Felix Ever After. Na zawsze Felix - ebook
Felix Ever After. Na zawsze Felix - ebook
Felix Love nigdy nie był zakochany, a ironią losu jest nazwisko, które nosi. Desperacko chce się dowiedzieć, jak to jest kochać, i nie rozumie, dlaczego innym przychodzi to tak łatwo, a jemu nie. I mimo że jest pewien swojej tożsamości, wewnętrznie obawia się, że bycie czarnoskórym, queerowym, transpłciowym chłopakiem będzie przeszkodą do odnalezienia szczęśliwego zakończenia.
Kiedy ktoś anonimowo wysyła Felixowi transfobiczne wiadomości, zaraz po tym jak upublicznia jego zdjęcia sprzed korekty płci, Felix wymyśla plan zemsty. Jednak czekają na niego kolejne niespodzianki, a jedną z nich będzie uwikłanie w coś na pozór trójkąta miłosnego. Felix będzie musiał zmierzyć się z emocjami i wyruszyć w najtrudniejszą podróż swojego życia, aby odnaleźć samego siebie.
„Felix Ever After. Na zawsze Felix” to szczera i wielowarstwowa opowieść o tożsamości, zakochiwaniu się i odnajdowaniu miłości, na którą wszyscy zasługujemy.
Kacen Callender to autor uhonorowany nagrodami Stonewall i Lambda Award. Powieść „Felix Ever After. Na zawsze Felix” przyniosła mu sławę za sprawą pojawiających się w internecie opinii o niebanalności historii i świetnym przedstawieniu świata widzianego oczami transpłciowego bohatera. To opowieść o odkrywaniu siebie, przeciwstawianiu się nienawiści i o pierwszej miłości.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66657-44-1 |
Rozmiar pliku: | 864 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otwieramy szklane drzwi bloku i wychodzimy na złote słońce, nieco zbyt jaskrawe i radosne. Żar się leje z nieba – taki upał przykleja się do skóry, włosów, pieprzonych gałek ocznych.
– Chryste, przypomnij mi: dlaczego się na to zapisaliśmy? – rzuca Ezra chropawym głosem. – Jest za wcześnie. Mogłem jeszcze pospać.
– No wiesz, jedenasta to w zasadzie żadne „wcześnie”. Za godzinę będziemy mieli południe, połowę dnia.
Ezra zapala blanta, którego wyciągnął nie wiadomo skąd, i oferuje mi bucha, więc palimy po drodze. Ktoś zorganizował sobie grilla w pobliskim parku i puszcza głośno reggaeton. Dociera do nas zapach dymu i pieczonego mięsa, razem ze śmiechem i piskiem dzieciaków. Przechodzimy na drugą stronę ulicy, zatrzymujemy się na moment, by przepuścić rowerzystę z boomboksem, z którego leci Biggie, a potem schodzimy po śliskich od mchu schodach stacji Bedford-Nostrand G. Przechodzimy przez bramki akurat w chwili, gdy nadjeżdża metro.
Drzwi zasuwają się za nami. To jeden ze starszych składów, z czarnymi śladami rozsmarowanych na podłodze gum do żucia i napisami na szybach. Ktoś nabazgrał flamastrem: R + J = WNM.
Odruchowo przewróciłbym oczami, ale jeśli mam być ze sobą szczery, czuję wzbierającą w sercu zazdrość. Jak to jest kochać kogoś tak bardzo, że jest się gotowym na publiczne obnażenie duszy za pomocą czarnego flamastra? Jak w ogóle wygląda miłość? Nazywam się Felix Love, ale tak naprawdę nigdy nie byłem zakochany. Nie wiem. Ta ironia czasami robi mi źle z głową.
Siadamy na pomarańczowych krzesełkach. Ezra przeciąga dłonią po twarzy i ziewa, opierając się o moje ramię. W zeszłym tygodniu były moje urodziny i przyzwyczailiśmy się do kładzenia się spać o trzeciej nad ranem i odsypiania w ciągu dnia. Skończyłem siedemnaście lat i mogę potwierdzić, że między szesnastym a siedemnastym rokiem życia nie ma żadnej różnicy. Siedemnaście to taki wiek pomiędzy, łatwo się o nim zapomina, jak o czwartku – to rok między słodką szesnastką a dorosłością osiemnastki.
Naprzeciwko nas drzemie jakiś starszy człowiek. Stoi też kobieta z dziecięcym wózkiem, do którego zapakowała torby z zakupami. Hipster z długą rudą brodą przytrzymuje swój rower. Klimatyzacja chodzi na maksa. Ezra widzi, że trzęsę się w lodowatym powietrzu, więc obejmuje mnie ramieniem. To mój najlepszy przyjaciel – jedyny przyjaciel, odkąd trzy lata temu zacząłem chodzić do St. Catherine’s. Nie jesteśmy razem w tym sensie, w żadnym sensie właściwie, ale ludziom ciągle się coś wydaje. Starszy człowiek nagle się budzi, jakby wyczuł gejozę, i nie przestaje się na nas gapić, nawet kiedy w odpowiedzi gapię się na niego. Hipster posyła nam pocieszający uśmiech. Dwóch przytulających się gejów nie powinno wzbudzać kontrowersji, a jednak wzbudza.
Może to przez zioło, a może przez to, że jestem już bliżej dorosłości, w każdym razie nagle czuję przypływ brawury.
– Może urządzimy show dla tego gościa, co? – szepczę do Ezry.
Wskazuję ruchem brody starszego faceta, który najzwyczajniej w świecie nie chce odwrócić wzroku. Ezra uśmiecha się pod nosem i przeciąga dłonią w górę i w dół mojej ręki, ja wtulam się w niego mocniej, kładąc mu głowę na ramieniu – i w tym momencie Ez idzie na całość i przyciska twarz do mojej szyi. Okej, nie miałem jeszcze żadnych doświadczeń (czytaj: nigdy z nikim się nie całowałem) i sam dotyk jego ust doprowadza mnie do szaleństwa. Wypuszczam żenujący pisko-wzdech, a Ezra śmieje się stłumionym śmiechem z ustami dokładnie w tym samym miejscu.
Podnoszę wzrok i widzę, że nasza publiczność patrzy z szeroko otwartymi oczami, totalnie zszokowana. Przebieram palcami w sarkastycznym pozdrowieniu, jednak staruszek najwyraźniej uznaje to za zachętę do mówienia.
– Tak się składa, że mój wnuczek jest gejem – oznajmia z lekkim akcentem.
Patrzymy z Ezrą po sobie, unosząc wysoko brwi.
– Aha. Okej – mówię.
Mężczyzna kiwa głową.
– Tak, tak. Nie miałem o tym pojęcia, aż pewnego dnia nie usiadł przede mną i moją świętej pamięci żoną, Betsy, a potem się rozpłakał i powiedział, że jest gejem. Wiedział o tym od lat, ale nic nie mówił, bo bał się naszej reakcji. Nie dziwię się. Różne się słyszy historie. A jego własny ojciec… Serce się kraje. Można by pomyśleć, że rodzic będzie kochał swoje dziecko bez względu na wszystko. – Przerywa monolog i rozgląda się, gdy pociąg zwalnia. – No, nieważne. To moja stacja. – Wstaje i otwierają się drzwi. – Wydaje mi się, że polubilibyście mojego wnuka. Sprawiacie wrażenie bardzo miłych gejów.
I z tymi słowami znika na peronie, za nim wychodzi też kobieta z wózkiem.
Wymieniamy z Ezrą spojrzenia i wybucham śmiechem. Mój przyjaciel kręci głową.
– Nowy Jork, stary. Serio. Takie rzeczy tylko w Nowym Jorku – mówi.
Wysiadamy przy Lorimer/Metropolitan i idziemy w dół, a potem znów na górę, na inną linię. Jest pierwszy czerwca – pierwszy dzień Miesiąca Dumy w mieście – więc na wyłożonej kafelkami ścianie wiszą plakaty z hasłem „Zakaz bigoterii”. Cały peron jest pełen bladolicych hipsterów z Williamsburga, a pociąg coś nie może przyjechać.
– Cholera. Spóźnimy się – wypala Ezra.
– No trudno.
– Declan się wkurzy.
Właściwie mnie to nie obchodzi. Declan to dupek.
– Przecież nic na to nie poradzimy, prawda?
Kiedy wreszcie nadjeżdża pociąg, wszyscy walczą o miejsca i w środku robi się naprawdę tłoczno. Stoję przyciśnięty do Ezry, w powietrzu czuć zapach piwa i potu. Wagon trzęsie się i stuka, ledwo trzymamy się na nogach. W końcu docieramy do Union Square.
To typowe popołudnie w gęsto zaludnionym mieście. Właśnie to najbardziej mnie wkurza na Dolnym Manhattanie – liczba ludzi. Na Brooklynie przynajmniej da się iść ulicą i nie obijać się o dwadzieścia różnych barków i toreb. Na Brooklynie nie trzeba się martwić o to, że z brązową skórą jesteś praktycznie niewidzialny. Czasami znajduję sobie białą osobę, żeby iść za nią; w ten sposób schodzący jej z drogi ludzie nie będą wpadać na mnie.
Przeciskamy się z Ezrą przez tłum, mijając rynek farmerów; smród ryb ciągnie się jeszcze długo. Jesteśmy ubrani praktycznie tak samo jak zawsze: chociaż jest upalne lato, Ezra ma na sobie czarny podkoszulek z rękawami podciągniętymi do ramion, żeby pochwalić się tatuażem z obrazem Klimta z Judytą i głową Holofernesa. Do tego włożył jeszcze obcisłe czarne dżinsy obcięte wysoko nad kostkami, poplamione białe conversy i długie skarpetki z portretami Andy’ego Warhola. Nosi kolczyk w nosie, a ciemne, kręcone włosy – boki ma wygolone – związał w koczek.
Gdy jestem z Ezrą, spojrzenia ludzi zazwyczaj ześlizgują się ze mnie i zatrzymują na nim. Sam też mam kręcone włosy, do tego luźną szarą koszulkę na ramiączkach, spod której wystają ciemne blizny na klatce piersiowej – ciemniejsze niż reszta mojej złotobrązowej skóry – parę dżinsowych spodenek, kilka przypadkowych małych tatuaży, zrobionych w Astor Place po dwadzieścia dolarów sztuka – za pierwszym razem ojciec się wściekł, ale teraz już się do nich przyzwyczaił – i wyświechtane tenisówki, całe popisane flamastrami. Zdaniem Ezry zniszczyłem je. On już tak ma, bardzo szanuje „czystość zamysłu projektanta”.
Przebijamy się przez tłum ludzi wlokących się między stoiskami, na których sprzedaje się dżemy, świeży chleb, kolorowe kwiaty; mijamy mężczyzn w garniturach, psy na smyczach, szkraby na trójkołowych rowerkach, które wjeżdżają nam pod nogi. Udaje nam się dotrzeć na drugą stronę targowiska i idziemy ścieżką przez trawnik, na którym kilka par rozłożyło koce. Jakieś dzieciaki chwalą się swoimi deskorolkami. Dziewczyny w letnich sukienkach i ciemnych okularach wylegują się na ławkach, trzymając książki, których właściwie nie czytają.
– Przypomnij mi: dlaczego właściwie zdecydowaliśmy się na ten letni kurs? – rzuca Ezra.
– Bo przyda się przy rekrutacji do college’u.
– Przecież już mówiłem, że nie wybieram się do college’u.
– Ach, no dobra, to w takim razie nie mam pojęcia, dlaczego to robisz.
Uśmiecha się pod nosem. Obaj dobrze wiemy, że po skończeniu szkoły prawdopodobnie będzie po prostu żył ze środków z funduszu powierniczego. Ezra ma afroamerykańsko-bangladeskie pochodzenie i jego rodzice są obrzydliwie bogaci. Tak bogaci, że kupili mu mieszkanie tylko po to, by miał blisko na zajęcia w Bedford-Stuyvesant w czasie letniego kursu ze sztuki. A w dzisiejszych czasach takie lokale jak ten należący do Ezry kosztują milion dolarów. Patelowie są stereotypową elitą Manhattanu: wiecznie lejący się szampan, przyjęcia charytatywne, bale i zero czasu dla własnego syna, którego wychowywały trzy różne nianie. To popieprzone, ale muszę przyznać, że mu zazdroszczę. Ezra ma całe życie podane na złotej tacy, a ja będę musiał się szarpać ze wszystkim.
Zawsze marzyłem o studiach na Uniwersytecie Browna, niestety moje oceny nie są takie znowu wzorowe, testy wychodzą mi gorzej niż średnio, a na tę uczelnię przyjmują tylko dziewięć procent chętnych. To nie tak, że się nie starałem. Wkuwałem na testy jak głupi, spisywałem każde słowo wypowiedziane przez nauczycieli w czasie lekcji, żeby nie uciekać daleko myślami. Niestety, jak to powiedział tata, mój umysł działa inaczej.
Czasami fakt, że niemal na pewno nie dostanę się na Uniwersytet Browna, odbiera mi całą motywację. A jednak ludziom zdarzało się przejść rekrutację mimo gównianych wyników, a poza tym może i moje oceny są słabe, ale moje prace na pewno nie. Mam talent. Wiem o tym. Na kierunkach artystycznych portfolio liczy się bardziej niż wyniki, a ponieważ ukończenie kursu letniego w St. Catherine’s daje kilka dodatkowych punktów, możliwe, że podniosę swoje oceny z trójek na czwórki. Wciąż mam szansę na to, żeby się dostać.
Leah, Marisol i Declan są już na schodach przy Union Square, gotowi na sesję modową. St. Catherine’s ma inny harmonogram niż większość nowojorskich szkół, a letni kurs oficjalnie zaczął się kilka dni temu. Tutaj lubią zaczynać kurs projektami, dzięki którym możemy poznać uczniów innych klas. Zapisaliśmy się z Ezrą na sesję modową, wykorzystując kilka jego projektów. Leah – dziewczyna z bujnymi rudymi włosami, superbladą skórą i krągłościami obleczonymi w koszulkę na tank top i nieco kusymi szortami – przyniosła swój aparat i jest gotowa do zdjęć. Marisol to, oczywiście, modelka. Jest tak wysoka jak Ezra, ma oliwkową skórą, gęste brązowe włosy i brwi Cary Delevingne. Na sam jej widok czuję przypływ adrenaliny. Jej włosy tworzą ogromne gniazdo, do rzęs ma przyklejone zielone pióra, w kolorze szminki. Ma na sobie czwartą sukienkę z zaplanowanych na sesję: cekinowy portret Rihanny.
Declan Keane prowadzi całą sesję jako reżyser, co piekielnie mnie wkurza. Nie ma w tym najmniejszego doświadczenia, a jednak jakoś ciągle udaje mu się wszędzie wkręcić. Nie pomaga fakt, że zachowuje się, jakby jego jedyną życiową misją było traktowanie mnie i Ezry jak gówna. Obgaduje nas, gdy tylko ma okazję. Z tej nienawiści uznał, że jego zadaniem jest sprawić, by wszyscy inni też nas znienawidzili.
Declan zauważa nas w chwili, gdy rozmawia z Marisol. W oczach ma błysk. Zaciska szczęki.
– Miło was widzieć – woła, gdy podchodzimy bliżej; tak głośno, że ludzie siedzący na stopniach odwracają głowy. – Ezra, ogromne dzięki, że przyjechałeś.
– Mówiłem, że się wkurzy – mamrocze pod nosem Ezra.
Declan klaszcze powoli w dłonie.
– Ależ to zaszczyt, doprawdy, że przybyliście na własną pieprzoną sesję modową.
Ezra pokazuje mu pięść i udaje, że nakręca korbą środkowy palec. Declan patrzy na niego zmrużonymi oczami.
– Jesteście naćpani? – pyta z naciskiem, a Ezra odwraca głowę. – Jaja sobie robicie? Czekamy tu na was ponad godzinę, a wy żeście ćpali?
Próbuję zainterweniować:
– Chryste, wyluzuj.
Nawet na mnie nie patrzy.
– Wal się, Felix. Serio.
Nawet nie ma sensu próbować mu wytłumaczyć, że spóźnił nam się pociąg.
– Masz rację – odzywa się Ezra. Kiwa głową na Leah i Marisol, które patrzą na nas ze schodów. – Przepraszam. Straciliśmy rachubę czasu.
Declan przewraca oczami i mamrocze:
– To jakiś, kurwa, żart.
Jakby sam nigdy się nigdzie nie spóźnił. Był taki moment – zanim uznał, że nie dorastamy mu z Ezrą do pięt – że wchodziliśmy we trójkę na zajęcia pół godziny po czasie, kompletnie naćpani. A teraz nagle jest wzorem punktualności? Boże, jak ja go nie znoszę.
– I tak już jesteśmy w połowie roboty – stwierdza Declan, przygładzając loki, jakby miał w dupie to, czy tu jesteśmy, czy nie.
Declan ma mocno mieszane pochodzenie; jego matka jest czarnoskórą Portorykanką, a ojciec to biały Irlandczyk, więc Declan ma brązową skórę, jaśniejszą niż moja, ciemnobrązowe oczy i do tego luźne brązowe loki z odrobiną rudości, które sięgają mu za uszy. Jest trochę przysadzisty, z szerokimi barkami; typowy sportowiec w ubraniach od Old Navy: różowy podkoszulek z grafiką, luźne sprane dżinsy, japonki. Odwraca się do nas tyłem.
– Pośpieszmy się i skończmy to. Nie chcę tu sterczeć cały dzień. Felix, przytrzymaj blendę.
Nie ruszam się z miejsca. Nie mogę zmusić się do wykonania polecenia Declana Keane’a. Nie, gdy używa takiego lekceważącego tonu.
– No dawaj, Felix. Miejmy to już z głowy.
Przewracam oczami i wchodzę po schodach, po drodze zabierając blendę ze sterty rekwizytów. Declan wciąż nie zaszczycił mnie choćby jednym spojrzeniem.
– Dobra, wracamy do roboty. Marisol, nie powinnaś się teraz uśmiechać. Kontrast między portretem Rihanny a poważnym wyrazem twarzy…
Odpływam myślami w pizdu. Przez jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu Declan mówi wyłącznie po to, żeby słuchać własnego głosu. Sesja trwa, Leah krąży wokół Mari z aparatem, Marisol wije się i wygina, patrząc w górę (i dobrze, łatwiej mi unikać kontaktu wzrokowego). W końcu nadchodzi czas na zmianę stroju. Muszę przytrzymać prześcieradło wokół Marisol, gapiąc się w ziemię, a Ezra pomaga jej przebrać się w kolejną zrobioną przez niego sukienkę, tym razem we fragmenty mangi Atak Tytanów. Gdy modelka jest już gotowa, Declan znowu na nas warczy.
– Leah, ustaw się bardziej po prawej. Felix, trzymaj blendę nieruchomo.
Marisol zasłania twarz.
– I czy możesz nie świecić mi w oczy?
Spotykaliśmy się kiedyś z Mari. Przez jakieś dwa tygodnie, więc w zasadzie nie ma za bardzo o czym mówić, ale mimo wszystko nawet po tylu miesiącach jakoś mimowolnie się przy niej spinam. Zachowuje się, jakby absolutnie nic się między nami nie wydarzyło, czym sypie sól na moje rany. Nie pomaga też to, jak ze mną zerwała.
Declan pstryka palcami. Dosłownie, przysięgam, pstryka na mnie palcami.
– Powiedziałem, żebyś nie ruszał. Chryste, weź się skup.
Podnoszę blendę wyżej.
– To jakaś pieprzona kpina – mamroczę pod nosem.
– Przepraszam, co mówiłeś?
Chyba wyszło głośniej, niż planowałem, bo wszyscy się na mnie gapią. Leah przygryza usta. Marisol unosi brwi. Ezra kręci głową po drugiej stronie planu i porusza ustami: nie, nie, proszę, Felix, nie. To też mnie w sumie wkurza. Dlaczego Declan może traktować nas jak śmieci, a my mamy to znosić w milczeniu? Ignoruję Ezrę i patrzę prosto na Declana.
– Powiedziałem: to jakaś pieprzona kpina.
Declan przechyla głowę na bok, krzyżuje ręce na piersi i uśmiecha się ledwie zauważalnie.
– Niby co?
Wzruszam ramionami.
– To. – Macham blendą. – Ty.
Jego uśmiech przeobraża się w śmiech niedowierzania.
– Ja jestem kpiną?
– Nie masz bladego pojęcia o tym, jak reżyserować sesję modową. Znalazłeś się tutaj wyłącznie dlatego, że jesteś bogaty i twój ojciec przekazuje szkole całą górę pieniędzy w datkach. To nie tak, że zasłużyłeś sobie na tę funkcję.
Widzę, jak Ezra wbija wzrok w ziemię, i czuję ukłucie wyrzutów sumienia.
Declan niczego nie zauważył. Szczerzy do mnie zęby, jakby wiedział, że mnie tym jeszcze bardziej wkurzy.
– Wściekasz się, bo sam nie zostałeś reżyserem i nie możesz dopisać sobie tego do papierów przy rekrutacji na Browna. Gość od blendy nie robi na nikim specjalnego wrażenia, prawda?
To wkurzające, ale niestety ma rację – faktycznie jestem zły, że nie mogę dopisać reżyserowania sesji do swojej aplikacji, a Declan może, razem ze swoimi idealnymi ocenami, niemal idealnymi wynikami z testów i wspaniałym pochodzeniem… Wiem, że też stara się o przyjęcie na Uniwersytet Browna. Wiem, że to jego pierwszy wybór, bo kiedy jeszcze się kumplowaliśmy, obaj myśleliśmy o tej uczelni i o podwójnym dyplomie z Rhode Island School of Design. Ezra rzucał wtedy tekstem, że przeprowadzi się z nami do Rhode Island i będziemy się bujać we trzech, jak zawsze. Ten plan szybko spełzł na niczym.
Jakby tego było jeszcze mało, Uniwersytet Browna zgodnie z tradycją przyznaje jednemu uczniowi St. Catherine’s pełne stypendium. Mnie nie stać na college. Tata nie będzie w stanie opłacić czesnego. Będę musiał wziąć całe mnóstwo kredytów i zadłużyć się na resztę życia, żeby studiować ilustrację – a przecież ten pieprzony Declan Keane ani nie potrzebuje tego stypendium, ani na nie nie zasługuje. Na samą myśl, że je otrzyma, mam ochotę wbić sobie ołówki w oczy.
Declan uśmiecha się pod nosem.
– No co? Zatkało kakao?
– Odpuść – mówi Ezra.
Tylko że nie mogę odpuścić. Ludzie tacy jak Declan są za bardzo przyzwyczajeni do stawiania na swoim. Zachowują się, jakby byli lepsi i ważniejsi od innych. Właśnie tak traktuje mnie i Ezrę. Eza to chyba nie rusza, ale ja wkurzam się za każdym razem, kiedy widzę Declana i przypominam sobie jego zachowanie wobec nas – to, jak nas zdradził.
– Wiesz co? – rzucam. – Pierdol się. Wozisz się, jakbyś był lepszy od wszystkich innych, a tak naprawdę ciągle udajesz kogoś, kim nie jesteś.
Ezra kręci głową, jakbym go irytował, jakby uważał, że przesadzam, chociaż dobrze wie, że Declan to dupek. Leah i Marisol stoją skrępowane obok, zerkając na Declana, żeby przekonać się, co powie albo zrobi.
Declan zaciska zęby.
– Ja niby udaję? I kto to mówi?
Ezra wskazuje na niego palcem.
– O nie, ani mi się waż iść w tę stronę.
Declan przewraca oczami.
– Chryste. Nawet nie o to mi chodziło.
Jednak insynuacja pozostaje. Czuć w powietrzu jej kwaśny zapach. Declan wzdycha ciężko, nawet na mnie nie spojrzy, i wiem, że z moich niezliczonych kłótni z Declanem Keane’em akurat tę wygrałem. Nawet jeśli jego ostatnie słowa wwiercają mi się w bebechy. Wygrałem i w innych okolicznościach z przyjemnością zostałbym tutaj, żeby pławić się w chwale, jednak Marisol i Leah uciekają ode mnie wzrokiem, a Ezra ma w oczach znajomą troskę i wiem, że jeśli zostanę, będzie co pięć minut pytał, czy wszystko w porządku.
Rzucam blendę.
– Nieważne.
Jestem w połowie schodów, kiedy Declan mówi, że go to nie dziwi. Że zawsze tak robię. Pokazuję mu faka i idę dalej.