontakt ze swoim agentem. Przekonają się, że nie odbiera. A namierzając nadajnik GPS, będą szukali wiatru w polu, wzdłuż całej miejskiej kanalizacji. To mu dawało trochę czasu. Niewiele, wroga nie wolno lekceważyć. Ale dostatecznie dużo, by zdążył zatrzeć za sobą ślady.
Wrócił do salonu, zapalił światło i stanął bez ruchu. Po raz pierwszy mógł w pełni ocenić swoje dzieło. Na całej podłodze plamy krwi. I leżące ciało – martwe, szklany wzrok, szeroko otwarte usta, brak dwóch zębów, a do tego ślady krwi oraz kawałki chrząstki.
Zakręciło mu się w głowie, oparł się o ścianę. Zrobił, co należało. To jest wojna, a jego wybrano, żeby chronił niewinnych i bezbronnych.
A na wojnie leje się krew.
I nagła, kłopotliwa myśl. A jeśli się pomylił?
Jeżeli w zębach, które wyrwał, nie było nadajnika ani mikrofonu? Jeśli schemat zawierał błąd, zmyłkę wprowadzoną umyślnie w ramach działań kontrwywiadowczych wroga?
Nie wierz nikomu. Zawsze myśl z wyprzedzeniem.
Nadajnik i mikrofon mogły się znajdować w nieusuniętych zębach. Czekało go jeszcze mnóstwo roboty. Po raz trzeci ukląkł przy zwłokach i chwycił szczypcami kolejny ząb.
Zawahał się. To jakiś obłęd. W skrzynce z narzędziami był przecież młotek.ROZDZIAŁ 2
Zapachy niemiłych wspomnień wdzierają nam się w nozdrza i potrafią zagnieździć się w naszym mózgu na wiele godzin, dni, a nawet tygodni.
Abby Mullen patrzyła przez przednią szybę auta z wypożyczalni i oddychała głęboko, próbując wypełnić nos zapachem odświeżacza powietrza w samochodzie. Chyba sosnowego, w każdym razie była to jakaś nędzna imitacja roślinnej woni. Nic to nie dało. Nie udało jej się pobyć smrodu, który czuła od tygodnia, który śnił jej się po nocach i nawiedzał ją za dnia.
Ludzie często zachwycają się tym, jak zapachy potrafią przywoływać wspomnienia. Jak aromat cynamonu przywodzi na myśl niedzielne poranki u babci i wypiekane przez nią babeczki. Albo jak czując woń świeżo ściętych kwiatów, mają przed oczami wiosenny piknik.
Mało kto jednak mówi o tym, że odór środka dezynfekującego kojarzy im się z chwilą, kiedy w szpitalu trzymali za rękę umierającego ojca. Albo jak fetor gnijącego mięsa przenosi ich w czasy dzieciństwa, kiedy znaleźli w lesie martwego psa i po raz pierwszy zetknęli się ze śmiercią.
Nikt nigdy nie mówił o dymie. Duszącym, wszechobecnym dymie i o wspomnieniach, które mu towarzyszyły.
Siedząc za kierownicą, Abby zaciskała zęby. Z jednej strony była dorosłą kobietą, matką dwojga dzieci, porucznikiem nowojorskiej policji. Z drugiej – siedmioletnią dziewczynką potykającą się w drewnianym korytarzu, bo przez gęsty dym niewiele widziała.
_Zaniosła się kaszlem, do półprzymkniętych oczu napłynęły łzy. Zza zaryglowanych drzwi dobiegały stłumione krzyki, jakaś kobieta błagała, żeby ją wypuścić. Mamusia? Czy ktoś inny? Musiała ich uwolnić._
_Ze ścian buchał żar, po drugiej stronie rozszalało się piekło. Były tam dziesiątki uwięzionych ludzi. To ona ich tam zamknęła. Popełniła błąd, może coś źle zrozumiała. Ale otworzy zasuwę, a wtedy…_
_„Abihail, uciekaj stamtąd!” – krzyknęła za jej plecami Eden; także kaszlała, w jej głosie brzmiały rozpacz i strach. Ale ona nic nie rozumiała… to była pomyłka, a mamusia i tatuś wołają teraz o pomoc._
_Abihail miała do drzwi już tylko kilka kroków, wyciągnęła rękę do rygla, żeby ich wypuścić._
_Czyjaś dłoń chwyciła ją za ramię, odciągnęła, próbowała ją odwrócić._
_Krzyknęła ze złości i strachu, usiłując się wyrwać._
_I wtedy nastąpił wybuch, jego siła odrzuciła ją do tyłu, nagle poczuła w karku palący ból, pochłonęły ich płomienie…_
Abby zadrżała, odetchnęła głęboko i jej ręka mimowolnie powędrowała do blizny na karku. Dotknęła zgrubienia na skórze, przypominając sobie, że nie jest już dzieckiem. Że pożar, nazwany przez prasę masakrą Wilcoxa, to przeszłość sprzed kilku dekad.
A teraz, po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat, znów była w Karolinie Północnej, na terenie należącym kiedyś do Rodziny Wilcoxa.
Rzecz jasna, olbrzymi drewniany budynek, w którym mieściła się ich kaplica, a także jadania, biura oraz sypialnia Mosesa Wilcoxa, zniknął. Spalił się doszczętnie, a to, co z niego zostało, już dawno usunięto. Nie było też trzech wielkich chat służących za sypialnie.
