- W empik go
Fatalne jaja. Diaboliada - ebook
Fatalne jaja. Diaboliada - ebook
Obie nowele to zjadliwa satyra na radziecką biurokrację. Michał Bułhakow – twórca genialnego Mistrza i Małgorzaty – jak mało kto potrafił podchwycić i literacko przetworzyć przejawy sowieckiej rzeczywistości, prowadząc niekiedy swoich bohaterów na skraj obłędu. Pisarz dobrze wiedział, że człowiek, który wpadnie w tryby rozpędzonej machiny biurokracji, ulegnie presji ludzkiej głupoty i własnego strachu, musi skończyć tragicznie. Sam za życia był ostro krytykowany, niekiedy otrzymywał odrobinę wolności, by za chwilę znaleźć się w labiryncie zakazów. W latach 30. pisał głównie do szuflady. Paradoksalnie, gdy władza sowiecka zabrała mu ostatnią szansę na realizację zawodową jako literata, stworzył arcydzieło.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-490-6 |
Rozmiar pliku: | 700 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szesnastego kwietnia 1928 roku, wieczorem, profesor zoologii IV uniwersytetu państwowego i dyrektor zooinstytutu w Moskwie, Piersikow, wszedł do swego gabinetu, mieszczącego się w zooinstytucie, przy ul. Hercena. Profesor zapalił górną matową lampkę i obejrzał się.
Jako początek przerażającej katastrofy należy właściwie uznać ten nieszczęsny wieczór, jak również za pierwszą przyczynę tej katastrofy należy uznać właśnie profesora Włodzimierza Ipatiewicza Piersikowa.
Skończył akurat 58 lat. Głowa interesująca, z sensem, łysa, z kępkami żółtawych włosów, sterczących po bokach. Twarz gładko wygolona, dolna warga wysunięta naprzód, skutkiem czego twarz Piersikowa nosiła pewien cokolwiek kapryśny wyraz. Na czerwonym nosie staromodne maleńkie okulary w srebrnej oprawie, oczka błyszczące, niewielkie, wzrost wysoki, postać przygarbiona. Mówił skrzypiącym, cienkim, kwękającym głosem i wśród innych dziwactw miał takie: kiedy mówił cokolwiek ważnego i pewnego, palec wskazujący prawej ręki zakrzywiał w haczyk i mrużył oczy. A że mówił zawsze z przekonaniem, gdyż erudycję w swej dziedzinie posiadał wprost fenomenalną, to haczyk bardzo często pojawiał się przed oczami rozmawiających z profesorem Piersikowem. A poza swoją dziedziną, to jest zoologią, embriologią, anatomią, botaniką i geografią, profesor Piersikow prawie nic nie mówił.
Gazet profesor Piersikow nie czytał, do teatru nie chodził, a żona profesora uciekła od niego z tenorem opery Zimina w 1913 roku, pozostawiając notatkę takiej treści:
„Nie do zniesienia drżenie wstrętu budzą we mnie twoje żaby. Całe życie będę przez nie nieszczęśliwa”.
Profesor nigdy więcej nie ożenił się i dzieci nie miał. Był bardzo zapalczywy, lecz łatwo zapominający urazy, lubił herbatkę z malinami, mieszkał na Preczystience, w mieszkaniu pięciopokojowym, z których jeden zajmowała chudziutka staruszka, gospodyni Maria Stiepanowna, pilnująca profesora jak niańka.
W roku 1919 profesorowi z pięciu pokoi zabrali trzy. Wtedy oznajmił Marii Stiepanownie:
– Jeżeli nie zaprzestaną tych nieprzyzwoitości, Mario Stiepanowno, wyjadę za granicę.
Nie ulega wątpliwości, że gdyby profesor wykonał ten plan, bardzo łatwo udałoby mu się uzyskać katedrę zoologii na każdym uniwersytecie świata, gdyż był uczonym pierwszorzędnym, a w tej dziedzinie, która tak czy inaczej dotyczy ziemnowodnych lub nagich gadów, równych sobie nie miał z wyjątkiem profesorów Wiliama Weeckly w Cambridge i Giacomo Bartolomeo Beccari w Rzymie. Wykładał profesor w czterech językach, oprócz rosyjskiego, a po francusku i po niemiecku mówił tak swobodnie, jak w rodzimym języku. Zamiaru swego co do zagranicy Piersikow nie wykonał, i dwudziesty rok był jeszcze gorszy od dziewiętnastego. Zaszły pewne wypadki i przy tym jeden za drugim. Wielką Nikitską przemianowali na ulicę Hercena. Potem zegar, wprawiony w ścianę domu na rogu Hercena i Mochowej, zatrzymał się kwadrans po jedenastej i w końcu, w terrariach instytutu zoologicznego, nie przeniósłszy wszystkich perturbacji znakomitego roku, zdechło początkowo osiem wspaniałych egzemplarzy ropuch, następnie piętnaście zwykłych żab i w końcu wyjątkowy egzemplarz żaby surinamskiej.
