- W empik go
Faust. Tragedii część pierwsza - ebook
Faust. Tragedii część pierwsza - ebook
Czy człowiek jest w stanie posiąść wszelką wiedzę? Jak daleko można się posunąć w poszukiwaniu własnego szczęścia? I czy w ogóle istnieją jeszcze jakieś granice?
Są w literaturze utwory, o których mówi się „genialne”. Z jednej strony chodzi wówczas o kunszt pisarski, kulturę słowa i doskonałe fabuły. Z drugiej jednak o uniwersalność, która sprawia, że bez względu na szerokość geograficzną i czas skłaniają do refleksji, a tematyka w nich podejmowana pozostaje zawsze aktualna. Taki jest właśnie Faust, w którym znajdziemy i problem męskiej obsesji władzy, i erotyzmu, który rządzi człowiekiem, i problem upodmiotowienia kobiecego piękna. Dzięki temu nowemu tłumaczeniu kanonicznego dzieła Goethego możemy po raz wtóry sięgnąć do klasyki i odkryć to, co inspiruje od przeszło dwustu lat.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-269-5 |
Rozmiar pliku: | 1 003 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znów się zbliżacie, wy, chwiejne postaci,
Które widziałem niegdyś jak przez mgłę.
Może spróbuję was dziś nie utracić?
Czując, jak serce ku zwidom skłania się.
Pchacie się do mnie! Tak będzie, jak chcecie,
Jak z dymu i z mgły krążycie wokół mnie.
Pierś moja dzisiaj jak niegdyś wstrząśnięta
Tym tchem magicznym, co z wami się pęta.
Przypominacie obrazy lat szczęśliwych,
Kochane cienie powstają obok was.
Jak i w legendach, tych przebrzmiałych, ckliwych,
Mą pierwszą miłość, przyjaźń zakrył czas;
Boli na nowo, boli to wrażliwych,
Gdy cel swego życia gubią raz po raz.
Wzywając wybranych, Bożych ulubieńców,
Co pewnej godziny zaginęli w szczęściu.
Ich dusze, co pieśni mych niegdyś słuchały,
Były tu kiedyś, lecz odeszły pierwsze.
Ach! Sprzeczność, ten jakże przejrzały
Ton mojej pieśni, niedojrzałe wiersze
Rozproszą nasz bratni, przecudny tłum cały,
Choć mnie wasz poklask uchwycił za serce.
A co, prócz tego, się z pieśni raduje,
Jeśli wciąż żywe błądzi, poszukuje.
Ogarnia mnie z dawna nieznane pragnienie
Za Zaświatami, co ciche, poważne,
Gdzie dziś przebrzmiewa, gdzie traci znaczenie
Pieśń moja, co harfom podobnie szeptana,
Przechodzą mnie dreszcze, łez łzami gonienie.
Ma silna dusza słabością owiana.
To, co posiadam, widzę jak z oddali,
To, co prawdziwe – już mi odebrali.PROLOG W TEATRZE
Dyrektor. Poeta. Wesołek.
DYREKTOR
Wy obaj, co zawsze u boku mojego
W biedzie, w potrzebie wytrwaliście wiernie,
Powiedzcie, jak w Niemczech, czy dobrze, czy miernie,
Wyglądają dziś szanse przedsięwzięcia tego?
Bardzo bym chciał być ludu ostoją,
Zwłaszcza że i on, żyjąc, żyć pozwala.
Deski gotowe! I podpory stoją.
Chciałbym uwierzyć – pełna będzie sala.
Widzowie siedzą już zaciekawieni,
W oczekiwaniu, chcą być zadziwieni.
Umiem się przecież w gusta ich wpasować,
Lecz nigdy nie byłem tak zakłopotany.
Bo nie potrafię się dziś przygotować.
Nawet jak każdy z nas jest oczytany.
Jak to zrobimy, aby wszystko świeże,
Miało znaczenie, takie jak w nie wierzę?
Chętnie bym tłumy tutaj dzisiaj zoczył
Jak naród przyjmie teatr, co wciąż trwa?
Naród cierpiący niemalże krwią broczy.
A jednak w wąskie drzwi się pcha;
W pełnym słońcu, o wczesnej godzinie,
W kolejce do kasy stoją tak bark w bark,
Jak niegdyś z głodu, by chleb dać rodzinie,
Dziś dla biletu warto złamać kark.
Tak działa Sztuka na cały nasz lud.
Poeto, mój bracie, spraw nam dziś ten cud!
POETA
Nie mów mi, proszę, o tłumie kolorowym,
Na widok którego opuszcza nas duch.
Jak mnie ogarnia, zapominam mowy
Wbrew własnej woli, gdy widzę ten ruch.
Zaprowadź mnie, bracie, na nieba kobierce,
Gdzie tylko twórca zna radości woń;
Gdzie miłość, przyjaźń błogosławią serce,
Które stworzywszy, pieści boska dłoń.
Ach! W głębinach piersi urodzone,
Wybełkotane przez wargi nieśmiałe,
Niechaj się ziści! Choć niegdyś poronione,
Niechaj pochłonie moce chwil tych całe.
Niechaj, choćby przez lata tworzone,
Zjawi się dzisiaj w swej skończonej chwale.
Stworzone dla tej chwili błyszczy,
Niech się prawdziwie dla potomnych ziści.
WESOŁEK
Nie powinienem słuchać o potomnych.
Chociaż, gdym o nich mówić skłonnym,
Kto z nas pozwalał światu tak się bawić?
Tego dziś żąda i to mieć powinna
Teraźniejszość. Jak dziecko – niewinna.
To, myślę sobie, wystarczy, by zbawić.
Kto się potrafi wygodnie urządzić,
Ten nie narazi ludu na zgorzknienie.
Życząc dziś sobie nad wieloma rządzić,
Wywrze na ludzie olbrzymie wrażenie.
Grzecznymi bądźcie i wśród cnót wszelakich
Zabrońcie fantazji z jej chórami wszemi.
Rozumu, rozsądku, namiętności takich
Zapomnieć. O błazeństwie Ziemi.
DYREKTOR
Lecz zwłaszcza niech to wszystko się wydarzy!
Lud tu przychodzi, by widzieć, o czym marzy.
Gdy wiele będzie przed oczyma uplecione,
Aby ci ludzie wytrzeszczali oczy,
Walki już zostały zwyciężone.
Będziecie, panie, człekiem przeuroczym.
Na tłumy zwykły tłum wystarczy,
Każdy coś wreszcie wyszuka dla siebie.
Kto coś potrafi, innym też dostarczy.
Opuści tę budę, będąc jakby w niebie.
Wystawcie sztukę i w sztukach już będzie!
Takie wzmocnienie niech się Wam powiedzie.
Powiedzieć jest łatwo, łatwo też wykonać.
Co wam pomoże, jeśli całość skona?
Przecież publiczność nie opuści w biedzie.
POETA
Nie wiecie nawet, jakie to jest złe!
Jak mało to może artyście dziś dać!
Gdy wielkim panom – zwykle nie chce się
Obok artysty w dziele jego trwać.
DYREKTOR
Takim zarzutom trzeba sprostowania:
Mężczyzna, co żywi potrzebę działania,
Trzymać się musi słusznego narzędzia.
Pomyślcie: to drewno łatwe jest do rżnięcia,
Spójrz zatem tylko, komu piszesz, panie!
Kiedy ta nuda będzie wreszcie w stanie,
Niechaj powstaną sztuki jak ze stali
I niech to będą żarty tak tanie,
Które przeczytasz na stronach żurnali.
Przybiegną do nas, tak jak na festyny,
Ciekawość uskrzydli każdy jeden krok.
Damom tak pięknym mimo swej patyny
Grającym za darmo tutaj rok w rok.
O czym marzycie, talentu krynice?
Cieszą was wszystkie miejsca wyprzedane?
Gdy mecenasa ujrzycie oblicze
Na wpół surowe, wpół rozradowane.
Jednemu po sztuce marzy się hazardzik,
Drugiemu spędzenie z ladacznicą nocy.
Czemuż was ciągnie, wy, idioci marni,
Do tak przyziemnych, choć przecudnych mocy?
Powtarzam wam zawsze, dajcie z siebie więcej,
Aby nie stracić z oczu celu swego.
Trudno jest dzisiaj człowieka prostego
Tak zadowolić. Ach, jak najgoręcej! –
Czego potrzeba? Bólu czy zachwytu?
POETA
Odejdź! I sługę znajdź sobie innego!
Poeta, co w służbie prawa najwyższego,
Prawa człowieka danego z natury
Dla twej zachcianki w żart dziś nie obróci!
Myślisz, że serca wzruszone porzuci?
Myślisz, że ruszą go te twoje bzdury?
Czyż nie harmonia, co z piersi wynika,
Gdy jego serce świat cały połyka?
Kiedy w Naturze nić tę nieskończoną
Nawija i wciąż, uwikłany, tkwi,
Kiedy tłum istnień próżnie, unisono,
Wiecznie, niepewnie, przemieszanie brzmi. –
Kto może podzielić te perfidne rzędy,
Ożywić rytmikę rytualnych mordów?
Jednostki przywołać i przeżyć obrzędy,
Usłyszeć te dźwięki niebiańskich akordów?
Kto dziś rozpęta burzę namiętności,
Rozpali pierwszego dziś wieczoru mrok?
Kto uzewnętrzni emocje młodości,
Da na miłości ścieżkę pierwszy krok?
Kto dziś każdego widza zauroczy,
Wieńcem laurowym ozdobi swe skronie?
Podbije dziś Olimp i bogów zjednoczy?
Siła ludzkości, co w artyście tonie.
WESOŁEK
Więc potrzebuje tej rozkosznej siły,
Aby móc tworzyć, artysta nasz miły.
Jak w tych klasycznych romansach nastanie:
Przypadkiem się zbliży. Poczuje. Zostanie
Tak kruchy, tak słaby, wiecznie pokonany,
Chociaż do szczęścia wiecznie zapraszany,
W swym przerażeniu, gdy nadejdzie ból,
Nim się spostrzeże – romantyczny król!
Zatem wystawmy sztukę tę w rozkwicie!
Wpłyńmy na miałkie, nędzne ludzkie życie!
Wielu w nim żyje, niewielu jest znanym,
Ten, który drąży zainteresowany,
W kolorach świata jasności nie widzi,
Wśród wielu błędów prawdy się nie wstydzi.
Tak też dojrzeją najprzedniejsze wina,
Świat się upije! Ale nie zatrzyma.
Niech zbierze kwiaty najpiękniejsze młodość
Z występu tego, co był objawieniem.
I niech zdobędzie ze swoją urodą
Efekty pracy, duszy pożywienie.
I już niedługo każdego poruszy,
Każdy dostrzeże, co w głębinach duszy
Wciąż jest ukryte. Śmieje się i płacze,
Chwali tę zmianę. Niechaj to zobaczę;
Kto to zakończy, wdzięczny być ci musi;
Już nie pobłądzi, który sam się dusi.
POETA
Więc zwróć mi mój cały utracony czas,
Kiedym sam błądził, świat ten urojony
W źródle mych pieśni widząc raz po raz.
Niechaj więc będę – na nowo zrodzony,
Niechaj mi świata mgła już nie przesłania,
Niechaj nie trawię już licznych miesięcy,
Niechaj nie łamię kwiatów tych tysięcy
Kwitnących w dolinach od czasów zarania.
Nie miałem nic. Zbyt wiele to było.
By odkryć prawdę życia nie starczyło.
Nie było w tym żadnych wymiernych korzyści.
Bolesne szczęście, niespożyta chuć,
Siło miłości, siło nienawiści,
Zaklinam cię dzisiaj. Młodość mą mi zwróć!
WESOŁEK
Młodości, bracie, potrzebujesz wtedy,
Kiedy wokoło cisną się wrogowie,
Kiedy przemocą wyzwalasz się z biedy,
Kiedy z niewiastą jesteście po słowie,
Kiedy w oddali wieniec zwycięstwa
Widać w obliczu najwyższego celu,
Jako pochwałę najwyższego męstwa.
Wtedy swą młodość straciło tak wielu.
Lecz by dziś w jakąś znaną grę
Odważnie móc znów ingerować,
By znaleźć swój wyśniony cel
I każdy błąd uregulować –
To obowiązki starszych ludzi.
Szanuje ich wszystko, co żywe.
Wiek nie ogłupia. Wiek nie łudzi,
Wiek ich przemienia w dzieci prawdziwe..
DYREKTOR
Padło już dostatecznie wiele słów,
Chciałbym więc w końcu ujrzeć czyny!
Zanim zaczniecie słodzić znów,
Pożytecznymi uczyńcie rymy.
W czym wam pomaga mowa o nastroju,
Która nieznana wielkim czarodziejom?
By poznać w poetyckim znoju
Dzieje Poezji. Co zawdzięcza dziejom?
Czego potrzeba, wszyscy przecież wiecie,
Potężne wino, najmocniejsze w świecie,
Niech będzie teraz moim przedstawieniem!
Czego nie było, nie będzie zwątpieniem,
Lecz już nie wolno stracić ani dnia,
Niechaj uparcie działa sztuki stwórca,
Co jednocześnie w swej twórczości trwa.
Niech nie przestaje, niechaj ciągle gra
I działa ciągle. Jak go stworzył Stwórca.
Na deskach niemieckich teatrów
Próbuje każdy, czegokolwiek chce;
Jak nie potrafi, niech nie kryje się.
Nie ma preludiów, nie ma też antraktów.
Potrzeba światła. Światła? Oświecenia,
By płomień gwiezdny zawsze, wiecznie trwał –
Ten, który wodę, ogień, progi skał,
Ptactwo i faunę wiecznie opromienia.
Więc wkroczmy na deski naszego teatru,
W blasku promieni i w powiewach wiatru
Krążmy. W podejrzany sposób
Od niebios przez świat do piekielnego losu.PROLOG W NIEBIOSACH
Pan. Niebiańscy wodzowie. Później: Mefistofeles.
Występują trzej Archaniołowie.
RAFAEL
Słońce przemierza na swój stary sposób
Cały nieboskłon i w strumieniach potu
Ta jego podróż, co zrządzeniem losu,
Zakończyć się musi uderzeniem grzmotu.
Twój wzrok, mój Panie, da aniołom siłę,
Co, jak Ty, Panie, wiecznie będzie trwać;
By mogli tworzyć dzieła Tobie miłe,
Takie cudowne jak pierwszego dnia.
GABRIEL
Biegnie aż do horyzontu skraju
I opromienia Ziemię mocą.
Wymienia się tu światłość Raju
Z głęboką, pełną strachów Nocą.
Morza szeroki prąd się pieni
W głębinie wiecznych zimnych skał.
Skały i morze. Powierzchnia Ziemi.
To ten odwieczny planet cwał.
MICHAEL
Burze huczące, uporczywe,
Z lądu nad morze, z morza nad ląd,
I niech się kryje to, co żywe,
Przed burz naporem ucieka stąd.
Huczą płomienie, w ogniu pławią
Się dziś ofiary gniewu Twego.
Lecz Twoi słudzy, Panie, sławią
Słodką codzienność dnia naszego.
WE TRZECH
Twój widok, Panie, da aniołom siłę,
Która wraz z Tobą wiecznie będzie trwać;
By mogli tworzyć dzieła Tobie miłe,
Takie cudowne jak pierwszego dnia.
MEFISTOFELES
Ty, o Panie, już się zbliżasz, pytasz,
Co się w świecie dzieje?
Moje emocje, moje myśli czytasz
I na mój widok aż się śmiejesz.
Bo nie potrafię władać słowem,
I każdy wokół mnie wyszydza;
W patosie swym zachodzę w głowę
Czy Cię ma marność nie obrzydza?
Nie wiem, co słońce i co świat ten czeka,
Wiem tylko, jak mogę dziś zniszczyć człowieka.
Malutki bożek czynu złego,
Cudowny tak jak dnia pierwszego.
Gdybym choć żył – troszeczkę lepiej,
Gdybyś mi nie dał władzy w niebie;
Choć rozsądkowi memu trzeba,
Najgorszym być zjadaczem chleba.
Choć sądzę, z łaski pozwolenia,
Żem jest insektem. Do zwątpienia,
Skaczącą bezustannie pchłą
Żywiącą się marnością swą;
Lecz dopuść tylko do człowieka!
Zagryzę. Spójrz no, jak ucieka.
PAN
Coś więcej masz do powiedzenia?
Czy nie znasz nic oprócz zrzędzenia?
Czy moja Ziemia znów cię brzydzi?
MEFISTOFELES
Nie, Panie. Jam jest tym, co widzi
Ludzi zmęczonych swoim życiem.
Jakżeż ich trapić należycie?
PAN
Znasz, synu, Fausta?
MEFISTOFELES
Doktora?
PAN
Sługę mego!
MEFISTOFELES
Sługę! Służy on Ci do upadłego.
On życia nie zna człowieczego.
On widzi cel, cel gdzieś w oddali,
On świadom jest swego błazeństwa;
On świat w podstawach gotów spalić.
Lecz nie dla niego bezeceństwa,
Lecz nerwy jego jak ze stali
Ukoi tylko czas męczeństwa.
PAN
Nawet gdy służy mi przypadkiem,
Ja mu pokażę słuszną drogę.
I wiedz! Choć niezłym jest gagatkiem,
Zrobię go świętym. Ponieważ mogę!
MEFISTOFELES
To zakład? Zatem już wygrałem!
Jeśli mi dacie pozwolenie,
Abym go zwiódł. Kunsztem mym całym.
PAN
Dopóki zamieszkuje Ziemię,
Wszystko ci dozwolone będzie,
Bo życie ludzkie – to błądzenie.
MEFISTOFELES
Dziękuję zatem. Byłbym w błędzie,
Gdybym z oferty nie skorzystał.
Ofiara boska. Ludzka. Czysta!
Zatem wprowadzę Fausta w błąd;
Jak z kotem mysz odejdzie stąd.
PAN
Więc dobrze, w twojej mocy będzie!
Oderwij ducha od tych źródeł,
Możesz go zabrać, synu, wszędzie,
Powalaj ducha ziemskim brudem,
Byś się zawstydził, kiedy przyznasz:
Kiedy ten człowiek w twoim mroku
Swą dobrą duszę wreszcie wyzna.
MEFISTOFELES
Dobrze! Trzeba mi mniej niż roku.
By człowiek zgrzeszył. Nie patrzył z boku.
By diabłem był na każdym kroku,
Kiedy zwyciężę – z Twojej woli.
Faust będzie w błocie. Po niewoli
Niech wie – z Twojego to wyroku.
PAN
Działaj w postaci swej prawdziwej;
Ciebie najbardziej ukochałem.
Ze wszystkich dusz, z ich prawdy krzywej,
Tyś jest, figlarzu, moim ciałem.
Zbyt łatwo uśpić ludzką czynność,
Nużą go wszelkie życia znoje,
Więc oddam go w pazury twoje.
Czyńże więc, diable, swą powinność.
Lecz ty, prawdziwy synu boski,
Cieszże się z życia pełnego troski!
Błądzący wiecznie działa, krąży,
Obejmie cię swoim uściskiem,
On ma nadzieję, że sam zdąży,
Zbawienie dzisiaj jest tak bliskie!
Niebo zamyka się, Archaniołowie się oddalają.
MEFISTOFELES samotnie
Chętnie widuję starca tego,
Obym nie musiał go zostawiać.
To piękne jest, na Boga mego,
Po ludzku z diabłem tak rozmawiać.NOC I
W wysoko sklepionym gotyckim pokoju. Faust, niespokojny, w fotelu przed biurkiem.
FAUST
Nie mają żadnych tajemnic przede mną,
Ni medycyna, ani prawo.
Niestety wiedzę tę tajemną
Dzisiaj nazywam własną strawą.
I wciąż tu stoję, dureń biedny!
Niewiedza ma jak chleb powszedni.
Magistrem jestem! Doktorem tego świata!
I wciąż próbuję przez te wszystkie lata. –
Stoję. I chodzę. I nieśmiało siedzę,
Próbując uczniom przekazać swą wiedzę. –
Niewiedza! To wielka rozterka,
Która ugasza płomień mego serca.
Choć nie zanoszą nauki pod strzechy
Nudni magistrzy, pisarze czy klechy.
Nie mam skrupułów, pasja ma wściekła
Nie da mi lękać się demonów czy piekła –
Lecz pozbawione me życie radości.
Nie znam już szczęścia, wiedzy, słuszności,
Nie mogę nikogo niczego nauczyć,
Ludzi nie naprawię, nie mogę nawrócić.
Nie mam już złota czy dóbr materialnych,
Zgubiłem splendor rzeczy nierealnych;
Pieskie to życie, niewarte niczego!
Więc magią się bawię, przyzywaniem Złego,
Niech moc i potęga istoty przeklętej
Dadzą mi władzę, część wiedzy tajemnej,
Bym nigdy już więcej, potem zimnym zlany,
Na teren nie wchodził wiedzy mej – nieznany;
Abym rozpoznał, co Wszechświat nasz cały
Utwardza, uprawnia, co czyni go stałym,
Bym dojrzał źródła wszelkiej sprawczej mocy,
Więcej nie błądził pośród ciemnej nocy.
Zwróć ostatecznie, o pełnio księżyca,
Ku mej udręce zacne swoje lica.
Uświęć te setki nieprzespanych nocy,
Które przy pracy spędziłem w niemocy
Nad mądrą księgą, ryzami papieru.
Pomóż mi teraz, drogi przyjacielu!
Ach! Gdybym mógł tak po górskich łańcuchach
Pławić się wiecznie w świetlistych podmuchach,
Z duchami pływać w głębokich jaskiniach
I w twoim świetle na łąkach zaklinać
Wolny od wszelkiej wiedzy ciężaru.
W rosie się kąpać, już nie znać umiaru!
Biada! Bom wciąż w tej piwnicy!
W przeklętej, wilgotnej, śmierdzącej zimnicy,
Gdzie przez malowane szyby nieprzejrzyste
Nie dotrze już światło z tych niebios przeczyste!
Ograniczony dziś stosem mych ksiąg
Żywiących robactwo, pokrytych kurzem,
Niemi świadkowie piekielnych mych mąk
Wyryją swą mądrość w mej głowy marmurze.
Szklanice i puszki stojące dokoła,
Wśród instrumentów budzi wstręt
Wciśnięty pradziadowy sprzęt –
To właśnie świat twój! To twój świat cię woła!
Czemu twe serce, wciąż się zapytujesz,
Nie może wyrwać się z ciała ukrycia?
Czemu ból dziwny, który ciągle czujesz,
Pozbawia cię wszelkiej radości życia?
Nie masz narodu, nie masz tej natury,
Dla której Bóg stworzył ludzkość całą,
Bo dookoła kurz, dym i szczury.
Ich martwe kości lśnią swą martwą chwałą.
Biada! Uciekaj przed wieczną udręką!
Czy tom tajemny wiedzy niebezpiecznej
Nostradamusa napisany ręką
Nie dopomoże w życiu dostatecznie?
Gdy poznasz gwiazd bieg na wszechmocnym niebie,
Kiedy przyroda się ciebie posłucha,
Wtedy wnet spłynie moc duszna na ciebie,
Poznasz, jak duch przemawia do ducha.
Na próżno twoje suche zmysły
Pojąć próbują znaki tajemnicze:
Duchy wokoło dzisiaj się rozprysły;
Odpowiadajcie, jeśli mnie słyszycie!
Otwiera księgę, ogląda kosmiczne znaki
Ha! Jakie szczęście płynie w tym widoku
Tak jednocześnie przez wszystkie me zmysły!
Czuję się młodo, nie patrzę już z boku;
Nowe przez nerwy przechodzą pomysły.
Czy był to Bóg, kto nakreślił znaki?
Zawsze wewnętrzne daje ukojenie,
Biednemu sercu z radości spełnienie.
Z moim popędem, tajemniczym takim,
Siły natury czuję, swe pragnienie.
Czy jestem już bogiem? Czuję oświecenie!
Dopiero dziś widzę swym światłym umysłem
Działanie Natury. Przed sercem mym czystym.
Dopiero pojąłem słów mędrca znaczenie:
„Nie jest zamkniętą duchowa dziedzina
Dla ciebie, mój uczniu, choć martwe twe serce!
Niech ci utopić pozwoli kraina
Twe ziemskie smutki w porannej rozterce!”.
Ogląda znak.
Jak jedno w drugim, drugie w trzecim,
Splata się to jak wszystko w świecie!
Gdy sił niebiańskich wyżyn sięgnę
I gdy się pokus nie ulęknę,
Błogosławieni będą ludzie
W swym świętym, acz codziennym trudzie,
Gdy już podbiją Wszechświat cały!
Ach, przedstawienie! Ach, to sztuka!
Gdzie znajdzie cię ten, który szuka?
Święta Naturo? Źródło życia,
Święta jedności ziemi, nieba!
Ja już znalazłem. Tam, gdzie trzeba –
Twe źródła. Pijmy… Prozę życia?
Przypadkiem przewraca stronę. Widzi znak Ducha Ziemi.
Jak działa na mnie znak ów, tak tajemny!
Ty, Duchu Ziemi, tyś jest mi najbliższy.
Wzmocnij me siły więc słowem najwyższym
Jak drogim winem niezwykle przyjemnym.
Czuję swą siłę, podbiję tę Ziemię,
Pogrzebię szczęście i zniszczę cierpienie.
Na skrzydłach burzy, zawsze wszechobecny
I przed wahaniem na wieki bezpieczny.
Ciemność zapada –
Zaćmienie Księżyca –
Lampa przygasła!
We mgle… Dojrzałem poblask ognia!
Płonie w mej głowie! – Przebiega
Mnie zimny dreszcz. – Wyczuwam…
Złą wolę! Tu, pod moim dachem!
Pokaż się, duchu! Istoto przeklęta!
Ujawnij się!
Ha! W mym sercu się dziś moc twoja skręca!
Pokaż więc duchu swe jestestwo całe!
Niech cię doświadczą zmysły pozostałe!
Oddam się tobie w całym mym bycie!
Przyjdź! Choćbym miał utracić życie!
Trzyma księgę. Wypowiada tajemnicze zaklęcia. Płonie czerwony ogień, w ogniu Duch.
DUCH
Któż mnie woła?
FAUST odwracając się
Cóż za straszna twarz!
DUCH
Tyś mnie, człowiecze, wywołał
Ze sfery mej zaśpiewem swym
Więc –
FAUST
Odejdźcie! Straszny widok wasz!
DUCH
Ty tchórzu, co boisz się mego widoku,
Mojej postaci i mojego głosu!
Ja będę teraz panem twego losu,
Więc jestem! – solą w twoim oku
I wyższym bytem, co rządzi twą duszą!
Niech myśli twoją pierś poruszą,
Jakie ci kłamstwo prawo dało
Ze mną zrównywać swoje ciało?
Czemu, doktorze, swoim głosem
Chcesz złączyć los swój z moim losem?
Kiedy owiany moją mocą
Drżysz! Pełen lęku każdą nocą,
Nędzna, żałosna kreaturo?
FAUST
Mam ci ustąpić, istoto płomienia?
Jam, Faust, powołał cię do istnienia!
DUCH
Są moje słowa uwerturą.
Czy przejdziesz każdą z moich prób?
Stabilnyś, tak jak ta chorągiew!
Od swych narodzin aż po grób
Miotają tobą twoje żądze.
Na oceanie twego życia
Błyszczysz, przygasasz. Bez odkrycia,
Po co zostałeś utworzony
Na boży obraz? Zniewolony!
FAUST
Potęga twoja nic ci nie pomoże,
Duchu wszechwładny, jakżeś jest mi bliski!
DUCH
Podobnyś duchom, które pojąć możesz,
Nie mnie, człowiecze! Pomiocie niski!
Znika.
FAUST załamany
Nie tobie?
Więc komu?
Ja, stworzenie boże!
Komum podobny?
pukanie
O Boże! To Wagner, przyjaciel rodziny. –
Nie mogę dopuścić go do konfidencji!
Nie pojmie historii i jej konsekwencji
Ten hipokryta nieświadom swej winy!
Wagner w szlafroku i szlafmycy, lampa w dłoni. Faust niechętnie się odwraca.
WAGNER
Pan recytował, nie chcę się narzucać,
Grecką tragedię? Jaka jej wymowa?
W tej sztuce chciałbym korzyści odnosić,
Dziś się opłaca każda obca mowa.
Często to słychać, nie dajcie się prosić,
I komik może proboszcza nauczać.
FAUST
Tak, jeśli komediant sam jest tym proboszczem,
Co dzisiaj przecież ciągle się przydarza.
WAGNER
Ach! Jeśli sam w swym muzeum się goszczę,
I nic nie widzę, świata ni ołtarza.
Ni przez lunetę, ani gołym okiem.
Jak innych przegadać czy obejść ich bokiem?
FAUST
Gdy nie poczujesz, sam nic nie uzyskasz,
Jeśli na wskroś twej nie przenika duszy
Ta moc pradawna, odzwierzęca, czysta,
Serca słuchaczy nic już nie poruszy.
Już tylko siedźcie! I klejcie radośnie,
Gotujcie swe zupki z innymi pospołu
I podsycajcie płomienie żałosne
Z tych marnych kupek waszego popiołu!
Wzbudzicie podziw pośród małp i dzieci,
Jeśli się takiej oddacie podniecie –
Lecz serce z sercem nigdy się nie zleci,
Jeśli waszego serca nie roznieci.
WAGNER
Sama przemowa jest szczęściem dla mówcy;
Lecz z moją wiedzą – wołacie na puszczy.
FAUST
Więc szukaj sobie zysku tam, gdzie zechcesz!
Nie bądź już więcej zwykłym ślepcem głośnym!
Nie po próżnicy zmysły swoje łechcesz,
Mając swój rozum, mędrcem bądź radosnym!
Jeśli poważna ma być twoja mowa,
Musisz wciąż gonić słowa. Swoje słowa?
Tak, własne słowa wiecznie migające,
W których przyrządzasz ludzkości sznycelki.
Jak mgła, jak wiatr wciąż uciekające.
Wśród suchych liści zanika sens wszelki!
WAGNER
Boże, o Boże! Przemowa ta długa.
Tak długa niemal jak długość życia.
I chociaż chciałbym dokonać odkrycia –
Boli mnie głowa i pierś jedna, druga.
Nie jest to trudne zgromadzić te środki,
Przez które już można dorosnąć do źródeł!
Lecz zanim półmetek osiągnąć się uda,
Umierać już musi biedny diabeł słodki.
FAUST
Pergamin – to jest to święte źródło,
Z którego łyk pragnienie zniweczy?
Lecz odświeżenie osiągnąć jest trudno,
Jeśli nie tryska zdrój z duszy człowieczej.
WAGNER
Wybaczcie! To nie dla nieuków
Postawić się w miejscu świętych czasu duchów.
Zobaczyć, co niegdyś człek mądry wymyślił
I w życie obrócić te jego zamysły.
FAUST
O tak, o tak, i aż po kres świata!
Mój drogi, zamknięte dla nas stare lata
Za siedmiu zamki tajemniczej księgi.
To, co my duchem czasów nazywamy,
To w rzeczy samej duch, co wciąż jest z nami,
W którym to czasy widzą swoje wdzięki.
Wstyd i żałoba to jest nazbyt często!
Uciekaj od niego prędko i bez zwłoki.
To zwykła graciarnia, gdzie od kurzu gęsto.
Wszystkie mądrości wiedzy tej wysokiej
I pragmatyczne maksymy – to pustka,
Co brzmi, cóż, dobrze, ale w lalki ustach!
WAGNER
Ależ to świat! Ludzki duch i serce!
Nie mogę poddać się przecież zwątpieniu.
FAUST
Tak, tak, lecz jesteś wciąż w wielkiej rozterce!
Któż może nazwać rzeczy po imieniu?
Niektórych, co los swój poznali,
Głupcy, nie mogli serca utrzymać na wodzy,
Uczucia wskazali, tychże ku przestrodze
Lud ukrzyżował albo żywcem spalił.
Wybacz mi, druhu, północ przeminęła,
Przerwijmy natenczas, jestem zbyt zmęczony.
WAGNER
Chętnie i teraz dokończyłbym dzieła
I z wami rozmawiał, jakbym był uczony.
No, ale jutro wraz z dniem Wielkanocy
Raz albo drugi poszukam pomocy.
Wciąż zapalczywie wiecznie studiowałbym;
Bo choć wiem wiele, wszystko wiedzieć chciałbym.
Odchodzi.
FAUST samotnie
Trzyma się dureń nadziei wszelakich,
Prastare świadectwa w sobie utrzymuje
I w swej chciwości skarbów poszukuje.
Będzie szczęśliwym, gdy znajdzie robaki!
Czy w tym miejscu głosowi człowieka
Wolno rozbrzmiewać pośród duchów cieni?
Niestety! Zatem dziękuję, że czekasz,
Ty, najmarniejszy z wszystkich synów ziemi,
Boś mnie wydobył z rozpaczy otchłani,
Co już zniszczyła wszystkie moje zmysły.
Ach! Wielki to stwór był, gdy spoczęły na nim
Me oczy – w mig nadzieje prysły.
Ja, na obraz stworzony, podobieństwo Boże,
Co się przejrzałem w lustrze prawdy wiecznej,
Wciąż w blasku nieba, w jasności odwiecznej,
Nadal syn ludzki, który wszystko może;
Ja, ponad Cheruby, mocen siłą woli,
Płynąć odwiecznie w natury rozłogach,
Tworzyć i czerpać z krynic mocy Boga,
Pełen przeczucia. Nagle – taka trwoga!
Lecz mi przeklęty tworzyć nie pozwolił.
Ja się nie mogę mierzyć z twoją mocą,
Choć cię swym słowem ściągnąłem przemocą,
Nie utrzymałem – uciekłeś z niewoli.
Podczas tej chwili błogiej, pięknej, krótkiej
Byłem tak wielki, a jednak tak mały.
Tak ty mnie znowu wepchnąłeś okrutnie
W tory człowieczej, tajemniczej chwały.
Któż mnie nauczy, czegóż mam unikać?
Czyż mogę wielkiej pokusie ulec?
Ach! Działać i cierpieć, kroczyć, się potykać
Na drodze życia – cóż to za hamulec?
To najwznioślejsze, co z ducha pochodzi,
Jest zagrożone naporem obcości:
Gdy w nas się dobro światowe odrodzi,
Będzie to kłamstwem i złudą nicości.
Piękne uczucie, co życie nam dało,
Zakrzepnie w formę tę jałową, stałą.
Nasza fantazja, będąc wiecznym lotem
W płonnej nadziei na rozwój tak wieczny,
W ciasne umysły zawraca z powrotem,
Jeśli splot szczęścia spotka niebezpieczny.
W sercach się gnieżdżą te smutki wszelakie,
Zadając cierpienia tajemne, nijakie.
Niepokój w spokoju, powietrze wytchnienia.
Z licem ukrytym pod maską sumienia
Dom i obejście, kobieta i dziecko,
Ogień lub woda, trucizna lub sztylet.
Lękasz się tego, co zostawiasz w tyle.
Stracisz, nie stracisz, opłaczesz zdradziecko.
Bogom jestem równym? Czuję, że żyję.
Tak marnie jak robak, co w kurzu się wije,
Jak każde, co glebą się żywi stworzenie,
W grobie głębokim wędrowca zniszczenie.
Człowiek – proch marny, co wiele rozumie,
Co się na setkach sztuk wszelakich zna?
Brud, śmieć, ubóstwo, co wbrew mojej dumie
W tenże mnie dzisiaj świat żałosny pcha?
Czy w bibliotekach, wśród książek tysięcy
Rozprawiających o ludzkiej niedoli
Odnajdę tych, którym, choć kilka miesięcy,
Los ludzkie życie docenić pozwolił?
Czemu się szczerzysz do mnie, czaszko trupa?
Jakby ten mózg twój był jak mój zbłąkany.
Gdy łatwo dniem było, ale ciężko w mroku,
Szukać tej prawdy. Myśmy obłąkani.
Instrumentarium, cośmy wyszydzili:
Koła i wałki, wsporniki, przekładnie.
Stojąc u bram, nie czekałem chwili;
Choć się kręcicie, drzwi nic nie uchyli.
W pełnym tajemnic świetle dnia białego
Sama natura rąbka tajemnicy
Twemu duchowi niewyjawionego
Uchylić nie chce. Także po próżnicy
Wysiłki. I sprzęty nie są już potrzebne.
Jesteście tylko mym spadkiem po ojcu.
Ty stara rolko, ty spłoniesz haniebnie,
Niechaj oczyszczę swe pulpity w końcu!
Lepiej by było, gdybym to roztrwonił,
Żebym w wątpliwym bogactwie nie osiadł!
O instrumentach tych odziedziczonych
Zapomniał, nim nabył. Zapomniał, nim posiadł.
Zbyteczne sprzęty, obciążone trony,
Skorzystam wyłącznie z tej chwili pokłosia.
Dlaczego wzrok mój lgnie do tego miejsca?
Czy ta flaszeczka magnesem dla oczu?
I skąd się wzięła poświata jaśniejsza
Jak poblask księżyca w półmroku urocza?
Do ciebie, o fiolko, swe modły zanoszę,
Bo ciebie z szacunkiem jedyną podnoszę!
Podziwiam kunszt sztuki, rozumu ludzkiego.
Tyś jest obrazem słodkiego snu soków,
W tobie jest wyciąg śmiertelnych uroków,
Szacunek jest w tobie dla Wytwórcy twego!
Na twój widok bóle odchodzą wszelkie,
Trzymając cię w ręku, zapomnę rozterkę.
Nadchodzi przypływ, duch się wznosi.
Odsyłasz mój umysł na wodę głęboką,
Gdzie u stóp moich rozlana szeroko
Woda nowości dzień nowy unosi.
Straży ogniowej wóz lekko przemyka,
Przemyka koło mnie! Już jestem gotowy,
By eter na nowo inaczej przenikać
Ku nowym sferom działania i mowy.
To zacne jest życie, to zachwyt jest boski!
Lecz czy jestem godny, ja, niegdyś poczwara?
Tak, gdy zostawię za sobą swe troski.
Na pewno, na zawsze i ode mnie wara!
Wymierzę swe siły, drzwi wyrwę z futryny,
Które na każdym stoją życia progu!
To czas jest najwyższy potwierdzić moc czynem,
Że człowiek, choć przecież nie jest równy Bogu,
Nie będzie się lękać tych ponurych jaskiń,
Co jego fantazje obracają w męki.
Że dążyć wciąż będzie do tych dziedzin jasnych,
Gdzie płomień piekielny sam weźmie do ręki.
Wesoły zdecyduj, czy krok ten podejmiesz
I czy zagrożenie, czy nicość – obejmiesz?
Wyjdź teraz, skorupo czysta jak kryształy,
Wyjdź z futerału, który jest prastary,
O którym na lata długie zapomniano!
Ty, coś ojcowe uczty rozpalała,
Któraś poważnych gości ożywiała,
Kiedy cię z rąk do rąk podawano.
Obrazy sztucznie nabierają mocy,
Ten obowiązek objaśnić je w rymie
I jednym łykiem opróżnić naczynie;
To przypomina o młodzieńczej nocy.
Nie oddam cię teraz w ręce następnego
I nie pokażę ci dowcipu swego.
Oto jest moc twa, sam zapach upija.
Napój brązowy wypełnia me ciało,
Jestem już gotów, choć ciągle mi mało.
„Ostatni to łyk już, pijmy duszą całą,
Uroczyście pijmy, skoro noc przemija!”
Przystawia naczynie do ust. Słychać dzwon i śpiew chóru.
CHÓR ANIELSKI
Chrystus zmartwychwstał!
Radość śmiertelnikom!
Świata niewolnikom!
Marności dziedzicom!
Dola ich już czysta.
FAUST
Jakiż cichy pomruk, jakie jasne brzmienie
Przemocą od ust mi trunek odejmuje?
Już te ciche dzwony koją me sumienie.
Już wielkanocną radość tutaj czuję?
I chóry radosny zaśpiew podejmują,
Jak niegdyś nad grobem pieśni wyśpiewują
Odnowienia. Zapewne… Przymierze nowe zapanuje?
CHÓR KOBIET
Ziołami wonnymi
Go pielęgnujemy –
My, jemu wiernymi,
Gdy Go w grób kładziemy,
Gdy w całun Go święty
Starannie owito.
Ach! A grobu odmęty
Puste, gdzież On przeto?
CHÓR ANIELSKI
Chrystus zmartwychwstał!
Błogosławiony wierny!
Smutny niewierny!
W grzechy swoje wzierny!
Przetrwał swą próbę, dusza jego czysta.
FAUST
Czego szukacie, potężne, łagodne
Niebiańskie tony we mnie, ludzkim prochu?
Dźwięczycie w miejscu, gdzie ludzie niegodni.
Słyszę posłanie, nie wierzę ni trochę.
Ufni jak dzieci, w cuda swoje płodne.
Ja nie odważę się dążyć do wiary,
Nie dla mnie przesłanie święte przeznaczone,
Od młodu je słyszę, sądząc: urojone.
Wrócę do życia, bowiem już za stary.
Inaczej opadnie na mnie nieba miłość
W sabatu czarownic tej ciszy poważnej.
Gdy dzwon znowu zabrzmi tak głośno, odważnie,
Żarliwa modlitwa pobudzi zażyłość.
Niezrozumiałe, acz słodkie pragnienie
Mocy mi doda, by łąki przekraczać!
Poczuję palące wśród łez mych pragnienie,
Aby swą wiedzą świat ludzki nawracać!
Zapowiedziane młodzieńczą zabawą
Wiosenne święto, woli szczęścia pełne.
Gama tych uczuć mej pamięci strawą,
W nim powstrzymanie przed końcem zupełnym.
Brzmijcie po wieczność, o niebiańskie pieśni,
Abym wśród łez swych na Ziemi już nie śnił.
CHÓR MŁODZIKÓW
Czy ten pogrzebany
Już się w górę wznosi?
Ponad żywe pany
Cudem krzyż Swój wznosi?
Czy już wokół Niego
Anioły kroczące?
Ach! Wśród grobu ziemskiego
Są ludzie cierpiące.
Powiedz, Panie, czemuś
Sługi wzgardził swoje?
Niestety! Płaczemy,
Panie, szczęście Twoje!
CHÓR ANIELSKI
Chrystus z martwych powstał!
Nowiny unoście!
Martwy nie pozostał!
Śpiewajcie radośnie!
Chwalcie Pana swego!
Nas kochającego!
I brata naszego!
Boga jedynego!
Boga prawdziwego!
Panie, jesteś blisko!
Twoje jest to wszystko!