Faworyty - ebook
Faworyty - ebook
Trzy faworyty Stanisława Augusta, króla Polski i zabawy, bezpardonowo rywalizują o serce kochanka oraz wpływy w państwie. Która z nich okaże się najsprytniejsza? Niebezpiecznie inteligentna Elisabeth Lubomirska, młodziutka Izabela Czartoryska czy najbardziej czuła Magdalena Sapieha?
W Warszawie szepcze się o nich złośliwie, lecz z podziwem: te kobiety mogą wszystko, ale z nimi też można zrobić wszystko…
Śmiała obyczajowo, zmysłowa, trzymająca w napięciu powieść niehistoryczna. Libertynka i patriotka Manuela Gretkowska, używając kostiumu znanego z "Niebezpiecznych związków" czy "Faworyty", odsłania prawdziwy mechanizm rządzący nie tylko polską historią. Bo stroje i dekoracje się zmieniają, ale zawsze chodzi o seks i władzę.
Manuela Gretkowska – jedna z najbardziej wyrazistych polskich pisarek, autorka ponad 20 książek, w tym bestsellerów takich jak Polka, Trans czy Poetka i książę; scenarzystka filmowa, działaczka społeczna. Za bezkompromisową publicystykę nie lubią jej politycy, była też cenzurowana.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7266-8 |
Rozmiar pliku: | 775 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mleczne piersi w siatce żyłek, podrzucane wybojami drogi, przelewają się niepodtrzymane gorsetem. Luźny dekolt odsłania placki sutków, podobnych kolorem do ukarminowanych policzków. Karetą jedzie półnaga Magdalena Sapieha, dwudziestosiedmioletnia księżna. Jest zbyt bogata i piękna, by zważać na konwenanse. Potargane ciemnoblond włosy, błękitne spojrzenie niewinności. Rzęsy tak gęste, że król, znawca kobiecego ciała, porównał je do falujących włosów łonowych. Drażniących jego usta i osłaniających czyste piękno.
Muślinowy wachlarz z lakowanych deszczułek był jeszcze godzinę temu kratkami konfesjonału. Magdalena kazała przed nim uklęknąć królowi Polski i zabawy – Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu.
– Spowiadaj się. – Przycisnęła mu wachlarz do twarzy. – Mów prawdę i nie licz na rozgrzeszenie… – Patrzyła przed siebie.
Spowiednicy też odwracają oczy od kłamstw.
– Jesteś królową. Królową króla – bawił się pokutnym tonem. – Nie ma wyższej rangi.
Ugodzony boleśnie pod żebra szpicem pantofla, szukał w fałdach sukni jej uda.
– Mów. – Szykowała go do skoku przez przeszkody, swoje dwie rywalki, również księżne, królewskie krewne: dwudziestoczteroletnią Izabelę Czartoryską i starszą od niej o dziesięć lat Elisabeth Lubomirską. Bogatsze, być może dla niego ładniejsze.
– Nie wygnam swoich kuzynek. – Król, nazywany przez nią czule Stasiem, wdychał lawendowy zapach spod warstw spódnic Magdaleny.
– Możesz wszystko.
– Nie mogę nic. – Zsunął się z klęczek na posadzkę królewskiego zamku.
Znowu miał atak konwulsji. Magdalena zakryła go suknią. Ciężki jedwab poruszał się jak ziemia nad pogrzebanymi żywcem. Widziała kiedyś kozaków karanych tak okrutną śmiercią, nie tutaj, daleko na kresach Rzeczypospolitej.
Suknia, zasłona dla królewskiej słabości, jeszcze podrygiwała. Magdalena nie była pewna, czy konwulsje są tym razem prawdziwe. Miewali je najwięksi wodzowie. Cezar i ktoś jeszcze Wielki. O chorobie Poniatowskiego wiedzieli najbliżsi. Boskie nawiedzenie, dług wyszarpywany z ciała śmiertelnika za dar nadludzkiego geniuszu. Bogowie karali Prometeusza wyrywaniem wątroby, Stasia pozbawiali rozumu. Głupiał przy swoich uwodzicielskich kuzynkach.
Już przestał się trząść. Leżał pod nią obolały od skurczów. Albo odgrywał teatr stanisławowski na posadzce. Wyszła z sypialni.
– Ocuć go – rzuciła Boguckiemu warującemu pod drzwiami.
Lokaj nosił przy sobie sole trzeźwiące, przytknął je swemu panu pod nos. Sługa, czujny na spiski, plotki, szmery, wszystko, co dotyczyło króla, słyszał oddalające się kroki Magdaleny. Drewniane obcasy przestały stukać. Wyjrzał za nią, stała w połowie korytarza, podtrzymując się ściany. Podbiegł, jej też podsunął sole.
– Nic mi nie jest. – Prostując się, odtrąciła cuchnącą fiolkę.
– Będzie spał – uspokoił ją.
Do żadnej wielkiej damy Bogucki nie odezwałby się niepytany. Ale z Magdaleną w jednym, najważniejszym byli sobie równi. Jemu i jej naprawdę zależało na królu. Inne przychodziły tylko po coś i wychodziły z pretensjami. Za pierwszym razem, nie znając królewskiej choroby, Magdalena z wrażenia zemdlała. Minęły trzy lata i mdlała znowu – ze współczucia. Bogucki dostrzegł w półmroku jej szarawą bladość.
– Nóż – jęknęła.
Oboje wiedzieli, co król nosi w kieszeniach fraka. Ołówek, notes, lornetkę, w prawej kieszeni landrynki i scyzoryk w lewej. Sole trzeźwiące na wszelki wypadek w obu.
Lokaj obszukał jego frak, scyzoryk włożył sobie między zęby i podniósł bezwładnego z podłogi. Niosąc go do łóżka, zawahał się, czy zamknąć okno. Wiało od zachodu, świeższym powietrzem, a król po ataku już dzisiaj nie wyjdzie na spacer.
Zdjął mu buty, rozpiął koszulę. Służba jest wojskową hierarchią, najpierw pan, potem reszta. Magdalena, pierwsza pizda Rzeczypospolitej, poczeka. Każda z trzech księżnych kochanek czekała na swoją kolej. Dworzanie przymilnie nazywali Sapiehę, Lubomirską, Czartoryską „sułtankami”, żadnej nie wyróżniając. Wszystkie księżne, ale się kurwią – mówiono na mieście. Lokaj zamknął za sobą drzwi królewskiej sypialni.
Magdalena Sapieha nadstawiła mu się w mroku korytarza, rękoma zaparta o ścianę, z twarzą przy pejzażu włoskim. Wytarł o rękaw swojej złocistej liberii zaśliniony scyzoryk. Przeciął sznurowadła gorsetu. Zaczerpnęła powietrza, jakby ktoś wypchnął ją z głębiny na powierzchnię. Pokasłując, trzymała przy piersiach opadły gorset. Jego metalowe fiszbiny przestały się wrzynać w żebra i brzuch. Odetchnęła, ruszyła dalej. Pod zamkiem stała kareta wysłana przez króla po jego sułtanki.
Dwie już czekały. Księżne Czartoryska i Lubomirska, przypudrowane, na wszelki wypadek wszędzie, gdyby król chciał zażyć miłości francuskiej. Puder fiołkowy, z Tuluzy. Pantalony zawiązywano sznurkami. Na nich stelaż sukni, też wiązany po bokach, żeby z przodu było królowi wygodniej, albo od tyłu. Damski świat zawieszony na tasiemkach i sznurkach poruszanych przez mężczyzn.
W karecie, mimo przedwczesnego październikowego śniegu, było za ciepło i duszno. Zapach oleistych perfum, intymnego talku trzech młodych kobiet wydobywał się spod ich dekoltów i spódnic. Kareta kulała na śniegowym błocie Warszawy.
Izabela Czartoryska wsiadła pierwsza, zabrana spod jej Błękitnego Pałacu. Elisabeth Lubomirska, wychodząc ze swojego przy Krakowskim Przedmieściu, popijała jeszcze czekoladę z filiżanki. Biały, kruchy jak opłatek hostii porcelanowy spodeczek brzęczał na wybojach.
Tylko Lubomirska domyślała się, dokąd król je wysyła. Pojadą do Łazienek. Zobaczą park o zmierzchu i nagle rozbłysną lampiony. Zagrają muzykanci przywiązani wysoko wśród drzew. One, niby trzy gracje, przejdą szpalerem sonat, treli fletów do puzderka sali, gdzie przy okrągłym stole będzie czekać kolacja i niespodzianki – Elisabeth znała pomysły kuzyna.
Wychowali się razem, razem najlepiej się bawili. Ona od tego czasu zmądrzała, on został królem. Co tym razem wymyślił? Może triumwirat idiotek? Wystrojone, w blasku biżuterii. Mają wrócić pogodzone, wdzięczne, a jedna drugiej zaraz wydziobie diament, z ucha albo z palca. Zagryzą się w klatce karety.
Lubomirska nie przywitała się z Czartoryską. Zakręt, wyboje w drodze i chluśnie słodkim błotem. Po to wzięła filiżankę. Wyceluje tłustym jadem tam, gdzie najbardziej widać, w biały jedwab koszuli nad gorsetem rywalki. Robiła już Czartoryskiej gorsze rzeczy. Wycinała jej włosy. „I tak źle się trzymają”. Stała nad nią z obrzępolonym blond pasmem. „A jak powiesz komuś, to całą ostrzygę, nie becz, głupia baranico, bee, bee” – przedrzeźniała trzyletnią Izabelę, łkającą na końcu korytarza ciemnego drewnianego dworu ich ciotki Poniatowskiej. Do niej do Kocka zjeżdżała rodzina świętować Wielkanoc.
W tym domu urodził się król. Antoś – tak najbliżsi nazywali Stasia. Obie kuzynki kochały go od zawsze. Zjawił się na świecie przed nimi i czekał: cztery lata na pierwszą, czternaście na drugą. Tak im mówił, gdy były małe. Portret Antosinka wisiał w salonie. Narysowane oczy chłopca przyglądały się smutno obu dziewczynkom. Starszej z nożycami i młodszej z raną na głowie. Zakrywała ją sobie czepeczkiem.
Ziarna czasu kiełkują w piwnicach wieczności. Za kilkanaście lat kuzynki nadal będą walczyć o względy Antosia, raniąc się i bawiąc. Zmienią nazwiska: młodsza Izabela Flemming zostanie po mężu Czartoryską, wychodząc za brata swojej dręczycielki. Elisabeth będzie po mężu Lubomirską.
Ich ukochany, śliczny jak z obrazka Antoś Poniatowski zmieni po koronacji drugie imię na dostojnego Augusta. Stanisław August Poniatowski, król Polski, nie może ożenić się z kuzynką. Lubomirska i Czartoryska nie mają szans. Na miłość być może, na koronę nigdy. Dlatego Magdalena Sapieha jest najbliżej tronu.
Ale jej zależy tylko na Stasiu i byciu oficjalną metresą. „Materacą królewską” – Lubomirska naśladowała afektowany sposób mówienia Magdaleny, zabawiając salonowe towarzystwo.
W słownych gierkach była najlepsza. Uczennica swojej sfrancuziałej babki Izabeli Elżbiety Czartoryskiej, do której każdego dnia w Warszawie odsyłano ją, Antosia i małą Izabelę na lekcje cywilizacji. Jak prowadzić konwersację, fechtować ripostą francuskich słówek zamiast prostacko obrażać, prychać albo milczeć. Chyba że jesteś znieważonym mężczyzną, wtedy pojedynek. Kobiecie wypada szczypać celnym dowcipem.
Magdalena Sapieha tego nie umiała. Miała za to libertyński, sprowadzony z Paryża bezwstyd. Pozowała Bacciarellemu do _Czytającej Marii Magdaleny_. Oczywiście świętej, tylko kto by ten obraz pobłogosławił? Woda święcona wyparowałaby z niego, sycząc.
Król zlecił namalować pobożny portret dziwki. Maria Magdalena, nawrócona ladacznica, skonała w grocie niedaleko Marsylii. Magdalena Sapieha, nawrócona na miłość do króla, zdradzała męża. Bacciarelli namalował ją czytającą, zakrytą niebieskim woalem. Oczy skromnie spuszczone na romans udający Pismo Święte. „Potargane włosy koloru zgniłego siana, słomą wypchana jest królewska materaca” – Lubomirska popijała czekoladę, wertując myśli. „A ta – uśmiechnęła się do siedzącej naprzeciwko w karecie Czartoryskiej – jest z porcelany” – co można by uznać za komplement, gdyby porcelana była pierwszej jakości, niepoodpryskiwana.
Puder na twarzy młodziutkiej Izabeli przykrywał ślady po ospie.
Wsiadła wreszcie długo oczekiwana Magdalena Sapieha. Nie dość, że przy Zamku Królewskim, to jeszcze bez gorsetu. Kopia świętej ladacznicy. Prawdziwe piersi ledwo przysłonięte, te malowane wcale. Na obrazie zwisające gołe sutki szorują strony rozłożonej księgi, jakby analfabetka wodziła po literach różowymi palcami.
Obraz stał się słynny w Warszawie przez pijacką pomyłkę pruskiego ambasadora. Wychodząc z kolacji u króla, ledwo trzymał się na nogach. Donice wzdłuż zamkowych korytarzy przezornie przed ucztą usunięto. Żeby sobie ulżyć, wszedł do zacisznego buduaru, gdzie trafił na portret cycków Magdaleny. Tak zręcznie namalowanych, że zdjął obraz ze ściany, chcąc obejrzeć także jej tył.
„Tyłek musi mieć potężny” – oceniła Lubomirska sadowienie się Magdaleny w karecie. Usiadła przy Czartoryskiej, zrobiło im się za ciasno. Suknie były szerokie, wzmocnione obręczami.
– Majątek nie jest ważny w grzeczności – Czartoryska siliła się na dowcip, wzburzona negliżem Sapiehy. – Ważne, kto młodszy i ma ustąpić, a że jestem tu najmłodsza… – Przesiadła się do Lubomirskiej.
– Dziękuję – odpowiedziała Magdalena. Lubiła Czartoryską ze współczucia. Półsierotę, wydaną tak jak ona za szlachetną kukłę bez uczuć. – Nie najlepiej się czuję.
– Mam nadzieję, że się polepszy… – Lubomirska nie używała troskliwych tonów tuszujących obłudę, tym bardziej że dodała: – _Post coitum omne animal triste est._
– Aha… – nieznająca łaciny Magdalena wzięła kpinę za diagnozę, zwłaszcza słowo „smutne”, brzmiące francusko.
Obie wiedziały, co oznaczają rumieńce Magdaleny. Wychodząc od króla, nie zdążyła nawet założyć gorsetu. Albo nie chciała. Nie musi się chwalić, widać po jej spoconej twarzy i rozszerzonych źrenicach, co robili. Z bliska można było dostrzec ślady miłosnych zmagań, pocałunków na ramionach, dekolcie. Gwałtowne wachlowanie obnaża spod tiulu sutki. Król musiał je tłamsić, ssać do krwi, tak bardzo są nabrzmiałe.
Czartoryska poczerwieniała. Nie wzięła ze sobą wachlarza, jest prawie zima i nie wybierała się na bal. Trzymała za to w kieszeni płaszcza list od Antosia. Pomachała nim sobie przed twarzą. Łopot papieru. Pobrzękiwanie pustej filiżanki rzuconej na podłogę. Potoczyła się między sukniami.
Sułtanki znały królewski charakter pisma.
Lubomirska u babki, starej księżnej Czartoryskiej, uczyła się z Antosiem pierwszych liter. Pobrudzeni atramentem, zapełniali strony papieru, kaligrafując gęsim piórem. Babka wydzielała im po wielkiej kartce i dyktowała:
– _Un, deux, trois, un deux trois_. Pisanie ma rytm tańca. Wyraźne litery o nas świadczą – powtarzała. – Czy chcemy, by nas zrozumiano, czy gardzimy tym, co myślą o nas inni.
– A jeśli gardzimy? – Elisabeth wątpiła, czy warto uczyć się kaligrafii. – Jestem najbogatsza.
– A ja? – Antoś też oczekiwał od babci pochwały, że w czymś jest najlepszy.
– Ty jesteś ładny. – Umiała uciszyć kuzyna i znowu mieć księżną babkę tylko dla siebie.
Najbogatsza dziewczynka w Polsce i na Litwie, najpiękniejsza. To jej należały się uwaga i Antoś.
W karecie Izabela Czartoryska wymachuje jego listem. Lubomirska go jej zabrała. W dzieciństwie tym samym gestem bezkarnie zabierała jej zabawki.
– Grzeczność wymaga dzielenia się w potrzebie. – Elisabeth powachlowała się papierową harmonijką pokrytą błękitnym królewskim pismem. – No proszę. – Rozłożyła kartkę i zachichotała. – Antosia korona nie tylko w głowę ciśnie.
Uśmiechały się, zaglądając razem do listu. Siedząca naprzeciwko Magdalena nie widziała, co je śmieszy. Musiało to być zabawne. Kuzynki się nie znosiły, a jeśli śmiały, to jedna z drugiej. Ich rozbawienie wykluczało Sapiehę. Mogła patrzeć przez okno albo udając zmęczoną, przymknąć oczy. Nie będzie pytała, czym rozbawił je królewski list. Chcą upokorzyć ją świstkiem? Ona też umie być złośliwa.
– Rodzinne sprawy? – zapytała lekceważąco, przypominając im o więzach krwi z królem.
– _Mais rien de rien_*. – Lubomirska odmierzała słowa jak kostki cukru wrzucane do trucizny.
– O tak, nic a nic – powtórzyła za nią Czartoryska. – Królewski dowcip.
– Nie wątpię.
– My tutaj razem też jesteśmy jego żartem. – Lubomirska miała o wiele wygodniejsze karety i bardziej wykwintne zajęcia niż przejażdżka w towarzystwie głupszych rywalek.
Magdalena, siostra banity. Z jednym rodowym zamkiem w Janowcu. Uratowało ją małżeństwo. Jeśli bywa na szczycie, to królewskiego kutasa. Stamtąd łatwo się ześliznąć.
I ta druga, tępa szwagierka. Nakręcana w dupie figurka do kolekcji Poniatowskiego. Kochał porcelanowe laleczki tańczące w kółko, automaty na sprężynę udające ludzi. Umiały wykonać jeden mechaniczny ruch: ukłonu, podania ręki, ale jemu tyle wystarczało.
– Jesteśmy jego żartem? – upewniła się Czartoryska. – A pointa gdzie? Wiecie w ogóle, dokąd jedziemy? – Wychyliła się do Magdaleny. Ona widziała go ostatnia, powinna wiedzieć.
– Król tajemnic – szydziła Lubomirska.
Wyjawienie, że odgadła, co obmyślił, byłoby upokarzające dla niej, nie dla nich. Elisabeth to wie i zgadza się na tę karną wyprawę kochanek. Król nie rozumie kobiet. Nadal jest Antosiem: „Wyślę skłócone dziewczynki do ciemnego lasu. Może się polubią”. One może tak, ale ona nie musi. Niczego nie musi. Robi to z ciekawości. Żeby później go wykpić. Doprowadzić niemal do łez, jak w dzieciństwie, gdy przegrywał z nią w szachy. Stanisław August rządzi Polską. Ona rządzi królem, i nie z łóżka, gdzie kładzie mu się każda dziwka. Kto go wysyłał do Petersburga, do kochanki? Naprawdę kochał tę Niemrę, zanim kazała udusić swojego męża i zgarnęła władzę w Rosji. Lubomirskiej nie zdziwiłoby, gdyby caryca zrobiła to własnymi rękoma. Wycisnęła z debila życie, na które nie zasługiwał.
Po koronacji, już jako Katarzyna, przysłała Lubomirskiej podziękowania za „opiekę nad Stasiem w Polsce”, za wypchnięcie go z Polski do jej łóżka. Opłacenie podróży i prezentów. Cała Polska warta była jednego Petersburga. Kuzyn powinien tam być i kochać, a Rosja mu się odpłaci. Tak uważała pięć lat temu. I się nie pomyliła. Koronowany kuzyn nie myślał politycznie, ona myślała za niego. Caryca jest do niej podobna. Sentymenty są dobre na deser. Danie główne to władza i kasa. Jednej nigdy się nie przeje, a drugiej nie wyda tyle, by nie pragnąć więcej. Czego chciał Poniatowski? Narysował kiedyś Lubomirskiej, co go przyciąga, do czego gna: pusta droga, on konno. Białe barchany chmur po horyzont. W prześwicie nieba wychodzą z nich okrakiem kobiece nogi. Stają na ziemi, a w niebie rozsuwa się gigantyczna, wilgotna od deszczu i rozgrzana słońcem brama pizdy. Czeka na jeźdźca.
„Do tego się Poniatowski nadaje! – narzekał jej ojciec, szanowany przez wszystkich August Lubomirski. – Do łóżka i kobiet. Nawet jak nie podryguje którejś między nogami, sam się trzęsie. Co za różnica: _grand mal_ padaczki czy _la petite mort_ orgazmu”.
Ojciec miał rację. Osłabiony padaczką, _grand mal_ – wielkim złem, król wyrządzi wiele złego. Sprowadzi na kraj śmierć. Nie _la petite mort_ z rozkoszy orgazmu, ale prawdziwą. Poniatowski już się nie zmieni. Lubomirska przyłapała się na tym, że przestała go w myślach nazywać Antosiem. „Poniatowski” mówi o nim jej ojciec. Bez przyjaźni, na chłodno rozstawiając pionki politycznej gry.
Czartoryska pochwaliła się królewskim listem. A Lubomirska nadal ma wrażenie, że czyta słowa tego samego Antosia pędzącego w dziurę. Co prawda tym razem celował niżej.
„Droga kuzyneczko, _ma chère Isabelle!…_
Niech Cię nie dziwi ten wykrzyknik, ale pisząc go, admiruję Ciebie i Twoje wdzięki w moich najczulszych wspomnieniach. Nie bez powodu Francuzi nazywali niegdyś wykrzyknik punktem zachwytu, _point d’admiration_. Jakże go nie podziwiać? Zaciśniętej kropeczki u dołu, a nad nią linia, nie za długa, nie za krótka, idealnej wielkości”. Antoś obrysował ją kreskami owłosienia, upodabniając do cipy. Kropka poniżej linii miała być odbytem.
„Gramatyka uczy, że wykrzyknik używany jest dla wyrażenia zachwytu lub rozkazu. Łącząc jedno z drugim, rozkazuję Ci zachwycać mnie w sposób sprawiający najwięcej przyjemności. Nam obojgu” – zakończył list.
– Chyba nie jedziemy daleko. – Czartoryska patrzyła przez okno karety na padający śnieg. – Daliby nam futra.
– I większą obstawę – ziewnęła Lubomirska. – Zdrzemnę się. – Nie oddała Czartoryskiej listu.
Magdalenie też było wygodniej zamknąć oczy. Oddzielić się od rywalek. Doły pastelowych sukien nakładały się na siebie, tworząc szeleszczący kłąb jedwabnej tafty. Kremowa suknia Sapiehy, czerwona Lubomirskiej i niebieska Czartoryskiej układały się u ich stóp w trójkolorową flagę. Symbol elegancji i miłości, trochę zmięty, ubłocony. Lubomirska, poprawiając swoją suknię, wyciągnęła ją na wierzch. Czerwień zatriumfowała nad nijaką bladością écru i naiwnym odcieniem niezapominajkowego błękitu. Gest bez znaczenia, poprawienie fałdów, ale dla niej nerwowy przymus. Nigdzie i nigdy nie dać się przyćmić. Docisnęła haftowanym, aksamitnym bucikiem ułożone na nowo warstwy jedwabiu.
Sapieha poprawia swoją suknię, rozciętą po bokach na kieszenie. W jednej z nich ukrywa wystruganą z drewna lalkę swojej córki, właściwie kołek. W drugiej trzyma wachlarz – skrzela flirtu. Przy mężczyznach otwiera się i zamyka, naganiając pożądanie.
Czartoryska, zajęta ciemniejącym widokiem Warszawy, nie zauważyła listu upuszczonego przez drzemiącą Lubomirską na kolana śpiącej Magdaleny. Obydwie, udając, że zasnęły, obserwowały się spod półprzymkniętych powiek. Magdalena zobaczyła erotyczny wykrzyknik. Lubomirska pozwoliła jej przeczytać do końca królewską propozycję: „…rozkazuję Ci zachwycać mnie w sposób sprawiający najwięcej przyjemności…”.
Strąciła kartkę na podłogę.
– Pozwolisz mu? – Lubomirska podniosła list.
– A ty pozwoliłaś? – Czartoryska odebrała jej swoją własność i włożyła zmiętą kartkę za dekolt.
– Miłość ma swoje kręgi wtajemniczenia, jak masoneria. Jesteś czeladniczką, ja mistrzynią, moja droga. A ty, Magdaleno, kim jesteś w tajemnych arkanach – chciała dodać „dupy” – masońskich sióstr?
– Nie należę do żadnej loży.
– Niemożliwe. – Czartoryska była gotowa zaprosić ją do swojej. – To wspaniała zabawa.
– Niechrześcijańska. – Sapieha powstrzymywała się, żeby nie krzyknąć.
Zacisnęła dłonie na siedzisku i zagryzła usta.
– Co ci jest? – Lubomirska gardziła emocjami.
Przesadne okazywanie uczuć było dobre w książkach czy w teatrze, ale nie w towarzystwie. Podsuniętym Magdalenie listem niemal strąciła w tej rozgrywce królową. Ale jutro albo pojutrze zaczną od nowa partię dworskich szachów o duszę z diabłem. Gdyby diabeł lub dusze istniały. Jest tylko słaby król.
– Źle się czuję, możemy zawrócić? – Magdalena ukryła dłonie w kieszeniach sukni.
Nie mogły widzieć, jak bardzo cierpi. To przyszło nagle, bez mdłości, ostrzeżeń. Ma wprawę, nie zemdleje.
Czartoryska przywołała jadącą przy nich eskortę grenadierów i kazała zawrócić.
– Do mnie – poprosiła Magdalena.
– Bliżej jest…
– Nie. – Wyprostowała się, skurcze na chwilę ustały.
Wbiła paznokcie w drewnianą lalkę schowaną do jej kieszeni przez córeczkę.
Czartoryska wachlowała pobladłą Magdalenę i dopytywała, co jadła, piła, czy widziała się z kimś chorym. Kareta zajechała na Zakroczymską pod pałac Sapiehów. Przystawiono schodki, odźwierny pomógł jej wysiąść. Przybiegły służące podtrzymać panią po bokach. Złamała drewnianą laleczkę, byle nie krzyczeć.
Lubomirska powstrzymała Izabelę, gotową wysiąść z karety. Usadziła z powrotem obok siebie.
– Nic jej nie będzie – uspokoiła.
– Niech ją ktoś zaniesie!
Ledwie szła, każdy krok sprawiał ból. Na przezroczystej bieli pierwszego śniegu pojawiły się czerwone smugi. Za suknią ciągnęły się krwiste plamy.
– Ona umiera! – Izabela znów zerwała się z miejsca.
– Przeciwnie. – Lubomirska zatrzasnęła drzwiczki. – Rodzi.
– Jak to?
– A tobie co, bocian przyniósł?
Lubomirska miała czworo dzieci, Czartoryska jedną córkę, odesłaną natychmiast na wychowanie mamkom.
– Jak to rodzi?
– Wody jej odeszły razem z krwią, może tego nie przeżyć. Zaraz pojawi się pierwsze królewskie dziecko, naszego Antosia.
– Ale…
– Policzyłam, Sapieha był w półrocznej podróży.
– Myślisz, że umrze? – Czartoryska straciła matkę w połogu.
– To jej trzecie, szybko pójdzie. Gdyby od nieślubnych się umierało, byłoby nas o połowę mniej na świecie, głuptasko.
Miała ochotę powiedzieć coś bardziej obraźliwego – idiotko jedna, ty… – ale siebie powinna zwyzywać za to, że się nie domyśliła. Obszerna spódnica zakryła ciążowy brzuch Magdaleny. Wielkie piersi, o wiele większe niż dawniej, ciemne sutki. Podstawiła je im w karecie niemal pod nos. Musiała już czuć duszności, skoro zerwała gorset.
Czartoryska nie wiedziała, czy płacze ze współczucia, czy ze złości.
– Chcę do domu. Nie mam ochoty na niespodzianki. – Wyjęła z włosów perłową szpilkę.
– To miała być niespodzianka dla Antosia. Miałyśmy zostać przyjaciółkami, zanim ona urodzi. Dyplomacja naszego kuzyna jak zwykle na nic…
– Myślisz, że będzie chłopiec?
– Nie bój się, nie będzie jej przez to kochał bardziej. On nie umie kochać. Za to potrafi się bać.
Lubomirska zastanawiała się nad wykorzystaniem „niedyskrecji” Magdaleny. Czym ją nastraszyć, w jaki sposób zaszantażować króla. Królowa nie rodzi na szachownicy ani na śniegu. Trzeba więc poustawiać figury od nowa.
* _Mais rien_… (franc.) – Ależ absolutnie nic.ROZDZIAŁ II
Biały, długowłosy piesek uczepił się trenu sukni Czartoryskiej idącej do gabinetu męża. Ślizgał się, ciągnięty przez swoją panią. Gdy na zakręcie przez pośpiech uderzyła nim o framugę, zapiszczał.
– Malti, biedaku. – Podniosła go.
Całowała po główce, brązowych zaciekach pod oczami.
– Nie płacz – mówiła jemu i sobie.
Maltańczyki są nadwrażliwe – dlatego mąż uznał, że to idealny dla niej prezent.
Nie powinna wchodzić zapłakana do jego gabinetu. Damy nie płaczą, damy histeryzują – uważał wychowany na posąg Adam Czartoryski. On i jego siostra Elisabeth Lubomirska byli z jednego kamienia. Wypolerowanego na zewnątrz i zimnego w środku. Adam stawał się zaledwie letni w łóżku, od pieszczot żony, nie z pożądania.
Izabela wyobrażała sobie wtedy, że jest młodą Rzymianką obsługującą boga dla swojej korzyści: zajścia w ciążę. Ucząc się łaciny, znalazła w bibliotece opis rytuału weselnego. Antyczni rodzice prowadzili zakrytą welonem pannę młodą do świątyni bezwstydnego Priapa. Świeżo poślubiona, unosząc suknię, siadała na kamiennym przyrodzeniu bóstwa, mającego dać jej liczne potomstwo. Rzymianki pocierały się o niego do krwi, zmazując klątwę niepłodności.
Z królem Czartoryska dawno byłaby w ciąży, gdyby ośmielił się na coś więcej niż miłość francuską. Bał się ją zapłodnić. Zbyt bliskie pokrewieństwo – jak mówił – groziło wydaniem na świat potworka.
O tak – zgadzała się z nim w myślach – kłębowisko Poniatowskich, Lubomirskich i Czartoryskich mnożyło kreatury. Jerzy Flemming, ojciec Izabeli, nie należał do tego piekielnego kręgu. Za to jej matka Antonina pochodziła z Czartoryskich. Ojciec matki i matka króla byli rodzeństwem.
„Bella – Antoś nazywał tak Izabelę, od kiedy pamiętała. – Nie martw się, że nie urodzisz naszego dziecka. Może dla ciebie to błogosławieństwo”.
Nie chciał stracić kuzyneczki. Jej matka umarła w połogu, na ospę. Ojciec Izabeli uznał, że nikt lepiej nie zajmie się noworodkiem od rodzonej siostry zmarłej. Ożenił się więc z nią, ale dwa lata później siostra matki też umarła. Tak samo w połogu i na ospę. Aby nikt nie wątpił, że to nie przypadek, obie siostry zmarły tego samego dnia: 27 marca, w tym samym domu i łóżku. Jedna zabrała za sobą drugą, siostra śmierć. Mogłaby też zabrać Izabelę po urodzeniu dziecka, 27 marca…
Rozmyślania o znanej tylko z portretów matce, o trosce króla znów doprowadziły ją do tłumionego szlochu. „Bella – szeptał, gdy się kochali po francusku. – Będziemy mieli miłość, nie dzieci”. Izabeli wydawało się, że mówi do niej królewski pulchny odbyt, bo miała go wtedy przed oczyma. Antoś widział jej dziurki. Dlatego zbereźnie narysował wykrzyknik w liście. Ich wykrzyknik, krzyczący z obopólnej rozkoszy.
Magdalenie dał więcej, dużo więcej, teraz dziecko. Izabela, wchodząc do gabinetu męża, rozpłakała się jeszcze bardziej. Malti zawtórował jej wyciem.
– Czym mogę służyć? – Adam nie podniósł wzroku znad papierów.
Wiedział, kto wszedł. I tak nie zobaczyłby jej w mroku. Płomień świecy oświetlał tylko blat biurka. Czartoryski siedział nadal pochylony nad listem Repnina wysłanym do szlachty podolskiego sejmiku. Rosyjski ambasador obiecywał im przywrócenie praw i sprawiedliwości za głosowanie według jego instrukcji. Dla tych, którzy by nie zrozumieli, co trzeba popierać, cennik: dwadzieścia złotych za głos na sejmiku, sto w sejmie. Rachunek tak prosty, że zrozumiały dla każdej z podgolonych głów. A nie wyłącznie dla umiarkowanych – moderatów, czyli pijących umiarkowanie. Ci umieli jeszcze dodawać i odejmować bez pomocy Żydów urzędujących w karczmach.
Psie piski, chlipanie żony były wtargnięciem zwierzyńca w zacisze gabinetu. Wytrąciło to Czartoryskiego z równowagi. Odsunął papiery, wskazując Izabeli krzesło. Skoro przyszła do niego w takim stanie, najwidoczniej może jej pomóc, załatwić jakąś błahostkę. Inaczej by nie przeszkadzała, na tyle była pojętna. Mądrzejsza od swojego popiskującego maltańczyka.
– Sapieha urodziła Antosiowi dziecko – opisała, co stało się po wyjściu z karety.
– Moja siostra jest tego pewna? – Ufał tylko inteligencji Elisabeth.
Izabela otarła oczy. Od zawsze musiała znosić przewagę Lubomirskiej. Na dworze babki, gdzie ją oszpecała i dręczyła. Na dworze Antosia, gdzie Lubomirska miała pierwsze miejsce należne ukochanej, starszej kuzynce. Od ślubu z jej bratem musiała jeszcze ustępować wiedźmie we własnym domu. Czartoryski kochał Czartoryską, ale nie swoją żonę, tylko siostrę. Żeby nie było nieporozumień, Lubomirska kazała się nazywać Elisabeth. Po wejściu Izabeli do rodziny nie chciała mieć swojej karykatury, drugiej Izabeli Czartoryskiej w dziejach rodu. Pogrzebała samą siebie, swoje panieńskie czasy. Kiedy Izabela Flemming stała się Czartoryską, Izabela Lubomirska została po łacinie uczoną Elisabeth.
– Tak, twoja siostra jest tego pewna, sam ją zapytaj.
– I to cię boli? – Przyłożył do płomienia świecy drzazgę, zapalił nią tytoń w fajce. – Królewski bękart?
– Może go usynowić.
– Po co? I skąd wiesz, że to syn? Sapiehom przyda się jedno dziecko więcej, a nie skandal.
– Może założyć dynastię – upierała się przy swoim Izabela.
Nieraz słyszała męskie dyskusje, Lubomirska też brała w nich udział. Głos Elisabeth brali pod uwagę. Kiedy dowodziła swojej racji, właśnie w ten sposób, stanowczo.
– W kolejności do tronu to nasz syn będzie pierwszy, nie Poniatowskiego.
Uderzył dwa razy w blat biurka.
– Jesteś przesądny? – Zaskoczył ją zabobonnym stukaniem w drewno na odpędzenie złych mocy.
Tak bardzo chciał mieć syna, że choć niewierzący, cofnął się do pogańskich guseł? Lokaj przyniósł pocztę.
– _À bon._ – Pochlipując, nie usłyszała stukania do drzwi, w odpowiedzi na co Adam dwukrotnym uderzeniem dawał umówiony znak. – Wejść.
Cisza oznaczała „nie przeszkadzać”.
Czartoryski uśmiechnął się wyrozumiale. Oprócz jego siostry i kilku Francuzek kobiety oraz ludy prymitywne nie potrafią wykonywać dwóch czynności naraz. Spiskować umieją nie gorzej od samic. Ale nie przewidywać ani politykować. Do tego potrzebna jest logika.
Może dlatego bezrozumna Izabela nie pojmuje, że korona będzie jej i jej syna. Przecież szlachta gardzi Poniatowskim. Jego, Adama, chciała na
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.