- W empik go
Fatalne zauroczenie. Tom 2 - ebook
Fatalne zauroczenie. Tom 2 - ebook
Na tle burzliwych lat 50. i 60. w Polsce i na świecie rozgrywa się historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Iza, młoda dziewczyna z dobrego domu, poznaje na dancingu przystojnego oficera z Warszawy. Urzeczona roztaczanym przez niego czarem jest całkowicie pod jego wpływem. Pomimo sprzeciwu rodziców Iza spotyka się z nim, a wkrótce Romanowicz zupełnie niespodziewanie proponuje jej małżeństwo. Dziewczyna jest kompletnie zaskoczona. Przed nią matura i studia, a zamążpójścia na razie nie brała pod uwagę. W spokojnej, kochającej się rodzinie wybucha konflikt, bowiem rodzice absolutnie nie chcą słyszeć o planach córki, tłumacząc jej, że przecież tak naprawdę nie zna ona człowieka, który ma zostać jej mężem. Głucha na wszelkie argumenty, zakochana i zauroczona dziewczyna robi wszystko, by stanąć na ślubnym kobiercu. Kiedy orientuje się, że popełniła błąd, jest już za późno... Po fakcie Iza zrozumiała, że jej miłość była tylko fatalnym zauroczeniem, że jest w matni, z której nie ma wyjścia. Bohaterkę czeka jeszcze wiele niespodzianek, bynajmniej nie radosnych. Czy Iza kiedykolwiek uwolni się i wróci do rodzinnego domu? Czy w swoim życiu spotka nareszcie człowieka naprawdę wartościowego i wielką wymarzoną miłość? O tym czytelnik dowie się z kolejnych tomów trylogii Fatalne zauroczenie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-895-4 |
Rozmiar pliku: | 615 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polskie Radio podało 23 października 1956 roku informację, że w Budapeszcie odbyła się wielka manifestacja, w której uczestniczyło ponad trzysta tysięcy ludzi. Doszło do zamieszek. Potem radio już nie wspomniało, że właśnie tego dnia rozpoczęło się na Węgrzech powstanie, zwane także rewolucją. Ten rok był naprawdę dramatyczny i pełen ważnych wydarzeń. Śmierć Bieruta, wybór nowego pierwszego sekretarza, Edwarda Ochaba, krwawe zajścia w Poznaniu, próba interwencji sowieckiej w Polsce, nowe władze w Komitecie Centralnym PZPR i nowe nadzieje z tym związane. A teraz wybuchło powstanie na Węgrzech, w ojczyźnie moich przodków po mieczu. Zaczęłam pilnie słuchać Radia Wolna Europa, z którego dowiadywałam się o tym, co działo się na Węgrzech.
Na drugi dzień zapukała pani Danusia i powiedziała od progu:
– Zbieraj się, dziecko. Pójdziemy na Katowicką, oddać krew dla tych biednych Węgrów.
Nie rozumiałam, o co jej chodzi. Dopiero idąc ulicą, dowiedziałam się od sąsiadki, że w Budapeszcie padają zabici i ranni. Tam rosyjska interwencja okazała się o wiele skuteczniejsza niż w Polsce.
Przy stacji krwiodawstwa zgromadził się tłum, szczególnie dużo młodzieży, studentów i uczniów klas maturalnych. Wszyscy stali w ponurym milczeniu, z zaciętymi ustami. Pewnie myśleli, że dzięki opanowaniu i politycznej mądrości naszych przywódców uniknęliśmy nowej narodowej tragedii. Postanowiłam wieczorem posłuchać dłużej Radia Wolna Europa, żeby dowiedzieć się, jakie były przyczyny tego wybuchu na Węgrzech. Podziwiałam panią Danusię. Mając męża Rosjanina, jak podejrzewałam, oficera KGB, okazywała litość i współczucie buntującym się przeciwko władzy radzieckiej. To naprawdę była bardzo wartościowa kobieta.
Zaledwie przyszłam do domu i wzięłam się za przygotowanie sobie posiłku, ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam i wytrzeszczyłam oczy na żołnierza obarczonego sporym workiem. Znałam go, przynosił mi obiady z kasyna.
– Dzień dobry, mogę wejść? – spytał, patrząc na mnie z uśmiechem.
– Oczywiście, zapraszam. – Wpuściłam go do środka.
Wiedziałam, że przysłał go Romanowicz, lecz nie miałam pojęcia z czym. Myśl, że może przyniósł mi coś do jedzenia czy ubrania, wydała mi się nierealna. To nie było podobne do mego męża. Jak się okazało, dobrze go znałam.
Żołnierz wszedł do pokoju i złożył u moich stóp przyniesiony worek.
– Towarzysz major przysyła brudną bieliznę i prosi o wypranie. Mam mu przynieść kilka czystych koszul, kalesony i ze dwie gimnastiorki.
– Nic więcej wam nie dał? – odezwałam się, złudzona nikłą nadzieją, że może mąż przysłał mi jakieś pieniądze.
– Nie. A miałem coś jeszcze przynieść?
Wzbierająca we mnie fala wściekłości omal nie wybuchła lawiną przekleństw.
– Nie wiem! – warknęłam przez zaciśnięte zęby. – Powiedzcie towarzyszowi majorowi, żeby sam przyszedł i zrobił sobie pranie, bo ja nie mam na to siły. Umieram z głodu i pragnienia! Być może już umarłam i rozmawiacie z duchem. Powtórzcie to majorowi ode mnie. Umarłam z głodu!
Żołnierz pomyślał, że żartuję, widząc w kuchni na stole talerz kanapek z szynką i kilka parówek, które zamierzałam sobie zagrzać.
– Rozumiem… To kiedy mam przyjść po wypraną bieliznę?
– Powiedziałam przecież, niech towarzysz major sam pierze swoje brudy, bo ja tego nie zrobię. Powtórzcie mu dokładnie to, co słyszycie.
Widząc minę chłopaka, podejrzewałam, że nie przekaże nic z tego, co mówiłam. Ale znając Romanowicza, nie wątpiłam, że potrafi z niego wszystko wydusić. Miał swoje sprawdzone metody.
– To może da mi pani jakąś czystą koszulę, bo towarzysz major wyśle mnie tu ponownie?
Zlitowałam się nad chłopakiem. W końcu on nie był winien temu, że mój mąż okazał się łotrem. Poszłam do sypialni i z przewrotną satysfakcją wyciągnęłam z szafy najgorszą starą koszulę, z dziurą na łokciu, oraz równie stare kalesony i jakieś podkoszulki. Bieliznę wepchnęłam do worka i wręczyłam go żołnierzowi.