Niebawem w ślad za żabami, z których śmiercią odszedł w niebyt pierwszy rząd płazów, zgodnie ze sprawiedliwością nazwany bezogonowymi, przeniósł się do lepszego świata niezmienny stróż instytutu, stary Włas, niezaliczony do klasy gołych płazów. Powód śmierci jego zresztą był ten sam, co i u biednych zwierząt, i Piersikow określił go od razu:
– Brak pokarmu!
Uczony miał zupełną słuszność: Własa trzeba było karmić mąką, a żaby robakami mącznymi, lecz gdy tylko zginęła pierwsza, znikły i drugie. Piersikow pozostałe dwadzieścia egzemplarzy ropuch spróbował przenieść na karmienie karaluchami, lecz i karaluchy gdzieś przepadły, wykazując przez to swój złośliwy stosunek do wojennego komunizmu. W ten sposób i ostatnie egzemplarze trzeba było wyrzucić do śmietnika na podwórzu instytutu.
Wpływu śmierci, a w szczególności śmierci żaby surinamskiej, na Piersikowa nie da się opisać. Za owe przypadki śmierci całkowicie obwiniał ówczesnego ministra oświaty.
Stojąc w czapce i kaloszach na korytarzu zamarzającego instytutu, Piersikow mówił do swego asystenta Iwanowa, wytwornego dżentelmena z ostrą blond bródką:
– Wszak za to go, Piotrze Stiepanowiczu, zabić mało! Cóż oni robią? Wszak oni zgubią instytut! Co? Niezrównany samiec, wyjątkowy egzemplarz, Pipa americana, długości trzynastu centymetrów…
Dalej poszło jeszcze gorzej. Po śmierci Własa okna w instytucie przemarzły na wskroś tak, że kwiecisty lód siedział na wewnętrznej powierzchni szyb. Zdechły króliki, lisy, wilki, ryby, i wszystkie co do jednego węże. Piersikow milczał całymi dniami, potem zachorował na zapalenie płuc, lecz nie umarł. Kiedy wrócił do sił, przychodził dwa razy w tygodniu do instytutu i w okrągłej sali, gdzie było zawsze, z jakiegoś powodu niezmieniające się, pięć stopni mrozu, niezależnie od temperatury na ulicy, wykładał w kaloszach, w czapce z nausznikami i w szaliku, oddychając kłębami pary, ośmiu słuchaczom cykl wykładów na temat „Płazy obszarów tropikalnych”. Cały pozostały czas Piersikow leżał u siebie na Preczystience na otomanie, w pokoju do sufitu zapełnionym książkami, pod pledem, kasłał i patrząc w paszczę ognistego piecyka, w którym złoconymi meblami paliła Maria Stiepanowna, wspomniał żabę surinamską.
Lecz wszystko na świecie się kończy. Skończył się 20 i 21 rok, a w 21 zaczął się jakiś ruch powrotny. Po pierwsze: na miejsce zmarłego Własa zjawił się Pankrat, jeszcze młody, lecz rokujący wielkie nadzieje stróż zoologiczny, instytut poczęto opalać po trochu. A latem Piersikow, przy pomocy Pankrata, złapał w Klaimie czternaście sztuk zwykłych żab. W terrariach znów zakipiało życie. W 23 roku Piersikow już wykładał osiem razy na tydzień, trzy godziny w instytucie i pięć na uniwersytecie, w 24 roku trzynaście razy na tydzień i oprócz tego na kursach przygotowawczych, a w 25, wiosną, wsławił się tym, że na egzaminach obciął siedemdziesięciu sześciu studentów, a wszystkich na płazach.
– Jak to, wy nie wiecie, czym różnią się gady od płazów? – pytał Piersikow. – To po prostu śmieszne, młody człowieku. Miedniczek nerkowych nie ma u płazów. Nie ma ich w ogóle. Tak jest. Wstydźcie się. Wyście, prawdopodobnie, marksista.
– Marksista – gasnąc, odpowiadał obcięty.
– Tak więc, proszę bardzo, jesienią – grzecznie mówił Piersikow i rześko krzyczał do Pankrata: – Następny!
Na podobieństwo tego, jak amfibie odżywają po długiej suszy przy pierwszym obfitym deszczu, ożył i profesor Piersikow w 1926 roku, kiedy połączona amerykańsko-rosyjska kompania wybudowała, poczynając od rogu zaułka Gazetowego i Twerskiej, w środku Moskwy, piętnaście piętnastopiętrowych domów, a na krańcach trzysta robotniczych willi, każda po osiem mieszkań, raz i na zawsze skończywszy z tym strasznym i śmiesznym kryzysem mieszkaniowym, który tak gnębił mieszkańców Moskwy w lata 1919–1925.