Na ich miejscu obok drogi stanął wielki prostokątny pomnik z granitu. Za nim rosło kilka całkowicie teraz bezlistnych drzew. Były to klony zasadzone ku pamięci tych, którzy zginęli w pożarze. Abby widziała zdjęcia tego pomnika zrobione jesienią, jaskrawa czerwień listowia drzew kontrastowała z posępnym charakterem monumentu. Teraz ten efekt zanikł – drzewa pasowały szarością do nieba oraz granitowej płyty. Były szare jak dym.
Wysiadła z wypożyczonego samochodu i podeszła do wielkiego kamienia. Przesuwając palcem po szorstkiej powierzchni granitu, przeczytała dedykację:
DLA UCZCZENIA PAMIĘCI
PIĘĆDZIESIĘCIU DZIEWIĘCIU NIEWINNYCH OSÓB,
KTÓRYCH ŻYCIE PRZERWANO
23 KWIETNIA 1987 ROKU.
DZIEWIĘĆ Z NICH MIAŁO NIE WIĘCEJ NIŻ OSIEM LAT.
Pod inskrypcją widniały nazwiska, w czterech kolumnach.
Szybko przebiegła wzrokiem listę. Pośrodku trzeciej kolumny znalazła Marthę Richardson i Davida Richardsona. Swoich rodziców.
Sięgnęła pamięcią wstecz, próbując ich sobie przypomnieć. Bez trudu wyobraziła sobie matkę zbierającą kwiaty na polu albo układającą bukiety dla kwiaciarni, ponieważ spędzała z nią dużo czasu. Tak jak Abby, była blondynką, a jej bujne włosy sięgały aż do pasa. Zbierała je w koński ogon, nie próbując maskować tej skazy urody, która prześladowała Abby do dziś – wielkich uszu.
Co innego z ojcem. Pamiętała, jak podczas modlitwy dziękczynnej trzymała go za rękę – wielką i zawsze niezwykle ciepłą. Miał podrapaną skórę – rezultat codziennej pracy z kolczastymi roślinami. Ale oprócz jego dłoni nie pamiętała nic więcej.
Na dole kolumny kolejne nazwisko. Moses Wilcox. Wpatrywała się w nie przez chwilę, zaciskając zęby. Nagle zmarszczyła czoło i przyjrzała się bliżej. Sądziła, że nazwiska wypisano w kolejności alfabetycznej, wówczas jednak Moses znalazłby się w czwartej kolumnie, przy końcu listy. Szybko uświadomiła sobie, że tak nie jest – z niewiadomego powodu ostatnie osiem ofiar wymieniono tylko z imienia, bez nazwisk.
Znalazłszy rodziców, jeszcze raz przejrzała nazwiska i znalazła więcej takich, które zapamiętała. Rodziców Eden. Matki Isaaca – jego ojciec nigdy nie wstąpił do sekty. Hanny, która pracowała w kuchni i często piekła dzieciom ciasteczka. Erica, który łaził po całej farmie i gapił się na nią tak dziwnie, że aż się bała.
Zdziwiła się, że przypomniała sobie tyle nazwisk, i to ludzi, o których nie myślała od ponad trzydziestu lat. A jednak… gdzieś tu tkwił jakiś błąd.
Kierowca ciężarówki, który zawoził bukiety jej matki do kwiaciarni, miał na imię George. Ale choć przejrzała listę czterokrotnie, nie znalazła jego nazwiska. Figurował tam inny George – Fletcher – on jednak był ojcem Eden i Abby wiedziała z całą pewnością, że chodzi o dwie różne osoby.
Wyjęła telefon i zadzwoniła do Eden.
– Cześć, Abby! – rzuciła Eden wesoło; w niczym nie przypominała przerażonej, zrozpaczonej kobiety, której Abby pomogła przed dwoma miesiącami.
– Hej. – Rozmawiając, Abby odruchowo rzuciła wzrokiem na nazwiska rodziców Eden. – Słuchaj, właśnie stoję przed pomnikiem.
Rozmawiały o tym, zanim przyleciała do Karoliny Północnej. Niedawne spotkanie po latach trojga ocalałych z masakry sekty Wilcoxa – Abby, Eden i Isaaca – wskrzesiło pozostające bez odpowiedzi pytania i przywołało mroczne, pogrzebane wspomnienia. Abby chciała do tego wrócić i dociekać prawdy, ale Eden i Isaac nie byli zachwyceni jej pomysłem. Woleli zostawić przeszłość za sobą. Mimo to Eden poprosiła Abby, żeby informowała ją, jeśli coś odkryje.
– I jak wygląda? – spytała Eden.
– Bo ja wiem? Jak kamień pamiątkowy. Jest na nim lista nazwisk.
Krótkie milczenie.
– Uhm.
– Mam do ciebie pytanie… czy pamiętasz George’a? Nie twojego tatę… tego drugiego.
– Mówisz o kierowcy ciężarówki? Jasne. Czasami zabierał mnie ze sobą.
– On tam był aż do… – Abby odchrząknęła. – Aż do końca, tak?
– Tak… Jestem tego prawie pewna. Dlaczego pytasz?
– Bo wygląda na to, że zapomnieli go tutaj umieścić. Pamiętasz może, jak miał na nazwisko?
– Nie mam pojęcia. Byłam małym dzieckiem. – W głosie Eden pojawiła się obronna nuta.
– Jasne. Jak my wszyscy. No nic, dzięki.
– A widziałaś się już z tamtym facetem?
– Nie, to mój następny przystanek.
– No to powodzenia.
– Dzięki. Odezwę się potem. – Abby rozłączyła się i rozejrzała. Podniosła nieduży kamień z pobocza drogi, położyła go na pomniku i przesunęła palcem po konturze litery „M” w imieniu matki.
A potem wróciła do samochodu, zapaliła silnik i nastawiła się na spotkanie z człowiekiem, który był świadkiem jednego z najgorszych wydarzeń w jej życiu.ROZDZIAŁ 3
Dom stał przy ulicy, gdzie drzew było dwadzieścia razy więcej niż budynków. Usiana maleńkimi puszystymi kwiatkami trawa w ogrodzie tworzyła nieco baśniowy nastrój. Na werandzie w fotelu z wikliny siedział siwowłosy mężczyzna i palił papierosa. U jego boku leżał wielki golden retriever, z głową spoczywającą na przednich łapach i zamkniętymi oczami.
Abby wysiadła z samochodu i podeszła bliżej.
– Przepraszam pana…
– Wszystkie są za domem. – Mężczyzna machnął ręką, w której niedbale trzymał papierosa. – Zajrzyj za róg, może znajdziesz swój.
– Może co…? Ja szukam Normana Lewisa.
– To ja. Mówiłem ci, zajrzyj za… zresztą nieważne, sam ci pokażę.
Wstał, postękując i trzymając się za krzyż. Golden retriever zerwał się żwawo i poszedł za Normanem Lewisem, który wolno poczłapał za dom. Abby, nic z tego nie rozumiejąc, ruszyła za nimi. Norman skręcił za róg, zatrzymał się przy wielkiej stercie butów i wlepił w nią wzrok. Abby dołączyła do niego i też zapatrzyła się na obuwie. Pies spoglądał na nią wyczekująco, merdając ogonem.
Zniszczone, zabłocone buty wyglądały dość żałośnie. Były wszelkich rodzajów i rozmiarów – kilka tenisówek, dziecięcy botek i kobieca czerwona szpilka.
– Chodzi o ten? – Norman wskazał czerwoną szpilkę. – Tak na oko to chyba twój rozmiar.
– Nie, ja…
– Nie widzisz go tu? A nie masz przypadkiem ze sobą drugiego, co? Poszukam go. Ale to może potrwać kilka dni, bo zanim je tu przyniesie, czasem je zakopuje.
– Panie Lewis, nie przyjechałam szukać zaginionego buta. Nazywam się Abby Mullen. Mówił pan, że mogę wpaść w tym tygodniu o dowolnej porze.
– A! – Raptownie uniósł brwi. – Jesteś tą policjantką z Nowego Jorku. Tak naprawdę nie sądziłem, że się zjawisz.
Abby uniosła ręce, jakby z zażenowaniem chciała powiedzieć „ale jestem”.
Norman znowu spojrzał na buty.
– Od kilku dni jest coraz gorzej. W sobotę lało jak z cebra, po ulicach płynęło błoto. Wszyscy zostawiają brudne buty przed drzwiami domów, więc Cooper ma używanie. – Wzruszył ramionami. – No nic. Wejdźmy do środka.
Zaprowadził ją do przytulnego małego salonu i usiadł na kanapie, która pewnie była starsza od Abby. Ona zajęła jedyne pozostałe miejsce do siedzenia – fotel bujany. Cooper położył się na dywanie między nimi i westchnął głęboko.
– Napijesz się czegoś? Kawy? Herbaty? – zapytał Norman.
– Nie, dziękuję.
– Może soku jabłkowego? Piwa? Albo zwykłej wody?
– Nie, naprawdę niczego mi nie trzeba.
Rozparł się na kanapie.
– Po śmierci mojej żony, przed dwoma laty, Cooper zaczął kraść buty. Nie wiem, czy to jakiś dziwaczny mechanizm radzenia sobie ze stresem, czy uważa, że znosząc mi tu cudze buty, sprawi, że poczuję się lepiej.
Na dźwięk swojego imienia Cooper uniósł łeb. Kiedy Abby nachyliła się, by go podrapać po głowie, zamerdał ogonem i postukał nim w podłogę. Abby nigdy nie widziała równie uroczego fetyszysty butów.
– Z początku przynosił tylko lewe buty. Dziewięć lewych butów. Nic tylko geniusz, pomyślałem. Słyszałaś, żeby jakiś pies potrafił odróżniać lewe buty od prawych?
– Nie. – Uśmiechnęła się do niego szeroko. Najwyraźniej był spragniony towarzystwa, więc nie miała ochoty odgrzebywać przeszłości i psuć nastroju. Postanowiła odczekać kilka minut.
– Ale potem przyniósł też kilka prawych, więc uznałem, że to tylko zbieg okoliczności. Kiedyś przyniósł mi but klauna. Miał trzy czwarte metra długości i był fioletowy. Na pewno nie chcesz czegoś do picia?
– Nie, dzięki.
– Jak sobie życzysz. A więc co sprowadza policjantkę z Nowego Jorku do Ayden?
Westchnęła.
– Chciałam pana zapytać o coś, co się wydarzyło dawno temu. O pożar na terenie sekty Wilcoxa.
– Aha. – Jego twarz spochmurniała.
Przez chwilę Abby miała ochotę skłamać, że rzeczywiście zgubiła but i właśnie w związku z tym przyjechała. Spytała jednak:
– Był pan przy tym, prawda?
– Byłem tam – przyznał ponuro. – Dlaczego cię to interesuje?
– Miałam wtedy na imię Abihail – powiedziała po chwili wahania.
Wytrzeszczył na nią oczy, ale zaraz otworzył usta i krew odpłynęła mu z twarzy.
– Dobry Boże – wyszeptał.
– Pamięta mnie pan?
– Dziewczyno, pamięć mi szwankuje. Trzy razy z rzędu zapomniałem o rocznicy ślubu. Ale tamtego dnia nigdy nie zapomnę. A wierz mi, próbowałem.
Uśmiechnęła się do niego smutno.
– Cieszę się. Bo liczyłam, że uzyskam odpowiedzi na kilka pytań.
Zacisnął usta i siedział tak przez dłuższą chwilę.
– Wiesz co? Chyba muszę się napić. Zaczekaj tu.
Cooper wstał i w ślad za Normanem opuścił pokój, ale przed wyjściem przystanął, jakby nie wiedział, czy może zostawić gościa bez nadzoru. Zawrócił, podszedł do Abby i położył łeb na jej kolanie. Podrapała go, a on z rozkoszy zamknął oczy. Kiedy przestała, szturchnął ją nosem w rękę i powtarzał to tak długo, aż w końcu się poddała i znowu zaczęła go czochrać po łbie.
Norman wrócił kilka minut później, w jednej ręce niosąc butelkę piwa, a w drugiej parujący kubek.
– Dopóki go będziesz drapać, za nic się od ciebie nie odczepi. – Podał jej kubek. – Herbata cynamonowa. Na dworze jest ziąb.
– Dzięki – odparła uprzejmie i upiła łyk. Zdziwiła się, bo napój był naprawdę pyszny. Cooper trącił ją w rękę, domagając się dalszych pieszczot, i w rezultacie oblała się herbatą.
– Cooper, wynocha – polecił mu Norman, otwierając drzwi frontowe.
Pies popatrzył na niego wyraźnie urażony.
– Jazda, już cię tu nie ma.
Pies westchnął i powlókł się na dwór. Norman zamknął drzwi, usiadł i wypił łyk piwa.
– Czyli nie przyjechałaś w związku ze śledztwem?
– Raczej nie.
Skinął głową.
– A wiesz, że często myślałem o waszej trójce. Gdzie wylądowaliście. Bo wtedy wydawałaś się taka… zagubiona. Raz nawet próbowałem cię odszukać, ale nie chcieli mi zdradzić, gdzie jesteś.
– Trafiłam do rodziny zastępczej, która z czasem mnie adoptowała.
Jego twarz nieco się rozpromieniła.
– Miło słyszeć. A nie wiesz czasem, co się stało z tamtą dwójką? Z Eden i Isaakiem?
– Eden założyła rodzinę. A Isaac jest księgowym. – Ogólnikowe fakty, niedotykające mrocznej prawdy. Ale Norman zmrużył oczy i spojrzał na nią przebiegle; nie dał się wyprowadzić w pole.
– No dobrze – powiedział. – To o co mnie chciałaś zapytać?
– No… Tak sobie myślałam o naszej rozmowie. Tej przez telefon. Wiem, że istnieją transkrypty. Czytałam je. Ale mam pytanie… czy jest coś, czego w tych transkryptach nie ma?
– Na przykład?
– Na przykład, jakie wrażenie na panu zrobiłam.
– Słychać było, że jesteś przerażona. Przystawił ci pistolet do głowy.
– Czy płakałam?
Zawahał się.
– Chyba tak.
– Chyba? Mówił pan, że pamięta wszystko z tamtego wieczoru.
– Tak, ale cię nie widziałem – zauważył. – Połączenie było kiepskie, nic tylko trzaski. Jak mówiłem, trzymał cię na muszce. Która siedmiolatka by się nie rozpłakała?
Siedmiolatka, której wcale nie grożono pistoletem. Siedmiolatka, która powtarzała tylko to, co Moses Wilcox kazał jej powiedzieć.
– Powiedziałam wam, że jesteśmy zebrani w sali jadalnej, wszyscy członkowie wspólnoty – rzekła Abby. – Słyszał ich pan?
Norman zmarszczył czoło.
– Przypominam sobie, że w tle słyszałem czyjś płacz.
– Sześćdziesiąt dwie osoby w zatłoczonym pomieszczeniu. Musieli jakoś hałasować.
– Nie sądzę. Ten cały Moses Wilcox miał pistolet. Myślę, że bali się odezwać.
– Czyli pamięta pan tylko czyjś płacz? – naciskała Abby.
– Tak.
– No trudno – mruknęła. Przez chwilę popijała herbatę.
Liczyła na coś innego. Że usłyszy, że szlochała do telefonu. Że Norman słyszał w tle wołanie o pomoc. Sama pamiętała ten wieczór jak przez mgłę, wszystko jej się mieszało. Jeszcze do niedawna wierzyła, że byli w sali jadalnej wszyscy razem. I że Moses przystawił jej pistolet do głowy i mówił, co ma przekazywać policji.
Ale dwa miesiące temu, gdy znowu spotkała się z Eden, zaczęła inaczej postrzegać te wydarzenia. Eden, Isaac i ona znajdowali się w innym pokoju niż reszta wspólnoty. Moses kazał jej rozmawiać z policjantami i powiedzieć im, żeby się trzymali z daleka, bo ma ją na muszce.
_„Powiedz im o broni”. Jego palec przyciśnięty do jej skroni, zupełnie jak lufa. „Powiedz im, że jesteśmy tu razem, sześćdziesiąt dwie osoby”._
A potem wyszedł z pokoju. I kiedy rozmawiała z policją – z Normanem, który siedział teraz przed nią z butelką piwa w ręku – powtórzyła wszystko to, co Moses kazał jej powiedzieć. Mimo że wcale nie przyciskał jej lufy do głowy. Jego nawet nie było w tym pomieszczeniu. A potem, kiedy skończyła rozmowę, podeszła do drzwi sali jadalnej i je zaryglowała, zgodnie z rozkazem Mosesa. Zamykając w środku wszystkich członków wspólnoty.
Nie mogła tego sprawdzić na pewno, ale wszystko, co powiedział teraz Norman, najwyraźniej potwierdzało jej wspomnienia. Przyłożyła rękę do śmierci w płomieniach pięćdziesięciu dziewięciu osób, w tym swoich rodziców.
Zamrugała i odchrząknęła.
– Po drodze do pana obejrzałam pomnik. Niektóre osoby wymienione są tylko z imienia, bez nazwiska.
– Tak. Nie mieliśmy wykazu wszystkich członków sekty… to znaczy wspólnoty.
– Może pan mówić „sekta”.
– Myślę, że niektórzy wyznawcy przywędrowali z innych stanów. Jedni przychodzili, inni odchodzili. A zwłoki były… wyobraź sobie, jak wyglądały. Były w strasznym stanie, prawie niemożliwe do zidentyfikowania. Zasięgnęliśmy języka, większość ofiar ludzie znali. Wy, dzieciaki, też podaliście nam trochę nazwisk. Z czasem zgłosiło się kilka rodzin i zidentyfikowały swoich bliskich. Ale tożsamości ośmiu osób nigdy nie udało się ustalić.
– Właśnie. Brakuje nazwiska jakiegoś George’a.
Uniósł brew.
– Nie brakuje. George Fletcher.
Pokręciła głową.
– W sekcie było dwóch George’ów. George Fletcher i jeszcze jeden.
– Według nas nikogo takiego nie było. Może wcześniej opuścił sektę?
– Nie. Czy to możliwe, że przeżył pożar?
– Nie przeżył nikt oprócz was trojga.
– Na pewno panował chaos. Było ciemno, olbrzymi pożar i wszędzie pełno dymu. Może przegapiliście…
– Zwłok był pięćdziesiąt dziewięć. Plus troje ocalałych. Sześćdziesiąt dwie osoby. Rachunek się zgadza. – Pochylił się. – Dlaczego sądzisz, że ktoś jeszcze przeżył?
– Mówiłam panu, że był tam jeszcze jeden mężczyzna imieniem George. Nie jest wymieniony na pomniku.
Przyglądał jej się uważnie.
– Dlaczego chciałaś ze mną rozmawiać? Nie przyjechałaś tu z powodu pomnika. Zadzwoniłaś do mnie ponad tydzień temu. Więc o co chodzi?
Zastanowiła się nad odpowiedzią. W końcu zdecydowała, że skoczy na głęboką wodę.
– Po tym pożarze utrzymywałam kontakt z Isaakiem. Napisał do mnie kilka listów, a ja w końcu zaczęłam odpisywać. Potem wysyłał mi mejle. A od kilku lat prawie codziennie rozmawiamy na czacie.
Norman się nie odzywał, patrzył jej tylko w oczy. Zobaczyła przed sobą takiego policjanta, jakim był kiedyś. Glinę, który wiedział, że kiedy ktoś mówi, to się słucha.
– Przysyłał mi nawet zdjęcia. Wie pan, „Ja z rodzicami zastępczymi”. „To ja na rowerze, który dostałem na urodziny”. „A tutaj idę z dziewczyną na studniówkę”, takie tam głupoty. W każdym razie kilka tygodni temu Eden i ja postanowiłyśmy zrobić mu niespodziankę i go odwiedzić. Znalazłam adres i pojechałyśmy. A na miejscu okazało się, że to nie on się ze mną kontaktował.
Norman uniósł brwi.
– To znaczy, że pomyliłaś adres?
– Adres był dobry. Isaac, z którym się spotkałyśmy, był dzieciakiem, z którym się wychowałam, trzecim ocalałym z masakry. Ale nie z nim korespondowałam, to był ktoś inny. Na zdjęciach wyglądał inaczej. A Isaac, ten prawdziwy Isaac, nie miał z nami kontaktu od trzydziestu lat.
– Uważasz, że ktoś się pod niego podszywał? – Zmrużył oczy, w jego głosie brzmiało niedowierzanie.
– Tak.
– Po co?
– Właśnie tego chcę się dowiedzieć.
– I sądzisz, że ten ktoś musiał należeć do sekty Wilcoxa?
– Znał sprawy, o których mógł wiedzieć tylko ktoś wychowany w sekcie. Sprawy, o których wiedzieli wyłącznie ludzie, którzy mnie znali w tamtych czasach.
– Niektórzy odeszli z sekty przed pożarem. Na przykład ten gość, który napisał książkę.
– Leonard Holt – podpowiedziała Abby. Leonard napisał autobiografię o latach spędzonych w Rodzinie Wilcoxa. Odszedł na rok przed pożarem. – Z biegiem lat odeszło też kilka innych osób. Więc pewnie to możliwe.
– W każdym razie nie był to ten twój George, masz na to moje słowo. – Wstał. – Poczekaj chwilkę. Mam coś, co cię może zainteresować.
Wyszedł z pokoju. Abby wypiła łyk herbaty, która tymczasem wystygła. Odstawiła kubek na podręczny stolik. Z głębi domu doleciał ją jakiś łomot, a po nim stek przekleństw.
– Wszystko w porządku? – Wstała.
– Tak, daj mi jeszcze chwilkę. – W głosie Normana brzmiało napięcie.
Od drzwi frontowych dobiegało nieustające drapanie; towarzyszył mu piskliwy skowyt.
– Bądź tak dobra i otwórz Cooperowi! – zawołał Norman.
Podeszła do drzwi wyjściowych i je otworzyła. Cooper stał w progu, trzymając w pysku błyszczący czarny kozak za kolano, na szpilce. Upuścił go u jej stóp i spojrzał na nią wyczekująco, machając ogonem.
– Dziękuję, chociaż raczej nie jest w moim stylu. – Podniosła but. – Ale rozmiar się zgadza.
Pies dyszał radośnie, z wywieszonym językiem.
– O matko, jeszcze jeden? – rzucił za jej plecami Norman i jęknął.
Odwróciła się. Trzymał zakurzony karton. Postawił go na podłodze i wyciągnął rękę. Abby podała mu but.
– Chyba był drogi – zauważył. – Cały zaśliniony. Mam nadzieję, że nie należy do tej pani, która tu była w zeszłym tygodniu. Jak mam jej odkupić coś, co nabyła w Paryżu?
Cooper wszedł do domu, wyraźnie zadowolony z dobrze wykonanego zadania. Abby zamknęła drzwi.
– W tym pudle jest pewnie wszystko, co udało mi się zebrać na temat pożaru w sekcie Wilcoxa – oznajmił Norman, podsuwając jej karton. – Raporty, transkrypty przesłuchań, zdjęcia. Jest tu nawet przesłuchanie ciebie. Inna sprawa, że powiedziałaś tyle co nic.
Abby uklękła obok pudła i je otworzyła. Sterty pożółkłych papierów. Przekartkowała je. Zeznania świadków. Notatka służbowa z FBI. Wyniki sekcji zwłok. Uciekła spojrzeniem, gdy natrafiła na zdjęcie zwęglonego ciała. Plik artykułów prasowych. A także egzemplarz książki Leonarda Holta.
– Zbierałem to nawet po przejściu na emeryturę – mruknął Norman, drapiąc Coopera po łbie. – W sumie sam nie wiem po co.
– Od niektórych spraw nie sposób się uwolnić – stwierdziła Abby z roztargnieniem, przerzucając wycinki prasowe. „Wstrząsająca masakra w sekcie Wilcoxa”, „Troje ocalałych z koszmarnego pożaru”. I nagle…
– Och – bąknęła.
– Co jest? – zapytał Norman.
Artykuł wydrukowano miesiąc przed pożarem. Był to wywiad w lokalnej gazecie z tamtejszym kwiaciarzem, który zdobył nagrodę. Przedstawiono go jako członka pobliskiej wspólnoty chrześcijańskiej.
Tekst ilustrowało zdjęcie.
Abby podniosła wzrok na Normana.
– To mój tata.ROZDZIAŁ 4
Kiedy Gąsienica był zestresowany, przez sen zaciskał szczęki. Mało tego, zgrzytał zębami, które bez przerwy tarły o siebie. Była dziewczyna narzekała, że to upiorny dźwięk, że słyszy, jak jego zęby ścierają się na proch. Zażądała, żeby poszedł do dentysty, ale odmówił.
Już wtedy nie ufał dentystom. Jeszcze zanim poznał prawdę. Intuicja go nie zawodziła.
Ostatnio jednak każdy dzień był niezwykle stresujący i co rano budził się z koszmarnym bólem głowy i obolałą szczęką. Nie był wypoczęty, tak jak zwykle po przespanej nocy. Mięśnie miał napięte, a ciało zesztywniałe.
Wstał z jękiem i poczłapał do kuchni. Zaparzył sobie dzbanek kawy. Codziennie rano parzył świeżą kawę, bardzo mocną, i popijał ją przez cały dzień, choć nierzadko po południu musiał robić drugi dzbanek. Dzięki kawie miał wyostrzony umysł i dostrzegał prawidłowości.
Prawidłowości to podstawa.
Popijając z kubka, wyglądał przez okno na podwórko za domem. Część kwiatów w ogrodzie zwiędła. Zmarszczył czoło, jego mina odbiła się w szybie. Siedział tak, że na tle roślin jego odbita w szkle głowa wyglądała jak w koronie. Wieniec usychających kwiatów. Prychnął, uświadomiwszy sobie, że sam też jest śmiertelny, i przeczesał ręką rzadkie kasztanowe włosy. Miał wprawdzie blisko czterdzieści pięć lat, ale uważał, że wygląda o wiele młodziej. Niestety codzienny stres dawał mu się we znaki. Był blady i zmęczony. No i powinien się ogolić.
Wyszedł z kuchni i stanął przy biurku. Położył na nim kartkę papieru, a na niej postawił kubek, żeby nie poplamić blatu. Włączył laptop i zabrał się do pracy. Tak to ostatnio nazywał, nie „przeglądaniem internetu” ani „czytaniem prasy”. Te nijakie określenia brzmiały tak, jakby chodziło o czczą rozrywkę. Tymczasem jego czekała gorączkowa harówka, codziennie przybierająca inne formy. Kto tylko „czyta prasę”, nie ma pojęcia o tym, co się dzieje naprawdę. Jest elementem bezmyślnej masy, owcą, tym, co on i pozostali Obserwatorzy z upodobaniem nazywali „śpiącą Alicją”.
Nie, żeby wiedzieć, co się dzieje naprawdę, trzeba solidnie popracować. Zaangażować w to całe ciało, cały umysł. Przedzierać się przez bezmiar informacji w sieci. Oddzielać prawdę od kłamstw, rzeczywistość od iluzji.
Jednym kliknięciem otworzył wiele okienek przeglądarki. Twittera, Facebooka, „New York Timesa”, CNN, Fox News, TMZ, „People”… To tak na początek. A dalej trzeba było brnąć przez to bagno po omacku.
Ale po kolei: najpierw zalogował się na forum Obserwatorów i przebiegł wzrokiem nowe posty, które pojawiły się od jego ostatniej wizyty. Wylogował się o trzeciej w nocy, a teraz była dziewiąta rano. Minęło bite sześć godzin. Wieczność.
Na forum panował duży ruch.
Gąsienica uwielbiał logować się co rano. Nie on jeden toczył tę wojnę. Stanowili zespół. A właściwie armię, z setkami żołnierzy przeglądających sieć dwadzieścia cztery godziny na dobę, dzień w dzień, szukających informacji wywiadowczych, wszystkiego, co się rzucało w oczy. Prawidłowości.
Pojawił się nowy wątek, trzęsienie ziemi w Portoryko, które spowodowało wyłączenie prądu. Część żyjących złudzeniami Obserwatorów uważała, że to trzęsienie ziemi wywołała tajemna technologia sitwy. Gąsienica wzniósł oczy do nieba. Jak gdyby katastrofy naturalne pojawiły się dopiero z nastaniem cywilizacji! Natomiast przerwa w dostawie prądu… a, to już inna bajka. Czy mieli uwierzyć, że tak łatwo można wyłączyć elektryczność na całej wyspie? Ktoś z forumowiczów zauważył, że dostawcą prądu na Portoryko jest Puerto Rico Electric Power Authority – firma, która w 2018 roku została sprywatyzowana! Kto jest jej właścicielem? Kto zyskał na odcięciu prądu? Czasami pytania są ważniejsze niż odpowiedzi.
O, jest coś ciekawego. Nowy komentarz w wątku na temat ujawnionych agentów.
Nikt nie wiedział, kim są członkowie Kręgu, tej szemranej grupy, która kontrolowała wszystko. Zachowywali całkowitą anonimowość, działając za pośrednictwem firm krzaków oraz setek agentów. Ale Obserwatorzy mieli listę domniemanych agentów pracujących dla sitwy; co do jednych mieli większą pewność, co do innych – mniejszą. Agentem był gubernator stanu Utah, tak samo zastępca prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych. Niemal na pewno agentami byli dwaj sędziowie Sądu Najwyższego, a być może jeszcze trzech innych, co gwarantowało, że nie zapadną tam żadne decyzje, których sitwa sobie nie życzy. Często trudno było dociec, kto był agentem, a kogo Krąg zdołał nakłonić do działania dzięki PS – przekupstwu i szantażowi.
A Gąsienicę mało co aż tak wkurzało. Ludzie codziennie wyzbywali się człowieczeństwa, bo byli chciwi bądź słabi. Wiedział, że gdyby ci z Kręgu kiedykolwiek zwrócili się do niego, roześmiałby im się w twarz, bez względu na to, ile by mu zaproponowali.
Obserwatorzy bynajmniej nie byli bezradni. Umieli zastraszać agentów i ich wspólników, bombardując ich mejlami, esemesami i telefonami. Potrafili dać im do zrozumienia, że ktoś ich przejrzał na wylot i wie, kim są naprawdę.
Nowy post dotyczył Sofii Lopez.
Sofia Lopez rzekomo była matką jedenastolatka zastrzelonego przez farmera, któremu się przywidziało, że chłopiec trzyma pistolet. Wstrząsające, potworne. Dopóki nie zweryfikowało się faktów.
W mediach krążyło zdjęcie portretowe chłopca. Jeden z Obserwatorów zauważył jego podobieństwo do dziecka z reklamy owsianki sprzed dwóch lat. Podobieństwo? Przy bliższym spojrzeniu było widać, że bez wątpienia jest to ten sam chłopiec. Czy ten dziecięcy aktor nazywał się Lopez? Ależ skąd. Kiedy już to ustalili, kolejne elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Zdjęcie rancza w „Timesie” zostało w oczywisty sposób przerobione – ucięto część cienia drzewa. A wspomniany farmer od dawna toczył spór prawny z nikim innym jak z rządem federalnym, który po raz kolejny ograniczył mu dostęp do pobliskiego źródła wody.
A odpowiedź na pytanie numer jeden – kto zyskuje? – była widoczna gołym okiem.
Z Sofii Lopez była taka pogrążona w żałobie matka, jak z Gąsienicy baletnica. To jedna z agentek Kręgu. A teraz ktoś właśnie odkrył jej adres, mejl i numer telefonu. I zamieścił je w wątku dotyczącym ujawnionych agentów.
Gąsienica wstał i krążył po domu, czując, jak wzbiera w nim gniew. To było jeszcze gorsze niż zwykle. Krąg i jego agenci cynicznie wykorzystywali to jedyne coś, co łączy wszystkich. Empatię. Kto nie współczuje matce pogrążonej w bólu po stracie syna? Kto nie zapłacze na samą myśl o tym uroczym, uśmiechniętym chłopcu? Ile ta dziwka wzięła za wylewanie krokodylich łez? Więcej, niż Gąsienica zarobi przez całe życie. Przeszedł do garażu i rzucił okiem na kolekcję broni palnej na półce. Miał ją zaledwie od tygodnia i już sam jej widok sprawiał, że czuł się lepiej.
Wrócił do laptopa i zalogował się na stronę umożliwiającą wysyłanie mejli z adresów tymczasowych. Założył sobie nową skrzynkę, adres złożony z szeregu liter i cyfr i korzystający z pośrednictwa dark webu, dzięki czemu nie da się go namierzyć.
Przez chwilę się zastanawiał, co chce napisać. Nie ma powodu bawić się w subtelność. Wyłącznie wielkie litery. WIEMY, GDZIE MIESZKASZ. Już ona zrozumie. Wszedł w Google Street View, znalazł adres Sofii i zrobił zrzut ekranu. Ładne zbliżenie domu tej larwy. Dołączył je do mejla, którego wysłał także na adres forum. Inni Obserwatorzy pójdą w jego ślady. Będą do niej wydzwaniać z groźbami, aż zrozumie, że nie powinna była brać pieniędzy od sitwy.
Uśmiechnął się z zadowoleniem. Niegdyś czuł się bezsilny, jego życiem sterowały siły, na które nie miał wpływu. Odkąd jednak został Obserwatorem, wywalczył sobie władzę.
Przeniósł się na YouTube i obejrzał trzydziestopięciominutowy film popularnego Obserwatora, który szczegółowo pokazał, jak na Florydzie używa się usuniętych płodów do produkcji paszy dla bydła. Stale powtarzał oglądającym, żeby mu nie wierzyli na słowo. Niech zbadają to sami.
To właśnie Gąsienica uwielbiał u Obserwatorów. W przeciwieństwie do mediów i polityków żaden z nich nie upierał się, że ma monopol na wiedzę i prawdę. Wiedza była wszędzie. Wystarczyło tylko się rozejrzeć i przeprowadzić własne badania. Bo przede wszystkim należy ufać samemu sobie. Właśnie tak Obserwatorzy chronili swoją tożsamość. Wiedzieli z całą pewnością, że Krąg ma na ich forach i czatach swoich ludzi, którzy jedynie udają Obserwatorów. Tyle że te dranie i tak nic nie mogły zrobić, bo Obserwatorzy byli szkoleni, żeby wszystko sprawdzać samemu i nikomu nie wierzyć na słowo.
Jego uwagę przykuł tytuł z Fox News. Na ostatniej konferencji prasowej komendant nowojorskiej policji wychwalał funkcjonariuszy, którzy aresztowali jedenastu podejrzanych podczas nalotu na siatkę handlarzy narkotyków w Queens. Panie i panowie, błyskawiczny quiz. O ilu aresztowanych donoszono dzień wcześniej?
Zgadza się. O dziewięciu.
Czyżby ze strony komendanta nowojorskiej policji była to jedynie niewinna pomyłka? A może freudowskie przejęzyczenie, potwierdzenie tego, o czym Gąsienica pisał na forum już poprzedniego dnia? Że aresztowali więcej niż dziewięć osób i że część z zatrzymanych „zniknęła”?
Gdy coś zaczyna się kleić, następuje ruch w interesie. A to się nie zdarza codziennie. Bywają dni, gdy mnożą się pytania bez odpowiedzi i elementy niepasujące do układanki z miliarda części, którą mamy przed oczami. Aż nagle jakiś fakt pasuje do teorii, dwa niepowiązane ze sobą wydarzenia łączą się z trzecim i tworzy się całość. W takiej chwili można zrozumieć, jak to wszystko działa. Przejrzeć strategie zgniłej cywilizacji.
I widać wtedy, jak małej grupce ludzi udało się wszystko zmanipulować, podporządkować sobie życie każdego obywatela tego kraju i wpływać na losy świata.
Przecież to jasne jak słońce.