– Zanieście to majorowi i powtórzcie mu, co mówiłam.
Zrezygnowany wziął pakunek i skinąwszy mi głową, wyszedł. Usłyszałam, że chichotał, idąc po schodach. Mnie nie było do śmiechu. Byłam taka wściekła, że rzuciłam talerzem o ścianę i krzyknęłam z furią:
– Kurwa mać, prędzej padnę trupem, niż wypiorę twoje zasrane gacie, ty skurwysynu!
Mama, babcia i ciocie z pewnością zemdlałyby, usłyszawszy, jak się wyrażam. Jednak ja nie byłam już dobrze wychowanym dziewczątkiem, ale kobietą, która na własnej skórze przekonała się, że nie należy wierzyć pozorom. O mentalności mego małżonka świadczył fakt, iż przez wiele dni nie zatroszczył się o mnie, nie zadzwonił i nie spytał, czy jeszcze żyję. Ale pamiętał, że mieliśmy w domu radziecką pralkę i jak gdyby nigdy nic przysłał mi brudy do wyprania! Kipiałam żądzą zemsty!
Zagrzałam sobie parówki i zjadłam z apetytem. Nie minęła nawet godzina, gdy usłyszałam terkot telefonu. Domyśliłam się, kto dzwoni. Z drażniącą powolnością szłam do pokoju, przystając po drodze, żeby obejrzeć się w lustrze. Nawet ładnie wyglądałam. Telefon dzwonił jak oszalały. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam ryk „ukochanego” małżonka:
– Coś ty mi przysłała, do kurwy nędzy?! Oszalałaś?!
Zamiast odpowiedzi zaczęłam gwizdać refren piosenki śpiewanej przez Mazowsze – o „świniorzu, co się do mnie zalicoł”. Gwiżdżąc, wybijałam takt palcami na biurku.
– Co to, do cholery, głucha jesteś?! – wrzasnął.
– Pocałuj mnie w dupę – oświadczyłam pogodnie i odwiesiłam słuchawkę.
Wyobraziwszy sobie minę mego dawnego ideału, wybuchnęłam śmiechem.
À propos tego „świniorza”… Ludzie w ten sposób żartowali, wspominając przyjazd Chruszczowa: „I choć padało i było ślisko, znów się przywlekło to świniorzysko”.
Ale jeszcze tego wieczoru już się nie śmiałam, słuchając relacji RWE bezpośrednio z Budapesztu. Na Węgrzech trwały walki. Powód niezadowolenia był podobny do przyczyny rozruchów w Poznaniu – nieudana próba kolektywizacji, zapaść ekonomiczna i chęć pomszczenia ofiar terroru okresu rządów stalinowskich Mátyása Rákosiego. Protest robotników z Poznania był dla Węgrów światełkiem w tunelu i wzorem do naśladowania. Pisarze węgierscy domagali się wolności słowa, a chłopi nie chcieli kolektywizacji. Węgierska Partia Komunistyczna była tak samo podzielona jak u nas, na zwolenników stalinizmu i jej przeciwników. Lecz oczekiwania studentów uniwersytetu technicznego w Budapeszcie sięgały o wiele dalej. W oświadczeniu z 22 października domagali się wolności obywatelskiej, demokracji parlamentarnej i niepodległości. Dzień później pod pomnikiem polskiego generała Józefa Bema zebrał się tłum demonstrujących mieszkańców Budapesztu. Jeszcze tego wieczoru trzysta tysięcy manifestantów domagało się pod parlamentem wolności słowa, wolnych wyborów i niezawisłości od ZSRR. Chciano powołania Imrego Nagya na szefa nowego rządu. Ten węgierski komunista o radzieckich korzeniach był premierem Węgier w latach czterdziestych, ale został odsunięty od władzy przez stalinowców i represjonowany. Manifestanci ponownie powołali go na stanowisko premiera, nie wiedząc o tym, że Nagy był poprzednio agentem NKWD. Ernő Gerő, pierwszy sekretarz Węgierskiej Partii Pracujących, w tej sytuacji zdecydował się prosić wojska radzieckie o interwencję militarną. Pod tym pomysłem podpisał się również sam Nagy! Jeszcze tego samego wieczoru Węgrzy obalili znienawidzony ogromny pomnik Stalina i porąbali go na drobne kawałki.
24 października powstanie ogarnęło także inne miasta kraju. Został ogłoszony strajk generalny, powstawały zakładowe rady rewolucyjne. Zaczęły się ukazywać niezależne gazety. Ludzi ogarnęła euforia, upajali się wolnością. Ernő Gerő został usunięty z władz partii, a jego miejsce zajął János Kádár, zwolennik ścisłej współpracy z Kremlem. Do Budapesztu wkroczyło sześć tysięcy żołnierzy radzieckich i wjechało dwieście czołgów. Funkcjonariusze z Wydziału Bezpieczeństwa Państwa (coś w rodzaju naszego UB) strzelali przed parlamentem do zgromadzonych tam ludzi. Było ponad stu zabitych!
W wielu miastach węgierskich dochodziło do walk pomiędzy zwolennikami nowych i starych władz. Po obu stronach ginęli ludzie. W czasie kiedy nowy rząd ogłosił neutralność i zwrócił się do ONZ-etu z wnioskiem o uznanie tej decyzji, János Kádár i jego minister spraw zagranicznych udali się do Moskwy na rozmowę o utworzeniu drugiego, kontrrewolucyjnego rządu. Uzyskali zgodę i 4 listopada nad ranem wojska radzieckie zaatakowały Budapeszt. Godzinę później premier Nagy po raz ostatni przemawiał przez radio do narodu, informując o natarciu Rosjan na stolicę Węgier. Jego rozpaczliwy apel powtarzały wszystkie rozgłośnie radiowe świata: „Dziś, we wczesnych godzinach rannych, wojska radzieckie rozpoczęły atak na naszą stolicę, chcąc obalić legalny rząd węgierski. Na pomoc! Na pomoc! Na pomoc!”. Po trzech godzinach Kossuth Rádió skończyło nadawanie. Premier Nagy i jego współpracownicy schronili się w ambasadzie Jugosławii i otrzymali azyl. Wojsko radzieckie i oddziały węgierskiej bezpieki zajęły parlament.
7 listopada został zaprzysiężony Węgierski Rewolucyjny Rząd Robotniczo-Chłopski pod przywództwem Jánosa Kádára, który wezwał swoich popleczników do wyjścia z ukrycia i chwycenia za broń. Ostatnim punktem oporu w Budapeszcie była dzielnica przemysłowa Csepel. Tam krwawe starcia trwały do 10 listopada. Powstanie gasło, utopione we krwi. Tysiące uczestników zostało aresztowanych i deportowanych do ZSRR. Dwadzieścia sześć tysięcy z nich stanęło przed sądami i zostało skazanych na długoletnie więzienie, tysiąc dwieście osób stracono w egzekucjach. 22 listopada premier Nagy i kilku członków jego rządu opuścili ambasadę Jugosławii, uwierzywszy w zapewnienia Kádára, iż mogą udać się za granicę. Zostali jednak aresztowani i postawieni przed sądem. W dwa lata po opisanych wypadkach, 16 czerwca 1958 roku, Imre Nagy został stracony i zakopany w nieznanym grobie. Po latach zrehabilitowany i w 1989 roku uroczyście pochowany.
Do dziś nie wiadomo, ilu powstańców poległo. Być może dwa tysiące siedmiuset zabitych i dziesięć razy tyle ranionych. Dane te nie obejmują pogrzebanych w parkach, ogrodach i miejscach nieznanych. Nie wiadomo, ilu powstańców zginęło na wsiach węgierskich. Taki był koniec powstania na Węgrzech.
Codziennie słuchaliśmy w radiu i w telewizji coraz bardziej dramatycznych i rozpaczliwych komunikatów z powstania na Węgrzech. W audycji Z kraju i ze świata, a nawet w „Trybunie Ludu” znajdowały się obszerne sprawozdania z tragicznych wydarzeń w kraju naszych „bratanków”. Polacy nie patrzyli bezczynnie na walczące Węgry. Samorzutnie tworzyły się komitety na rzecz ludności węgierskiej, zbierające pieniądze, odzież, pledy i inne rzeczy potrzebne walczącym. Codziennie na lotniska i dworce kolejowe szły tłumy z paczkami, a piętnaście polskich samolotów dostarczało na Węgry tony medykamentów i materiałów pierwszej pomocy. Tylu było chętnych do oddania krwi, że trzeba było otworzyć nowe stacje krwiodawstwa. Ponad jedenaście tysięcy osób oddało swoją krew walczącym. Pomoc materialna wysyłana była także transportem kolejowym i drogowym. Polacy gotowi byli przyjąć węgierskie sieroty.
Uboga Polska spontanicznie zebrała w darze dla narodu węgierskiego dwa miliony ówczesnych dolarów! Stany Zjednoczone nie kiwnęły palcem, żeby przyjść z pomocą nieszczęsnym Węgrom. Zadowoliły się mniej lub bardziej wojowniczymi przemówieniami i audycjami rozgłośni Głosu Ameryki i Radia Wolna Europa oraz niemającymi większego znaczenia wypowiedziami dyplomatów amerykańskich.
Ja i pani Danusia przygotowałyśmy duże paczki i zataszczyłyśmy je na lotnisko, ale okazało się, że samoloty były już przeciążone do granic wytrzymałości i poradzono nam, żebyśmy nadały paczki drogą kolejową. Tak też zrobiłyśmy. Po telefonie, który sobie zlekceważyłam, Romanowicz nie odezwał się więcej. Myślałam z satysfakcją, jaki musiał być na mnie wściekły, lecz gdy uświadomiłam sobie, że któregoś dnia wróci do domu, poczułam zimny dreszcz przerażenia.
To był fatalny zbieg okoliczności…
Rano ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam panią Danusię, zdenerwowaną, z oczami czerwonymi od łez.
– Dlaczego pani płacze?! – zawołałam zaniepokojona. – Jakaś zła wiadomość?
Sąsiadka skinęła głową, weszła do pokoju i przysiadła na brzegu fotela.
– Bardzo zła, duszyczko – szepnęła, ocierając mokre policzki. – Muszę na dzień lub dwa wyjechać. Zostaniesz, córeczko, sama.
Podskoczyłam z wrażenia.
– Pani Danusiu, dokąd pani jedzie i co się stało?
– Niedaleko, bo tylko do Konstancina. Telefonowała Daszeńka, moja przyjaciółka. Pojutrze wyjeżdżają z Polski na zawsze i chciała mnie widzieć przed odjazdem. Znamy się jeszcze z Rosji. To taka dobra kobieta, serdeczna i poczciwa. Razem wojowałyśmy w czasie wojny. Tylko ona w ruskim, a ja w polskim wojsku. Chciałam, żebyście się poznały. Zamierzałam zabrać cię kiedyś do Konstancina, bo mówiłam jej o tobie. Ale nic z tego nie będzie, bo wyjeżdżają.
– To wielka szkoda – westchnęłam z żalem. – A dlaczego wyjeżdża?
Pani Danusia spojrzała na mnie przeciągle.
– Nie wiesz dlaczego?
– Nie.
– Po zmianach w Komitecie Centralnym oficerowie radzieccy opuszczają Polskę wraz z marszałkiem Rokossowskim. Myślałam, że wiesz o tym.
– Nie miałam pojęcia – westchnęłam, spuszczając oczy, żeby pani Bartnikowa nie odgadła moich myśli. – Bardzo mi przykro, że nie poznam pani przyjaciółki.
– Pomogę jej się spakować, bo pewnie biedna Daszeńka jest kompletnie załamana. W Polsce bardzo się jej podobało. Miała piękne mieszkanie w Konstancinie, na Królewskiej Górze. Wiesz, tam mieszkają wszyscy dygnitarze. Bierut mieszkał w willi Julisin, a marszałek Rokossowski w dawnym pałacyku GISZ*. Często bywała tam pani Nina Andrycz. Wiesz, ta znana aktorka, żona Cyrankiewicza.
– Państwo Cyrankiewiczowie przyjaźnili się z marszałkiem?
Pani Danusia uśmiechnęła się kącikiem ust.
– No, wiesz, pan premier tam raczej nie bywał – powiedziała, spuszczając oczy.
Zrozumiałam, że znaną aktorkę łączyła z marszałkiem, powiedzmy, sympatia.
– Polacy trochę niesprawiedliwie potraktowali Kostiuszę. Ostatecznie to nie byle kto – marszałek dwóch narodów.
– No właśnie, dwóch… – mruknęłam, ale zaraz zapomniałam o skrzywdzonym marszałku, bo zaniepokoiłam się, że przez kilka dni będę sama. – A kiedy pani wróci, pani Danusiu? – odezwałam się, biorąc ją za rękę.
Była to jedyna osoba w tym wielkim mieście, troszcząca się o mnie, której mogłam zaufać.
– Czekaj, dziecko. Dziś jest trzydziesty pierwszy października, to sądzę, że przyjadę do domu chyba drugiego lub trzeciego listopada. Wiem, boisz się, że Romanowicz wróci, ale nie sądzę, żeby miał na to czas. Oni tam teraz mają urwanie głowy. Gomułka chce wprowadzić duże zmiany w wojsku i w służbach specjalnych, więc padł na nich strach. Dam ci jeszcze parę groszy, żebyś mogła kupić sobie jedzenie i nie głodowała. Gdy wrócę, pomyślę, co zrobić, żeby ten sukinsyn oddawał ci chociaż połowę pensji. Upiekłam placek z jabłkami. Chodź do mnie i weź go sobie.
No i jak tu nie kochać takiej dobrej sąsiadki?
Pani Danusia wyjechała w południe, przysłanym po nią wojskowym samochodem. Zrobiło mi się smutno i poczułam się bardzo samotna. Miałam wielką ochotę, żeby zatelefonować do rodziców, ale natychmiast się rozmyśliłam. Nie byłam w stanie dłużej ich okłamywać.
Nie mogłam usiedzieć w domu, więc włożyłam na siebie dwa swetry, a pod spód jeszcze górę od piżamy, żeby mi było cieplej, i w kostiumie wyszłam na ulicę. Dzień był bardzo słoneczny i przyjemny, jak na tę porę roku. Nie czułam chłodu, spacerując ulicami Saskiej Kępy. Przechodząc koło poczty, wpadłam na pomysł, żeby napisać do rodziców list i wyjaśnić, dlaczego nie przyjeżdżam do domu. Weszłam do środka i kupiłam papier listowy, kopertę i znaczek. Usiadłam przy stoliku i zaczęłam pisać, skrzypiąc stalówką po papierze.
„Moi Najukochańsi, Mamuniu i Tatuśku! Nie myślcie o mnie źle, ale nie mogę przyjechać, bo jestem jak w niewoli. Dopiero po ślubie okazało się, jaki to zły człowiek. Nienawidzę go i pragnę wrócić do domu, ale Romanowicz zagroził mi, że gdy odejdę, skrzywdzi was!”. Strzepnęłam ze stalówki atrament i zamarłam z rozchylonymi ustami. Boże miłosierny, nie wolno mi wysłać tego listu! Przecież korespondencja nadal jest cenzurowana, a już z pewnością listy do moich rodziców. Postarał się o to Romanowicz, tego byłam absolutnie pewna. Wszyscy ludzie podejrzani mieli kontrolowane rozmowy telefoniczne i korespondencję. Gdybym ośmieliła się napisać rodzicom prawdę o moim małżeństwie, z całą pewnością list trafiłby na drugi dzień na biurko męża. Nieraz wypsnęło mu się jakieś słówko o kontroli korespondencji. Mogłabym bardzo zaszkodzić nie tylko rodzicom, ale przede wszystkim sobie.
Bliska rozpaczy, o mało nie rozpłakałam się na cały głos. Prędko zasłoniłam twarz chusteczką, udając, że siąkam nos. Chciałam podrzeć list i wyrzucić, ale przypomniałam sobie, że nawet kosze na poczcie są sprawdzane, więc włożyłam go do kieszeni. Na ulicy porwałam list na drobne kawałeczki i wyrzuciłam do śmieci.
Odechciało mi się spacerów. Wróciłam do domu i resztę dnia spędziłam, czytając książki i oglądając telewizję. Nadawali piękny program poświęcony żołnierzom poległym w powstaniu warszawskim – chyba pierwszy taki w telewizji. Wielcy aktorzy recytowali wiersze Krzysztofa Baczyńskiego i Gajcego, śpiewano pieśni powstańcze. Byłam bardzo wzruszona, bo w powstaniu walczyli moi kuzyni i poległ w nim na Starówce brat mamy.
Dzień Wszystkich Świętych wstał słoneczny i taki ciepły, że mogłam śmiało wyjść na miasto w samym kostiumie i w golfie. Po śniadaniu pojechałam do kościoła Świętego Krzyża na mszę i modliłam się żarliwie, prosząc Boga o pomoc w odzyskaniu wolności. Potem w okropnym ścisku udałam się autobusem na Powązki. To był dzień żałoby. Na cmentarzu tłumy ludzi z kwiatami i zniczami. Większość kobiet w czerni.
Przypomniałam sobie opowiadania babci o wielkiej żałobie narodowej w 1861 roku, kiedy to po zastrzeleniu przez wojsko carskie pięciu polskich manifestantów arcybiskup Fijałkowski ogłosił bezterminową żałobę narodową. Wówczas wszystkie polskie kobiety, od praczki do księżnej, przywdziały kiry i chodziły w nich aż do chwili upadku powstania styczniowego i wydania zakazu noszenia żałoby. Współczesne warszawskie kobiety utraciły bliskich, często całe rodziny, w czasie oblężenia w 1939 roku oraz w czasie okupacji i w powstaniu. Przez całe lata z gruzów i kanałów wydobywano ciała poległych żołnierzy i zabitych cywilnych mieszkańców stolicy. Wiele kobiet nigdy nie odnalazło swych bliskich i chodziły na cmentarz składać kwiaty na obcych grobach. Zapalając znicz, modliły się za swoich zmarłych.
Mój wuj również nie miał grobu i nikt nie wiedział, kiedy i jak poległ. Prawdopodobnie zginął w czasie wycofywania się powstańców ze Starego Miasta kanałami do Śródmieścia, bo ostatni raz widziano go na Starówce. Kupiłam znicze, wiązankę kwiatów i poszłam na Kwaterę Batalionu „Zośka”. Było tam mnóstwo ludzi, a przy grobach klęczały ubrane na czarno kobiety. Złożyłam kwiaty na czyimś grobie i zapaliłam znicze. Zmówiłam pacierz, a potem długo chodziłam po cmentarzu, podziwiając wspaniałe grobowce i czytając wzruszające epitafia. Na Starych Powązkach odwiedziłam grób rodziców Chopina, jego matki Justyny z Krzyżanowskich i ojca Franciszka. Tam także leżały kwiaty i świeciły się znicze – warszawiacy pamiętali o swoim wielkim Fryderyku.
Nie chciało mi się gotować obiadu, więc wstąpiłam do jakiejś knajpki i zjadłam tradycyjny schabowy z ziemniakami i kapustą. Myślałam, że tego dnia zatelefonują rodzice, ale nikt nie zadzwonił. Domyśliłam się, że mama i tatuś byli na mnie obrażeni. Bardzo mnie to bolało, ale cóż mogłam zrobić? Kiedy wyjechała Ewa, a wczoraj pani Danusia, zostałam zupełnie sama. Czułam się samotna i skrzywdzona, bo chyba nie zasłużyłam sobie na taki los. Chodziłam po ulicach wielkiego miasta, nieznana i niekochana przez nikogo, obca wszystkim, z dala od środowiska, w którym wyrastałam od dziecka, gdzie otaczała mnie miłość rodziców i serdeczność przyjaciół.
Po powrocie do domu zapaliłam w mieszkaniu wszystkie światła i włączyłam telewizor na cały regulator, ale przez to nie było mi wcale weselej i nie czułam się mniej samotna. W końcu zrezygnowana i w ponurym nastroju położyłam się do łóżka i długo płakałam, zanim zmorzył mnie sen.
Miałam nadzieję, że pani Danusia wróci 2 listopada, ale nie przyjechała. Widocznie przyjaciółka potrzebowała jej bardziej niż ja. Telefonicznie sprawdziłam, w jakim kinie dają dobry film, i po południu wybrałam się do kina Skarpa, żeby nie siedzieć w domu i aby prędzej minął czas. To był chyba angielski obraz – Niepotrzebni mogą odejść z wielką dramatyczną rolą znakomitego aktora brytyjskiego Jamesa Masona. Film był mroczny i nie poprawił mi humoru, ale samo przejście się po gwarnych ulicach i dwie godziny spędzone między ludźmi nieco podniosły mnie na duchu.
W domu mimo późnej pory zrobiłam sobie kawę i usiadłam przed telewizorem. Mówią, że pogoda jest zmienna jak kobieta. Drugiego dnia listopada, podobnie jak dzień wcześniej, rano i w południe było ciepło, świeciło słońce, ale potem nagle się zachmurzyło, zerwał się północny wiatr, temperatura gwałtownie spadła i zaczął padać lodowaty jesienny deszcz. Popijałam kawę, ciesząc się, że siedzę w ciepłym mieszkaniu, gdy za oknami wiatr i słota.
Ostry dzwonek przy drzwiach poderwał mnie na równe nogi. „Pani Danusia przyjechała!” – pomyślałam i pobiegłam do wejścia.
– Nie mogłam się już doczekać! – zawołałam radośnie, otwierając drzwi.
– No to się doczekałaś! – Usłyszałam męski głos i zdrętwiałam. W progu stał Romanowicz.
W pierwszym momencie nie wierzyłam własnym oczom. Cofnęłam się, zakrywając ręką usta, żeby powstrzymać okrzyk przerażenia. Przez ten czas, kiedy Romanowicz się nie pokazywał, niekiedy miałam złudzenie, że nie istnieje, że to tylko moja wyobraźnia go stworzyła. Ale on istniał i odepchnąwszy mnie, wszedł do przedpokoju, a potem do kuchni. Zjawił się teraz, gdy wcale się tego nie spodziewałam. Poczułam, że lodowacieją mi ręce i nogi, a serce podchodzi do gardła. Weszłam za nim do kuchni i stanęłam przy stole, opierając się o niego ręką, bo kolana trzęsły się pode mną. Zauważyłam, że Romanowicz bardzo się zmienił od dnia, kiedy go ostatni raz widziałam. Był wychudzony, w pomiętym ubraniu, nieogolony i zarośnięty. Oczy miał przekrwione, kiedy patrzył na mnie.
– No, co tak stoisz jak kutas na weselu? – odezwał się uprzejmie. – Daj mi coś do zjedzenia. W tej kurewskiej robocie człowiek nawet nie ma czasu, żeby coś przełknąć.
– A masz pieniądze? – spytałam spokojnie, choć serce waliło mi jak szalone.
– Po cholerę mi pieniądze?
– Zapominasz, że pozostawiłeś mnie bez jedzenia i bez pieniędzy. Wszystko, co jest w lodówce, zostało mi pożyczone. Trzeba za to zapłacić. Więc pytam, masz pieniądze?
Zaśmiał się cynicznie.
– Pieprzysz, kotku. Wiedziałem, że sobie poradzisz, i jak widzę, nie myliłem się. Wyglądasz kwitnąco. – Zajrzał do lodówki i wyjął z niej kilka jajek i pęto kiełbasy. – Zrób mi jajecznicę na kolację i kanapki z kiełbasą.
– Wypchaj się – powiedziałam cicho przez zaciśnięte zęby. – Zostawiłeś mnie tu na śmierć głodową, wiedząc, że nikogo nie poproszę o pomoc. Żeby nie pani Danusia, zdechłabym tu bez jedzenia i pieniędzy, jak bezpański pies. Miałbyś teraz rodzinny pogrzeb i prokuratora na głowie, bo pani Bartnikowa z pewnością oskarżyłaby cię o spowodowanie mojej śmierci. Jesteś podłym draniem bez sumienia i bez honoru.
Popatrzył na mnie przeciągle i zlękłam się, że mnie uderzy. Ale nie zrobił tego, tylko postawił czajnik na gazie.
– Iza, przestań pleść głupstwa i zrób mi kolację. To nie ja prokuratora, ale prokurator mnie musiałby się obawiać. Zapamiętaj to sobie. Idę do łazienki, żeby wziąć prysznic i się ogolić. Kiedy wrócę, jedzenia ma być na stole, słyszysz?
Wyszedł z kuchni, trzasnąwszy przedtem drzwiami. Trzęsłam się cała ze strachu i wściekłości, ale postanowiłam mu nie ulegać. Usiadłam na krześle, wsparta łokciami o stół, i nie reagowałam, kiedy woda się zagotowała, czajnik zaczął gwizdać, a kuchnia napełniła się parą. Nie ruszyłam się też, gdy Romanowicz wszedł do kuchni już odświeżony i ogolony.
– Co się z tobą dzieje?! – wrzasnął. – Dlaczego nie zrobiłaś mi kawy i kolacji?
– Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie! – warknęłam. – Sam sobie zrób.
– Nie przeciągaj struny. – Pochylił się nade mną i jego twarz była tak blisko, że czułam jego oddech.
Byłam przekonana, że zaraz mnie spoliczkuje, ale ku memu zdumieniu sam ukroił sobie kilka kromek chleba, obłożył je kiełbasą i usmażył jajecznicę z pięciu jaj. Okazało się, że jak chce, to potrafi o siebie zadbać. Zaparzył kawę i dolał do niej mleka z lodówki. Poszedł do pokoju i wyjął z barku butelkę koniaku. Nalał sobie do kieliszka i zwrócił się do mnie:
– Chcesz koniaku?
– Nie chcę.
Zaszokowany moim zachowaniem, wzruszył ramionami.
– Kurwa, człowiek przychodzi do domu po ciężkiej harówce, a ta cipa siedzi jak królowa i nawet dupska nie ruszy, żeby usłużyć mężowi – pożalił się, pochłaniając przygotowany posiłek.
– Nie jesteś moim mężem, tylko moim katem, bo skazałeś mnie na śmierć. Ale nie myśl, że by ci się to upiekło. Już nie te czasy. Idzie nowe! – oznajmiłam z tryumfem.
– Głupia jesteś. Jeszcze długo będzie szło, zanim dojdzie. Mam ochotę dołożyć ci za to, że ośmieszyłaś mnie przed żołnierzem, i za to, jak gadałaś ze mną przez telefon. Ale znaj moje dobre serce, dziś ci się jeszcze upiecze, bo jestem cholernie zmęczony i nawet nie mam ochoty cię przelecieć. Jutro cię spiorę.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, w pokoju odezwał się telefon. Nie ruszyłam się z miejsca, wiedząc, że to nie rodzice, bo obrażeni przestali dzwonić. Ogromnie mnie to bolało, ale nic nie mogłam poradzić. Romanowicz wstał i poszedł do pokoju. Telefon umilkł. Usłyszałam głos męża, najpierw zdziwiony, potem na długo zamilkł, słuchając tego, co ktoś do niego mówił. Mruknął gniewnie i odłożył słuchawkę.
Kiedy wrócił, myślałam, że spadnę z krzesła. Był trupio blady, a w jego oczach była dzika wściekłość. Nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Odruchowo wstałam i cofnęłam się.
– Co się stało? – wydukałam.
Długą chwilę nie odpowiadał, tylko patrzył na mnie jakby z namysłem. Po ustach przemknął mu dziwny uśmiech. Musiał opanować wściekłość, bo na jego policzki wróciły rumieńce.
– Mamy kłopot, kotku. – Jego głos był idealnie spokojny, w ogóle nie było w nim słychać złości.
– My mamy?
– Owszem, my mamy. Przegrałem w karty dosyć dużo pieniędzy i teraz trzeba je zwrócić.
– A co mnie to obchodzi? – Prychnęłam pogardliwie. – To ty przegrałeś, a ja już nie mam pierścionków z brylantem ani pereł. Nie mam także pieniędzy, które mi zabrałeś, więc nic ci nie pomogę. Sam spłacaj swoje długi.
– A fe, kotku. Chcesz zostawić męża bez wsparcia? To nic, że nie masz już biżuterii, bo coś jeszcze ci zostało. Potem ci powiem co.
Nie wiem dlaczego, ale ton jego głosu przejął mnie dreszczem. Coś złego patrzyło mu z oczu.
– Ile przegrałeś? – odezwałam się ściszonym głosem.
– Dużo, kochanie. Dwanaście tysięcy.
Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Przez długą chwilę nie zdołałam wydusić z siebie słowa.
– Dwanaście tysięcy? – powtórzyłam wstrząśnięta. – Czyś ty oszalał? Przecież nawet minister zarabia tylko osiem, dziewięć tysięcy. Skąd weźmiesz taką sumę? Kto ci ją pożyczy?
Na owe czasy to było mnóstwo pieniędzy. Nie wiedziałam, ile Romanowicz zarabiał, bo nigdy mi tego nie powiedział. Byłam przyzwyczajona, że każdego miesiąca ojciec oddawał mamie całą pensję. Ostatecznie to kobieta rządziła domem i wiedziała, na co ma je przeznaczyć. Tata dostawał tylko zaskórniaka na cygara i drobne wydatki. Ale w moim małżeństwie nic nie było normalne.
Na moje pytanie Romanowicz skrzywił się drwiąco.
– Nie muszę pożyczać. Wystarczy, żeby mój partner nie żądał wygranej.
– Musiałby być idiotą. Z kim grałeś?
Patrzył na mnie ironicznie.
– A jak myślisz, kotku?
– Skąd mogę wiedzieć? Och, daj mi spokój! To twój kłopot i sam sobie radź. Przypomnij sobie, że w wojsku hazardowa gra w karty jest zakazana. Dobranoc. – Chciałam wyjść do sypialni, ale złapał mnie za ramię.
– Nie tak prędko, kochanie. Jesteś moją żoną i musisz pomóc mężowi, wybawiając mnie z kłopotu. Ubierz się.
– Zostaw mnie! – krzyknęłam, próbując się wyrwać, ale jego palce z siłą imadła zacisnęły się na moim ramieniu. – Dlaczego mam się ubrać? Nigdzie z tobą nie pójdę.
– Owszem. Pojedziesz do Konstancina i pięknie poprosisz pułkownika Bielajewa, żeby nie robił afery i nie żądał ode mnie tych pieniędzy. Nie mam z czego zapłacić, ale mam żonę, która go o to ładnie poprosi. Prawda, kotku?
Nie, to nie mogła być prawda, to mi się musiało śnić. Z pewnością był to tylko koszmar, z którego za moment się obudzę. Ale ostry ból w ramieniu uświadomił mi, że to nie sen, choć nie mogłam uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam.
– Dlaczego grałeś z pułkownikiem? – jęknęłam. – Na głowę upadłeś?
– Byłem pijany. A może chciałem wygrać forsę od faceta mojej małżonki? Władek też przegrał, trochę mniej, i zapłaci, bo ma z czego. Ale ja mam za to żonę, która bardzo się podoba pułkownikowi. Ubieraj się, pojedziesz do Konstancina.
– Pułkownik Bielajew nie jest moim facetem, więc nie licz na to, że się za tobą wstawię. Nigdzie nie jadę! – powiedziałam stanowczo i zawyłam z bólu, bo wykręcił mi ramię do tyłu, aż zatrzeszczały kości.
– Ubieraj się! – syknął. – Jak się będziesz stawiała, to tak cię zbiję, że się posikasz. – Popchnął mnie w stronę sypialni. – Pośpiesz się. W przeciwnym razie zabiorę cię w samej sukience.
Powlokłam się do pokoju i upadłam twarzą na tapczan. To, czego żądał ode mnie Romanowicz, nie mieściło mi się w głowie. Chciał użyć mnie jak zwykłej kurwy, którą alfons posyła do klienta. Jezu Chryste, ratuj! Nie pojadę, nie mogę tam jechać. Nigdy tego nie zrobię, mimo iż paraliżował mnie strach na myśl o tym, co mnie czeka, kiedy odmówię. Zaczęłam się modlić, prosząc Boga, aby pośpieszył mi z pomocą. Jednocześnie wiedziałam, iż żadnej pomocy znikąd nie dostanę. Byłam sama i musiałam jakoś sobie radzić.
Usłyszałam kroki Romanowicza. Wszedł do sypialni i przez chwilę przypatrywał mi się, a potem z całej siły szarpnął mnie za włosy.
– Wstawaj i się ubieraj, bo zaraz się za ciebie wezmę!
– Rób, co chcesz, ja nie pojadę! Nie zamierzam wstawiać się za tobą u pułkownika.
Nie byłam wcale zaskoczona, gdy wymierzył mi potężny policzek. Krzyknęłam, czując, że z nosa zaczyna kapać mi krew, plamiąc poszewkę poduszki. Ramię bolało mnie dotkliwie – z pewnością jutro będzie w czarnych sińcach. Teraz jeszcze dodatkowo piekł policzek, a z nosa ciągle kapała krew. Wciąż jednak nie zamierzałam nigdzie jechać.
– Możesz mnie zabić, ale nie zmusisz mnie, żebym pojechała do pułkownika – wysepleniłam przez rozciętą wargę. – Jestem twoją żoną, a nie dziwką na posyłki.
– Pieprzona pizda! – ryknął w furii i uderzył mnie raz jeszcze, tak mocno, że upadłam na kolana. – Zatłukę cię, słyszysz? Zbieraj się! Będziesz robiła, co ci każę, albo nie ręczę za siebie!
– Nie – wyszeptałam, bliska omdlenia. Było mi słabo i kręciło mi się w głowie od ciosów jego ręki.
– Nie? To zobaczymy. Jeszcze mnie widać nie znasz – powiedział dziwnie spokojnie i odpiął szeroki oficerski pas ze stalową klamrą. – Więc jak, dalej się upierasz?
Nie odpowiedziałam, tylko zagryzłam wargę. Pas ze świstem i niespodziewaną siłą spadł na moje plecy. Nie krzyknęłam, nie wydałam z siebie jęku, tylko się skuliłam. Padał cios za ciosem, metodycznie, z całej siły, aż poczułam, że sukienka lepi mi się do pleców, z których płynęła krew. Słyszałam, jak sapał, zmęczony biciem. Nie krzyczałam wcale nie dlatego, że byłam taka dzielna, po prostu już nie miałam na to siły. Jęczałam tylko głucho, rozciągnięta na podłodze. Stalowa sprzączka pasa rozcięła mi skórę na czole i krew zalewała mi oczy.
W końcu Romanowicz przestał mnie okładać. Rzucił pas i z kieszeni munduru wyjął pistolet.
– Zastrzelę cię, ty suko – powiedział cicho, dysząc ze zmęczenia. – Nie żartuję. Zastrzelę cię, jeżeli dalej będziesz się stawiać. Upozoruję twoje samobójstwo. Wierz mi, umiem to robić. Chcę od ciebie tylko jednego. Zawiozę cię do Konstancina, a ty poprosisz Bielajewa, żeby zostawił mnie w spokoju, jasne? Jak mu nie zwrócę pieniędzy, złoży na mnie donos, że uprawiam hazard, i wywalą mnie z wojska. Nie przyzna się do tego, że namówił mnie, żebym z nim grał. Zresztą jemu nic nie zrobią, bo się go boją. Znajdzie ludzi, którzy potwierdzą, że nałogowo gram w karty. Moi koledzy zaświadczą o tym. On mnie nienawidzi i mści się na mnie przez ciebie, ty pierdolona kurwo! Wstawaj, bo cię zastrzelę!
Nie wątpiłam, że był gotów to zrobić. Przystawił mi lufę pistoletu do skroni i dostrzegłam kątem oka, że palec drżał mu na cynglu. Byłam tak skatowana, że nawet nie zareagowałam. Nie bałam się śmierci, ale z żalem pomyślałam, że nie wrócę już do domu i nie zobaczę rodziców. Kiedyś dowiedzą się o mojej śmierci, lecz nie będą wiedzieli, ile wycierpiałam i jak rozpaczliwie tęskniłam za nimi.
– Wstawaj! – Usłyszałam głos Romanowicza, aż zachrypnięty z wściekłości. – Wstawaj, jebana suko, bo zabiję!
Nie odpowiedziałam. Byłam już tylko jednym wielkim bólem. Poderwał mnie z podłogi, postawił i podtrzymał, bo leciałam mu przez ręce. Z krzesła ściągnął mój sweter i ubrał mnie siłą. Nawet nie ruszyłam palcem w swojej obronie. Posadził mnie na tapczanie, w łazience zamoczył ręcznik i otarł mi twarz z krwi. Przeczesał mi włosy i przypudrował policzki. Z torebki wyjął szminkę i pomalował mi usta. Musiałam wyglądać upiornie, jak cyrkowy błazen, spuchnięta, poraniona i sztucznie wymalowana.
Stwierdziwszy, że wyglądam „przyzwoicie”, próbował wyprowadzić mnie z pokoju. Ale ja nie miałam siły, żeby wstać, więc wziął mnie na ręce i zszedł ze mną po schodach, zatrzaskując nogą drzwi wejściowe. Przed domem stał wojskowy łazik. Wepchnął mnie na tylne siedzenie i zapuścił motor. Ruszył gwałtownie, o mało nie zrzucając mnie na podłogę. Auto pomknęło przez mokre i lśniące od deszczu ulice Warszawy, zagłębiając się w mrok, rozjaśniony z rzadka ulicznymi lampami.
Pędziliśmy z taką szybkością, podskakując na nierównej szosie, że co chwilę zjeżdżałam z siedzenia i musiałam się trzymać, żeby nie spaść. Cierpiało całe moje ciało, głowa pękała z ćmiącego bólu i zbierało mi się na wymioty. Leżałam na brzuchu, bo plecy, pocięte razami pasa, były jedną wielką raną. Czułam, że suknia lepka jest od krwi. Romanowicz prowadził jak szalony, drzewa po obu stronach szosy uciekały błyskawicznie w tył, ale ja się nie bałam. Byłam wpółprzytomna i resztką świadomości pragnęłam tylko jednego – żebyśmy wpadli w poślizg i oboje zginęli.
Nie chciałam już żyć. Nie chciałam dojechać do tego przeklętego Konstancina. Nie chciałam widzieć pułkownika Bielajewa. Śmierć wcale nie jest taka zła, jest wiekuistą ciszą, a ja bardzo potrzebowałam spokoju. Na zakrętach samochód szarpał i zjeżdżał na bok, ale Romanowicz był doświadczonym kierowcą. Gdybym miała siłę i coś ciężkiego pod ręką, uderzyłabym go w tył głowy i spowodowała wypadek. Ale byłam słaba, bezbronna i zdana na łaskę i niełaskę losu.
Nie wiem, jak długo jechaliśmy. Dokoła była czarna noc, lał ulewny deszcz i drzewa kołysały się w podmuchach północnego wiatru. Drogę przed nami rozświetlały tylko reflektory samochodu. Przez nieszczelny dach kapała na mnie woda i to mnie chwilami cuciło z omdlenia. Musiałam mieć gorączkę, bo wydawało mi się, że jestem w domu i leżę na tapczanie w moim różowym panieńskim pokoju. Spodziewałam się, że jak co wieczór przyjdzie ojciec, by powiedzieć mi „dobranoc”. Nie rozumiałam tylko, dlaczego ten tapczan tak się trzęsie…
Po jakimś czasie zajaśniały przed nami światła miasta. Romanowicz nie odzywał się do mnie, skupiony na prowadzeniu wozu. Kilka razy skręciliśmy w boczne uliczki, potem chyba wjechaliśmy w jakąś aleję, bo szum drzew dochodził do moich uszu pomimo pracy motoru. Deszcz bębnił w plandekę samochodu, porywy wiatru były coraz mocniejsze.
Nagłe Romanowicz zahamował tak gwałtownie, że spadłam z siedzenia na mokrą podłogę i oprzytomniałam. Chyba przyjechaliśmy już do Konstancina, bo wyłączył motor i zapalił papierosa. Siedział nieruchomo, w milczeniu zaciągając się dymem. Na podłodze auta było pełno wody, byłam cała mokra i zlodowaciała z przejmującego zimna. Ciało pokryła mi gęsia skórka i dzwoniłam zębami, trzęsąc się w nieogrzewanym łaziku.
– Wysiadaj! – Usłyszałam jego rozkazujący głos. – Bliżej nie mogę podjechać.
Chyba oszalał. Jak mogłam wyjść, kiedy nie miałam nawet siły, żeby się podnieść z podłogi i usiąść? Nie odpowiedziałam, dygocząc z zimna.
Romanowicz wysiadł z wozu, zgasił papierosa o jego maskę i zajrzał do mnie.
– Mam nadzieję, że jeszcze żyjesz – powiedział ze śmiechem. – No, kotku, nie udawaj, przecież nie biłem mocno. Na przesłuchaniach bywa o wiele gorzej. Daj rękę, pomogę ci wstać.
Nie ruszyłam się i nie odezwałam. Boże, gdybym mogła mu uciec… Zimno przenikało mnie do szpiku kości, odbierając resztkę sił. Zresztą dokąd miałabym uciec, ledwie żywa, w obcym mieście?
– No, wstań, Iza. Jesteś moją pieprzoną żoną czy nie? Chodzi tylko o małą przysługę. Poprosisz pułkownika o darowanie mi długu i koniec. On ma forsy jak lodu i nie będzie się upierał, żądając zwrotu wygranej. Co to dla ciebie znaczy? On z pewnością spełni twoją prośbę. Wprawdzie dziś nie wyglądasz tak ładnie, jak zwykle, ale możesz mu powiedzieć, że ze zmartwienia o mnie spadłaś ze schodów. O, właśnie! – Parsknął śmiechem. – No, chodź!
Siłą wyciągnął mnie z wozu i postawił na nogi. Deszcz siekł mnie w twarz i ściekał po swetrze, za kołnierz sukni, spływając po plecach. Nogi uginały się pode mną, ale mogłam już stać. Romanowicz wziął mnie bardzo mocno pod rękę i podprowadził do szlabanu zagradzającego drogę. Słaba lampa uliczna rzucała wąski krąg światła. Romanowicz podszedł ze mną do szlabanu i wyminął go, prowadząc mnie, a raczej wlokąc siłą w stronę jakiegoś domu. O ile w mroku mogłam coś dostrzec, była to mała piętrowa willa stojąca w ogrodzie. Tylko w jednym oknie, na parterze, dostrzegłam światło, reszta domu tonęła w ciemnościach. Do drzwi wejściowych prowadziło kilka kamiennych stopni.
Zatrzymaliśmy się przy schodach, a Romanowicz rzekł:
– Zostawię cię tutaj, sam wracam do Warszawy. Posłuchaj, Iza, teraz mówię bardzo poważnie. Zrób to, o co proszę. Jeżeli tego nie załatwisz, to nie masz po co wracać, bo mieszkanie będzie zamknięte. Możesz iść na ulicę, nic mnie to nie obchodzi. Od ciebie zależy, jak dalej ułoży się nasze życie. Pomożesz mi, bo jesteś moją żoną.
– Nie jestem – odezwałam się po raz pierwszy, z całej siły powstrzymując szczękanie zębami.
– Nie? Przecież mówiłaś, że mnie kochasz. Już zapomniałaś?
– Kłamałam – wyszeptałam, chwiejąc się na nogach. – Nienawidzę cię.
Było mi słabo, niedobrze, kolana załamywały się pode mną. Usiadłam bezsilnie na kamiennych schodkach willi. Wściekły Romanowicz popchnął mnie i kilka razy nacisnął dzwonek, a potem zostawił mnie samą i odszedł. Po chwili usłyszałam odgłos ruszającego auta, który prędko ucichł w oddali. Zostałam sama, w deszczu i w zimnie, w nieznanym miejscu, siedząc na kamiennych schodach obcego domu.
* GISZ – przedwojenny Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych.