- W empik go
Felidae. Wschód-Zachód - ebook
Felidae. Wschód-Zachód - ebook
W niedalekiej przyszłości w Europie wzrost nastrojów nacjonalistycznych doprowadził do ponownego zachłyśnięcia się ideologią faszystowską. Ogarnięte nienawiścią do obcych narody Starego Kontynentu zaczęły na masową skalę pozbywać się niechcianych przybyszy z krajów muzułmańskich, odwołując się do okrutnych metod wypracowanych przez strategów III Rzeszy. Felidae, najemnej jednostce bezbożnych indywidualistów, przypada w udziale misja powstrzymania faszystów i ich zamiarów wobec Europy Wschodniej. Problem polega na tym, że przyszłym słowiańskim bojownikom nie w głowie lojalność, dyscyplina i walka za marny żołd, a bez nich podbój Europy może nie przebiec dokładnie tak, jak życzyliby sobie tego ich dowódcy…
W końcu dojechał. Akriabsk, obwód kaliningradzki, Federacja Słowiańska. Baza wojskowa 13. Brygady Specnazu. Podjechał do budki wartowniczej, nad którą wisiała tabliczka z napisem: „13. Brigada Specjalnawa Naznaczienija”, i podał wartownikowi książeczkę wojskową Slawarmii otrzymaną od dowództwa roty innostrannej, kiedy pierwszy raz zaciągał się do specnazu. Wartownik obejrzał ją dokładnie, uśmiechnął się i spojrzał na Roczyńskiego, gdy przeczytał wykaz misji. Następnie sprawdził w komputerze, czy rzeczywiście został tu skierowany, oddał książeczkę i powiedział:
– Witamy z powrotem, żołnierzu.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-348-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ahmedzie, już czas. Szykuj się, niewierne psy już czekają – powiedział brodaty mężczyzna.
– Wiem, jestem już gotowy od dwóch godzin. Tylko się modliłem, żeby być bliżej Allaha – odpowiedział kilkunastoletni wyrostek.
Brodaty mężczyzna się uśmiechnął, jeszcze nigdy nie był tak dumny z syna. Ahmed wstał, odsłaniając kamizelkę wypełnioną przyszytymi ładunkami wybuchowymi. On również się uśmiechał, to był jego dzień. Wyszedł z małego pokoju i dumnie powędrował wzdłuż korytarza. Szedł z głową podniesioną wysoko, pełen młodzieńczej buty. Wszedł do głównej hali i usiadł pośród podobnej mu młodzieży.
Sami swoi. Panowała tu cisza, a zgraja wyrostków w atmosferze wzajemnego szacunku kiwała do siebie głowami na znak pozdrowienia. Trwało to tylko chwilę, po czym zamarli w bezruchu, patrząc razem wprost przed siebie i cierpliwie czekając. W końcu w miejsce, w które wszyscy tak natarczywie się wpatrywali, podszedł brodaty mężczyzna. Pochylił nieznacznie głowę w kierunku obecnej młodzieży, która odpowiedziała mu tym samym.
– Giaurowie… nie chcą uznać Allaha. Nie chcą wyrzec się sodomii – zaczął powoli brodaty mężczyzna. – Nie chcą! – ryknął nagle. – Odmówili przyjęcia szariatu, sprzeciwiają się woli Boga… – zaczął mówić szybciej – …znieważają Proroka! Chcą z nas zrobić niewolników. Nas, posłusznych Bogu, chcą wysłać na rzeź do Dachau! Jest na to jedna odpowiedź: śmierć niewiernym psom szatana! – wrzasnął w końcu.
– Śmierć giaurom! – Oddział wyrostków wstał nagle jak na komendę i wrzasnął chórem.
– Trzeba ich mordować, gwałcić ich kobiety, palić ich dzieci. Za naszych nieporadnych braci, za Proroka! – kontynuował swoją mowę nienawiści brodaty mężczyzna. – Nie będzie to łatwe, ale jest to wykonalne. Oni wierzą w latającego potwora spaghetti…
Odpowiedział mu ryk śmiechu gotowych na wszystko wyrostków.
– A my wierzymy, że nie ma Boga nad Allaha, a Mahomet jest jego prorokiem. – Chłopcy potakująco kiwali głowami. – Wy będziecie naszymi męczennikami, was spotka nagroda w raju. – Uśmiechnął się prowokacyjnie, wywołując tym ożywienie obecnych młodzików. – Idźcie i czyńcie wolę Allaha!
Samobójcy wstali, ukryli kamizelki pod modnymi kurtkami i ruszyli do wyjścia, nie oglądając się za siebie.
Przed meczetem w kilkunastu furgonetkach czekało kilkudziesięciu antyterrorystów. Uzbrojonych po zęby i znających dokładne rozkazy.
– Wychodzą. Brać ich! – krzyknął głos z radia.
Wybiegli, masa ludzi w kominiarkach. Natychmiast otworzyli ogień, masakrując jeszcze zahipnotyzowanych chłopców. Wszyscy szybko padli trupem na ziemię. Z twarzami wykrzywionymi w strachu i bólu. Napastnicy, nie tracąc czasu, zaczęli przeszukiwać ciała swoich ofiar. Inni udali się wprost do świątyni.
Brodaty mężczyzna, zanosząc się płaczem i półleżąc pod oknem, zdetonował wszystkie ładunki naraz, jednym przyciskiem na telefonie. Wybuch porozrywał trupy męczenników i ciała napastników, wyrzucając krwawą masę w powietrze i podpalając kilka okolicznych budynków. Niszcząc pół meczetu razem z brodatym mężczyzną i grupą bojową, która do niego weszła.
Unoszące się w powietrzu śmigłowce wojskowe zaczęły się zbliżać do miejsca wybuchu. Jeden z pilotów wycelował rakiety w otaczającą meczet rozwścieczoną ludność muzułmańskich imigrantów.
– Führer nie będzie ich żałować – powiedział pilot i wystrzelił.
Inne załogi śmigłowca, nie nawiązując wcześniej komunikacji ani nie otrzymawszy rozkazu, zaczęły robić to samo. Rakiety zaczęły spadać na bezbronnych cywili, którzy bezskutecznie usiłowali ratować się ucieczką. Cała dzielnica zaczęła płonąć.
Zagłębie Ruhry, wczesne lata czterdzieste.ROZDZIAŁ I ROK 2047
Gdzieś na Mazurach, przy samym jeziorze, stała zapadła rudera. Nawet świeżo po wybudowaniu nie był to dom, tylko letniskowa chałupa z przeznaczeniem do kilkudniowego wypoczynku. Teraz stanowiła bezwartościową nieruchomość, do której wstęp powinien być wzbroniony tabliczką informującą o możliwości rychłego zawalenia się. Tymczasem na ogrodzeniu widniała informacja o zajęciu całej tej „posiadłości” przez okolicznego komornika. Trudno się dziwić, że nikt nie kwapił się do nabycia podobnej meliny. Dachówki pozostałe na dachu można było policzyć na palcach jednej dłoni, przed gołym niebem domek był chroniony tylko dziurawą folią, układaną zawsze przed przybijaniem dachówek. Deski pełniące dekadę temu funkcję ścian zostały częściowo powybijane przez okolicznych smarkaczy chcących zorganizować sobie ognisko. Działka otaczająca nieruchomość pokryta była chwastami, śmieciami i zastrzelonymi ptakami, wokół których leżało nierównomiernie porozrzucane ziarno. Najczystszym miejscem przynależącym do tej nieruchomości była kładka wędkarska, stojąca jakieś dwadzieścia metrów od rudery.
Domek letniskowy został wybudowany w latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku przez starsze małżeństwo, które zmarło dziesięć lat temu. Po śmierci pierwszych właścicieli nikt z rodziny nie spieszył się z przyjęciem spadku w obawie przed olbrzymim zadłużeniem obciążającym majątek dziadków. Naturalnie więc melina stała się siedliskiem okolicznej „elity”, która zaczęła sobie rościć wszelkie prawa do własności. Żule „rezydowały” tam przez kilka lat, urządzając niezliczone libacje i burdy mające ustalić lokalną hierarchię. Jednak po tym jak ogólny stan meliny zaczął wzbudzać niepokój nawet wśród owych paniczów, w melinie pozostał już tylko jeden żul.
Jedynym wartościowym elementem znajdującym się na terenie nieruchomości był oparty o werandę SWD „Dragunow” – sowiecki samopowtarzalny karabin wyborowy. Karabin był w świetnym stanie, a obecnie, w czasach zdominowanych przez broń tworzoną w oparciu o technologię elektromagnetyczną, był wręcz bezcenny ze względu na wartość historyczną. Wnętrze rudery wydzielało nadzwyczaj nieprzyjemny zapach; wszechobecny brud i niezliczona ilość butelek po wódce robiły powalające wrażenie.
W środku była cisza, nie licząc włączonego telewizora, w którym jakaś dziennikarka robiła reportaż o kolejnych antymuzułmańskich demonstracjach w krajach skandynawskich. Kolejny raz zakończyły się one regularną bitwą z islamską kontrmanifestacją, jak zwykle nie interweniowały żadne służby. W połączeniu z wczorajszym reportażem mówiącym o ostatnich pogromach muzułmanów we Francji, a także faktem, że prawo sprowadziło muzułmanów do roli eksterminowanych niewolników w Niemczech i Austrii, widzowie mieli do czynienia z bardzo smutnym obrazem współczesnej Europy Zachodniej, przepełnionej rasizmem i postępującym coraz bardziej krwawym antyislamizmem. Zachodnie nazizmy organizujące się we wspólny front walki z islamem napawały niepokojem cały cywilizowany świat. Niepokój potęgowała sytuacja na wschód od Łaby, gdzie lokalne państewka przegrywające nierówną walkę z demografią, recesją i bezrobociem oraz wszechogarniającą korupcją, pozbawione wspólnego wroga lub celu, pogrążały się w nieustających, potęgujących się wewnętrznych sporach politycznych. Raz za razem zrywały kolejne chwiejne koalicje, co uniemożliwiało sprostanie bieżącym, i tak już niełatwym, problemom. Można by stwierdzić, że w najbliższym czasie i te państwa porwie rwący nurt neonazizmu, gdyby nie to, że ich społeczeństwa pogrążały się w nieustępliwej jak rak apatii.
Panował złoty wiek Federacji Słowiańskiej – kolejnej formy Unii Euroazjatyckiej, czyli geopolitycznego narzędzia służącego do realizacji przyrodzonych interesów rosyjskich – która, wykorzystując korzystną sytuację, dzięki sukcesom dyplomatycznym, stworzyła trzecie imperium, będące według każdego Rosjanina odwieczną koniecznością. Imperium mieściło się w granicach dawnego ZSRR, tyle że miało inny ustrój gospodarczo-społeczny i prowadziło agresywniejszą rusyfikację. Rosja kontynuowała podboje taktyką habsburską i pod sztandarem panslawizmu, jednak z pozostałych Słowian interesowało to tylko czeskich nacjonalistów z DSSS-u, Bułgarów i Serbów… wszystkich Serbów. Globalną sytuację dodatkowo komplikowała śmiercionośna pandemia panująca w Azji Południowo-Wschodniej, zabijająca dziesiątki milionów ludzi rocznie, a przede wszystkim niezdolność do podjęcia jakiegokolwiek działania przez światowego żandarma, trawionego od ostatnich piętnastu miesięcy rasistowską wojną domową, która zdążyła już pozbawić życia dwadzieścia trzy miliony amerykańskich obywateli. Największa krzywda dzieje się natomiast Japonii. Państwo to, niemające żadnych nowych problemów, wyrosło na pierwszą potęgę Pacyfiku, aż przebiera nogami do geopolitycznych podbojów. Tylko gdzie je prowadzić? Do Ameryki za daleko, a Azja (zarówno kontynentalna, jak i wyspiarska) jest owładnięta morderczą zarazą, razem z Australią. Współczesne problemy na świecie nie dają spokoju nikomu, kto postrzega je globalnie. Był na tej planecie jednak ktoś, kto miał to wszystko w jak najgłębszym poważaniu…
Czterdziestoletni facet, dość wysoki, dobrze zbudowany, na pewno nieogolony i nadzwyczaj nieświeży. Wstał. Jeden z tych, któremu nie robi różnicy, czy pije zimną, czy też ciepłą wódkę. Usiadł na łóżku, ewidentnie wymęczony dręczącym go od kilku lat Weltschmerzem. Otworzył przepite ślepia, wziął głęboki wdech i ziewnął przed siebie. Oddech był tak mocny, że aż latające w pobliżu muchy opadły na podłogę i zaczęły się kręcić w jakimś dziwnym amoku. Spojrzał na wijące się insekty, skrzywił się i rozdeptał je gołą stopą. Sięgnął ręką daleko przed siebie po butelkę wódki, przyłożył ją do ust i przechylił.
– Kurwa – powiedział powoli. Zawsze mówił powoli.
Wyciągnął butelkę przed siebie i skierował gwint w dół. Nic nie wyleciało. Rzucił butelką o podłogę, tak że rozbiła się w drobny mak. Ponownie wstał i podszedł do starej meblościanki po drugiej stronie pokoju. Sięgnął po dwieście gram przedpotopowej i wypił całość jednym haustem. Spojrzał na telewizor, gdzie ta sama reporterka dalej prowadziła reportaż o powtarzającej się do znudzenia tematyce, uśmiechnął się złowieszczo i podrapał poniżej pasa. Wyrzucił butelkę. Wszedł do łazienki, czyli do kąta izby, w którym na wysokości stu osiemdziesięciu centymetrów nad ziemią znajdował się najzwyklejszy szlauch, a na dole jakieś kraty odpływowe. Wziął prysznic. Następnie chwycił kolejną butelkę wódki, tym razem sto gram, i zaczął ją powoli sączyć. Podszedł do drzwi, otworzył je i podlał chwasty rosnące tuż pod ruderą.
– Pierdolony żul! – krzyknął jakiś smarkacz i rzucił w niego pustą szklaną butelką. Trafił prosto w nos.
Mężczyzna nawet się nie przewrócił, wzdrygnął się tylko nieznacznie i burknął coś pod nosem. Wszedł z powrotem do domu, stanął przed lustrem w toalecie, wytężył wzrok i z niezadowolenia wypuścił głośno powietrze. Następnie przejechał wnętrzem dłoni po nieogolonej twarzy. Kiedy zauważył, że zarost skaleczył mu dłoń, wyzionął powietrze z jeszcze większą dezaprobatą. Wziął jakąś tubę, jakby od pasty do zębów, wydusił zieloną maść, rozprowadził ją po twarzy i delikatnie, powoli zaczął golić się nożem. Dopił wódkę, rzucił butelkę na podłogę, wytarł twarz ręcznikiem i zaczął się ubierać.
– …Sprawy mogą przybrać taki sam obrót jak siedem lat temu w Australii – kontynuowała dziennikarka. – Wtedy australijscy nacjonaliści wywołali antymuzułmańską rewolucję, w fatalnej dla siebie sytuacji demograficznej, kiedy biali mieszkańcy stanowili mniejszość australijskiej populacji… – Mężczyzna skrzywił się, jak jeszcze nie krzywił się tego dnia – …a duże złoża surowców naturalnych skłoniły zarówno ościenne państwa, jak i zwykłe zgrupowania najemne do zbrojnej interwencji. – Twarz żula wyraźnie się zaczerwieniła, gdy usłyszał o najemnikach. – Liczne zbrodnie popełniane na cywilach odwróciły tendencje migracyjne w regionie… – Wyprostował się, mocno poruszony, rzucił butelką w telewizor, dziennikarka znikła i ucichła.
Wyszedł z domu, zapalił papierosa, zrobił kilka kroków i stanął koło starego rzęcha. BMW X7 z 2019 roku. Skrzywił się, sam nie wiedząc, czy to przez to, że jeździ dwudziestoośmioletnim samochodem od trzech lat, czy dlatego, że kilka miesięcy temu usłyszał od mechanika, że nikt mu już tego pojazdu nie naprawi, kiedy chciał tylko wymienić opony na letnie. Wsiadł do samochodu i pojechał.
W drodze przez miasto otaczały go wypełnione wstrętem spojrzenia. Wszyscy w Głodowie bali się go i pogardzali nim – zdaje się, że wszyscy za wyjątkiem jednego małego chłopca, który uśmiechnął się do niego i zaczął mu energicznie machać. Kierowca zawiesił na chłopcu dłuższe spojrzenie, po czym natychmiast odwrócił wzrok. Nie lubił dzieci, a rodzice tych dzieci nie lubili jego. Nie usłyszał, co powiedziała matka chłopca, ale z ruchu jej ust wyczytał jedno charakterystyczne słowo, z którym często się tu spotykał, mianowicie: morderca.
Mężczyzna się skrzywił. Właśnie sobie przypomniał, jak bardzo nienawidzi całej tej okolicy.
– Pierdolone cywile.
Zaklął i ruszył, gdy włączyło się zielone. Zatrzymał się pod małym osiedlowym sklepem. Kiedy tylko do niego wszedł, wszyscy obecni klienci pospiesznie z niego wyszli. Opuszczając lokal, rzucali mu pogardliwe spojrzenia. Mężczyzna krzywił się na każdego z nich po kolei, co sprawiło, że inni klienci zaczęli wychodzić jeszcze szybciej. Podszedł do lady i zrobił grymas w stronę starszego pana za ladą.
– To co zwykle – powiedział.
– Zimną czy ciepłą? – zapytał sprzedawca.
– Zimną – odpowiedział, po czym skrzywił się jeszcze bardziej.
Dziadek, zupełnie niezrażony jego poufałością, na którą nie pozwalał sobie nikt inny w okolicy, zaczął szykować stałe zakupy dla codziennego klienta. Dwie paczki papierosów, trzy półlitrowe butelki wódki Przedpotopowej oraz dwieście i sto gram tej samej marki. Zapakował to do reklamówki i skasował towar.
– Sto dwanaście marek czterdzieści sześć – podliczył kasjer. Polska już dawno zrezygnowała z własnej waluty.
– To nie jest cena, jaką zawsze płacę, a zawsze kupuję to samo – powiedział powoli mężczyzna.
– Wiem, ale wczoraj… – Starszy pan urwał w połowie zdania, obawiając się kłopotów – …zapomniałeś zapłacić.
Facet spojrzał dziadkowi głęboko w oczy i się uśmiechnął. Oczywiście, że wczoraj nie zapłacił. Wczoraj, gdy zamierzał płacić, zauważył, że dwóch nastolatków usiłuje mu ukraść samochód, więc wziął zakupy, wybiegł ze sklepu, wrzucił towar przez wybitą dwa lata wcześniej szybę na tylne siedzenie i zajął się niedoszłymi złodziejami, po czym po prostu odjechał. Kasjer westchnął z ulgą, gdy stały klient ostatecznie sięgnął po portfel.
– Słyszałem, że nie wyjdą ze szpitala przez następne dwa tygodnie – powiedział kasjer.
– To niech mnie pozwą. Wiedzą, kim jestem i gdzie mieszkam – odpowiedział mężczyzna z opanowaniem, zapłacił i wyszedł.
Wrzucił zakupy na tylne siedzenie przez wybitą szybę i podszedł do bankomatu. Sprawdził stan konta: trzydzieści marek. Zaklął szpetnie, uderzył mocno pięścią w bankomat, po czym pokornie wypłacił należne mu drobne. Miał łącznie dwieście marek. Zapalił papierosa, wsiadł do samochodu i pojechał do siebie. Wśród przechodniów żegnały go tak samo pogardliwe spojrzenia jak te, które go witały. Zatrzymał się przed rozpadającą się ruderą, wyszedł z samochodu otworzył drzwi od chałupy i wrzucił do środka: paczkę papierosów, pół litra, dwieście i sto gram wódki. Zamknął drzwi tak, że z dachu spadły dwie ostatnie dachówki. Jedna zrobiła kolejną, ale nie największą pajęczynę na przedniej szybie samochodu, druga zbiła mu prawe boczne lusterko. Jego cenne bmw właśnie straciło na wartości kolejne dwieście marek. Opuścił ręce i stał tak, wpatrując się przez dłuższą chwilę w poniesioną stratę, po czym zaklął.
Złapał za wędkę stojącą obok dragunowa i poszedł dalej. Butelkę wódki rzucił pod okazały dąb i udał się w kierunku wybudowanej przez siebie kładki – jedynego wkładu w podniesienie wartości tej nieruchomości. Zapalił ostatniego papierosa z wczorajszej paczki, wyrzucił opakowanie na ziemię i wypił pierwszy łyk dzisiejszej wódki, po czym usiadł na leżaku plażowym i zaczął łowić kolację. Sięgnął lewą ręką do wiadra stojącego przy nodze, złapał garść mokrej brązowej papki mającej zwabić większe ryby i rzucił ją na odległość piętnastu centymetrów od spławika. Wyrzucił papierosa do jeziora, zapalił kolejnego, pociągnął większy haust z butelki, wyciągnął się w leżaku i rozluźnił.
Leżał tak bezczynnie kilka godzin, od czasu do czasu pociągając z butelki i zapalając kolejnego papierosa, aż spławik od wędki zaczął się zanurzać i wynurzać. Energicznie pociągnął wędkę i wyciągnął całkiem pokaźnego szczupaka. Po wyjęciu z wody ryba rozpaczliwie się rzucała – mężczyzna uspokoił ją, uderzając nią o kładkę. Dopił wódkę. Wbił swoją zdobycz na kij będący częścią jego paleniska, narąbał drewna, umieścił je pod rybą, pociągnął z X7 biopaliwo, którym polał drewno, podpalił je i zaczął piec. Popalając, popijając kolejną butelkę i rekreacyjnie strzelając do wróbli posilających się ziarnem z podwórka, zauważył, iż ryba osiągnęła zadowalający rumieniec. Ściągnął szczupaka z paleniska razem z kijem, chwycił za wódkę i wszedł do domu.
Tymczasem w kierunku rezydencji zmierzał najnowszy model drogiego samochodu. Jechał dość szybko po polnej drodze, zręcznie omijając największe dziury. Jednak pomimo nawet tak ostrożnej jazdy tesla bujała się na niezliczonych pomniejszych wybojach. Kierowca musiał być wprawiony w jeździe terenowej, ponieważ skutecznie ominął słup telegraficzny stojący na samym środku drogi, który wychylił się znienacka zza zakrętu. W środku siedziało dwóch masywnych mężczyzn.
– Myślisz, że ten też się zgodzi? – zapytał pasażer.
– Nie ma innego wyboru, to zwykły żul, nie ma już hajsu i musi walczyć, żeby przeżyć – odpowiedział kierowca.
– A jesteś pewien, że nie będzie sprawiał żadnych problemów? – dopytywał pasażer.
– Jak jasna cholera – odpowiedział kierowca. Mężczyźni spojrzeli na siebie i wybuchli śmiechem. – To mój ulubiony żołnierz. Zabieram go na każdą misję, na jego ostatnią też go zabiorę. – Mężczyźni ponownie się roześmiali.
Zaparkowali obok X7 i weszli do chatki. Rezydent po skończonej kolacji rzucił kierowcy krótkie spojrzenie, po czym rzucił się na niego. Wyciągnął ręce przed siebie, żeby złapać swojego „gościa” za gardło, ale okazało się że nie był w formie. Przybysz złapał go za przedramiona jako pierwszy, pochylił nogi w kolanach i zamachnął się nim przez lewe ramię, rzucając go na ścianę. Gospodarz uderzył w ścianę i opadł na podłogę jak worek kartofli, wydając z siebie tylko pojedyncze stęknięcie. Kierowca tesli zaczął okładać twarz, żebra i brzuch mężczyzny sążnistymi kopniakami. Brał konkretne zamachy i opuszczał stopę na obezwładnionego mężczyznę z potężną siłą.
– Ksawery Roczyński, kurwa twoja mać, zapamiętałem cię inaczej! – wykrzykiwał kierowca w przerwach pomiędzy kopniakami. Mówił po polsku, ale z silnym rosyjskim akcentem. – Pan! Sierżant, pan snajper, pan, pan… Pan!
Pasażer zaczął się śmiać. Kierowca przestał okładać Roczyńskiego, kucnął przy nim i zmierzył go rozbawionym spojrzeniem, po czym rozejrzał się po ruderze.
– Patrz, Dima, jak się tu urządził, pan sierżant – powiedział kierowca, po czym podszedł do mizernie wyglądającej szafy. Poklepał otwartą dłonią w drzwiczki i ryknął śmiechem, gdy te natychmiast odpadły i rozbiły się na pół o podłogę.
– Sobace bym się tu nie dał wysrać – powiedział Dima.
– Nie jest tak źle… – Roczyński oparł się na łokciu, wziął wdech i spojrzał kierowcy w oczy. – Cały czas bawię się tu z twoją starą w sukę i kość, stara Kolonowowa lubi to, co polskie!
Kolonow zaśmiał się z niedowierzaniem, wstał i wrócił do perswazji. Dał Roczyńskiemu wystarczająco razów, żeby zrezygnował z opierania się na łokciu. Kiedy skończył, wrócił do rozmowy.
– Słuchaj, sierżant, obydwaj wiemy, że i tak wracasz do firmy, z żołdu ci już nic nie zostało, więc po co organizujesz te balety? – Rosjanin nic nie usłyszał w odpowiedzi. – Urwałeś się z Australii miesiąc przed końcem służby, nie odebrałeś ostatniego żołdu. – Kolonow się uśmiechnął. – I żona cię zostawiła, bo nie starczyło ci na małe sztuczne serce. A teraz, jak zwykle, nic ci już nie zostało i znowu musisz się zaciągnąć. A mógłbym cię już nigdy nie oglądać, gdybyś został do końca. – Rosjanie wybuchli chóralnym, kpiącym śmiechem. Roczyński patrzył pustym wzrokiem na podłogę. – Ostatnia akcja zakończyła się prowizją z boksytów. Mógłbym cię podwieźć, jak ostatnio, ale jak tak na ciebie patrzę, to boje się, że upierdolisz mi teslę. Masz dwa dni. Jak się spóźnisz, to się nawet nie pokazuj.
Polak spróbował wstać, ale wyprostowane ręce ugięły się pod ciężarem reszty ciała i opadł boleśnie na twarz.
– Ha, ha, ha… dwa dni, sierżant, dwa dni!
Rosjanie wyszli, wsiedli do auta i zaczęli odjeżdżać.
– Myślisz, że będzie robił jakieś problemy? – zapytał Dymitr.
– To zależy – odpowiedział kierowca z uśmiechem.
– Od czego?
– Od tego, czy wytrzeźwieje.
Roczyński wstał, zrobił kilka kroków przed siebie i kopnął telewizor, który spadł na ziemię. Oparł się o ścianę, ciężko dysząc, a po chwili zaczął się pakować. Wrzucił niedbale ubrania do walizki podróżniczej i zamknął ją. Podszedł do łóżka, stanął przed nim i spoglądał na nie przez dłuższy czas. Wziął głęboki wdech i głośno wypuścił powietrze. Następnie ukląkł i sięgnął pod łóżko. Opuścił głowę ze zniechęceniem, po czym gwałtownie wyciągnął ręce spod łóżka i jeszcze szybciej na nim usiadł. Trzymał na kolanach zakurzoną, ale elegancko wykonaną podłużną skrzynkę. Przetarł z niej kurz, delikatnie przesuwając dłoń z jednego boku na drugi, aż ukazał się napis: Wojsko Polskie. Otworzył ją powoli i sięgnął do środka. Trzymał teraz w dłoni starannie wykonaną szablę oficerską. Złapał za rękojeść i zaczął powoli wyciągać ostrze z pochwy. Kiedy już ją wyjął, wyprostował rękę, a następnie zaczął się delektować światłem, które odbijała szabla. Był na niej napis: Major Ksawery Roczyński. Szybkim ruchem schował ostrze do pochwy, potem szablę do skrzynki i wyszedł. W drodze złapał za dragunowa i wrzucił wszystko do bagażnika bmw. Podniósł wkład do znicza, który już dłuższy czas leżał w bagażniku, popatrzył na niego przez chwilę, a następnie wsiadł do samochodu i ruszył w drogę.
Jadąc, wspominał jeden z ostatnich dni swojej służby. Był to nadzwyczaj słoneczny dzień, ani jednej chmurki. Stał w galowym mundurze pomiędzy innymi oficerami w wielkiej sali sztabu generalnego RP. Czekając, aż generał rozdający majorskie szarże podejdzie i do niego. Był to dla niego długo wyczekiwany dzień. Dzień, na który bardzo ciężko pracował, narażając swoje życie każdego dnia służby. W dżunglach i na pustyniach, w zatłoczonych muzułmańskich miastach i na bezkresnych środkowoazjatyckich stepach. Bezustannie uganiając się za ,,wrogami ojczyzny”, tak pieczołowicie wskazywanymi przez Amerykanów.
Aż wreszcie przyszła jego kolej. Generał podszedł do niego i uśmiechnął się, przypinając mu po jednej gwiazdce na każdym ramieniu. Następnie zawiesił mu szablę na lewym boku i bezpośrednio się do niego zwrócił:
– I jak, majorze? Zasłużyliście?
– Tak jest, panie generale – Roczyński szeroko się uśmiechnął. – Zasłużyłem.
Przepełniała go bezgraniczna duma. Właśnie wspiął się na kolejny szczebel wojskowej drabiny. Do generała już tuż-tuż. Ceremonia się skończyła i panowie oficerowie zostali zaproszeni na wyniesienie zwłok1. Generałowie subtelnie popijali szampana, a panowie majorowie dynamicznie łykali zwykłą wódkę. Nic to, w końcu niecodziennie zostaje się starszym oficerem i jednocześnie otrzymuje własny batalion.
Po tym zaszczytnym dniu została mu już tylko szabla. Tydzień później dał się złapać na kradzieży dwóch tysięcy litrów paliwa do czołgów. Szeregowym, których do tego wykorzystał, wmówił, że to ćwiczenia na wypadek bombardowania. „Ewakuacja paliwa”, tak to nazwał. Niestety jego niefart polegał na tym, że jeden z tych szeregowych był agentem kontrwywiadu wojskowego i podlegał pod pamiętliwego oficera, któremu Roczyński za młodych lat odmówił pomocy przy czymś podobnym. Roczyński z miejsca przestał myśleć o swojej karierze, bo przestała istnieć. W niedługim czasie został zdegradowany i dyscyplinarnie wydalony z wojska. Bardzo szybko skończyły mu się oszczędności, a zaczęły niekończące się kłótnie z żoną, więc udał się do jedynego miejsca, w którym tacy jak on, jakkolwiek nigdy nie są mile widziani, to jednak zawsze są przyjmowani. Rota Innostrannaja Federacji Słowiańskiej. Zarabiał dość dobrze, ale z każdą kolejną pacyfikacją narodów dawnego ZSRR czy okazjonalnymi wypadami do bliższoj zagranicoj2 i wojnami surowcowymi czuł, że ceną, jaką płaci, jest jego dusza.
Był pogodny dzień, bez ani jednej chmury na niebie. Roczyński sunął po szosie, nie oglądając się za siebie. Jechał, mijając malowniczy mazurski krajobraz. Lasy, wzniesienia, jeziora. Nie podziwiał jednak tych uroków. W pewnym momencie skręcił i podjechał pod cmentarz. Kiedy już zaparkował i podszedł do bramy, rozejrzał się dokładnie. Wiedząc, że jest sam, podszedł wolno do jednego z mniejszych grobów, uklęknął i przeżegnał się niechętnie. Zapalił wkład i schował go do znicza, po czym zapatrzył się dłużej w tablicę na nagrobku:
Oskar Roczyński
2033-2042
Wstał i odjechał.
Dwie młode kobiety przechadzały się ekskluzywnym wielkim korytarzem. Pierwsza, zgrabna brunetka, poruszała się krokiem zdecydowanym, przywodzącym na myśl klasę i pewność siebie, a przede wszystkim nieograniczoną arogancję i gotowość na wszystko. Druga, blondynka, z wyraźniejszymi atrybutami, niemal podskakiwała na obcasach, żeby dogonić bardziej zdecydowaną koleżankę. Wykazywała się mniejszą klasą i była zdecydowanie mniej pewna siebie. Wyglądały razem jak kobieta i dziewczyna, choć w wieku były raczej tym samym. Idąc dalej, w końcu przeszły przez okazałe drzwi do olbrzymiej sali i dołączyły do głośnego tłumu.
– A co, jeśli mu się nie spodobam? – spytała blondynka.
– Swietłano, posłuchaj – powiedziała brunetka powoli i z chłodną furią. – Zainwestowałam w twoje rozstępy, usta, dupę i cycki pół miliona marek. Musisz mu się spodobać.
– Wiem, Niko – westchnęła z rezygnacją dziewczyna. –Ale jeśli… zrobię to tak szybko, jak mi kazałaś, to następnego dnia każe mnie wyrzucić ochronie.
– Ha, ha, ha, dziewczyno. – Nika zaczęła mówić z wyraźnym rozbawieniem, ale i w znacznie cieplejszy sposób niż do tej pory. – Z medycznego punktu widzenia jesteś stuprocentową dziewicą. Zainteresujesz go na tak długo, żeby zrobić to, co masz zrobić.
– Tak, ale… – Na policzkach Swietłany pod wypudrowanymi rumieńcami zaczęły się pojawiać te prawdziwe – …on ma żonę i dzieci starsze ode mnie.
– Jego żona jest w jego wieku, a ty masz dziewiętnaście lat, figurę baletnicy plus cycki jak arbuzy i pośladki ze stali. Taką sodierżankę trzyma się przez dwa, trzy lata, minimum! Poza tym nikt cię nie pyta o zdanie, nikt nie chce słuchać twoich narzekań, masz do zrobienia robotę, dla której zabiłaby i niejedna Rosjanka, i niejedna Ukrainka, więc zrób to, co masz do zrobienia i przestań narzekać.
– Tak, ale… – Swietłana miała coś jeszcze do wyjaśnienia, ale zadziorna brunetka jej przerwała.
– Zamknij się w końcu, będzie przemawiał.
Zdecydowany, energiczny mężczyzna stanął przed mikrofonem i spojrzał na równą mu wiekiem rozpromienioną kobietę z ewidentnie wymuszonym uśmiechem. Człowiek o osobowości generała Gieorgija Żukowa, dowódcy sowieckiego z czasów drugiej wojny światowej – bezwzględny, gotowy do poświęcenia najlojalniejszych żołnierzy dla nawet minimalnej szansy na zwycięstwo. Jakkolwiek do tej pory nie miał jeszcze okazji, żeby to udowodnić, nie można było mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. Facet był niczym otwarta księga, już same oczy zdradzały jego nieograniczone ambicje zdobycia władzy od jednego oceanu do drugiego. Iwan Wasilijewić Kastiejew, pierwszy prezydent Federacji Słowiańskiej, federacji, którą stworzyły jego własne ręce.
Kiedy oparł dłonie na trybunie, tłum zawrzał rykiem: „Sławija, Sławija!”. Zaprowadził ciszę jednym machnięciem dłoni i zaczął przemowę.
– Długa droga za nami! Udało nam się zjednoczyć wszystkie republiki dawnego Związku Radzieckiego pod sztandarem jedynie słusznej ojczyzny słowiańskiej. I dzięki temu dzisiaj bratnie narody znowu żyją razem w jednym wielkim imperium!
– Chodź – powiedziała Nika, szarpiąc i ciągnąc Swietłanę za sobą – wiemy już, jak skończy się to przedstawienie. Pokrzyczy i potupie, a potem każe wszystkim skakać.
– Nie powinnaś tak o nim mówić – powiedziała blondynka z nieukrywanym dziewczęcym oburzeniem. –Prezydent Kastiejew chce zrobić dużo dobrego, cały czas uwalnia bratnie narody z niewoli faszystowskich imperialistów. U nas, na Ukrainie, żyje się znacznie lepiej, odkąd Prawy Sektor jest na uchodźstwie.
Nika spojrzała na nią tak, jak się patrzy na głodujące dzieci w Afryce. To prawda, że Swietłana opowiadała głupoty, ale to nie jej wina. W końcu kremlowska propaganda wypaczała już nie takie umysły jak ten tutaj, z Odessy.
– Ach, nie jestem dla niego niemiła, ja tylko chcę, żebyś ty była dla niego wystarczająco miła, by nakłonić go do kompromisu, jak mój ojciec przyjdzie renegocjować warunki kontraktu.
– Jakoś nadal nie wierzę, żeby prezydent Kastiejew miał was tak paskudnie oszukać.
– Jest wiele rzeczy, w które nie wierzysz, a które są prawdziwe – odpowiedziała Nika, cały czas napierając naprzód.
– Myślę, że jeśli twój ojciec naprawdę chce odzyskać to, co rzekomo wam skradziono, to powinien sam porozmawiać z Kastiejewem i po prostu poprosić. Jesteście Serbami, a Kastiejew lubi Serbów najbardziej z całej świętej Jugosławii – kontynuowała Swietłana.
– Ha, ha, ha. – Nika znała tę nastolatkę już dłuższy czas, ale wciąż miała w sobie coś, co zawsze ją zaskakiwało. – Nie byłabym tego taka pewna. Dobra. – Zatrzymały się w sali bankietowej przy barze. – Powtórzę to ostatni raz. – Wzięła głęboki wdech. – Pokręcisz kilka razy tyłeczkiem, ładnie się pouśmiechasz i przedstawisz…
– „Jestem Swietłana Nikołajewna Butko, jestem studentką politologii, niedługo będę pisać pracę na uczelni i chciałabym porozmawiać z prezydentem, mogę?” – Swietłana uniosła zawadiacko brwi i wydała z siebie przeciągłe, namiętne pisknięcie.
– Świetnie, nawet impotent ci się nie oprze. – Nika wróciła do idealnie pasującego do niej chłodu.
Swietłana stanęła tyłem do baru i zaczęła się przyglądać wchodzącym dygnitarzom wojskowym i cywilnym. Sala bankietowa zaczęła się zapełniać szczęśliwymi Rosjanami i przedstawicielami pozostałych narodów Federacji Słowiańskiej, którzy sprawiali wrażenie raczej wymuszających uśmiechy. Brak entuzjazmu udzielał się też Swietłanie, która jednak nie zamierzała jeszcze zachowywać się fałszywie, jak reszta obecnych na bankiecie Ukraińców. Zaczęła nieśmiało spoglądać w stronę Niki i w końcu zaczęła rozmowę.
– Chcę z nim porozmawiać – zażądała jak na nią bardzo stanowczo.
Nika obdarzyła Ukrainkę tak surowym spojrzeniem, że ta aż zbladła. Spoglądała na nią przez dłuższą chwilę bez mrużenia oczu. Swietłana przełknęła ślinę i już zabierała się do tego, aby ponowić swoje nieśmiałe żądanie, gdy ostatecznie zabrakło jej odwagi i tylko spuściła głowę z wyraźną rezygnacją. Nika zmrużyła oczy i dała wyraz swojej satysfakcji z dominacji, jaką zdobywała nad słabym umysłem swojej rówieśniczki, kręcąc się delikatnie na barowym krześle z wyraźnym uśmiechem.
– Możesz na niego popatrzeć – powiedziała w końcu zdecydowana brunetka.
Sięgnęła do eleganckiej torebki po komórkę, wyświetliła na nim zdjęcia dwuletniego chłopca i podała telefon Ukraince, która łapczywie wyrwała go z rąk Serbki. Swietłana przyglądała się chłopcu przez dłuższą chwilę z narastającym wzruszeniem. Kiedy w jej oczach zaczęły się pojawiać łzy, Nika wyrwała jej telefon, obdarzając ją jednocześnie dyscyplinującym spojrzeniem.
– Przestań się mazać, bo popsujesz sobie makijaż – stwierdziła kobieta.
– Nie rozumiem, jak mogłaś porwać mi jedyne dziecko, żebym skorumpowała dla ciebie prezydenta.
– Chcesz go jeszcze zobaczyć? – Nika popatrzyła przez chwilę na Swietłanę, po czym uznała jej milczenie za zgodę. – Weź się w garść i idź nawiązać pierwszy kontakt.
Dziewczyna wzięła głęboki wdech i ruszyła w stronę prezydenta. Natychmiast otoczyła ją ochrona, ale zbyła ją wyuczonymi trikami, po czym nawiązała już bezpośrednią rozmowę z Kastiejewem, który wydawał się nią bardzo zainteresowany. Nika stała przy barze sama już przez dłuższą chwilę, z satysfakcją przyglądając się, jak młoda matka owija sobie wokół palca prezydenta, kiedy zaczepił ją jakiś stary i gruby mężczyzna. Generał.
– Co taka ładna dziewczyna robi sama przy barze? – zapytał stary lowelas.
– Chciałbyś się ze mną pieprzyć? – zapytała Nika.
– Tak, jasne. – Generał nie zastanawiał się ani chwili i zrobił się równie rozgorączkowany, co szczęśliwy.
– Tak bez ślubu? – Dziewczyna spojrzała staruchowi głęboko w oczy, aż ten zaczął się czerwienić, a następnie nachyliła się w jego stronę i szepnęła mu wdzięcznie do ucha: – Spierdalaj.
Nika odwróciła się na pięcie i wyszła, zostawiając generała nie mniej zdezorientowanego niż wściekłego i bezsilnego.
------------------------------------------------------------------------
1 Wyniesienie zwłok – w żargonie wojskowym oznacza libację alkoholową.
2 Bliższoj zagranicoj – ros. bliższa zagranica, teren wyłącznej projekcji siły jednego państwa.