W ogóle było to szczególne lato w życiu Piersikowa i czasami z cichym i pełnym zadowolenia chichotem zacierał ręce, przypominając, jak się gnieździł z Marią Stiepanowną w dwóch pokojach. Teraz profesor otrzymał wszystkie pięć z powrotem, rozszerzył się, rozłożył dwa i pół tysiąca książek, wypchane zwierzęta, diagramy, preparaty, zapalił na biurku w gabinecie zieloną lampę.
Instytutu też poznać nie można było: odmalowano go kremową farbą, przeprowadzono wodę specjalnym wodociągiem do pokoju płazów, zamieniono wszystkie szyby na lustrzane, przysłano pięć nowych mikroskopów, szklane stoły preparacyjne, lampy po dwa tysiące świec z odwrotnym światłem, reflektory, szafy muzealne.
Piersikow ożył i cały świat niespodziewanie dowiedział się o tym, gdy tylko w grudniu 1926 roku wyszła w świat broszura: Jeszcze w kwestii rozmnożenia blaszkoskrzydłych albo chitonów, 126 str. „Biuletyn IV uniwersytetu”.
A w 1927, jesienią, kapitalna praca licząca 350 stron, przetłumaczona na sześć języków, w tym na japoński: Embriologia pip, czosnówek i żab. Cena 3 rb. Gosizdat!
A latem 1928 roku zdarzyło się to nieprawdopodobne, straszliwe…
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnejROZDZIAŁ I WYPADEK DNIA DWUDZIESTEGO
W owym czasie, kiedy wszyscy ludzie skakali z jednej posady na drugą, towarzysz Korotkow mocno siedział w Gławcentrbazspimacie (Główna Centralna Baza Materiałów Zapałkowych) na etatowym stanowisku referenta i przesłużył w nim całe jedenaście miesięcy.
Zagrzawszy miejsce w Spimacie, delikatny, cichy blondyn Korotkow w zupełności wypędził ze swej duszy myśl, że istnieją na świecie tak zwane przewrotności losu, i zaszczepił sobie w zamian przekonanie, że on – Korotkow – urzędować będzie w bazie do końca życia na kuli ziemskiej. Lecz, niestety, wyszło zupełnie nie tak…
Dwudziestego września 1921 roku kasjer Spimatu nakrył głowę swą wstrętną czapką-uszatką, włożył do portfela pręgowaną asygnatę i wyjechał. Stało się to o godzinie jedenastej.
Powrócił zaś kasjer o godzinie szesnastej trzydzieści, zupełnie mokry. Po przyjeździe, otrząsnąwszy z czapki wodę, położył ją na stole, a na czapce – teczkę i rzekł:
– Nie napierajcie, panowie.
Potem szukał czegoś na stole, wyszedł z pokoju i powrócił po kwadransie z wielką martwą kurą z ukręconą szyją. Kurę położył na teczce, na kurze prawą rękę i wyrzekł:
– Pieniędzy nie będzie.
– Jutro? – chórem zawołały kobiety.
– Nie – kasjer pokręcił głową – i jutro nie będzie, i pojutrze. Nie tłoczcie się, panowie, bo mi jeszcze tu, towarzysze, stół przewrócicie.
– Jak to? – zawołali wszyscy i w tej liczbie naiwny Korotkow.
– Obywatele! – płaczliwym głosem zaśpiewał kasjer i łokciem odepchnął Korotkowa – przecież proszę!
– Więc jakże to? – krzyczeli wszyscy i najgłośniej ze wszystkich ten komik Korotkow.
– No, proszę bardzo – ochryple zamruczał kasjer i wyciągnąwszy z portfela asygnatę, pokazał ją Korotkowowi.
Nad tym miejscem, na które wskazywał brudny paznokieć kasjera, na ukos napisane było czerwonym atramentem:
„Wydać. Za S. Subbotnikowa – Senat”.
Poniżej fioletowym napisane było:
„Pieniędzy nie ma. Za tow. Iwanowa – Smirnow”.
– Jak to? – krzyknął sam Korotkow, a pozostali, sapiąc, naparli na kasjera.
– Ach, ty, Boże! – w zmieszaniu zawołał tenże – cóż ja jestem tu winien? Mój ty Boże!
Spiesznie wsunąwszy asygnatę do teczki, nakrył się czapką, teczkę wsunął pod pachę, machnął kurą, krzyknął:
– Przepuśćcie, proszę bardzo! – I zrobiwszy wyłom w żywej ścianie, zniknął w drzwiach.
Za nim z piskiem pobiegła blada dziennikarka na wysokich spiczastych obcasach, lewy obcas przy samych drzwiach z chrzęstem odpadł, dziennikarka zachwiała się, podniosła nogę i zdjęła pantofel.
I w pokoju pozostała ona – bosa na jedną nogę i wszyscy pozostali, w tej liczbie i Korotkow.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej