Felix, Net i Nika oraz Trzecia Kuzynka - ebook
Felix, Net i Nika oraz Trzecia Kuzynka - ebook
Rafał Kosik
Felix, Net i Nika oraz Trzecia Kuzynka
Felix, Net i Nika jadą na zimowisko do pensjonatu Trzy Kuzynki, położonego w lesie, w górach na odludziu, a prowadzonego przez bardzo dziwne starsze panie. Stare meble i przedziwne obrazy tworzą niezwykłą atmosferę, a naprawdę strasznie zaczyna się robić, kiedy nocą ktoś chodzi po domu, pozostawiając przerażonym gimnazjalistom dziwne niespodzianki. Przyjaciele powoli odkrywają tajemnicę tego niezwykłego miejsca.
W książce, jak we wszystkich tomach serii „Felix, Net i Nika”, nie zabraknie humoru, przygód z dreszczykiem i nastoletnich perturbacji damsko-męskich. Zapowiada się STRASZNIE smakowity pierwszy polski horror dla młodego czytelnika!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61187-38-7 |
Rozmiar pliku: | 966 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Felix i Net dopiero po chwili załapali, że obudziło ich pukanie do drzwi.
— Prosz!... — zawołał Net, otwierając jedno oko.
Zza zamkniętych drzwi dobiegł ich głos pana Krzysztofa:
— Pobudka!
Net otworzył drugie oko i spojrzał na zegarek.
— Do szkoły wstajemy wcześniej, ale jakoś tak się czuję…
— Dużo tlenu i niższe ciśnienie. — Felix usiadł na łóżku. — Trochę zimno…
Net wysunął spod kołdry jedną stopę. Schował ją czym prędzej.
— Trochę?
Sięgnął do stojącego obok łóżka plecaka po ubranie. Chwilę nagrzewał je pod kołdrą, potem nałożył, wciąż nie wychodząc z łóżka. Wreszcie policzył do trzech i wyskoczył na podłogę.
— Dobra metoda — ocenił i wyszedł z pokoju.
W drodze do łazienki spadł ze stopnia oddzielającego ich część korytarza. Złapał równowagę i pomyślał, że cały ten dom powstawał bez projektu. Wszędzie było pełno stopni, uskoków, załomów ścian, czyli wszystkich tych rzeczy, które pojawiają się zwykle, kiedy ktoś kichnie podczas zapisywania wymiaru i zamiast „metr trzydzieści” nabazgrze „metr zybzdzieści”. No i potem trzeba robić stopień.
Przed łazienką ustawiła się już kolejka złożona z przestępujących z nogi na nogę Laury, Reginy i Tekli. Net, szarpiąc brązowe włosy sterczące teraz na wszystkie strony, układał fryzurę, a raczej doprowadzał ją do stanu względnej symetrii.
— Mogliby nas budzić etapami — zauważył. — No i chyba nie znają przysłowia, że kto rano wstaje, temu się nie udaje.
Do kolejki dołączyli Patryk, a po chwili i Adrian z konkurencyjnej paczki. Wszyscy wsłuchiwali się w odgłosy zza drzwi.
— Ktoś chyba myje głowę — oburzał się Net.
Na piętro weszła pani Olga.
— Najpierw dziewczynki — zarządziła.
— To niezgodne z konstytucją — zaprotestował Net.
— Są dwie łazienki. — Nika wyszła z pokoju potargana i w powyciąganych dresach. — Możemy się podzielić.
— To ja chcę górną — zaznaczyła Tekla.
— Ale przez większą część wieczoru będziemy siedzieć na dole — ziewnęła Laura. Na głowie miała jadowicie czerwony stóg siana.
— Więc chcę dolną.
— Zdecydujcie się wreszcie — ponaglał Net. — Mnie tam wszystko jedno, byle… bylebym miał górną.
— Więc może… — Opiekunka myślała intensywnie. — Może… Rzucimy monetą.
Net szybko wyjął z kieszeni dwuzłotówkę.
— Akurat przypadkiem mam monetę. — Podał ją opiekunce.
— No dobra… — Podrzuciła monetę tak mocno, że ta odbiła się od sufitu, podskoczyła kilka razy na podłodze i zaczęła kręcić bączka. Wszyscy patrzyli na to z niecierpliwością, nawet nie zauważając, że właśnie zwolniła się łazienka – wyszedł z niej pan Krzysztof z mokrymi jeszcze włosami. Wreszcie moneta znieruchomiała. Pani Olga uklękła i zawyrokowała – orzeł, czyli męski.
Kolejka się przegrupowała, bo jej część popędziła piętro niżej.
— Nie ustaliliśmy wcześniej, co oznacza orzeł — przypomniała sobie Tekla, zatrzymując się w połowie schodów.
— Nie bądź rewizjonistką. — Net rozwiązał za nią problem, wchodząc do łazienki.
* * *
Kamienny kominek po całej nocy był wciąż ciepły w dotyku. Ułożone na palenisku drewno czekało na podpalenie, które to podpalenie najwyraźniej jednak nie miało nastąpić podczas śniadania. Teraz jadalnia, jasno oświetlona wpadającymi przez małe okna promieniami słońca, wydawała się najzupełniej normalną jadalnią, najzupełniej normalnego pensjonatu, z najzupełniej normalną, choć nieco niską wzrostem obsługą. Wczorajsze strachy wydawały się śmieszne.
Podczas gdy Honorata roznosiła talerze pełne kanapek z szynką i kubki z kawą, pani Olga przedstawiała plan dnia:
— Dziś mamy w planach wycieczkę po okolicy. Wszyscy się rozruszamy i pozbędziemy z płuc resztek miejskiego smogu. Znaczy, aklimatyzacja. Jutro jedziemy na narty do… Aha! Nie jedziemy na narty, bo wtopiliśmy autokar. Tak się to nazywa fachowo? — Spojrzała znacząco na pana Janusza.
— Tak się to nazywa niefachowo — przytaknął uprzejmie.
— Bo fachowo to się w ogóle nie wtapia autokaru — odparła z przekąsem.
— Niefachowe jest ponaglanie kierowcy i wymuszanie krzykiem, żeby jechał w las.
— Sam pan wjechał w ten las.
— Ja kręcę kółkiem, biuro podróży Czarny Kot mówi, gdzie mam jechać. Biuro chciało w las, to pojechałem w las.
— A skąd ja mam niby wiedzieć, że autokar może się zakopać w śniegu?
— To powszechnie dostępna wiedza.
W drzwiach na zaplecze pojawiła się pani Leokadia. Tego dnia zamiast sukni miała na sobie długą plisowaną szarą spódnicę i zieloną koszulę. Niezmienna była tylko kamizelka z kożucha.
— Tobiasz spróbuje odpalić Goliata — wyjaśniła, nie precyzując, czym jest ów Goliat i co to oznacza dla uwięzionego w śniegu autokaru. — Poznajcie moją kuzynkę Leontynę.
Zza niej wyszła… jej dokładna kopia. Nieodróżnialne było wszystko, łącznie z odpiętym górnym guzikiem koszuli. Kobiety podeszły równym krokiem do stołu i usiadły na końcu.
Net mruknął coś pod nosem.
— Co powiedziałeś? — zapytała szeptem Nika.
— Powiedziałem „xero”, ale bardzo cichutko.
— Przepraszam — odezwała się dość głośno Tekla — czy to dobry pomysł, aby w naszym wieku pić kawę?
— To kawa zbożowa — odparła pani Leokadia, albo może Leontyna. — Nie ma w niej kofeiny. Prawdziwą kawę przypomina tylko w smaku.
Nika upiła łyk i skrzywiła się.
— Nie przypomina — stwierdziła cicho.
— Ta szynka też jakaś dziwna — zauważył Net, przeżuwając pierwszy kęs kanapki.
— Przyzwyczaiłeś się do takiej z supermarketu — wyjaśnił Felix. — Tam połowa masy to żelatyna i dodatki smakowe. Widać pod światło.
— Znasz się?
— Poznałem się, jak wujek z Bąkowic przywiózł prawdziwą. Chyba też próbowaliście.
— Od paru tygodni jem pseudokrokodylinę i pseudokangurzynę. Smak mi się zaustralizował.
— Więc się nawróć — poradziła Nika. — Szynka jest wyborna.
— Najważniejsze, że jest breakfasteron. Starczy do obiadu.
Rozmowę przerwała nieoczekiwana eksplozja dźwięków muzyki klasycznej.
— Koncert wiolonczelowy C-dur Haydna — wyjaśnił z udawanym lekceważeniem Net. Wyjął telefon i przeczytał — „W jadalni woda po kostki. Dostaliśmy szufle. Będziemy odwadniać”. No, to my tu mamy luksusy jak w Paris Hiltonie.
Nagle coś osobliwego zaczęło się dziać z kawą Tekli. Pieniła się, jak za szybko nalany napój gazowany. Po chwili piana już wypełzała z kubka i zsuwała się na blat. Siedzący bliżej feriowicze wpatrywali się w to zjawisko z wytrzeszczonymi oczami.
— Filip! — Tekla spojrzała groźnie na siedzącego obok blondyna, niższego od niej o głowę. — Znowu ty?
Chłopak wzruszył ramionami i teatralnie rozłożył ręce. Nietrudno było jednak dostrzec, że z trudem powstrzymuje się przed wybuchem śmiechu. Zdegustowana Tekla zamieniła miejscami ich kubki, co natychmiast zakończyło dobry humor dowcipnisia.
— Za godzinę wyruszamy — powiedział pan Krzysztof. — Umawiamy się przed wejściem równo o dziewiątej. Załóżcie ciepłe skarpety i zabierzcie ze sobą coś przeciwdeszczowego, bo wycieczka zajmie kilka godzin. Pani Honorata przygotuje kanapki na drogę. Przed wyjściem każdy z własnym bidonem zgłosi się po herbatę.
— A jak ktoś bardzo nie chce iść na wycieczkę? — zapytał Tymon.
— Wówczas ten ktoś pójdzie na wycieczkę bardzo niechętnie — wyjaśnił uprzejmie opiekun. — Niezależnie od pogody i tak dwa razy dziennie czeka nas półtorakilometrowy marsz. Zgodnie z opisem na stronie internetowej naszego biura, obiady jemy w pobliskiej karczmie.
Spojrzenia, jakimi obdarzyli opiekuna feriowicze, świadczyły, że nie zajrzeli na wspomnianą stronę.
— Karczma w tej dziczy? — zdziwił się Net. — Pewnie się nazywa Pod Rozbrykanym Orkiem?
— A wiesz, że jakoś podobnie… — zastanowiła się pani Olga. — No nieważne, przekonamy się za parę godzin.
Honorata przyszła pozbierać puste talerze. Zniknęła z nimi w kuchni.
— Aaa… mam to! — Net pokiwał głową. — Tu nie ma kuchni. Jest tylko smarowalnia kanapek.
* * *
Przyjaciele wyszli przed pensjonat jako jedni z pierwszych. W powietrzu czuło się wilgoć oraz delikatną woń żywicy i butwiejących roślin. Temperatura była bliska zera, a słońce, oświetlające spomiędzy chmur południowe zbocza, roztapiało śnieg. Można się było domyślać, w co zamieni się podwórko, jeśli taka pogoda utrzyma się dłużej.
— A miało być śniegu po pysk — westchnął Net. Spojrzał na Reginę samotnie stojącą poza granicą zabudowań. — Wiesz, jak się robi diabełka w śniegu? — zapytał cicho. — Tak samo, jak aniołka, tyle że śnieg się przy tym topi.
Felix pokiwał głową, ale nawet się nie uśmiechnął. Stojący obok Olimpijczycy nie wykazywali ochoty do rozmowy. Konkurencyjna paczka, która wyszła właśnie z pensjonatu, również zajęła się sobą. Przyjaciele obeszli małe podwórko zakończone szopą i budynkiem gospodarczym z wielkimi wrotami. Stał wciśnięty w zbocze, tak samo jak dom. Dostrzegli też wędzarnię zrobioną ze starej szafy pancernej, co tłumaczyło wyborną szynkę na śniadanie.
— Ja cię… — Net trącił Felixa łokciem i wskazał w bok.
Zza wrót garażu, bo chyba takie było przeznaczenie budynku, wyszedł chudy pięćdziesięcioletni może mężczyzna w czarno-szarym stroju roboczym. Wyglądał całkiem normalnie, tyle że miał ponad dwa metry wzrostu. Z tej odległości dawało się to zauważyć przez porównanie z wrotami, które wyglądały przy nim jak zwykłe drzwi. Zapewne był to Tobiasz, o którym wspominała poprzedniego dnia Leokadia. Olbrzym zniknął w drzwiach szopy. Żeby tego dokonać, musiał się zgiąć niemal wpół.
— Ludzie są różni — skwitował Felix. Patrzył ponad dachem pensjonatu na zalesione zbocze. — Architekt chyba nie bał się lawin, osunięć ziemi ani przewracających się drzew.
— Może dlatego, że sam nie zamierzał tu mieszkać — odparł Net.
Zbocze było w tym miejscu łagodne. Wspięli się kawałek, ale dalsze przedzieranie się przez gęste krzaki groziło podarciem ubrań. Już stąd zobaczyli, że dom jest większy, niż początkowo sądzili. Dalsza część, ukryta za dwumetrowym uskokiem, pozostawała niewidoczna z dołu. Była minimalnie niższa i o połowę krótsza od reszty. Na jednym piętrze mieściły się może dwa pokoje.
— Zastanawiałem się, gdzie mieszkają te dwie kuzynki i reszta — powiedział Felix.
— Że nie dojeżdżają, to jasne — zgodził się Net. — Mnie bardziej ciekawi, gdzie jest trzecia kuzynka.
— Nie żyje? — zastanowiła się Nika. — To stara nazwa. Może nawet teraz pensjonat prowadzą spadkobiercy tamtych kuzynek.
— Nie chcę krytykować twojego toku rozumowania, ale te dwie Leo… coś tam są identyczne. Kuzynki nie rozmnażają się przez pączkowanie… Czekajcie, czekajcie. — Net uniósł dłonie. — Już się zachowujemy, jakbyśmy rozwiązywali zagadkę kryminalną. To przecież nic nie znaczy, że ktoś nazwie pensjonat Giewont, bo do Giewontu jest piętnaście kilometrów. Marketing. Coś ponuro wyglądasz?
— Powinnam się cieszyć z tych ferii, ale jakoś nie mogę. — Nika wzruszyła ramionami. — Ten dom mnie niepokoi. Nie wiem dlaczego. No i… Regina urządziła sobie przy łóżku mały ołtarzyk. Zapisuje jakieś zaklęcia w tym zeszycie z pająkami. Mam złe przeczucia.
— Przeczucia? Pewnie przez zmianę klimatu. Tu nie ma żadnej tajemnicy.
— Nie wiadomo, kto wczoraj krzyczał — zauważyła Nika.
Net uniósł jedną brew.
— Może ktoś sobie coś upuścił na nogę…
Z pensjonatu wyszły Natalia i Zuzanna, które w złości wrzeszczały coś w stronę chichoczącego w bezpiecznej odległości Filipa.
— Zamienił im buty, bo mają identyczne — powiedziała do przyjaciół Laura. — Jedna próbowała założyć dwa prawe, druga dwa lewe.
— Mały demotywator na początek dnia — ocenił Net.
Dalszą rozmowę przerwał im pan Krzysztof, nawołując wszystkich do wymarszu. Zeszli na dół. Kiedy pani Olga policzyła feriowiczów, niespiesznym krokiem ruszyli po swoich wczorajszych śladach. Za dnia las nie wydawał się taki straszny. Jałowce nie przypominały przygarbionych postaci, a cienie nie poruszały się na krańcach pola widzenia. Nawet droga do autokaru nie była tak długa. Za to znacznie gorzej prezentowało się położenie autokaru. Tkwił, na końcu stumetrowego zjazdu, w sięgającym ponad krawędź karoserii śniegu. Podkładanie gałęzi pod koła i pchanie nie wydawało się już dobrym pomysłem.
— Czymkolwiek jest ten Goliat — mruknął pan Janusz — w nim jedyna nadzieja.
* * *
Pagórki były większe lub mniejsze, bardziej lub mniej zalesione, widoki na inne pagórki lepsze lub gorsze, a ścieżka bardziej lub mniej śliska. Wycieczka byłaby nawet miła, gdyby nie obojętność na piękno natury większej części grupy, wzmocniona pogarszającą się aurą. Słońce już całkiem zniknęło za szarą zasłoną i nawet nie było widać, z której strony świeci. Morale zdychało. Tekla narzekała, że ścieżka jest nierówna, że ma mokro w butach, że ciągle jest pod górę. Tymon sapał i się pocił, dźwigając swój plecak i plecak Tekli, a przemądrzalec Kleofas pouczał wszystkich, jak należy stawiać stopy, by mniej się męczyć. Zamilkł po pierwszej wywrotce w śnieżno-wodną breję. Natalia i Zuza stwierdziły, że od tego łażenia po górach zniszczą im się buty, które kosztowały więcej niż całe te ferie. Producent eleganckich kozaków, by nadać im sportowy charakter, przyczepił do suwaków błyszczące breloczki z napisem „Sport”. Cała reszta nie była sportowa. Dziewczyny szybko jednak znalazły pozytywną stronę tej sytuacji i umówiły się na wielkie zakupy po powrocie z gór.
Kiedy dotarli do wiaty w pobliżu docelowego szczytu, byli przemarznięci i zmęczeni. Usiedli pod spadzistym dachem, na ławach ustawionych po obu stronach długiego stołu, wyciągnęli kanapki i bidony z herbatą.
— Ta herbata jest zimna — stwierdziła ze szczerym zdziwieniem Zuza.
— Pij na zapas — poradził Net. — W lecie będziesz narzekać, że ciepła.
Jedynie Felix miał termos. Napełnił kubek i podał Nice. Pociągnęła łyk i skrzywiła się.
— Niedobra? — zapytał Felix.
— Ząb…
— To nie fair — zauważyła Tekla. — Podziel się ze wszystkimi.
— W niedzielę się nie dzielę — powiedział Net.
— Tu jest pół litra — wyjaśnił Felix. — Każdy dostałby naparstek.
— Jeśli chodzi o team building, to generalną zasadą jest dzielenie się wszystkim z innymi — pouczył go z mądrą miną Kleofas.
— My nie chcemy budować zespołu, tylko napić się herbaty. — Net sięgnął po kubek i ostentacyjnie wypił zawartość. — Skoro jesteś taki mądry, to czemu nie masz własnego termosu?
— Nie chciałem się wywyższać z powodu swojej przezorności — odparł tamten dumnie. — Nie wziąłem termosu celowo, nie zamierzam epatować, że jestem lepszy i mądrzejszy. Poza tym w ten sposób się hartuję.
— Święte słowa — przyznał pan Krzysztof, wyjmując z plecaka swój termos. — Jesteście wydelikaceni. — Nalał parującą herbatę do kubka. Spróbował, skrzywił się i zaczął dmuchać, żeby szybciej ostygła.
Reszta grupy patrzyła chciwie na gorący napój.
Pani Olga otworzyła przewodnik po Sudetach.
— Chcecie posłuchać o historii tych ziem? — I nie czekając na odpowiedź, zaczęła czytać — „Sudety to łańcuch górski na obszarze południowo-zachodniej Polski i północnych Czech. Niewielki fragment znajduje się w Niemczech. Najwyższym szczytem Sudetów jest Śnieżka, która ma 1602 m n.p.m. Sudety ciągną się od Doliny Łaby po Bramę Morawską. Od północnego…”. E, nie, to nie jest ciekawe. — Przerzuciła kilka stron. — „Typowe góry zrębowe. Skały magmowe, metamorficzne i osadowe datowane od prekambru do kenozoiku tworzą mozaikową budowę geologiczną…”. To też nie za ciekawe. — Znów przerzuciła parę kartek. — „Można tu wyróżnić blok karkonosko-izerski, nieckę północnosudecką, metamorfik kaczawski…”. Dziwne… „Sudety zostały wypiętrzone podczas orogenezy kaledońskiej oraz hercyńskiej...”. Coś tu nie gra… — Zamknęła książkę i przyjrzała się okładce. — Przewodnik geologiczny po Sudetach! Myślałam, że geograficzny…
— Znam nowszą historię związaną z tą okolicą — odezwała się Laura. — Legendę właściwie. Opisał ją w książce podróżniczej profesor paleontologii Hieronim Zygmuntowicz. Chcecie posłuchać? Dawno, dawno temu, tak ze dwadzieścia lat, profesor opisał żyjące w tych lasach ćmamuty, czyli mamuty prowadzące nocny tryb życia. Jako jedyny podgatunek mamutów przetrwały ostatnią epokę lodowcową.
— Będzie o miłości? — chciała wiedzieć Natalia.
— Trochę będzie, potem. Profesor Zygmuntowicz to postać tragiczna. Po publikacji książki nikt nie uwierzył w istnienie takich zwierząt. Zorganizowano kilka wypraw naukowych, które wróciły z niczym. Na podstawie ich relacji powstała praca naukowa, w której wykpiwa się odkrycia profesora i nazywa go hochsztaplerem i oszustem. Napisał ją profesor Zarębski, zazdrosny o wcześniejsze dokonania Zygmuntowicza. Cały rozdział poświęcił problemowi żerowania pewnych indywiduów na łatwowierności i otwartości kolegów naukowców. Środowisko paleontologiczne wykluczyło Zygmuntowicza, mimo że w jego książce było jasno napisane, że ćmamuty są niewielkie, czarne i niezwykle płochliwe, więc nie da się ich zaobserwować powszechnie stosowanymi metodami. Argumentem koronnym stał się jednak fakt, że paleontologia zajmuje się skamielinami, a więc niezależnie od tego, czy ćmamuty biegają po Sudetach, czy zostały tylko wymyślone, na pewno nie są skamieniałościami. Wyrokiem sądu koleżeńskiego Zygmuntowicz został pozbawiony podtytułu naukowego. Został profesorem bez specjalności, profesorem z wielokropkiem. Przyjaciele się od niego odwrócili, żona uciekła, zresztą – jak się potem okazało – do Zarębskiego.
Profesor Zygmuntowicz musiał więc udowodnić swoją niewinność, by odzyskać dobre imię i żonę. Na szczęście przypomniał sobie o jeszcze jednej cesze ćmamutów, za sprawą której nie sposób było je wytropić. Otóż od tysięcy lat głównym wrogiem wielkich mamutów był człowiek. Polował na nie i wybierał największe, najwolniejsze i zostawiające najwyraźniejsze ślady. W wyniku działania doboru naturalnego przetrwały te, które stały się mniejsze, szybsze, mniej widoczne i niemożliwe do wytropienia. Ćmamuty miały na końcach ogonów kity ze sztywnego włosia, którym zacierały za sobą ślady.
Zygmuntowicz zaszył się w sudeckich lasach z zapasem żywności, lektur i aparatami fotograficznymi. Ale z ćmamutami nie ma łatwo. Nie da się ich przecież wytropić, można się ich tylko domyślać. Ćmamuty nie zjadają na przykład wszystkich jagód z krzaczka. Wybierają co piątą jagodę, żeby się upodobnić do niedźwiedzi karłowatych. Profesor całymi dniami chodził po lasach i domyślał się. Gdy już kończyły mu się zapasy i lektury, wreszcie się domyślił obecności ćmamutów w niewielkim parowie porośniętym paprociami i łopianem. Oczywiście zwierząt nie zobaczył, bo były płochliwe, ale wystarczyło, że się ich domyślił. Rozsypał w okolicy nasiona marcepanu, czyli ćmamucie przysmaki zmieszane ze środkiem na wypadanie włosów. Dzięki temu po tygodniu stado straciło zdolność do zacierania własnych śladów. Oczywiście profesor zrobił to w lecie, żeby ćmamuty nie zamarzły, jak ich wielcy przodkowie. Chodził za stadem przez kolejny tydzień i nanosił na wielką mapę każdą nową trasę, którą stado wybierało, by zmylić badacza. Z tych śladów odtworzył skomplikowany wzór, którym posługiwały się ćmamuty w obliczaniu swoich tras. Wyszło mu, że za dwa dni, o piętnastej trzydzieści pięć stado będzie przechodziło przez punkt, który oznaczył na mapie literą „Ć” oraz wykrzyknikiem.
Przebrał się za borsuka, którego ćmamuty akurat się nie obawiają, i z aparatem fotograficznym zaczaił się piętnaście metrów od punktu „Ć”. Ćmamuty nie mogły się zorientować w podstępie, bo przecież nigdy wcześniej nie widziały aparatu fotograficznego. Stado pojawiło się dokładnie o wyliczonej porze i profesor ze wzruszeniem nacisnął spust migawki. Na ten dźwięk stado się rozpierzchło, ale profesor miał wreszcie swój dowód. A były to czasy aparatów na kliszę, o cyfrowych wówczas nikt jeszcze nie słyszał. Zygmuntowicz nie mógł więc sprawdzić, co udało mu się uwiecznić. Podejrzewał, że na zdjęciu będzie widoczna niezmiernie zdziwiona mina przewodnika stada.
Wrócił do cywilizacji, ogolił się, zorganizował konferencję prasową i ogłosił swój sukces. Potem była telewizja, wywiady, przyjęcia u ministrów. Sprzedał nawet prawa do ekranizacji swojej historii. Sąd koleżeński musiał go przeprosić i zwrócić mu podtytuł naukowy oraz żonę. Wprawdzie okazało się, że wtedy w lesie profesor zapomniał włożyć kliszy do aparatu, ale jego dokonanie i tak było wystarczające, by oczyścić dobre imię. Nadszedł czas na zemstę, ale to zupełnie inna historia. Powiem tylko tyle, że profesora Zarębskiego za karę zdegradowano do docenta i zabrano mu tę żonę oraz dwurzędowy fartuch, bo docentom wolno nosić tylko jednorzędowe. Żona oczywiście wróciła do Zygmuntowicza i wszyscy, z wyjątkiem Zarębskiego, żyli długo i szczęśliwie.
— Ale jak to? — zdziwiła się Tekla. — Tak po prostu do niego wróciła?
— Bo to zła kobieta była — wyjaśnił Net. — Też słyszałem tę historię. Ona zawsze wybierała naukowca, który miał na koncie najwięcej publikacji w periodykach paleontologicznych. W sumie miała sześciu mężów.
— Potem okazało się, że Zygmuntowicz naprawdę naściemniał — dodała Laura. — Nie chodziło o żadne ćmamuty, tylko o zwykłe dziki, ale już nie było śmiałka, który zdecydowałby się go oskarżyć o cokolwiek.
Część grupy chichotała, pozostali gapili się na Laurę szeroko otwartymi oczami.
— Wymyśliłaś to! — zorientowała się wreszcie Tekla.
— Oczywiście. A jak, myślisz, powstają legendy?
Zachmurzyło się mocniej, a wilgotny wiatr sprawiał, że uczucie zimna było jeszcze silniejsze. Z jednej strony perspektywa dalszego ciągu męczącego marszu była przykra, ale z drugiej, połowa feriowiczów zaczynała się już trząść z zimna.
— Może lepiej wracajmy — zasugerowała pani Olga.
— Teraz będziemy wracać. — Pan Krzysztof rozłożył na stole mapę. — Szliśmy żółtym szlakiem, a będziemy wracać czarnym.
— To trochę w bok. Nie można tą samą drogą?
— Ten drugi szlak prowadzi wprost do karczmy. Będzie więc bliżej. Akurat dotrzemy na obiad.
Felix zerknął przelotnie na mapę. Żółty szlak omijał szczyty, czarny szlak zahaczał o wszystkie od miejsca, gdzie się znajdowali, aż do karczmy. Liczba poziomic do pokonania była imponująca. Gdy już miał się odezwać, Net szturchnął go łokciem.
— Pamiętaj o umowie — szepnął mu na ucho. — Nie wychodzimy przed szereg.
— Ta droga jest znacznie trudniejsza — odszepnął Felix.
— Każda droga jest trudna. Ale najtrudniejsza jest ta, którą akurat idziesz. Którąkolwiek byś wybrał, i tak wszyscy będą mieli pretensję.
— Dzięki, mistrzu, za te mądrości. Widzisz te szczyty? — Wskazał kolejne trzy nie takie znowu niskie pagórki. — Wszystkie będziemy musieli zaliczyć.
Net popatrzył na kolejne wzniesienia.
— Przekonałeś mnie. Teraz przekonaj resztę.
Felix uklęknął na ławie i pochylił się nad mapą.
— A może pójdziemy czerwonym szlakiem? — Wskazał palcem. — Tutaj łączy się z zielonym i też prowadzi do karczmy. Ominiemy szczyty.
Więcej osób wykazało zainteresowanie mapą.
— Ta trasa będzie o połowę dłuższa — zauważyła Tekla.
— Popatrz na poziomice. Idąc czarnym szlakiem, będziemy się musieli wspiąć na trzy kolejne szczyty.
— Te kreski? Nie wyglądają na trudne do przekroczenia.
— One oznaczają różnice wysokości. Idąc czerwonym szlakiem, nie będziemy się musieli wspinać.
— Ale jest dwa razy dalej.
Felixowi opadły ramiona.
— Jeżeli człowiek się wspina — dodał Kleofas — to traci energię, ale potem jak schodzi, to ją odzyskuje.
— To niezupełnie tak — próbował oponować Felix.
— Idąc dolinami, niewiele zobaczymy — oświadczył pan Krzysztof. To oznaczało, że jednak pójdą czarnym szlakiem.
Wstali niechętnie z wygrzanych miejsc na ławach, narzucili plecaki i ruszyli ścieżką w dół. Oczywiście po raz kolejny potwierdziło się, że schodzenie wcale nie jest łatwiejsze od wchodzenia, a żadnej energii się przy tym nie odzyskuje, tylko bardziej bolą kolana. Grupa rozciągnęła się. Na czele szedł pan Krzysztof z mapą i kompasem, a pani Olga zamykała mocno rozciągniętą już grupę. Przypadła jej w udziale niewdzięczna rola pospieszania maruderów, czyli głównie Tymona i Tekli. Felix, Net i Nika trzymali się blisko przodu grupy.
— Ludzie są dziwni — stwierdził Net. — Nie mają pretensji do siebie, że nie wzięli termosów, tylko do nas, że wzięliśmy.
— Ściślej mówiąc, to ja wziąłem — sprecyzował Felix.
— Detale. — Net machnął ręką. — Chodzi mi o to, że zwalają winę na kogo innego.
— Naturalna reakcja obronna, choć to nie za dobrze o nich świadczy.
— Mówicie, jakbyście sami nie mieli wad — odezwała się Nika. — Zamiast narzekać, znajdźcie dobre strony tej sytuacji. Podziwiajcie widoki, na przykład.
Net rozejrzał się po szarozielonych zamglonych dolinach, szarozielonych ciut mniej zamglonych pagórkach i ciężkich szaroburych chmurach.
— Mogło być gorzej — powiedział. — Mogło padać.
Kwadrans później zaczęło padać.
Marsz przerwało pospieszne wyciąganie peleryn, płaszczy foliowych, a w przypadku szczęśliwych posiadaczy kurtek z goreteksu lub innego -teksu, tylko naciąganie kapturów. Śmieszki rozłożyły parasolki, co w środku lasu wyglądało raczej głupio. Przemoczone, ślizgały się w swoich drogich kozaczkach i już zupełnie bez krępacji uwiesiły się podczas podchodzenia na ramionach Olimpijczyków. Sportowe buty chłopaków się nie ślizgały, za to niemal przy każdym kroku nabierały wody.
— Wali rejnem w lutym — stwierdził Net. — A mówili naszym dziadkom: „Wyłącz zbędną żarówkę”. Ile jeszcze do tej knajpy? — zapytał głośniej.
— Jeszcze kawałek — odparł pan Krzysztof. — Podziwiajcie góry.
— Pagóry — mruknął Net.
Za szarymi strugami deszczu ginęły kolejne zalesione szczyty. Wkrótce widzieli już tylko las i jednolitą szarość ponad nim. Mokry śnieg zapadał się w niektórych miejscach jak błoto, by w innych zamarzać w śliską nierównię pochyłą. Jedynie Felix miał ortalionowe ochraniacze na doły nogawek, ale po pierwszej wywrotce w kałużę nie miało to już znaczenia.
— Ile jeszcze?! — rozległ się jęk z tyłu grupy.
— Jeszcze kawałek! — odkrzyknął opiekun.
— Chyba już to dziś słyszałam — zauważyła cicho Nika.
— To taki typ, który nawet jak się zgubi, będzie powtarzał, że jeszcze tylko kawałek — wyjaśnił cicho Net.
— Prawdziwa karczma z charakterem — zachwalał opiekun, niezrażony nastrojami. — Stylizowana na staropolską. Tradycyjny polski wystrój, tradycyjna polska kuchnia.
Taka reklama nie wzbudziła zachwytu większości grupy, która wolałaby dotrzeć do Burger Kinga lub McDonalda.
* * *
Po prawie czterdziestu minutach wykończeni, zmoknięci i zziębnięci dotarli do karczmy Pod Rozchrumkanym Warchlakiem – drewnianej chałupy, nie tyle nawet stylizowanej na starą, co po prostu starej. Belki, z których była zbudowana, poczerniały przez dziesięciolecia. Prowadzący do niej podjazd odśnieżono, ale potencjalnym zmotoryzowanym turystom najwyraźniej to nie wystarczyło. Może dlatego, że szosa, do której prowadziła owa droga, była oddalona o ładnych parę kilometrów.
— Może sprzedają tu colę na pinty — mruknął Net. — Ciekawe, jak by smakowała grzana cola?
W środku płonął kominek – bez tego żadna karczma nie mogłaby zostać uznana za karczmę. Było nawet ciepło. Feriowicze zdjęli wierzchnie ubrania i stanęli blisko paleniska. Net pociągał nosem, Nika zdjęła przemoczony na wylot płaszcz. Podczas schodzenia miała wprawdzie foliową pelerynkę, ale wiatr co chwilę ją odwijał, więc nie na wiele się zdała. Podobnie rzecz się miała z parasolkami Śmieszek. Nie przemokli tylko ci, którzy mieli porządne kurtki.
Felix zdjął swój goretex, odsłaniając niemal idealnie suchą bluzę.
— Membrana — wyjaśnił, widząc zdziwione spojrzenie Neta.
— Lepiej oblej się wodą, czy coś, zanim inni nas nie znielubią do końca — powiedział Net.
— Mam wrażenie, że połowa grupy będzie jutro chora — zauważyła Nika.
Net kichnął.
— Na czele ze mną. — Pociągnął głośno nosem. — Coś mnie dwuznacznie smera w gardle. A ty kapiesz.
Rzeczywiście, z rękawów swetra Niki, w regularnych odstępach czasu, skapywały krople.
— Przynajmniej w butach mam sucho.
— Ściągaj ten sweter. — Net pomógł jej go zdjąć, po czym wykręcił, wyciskając dobre pół szklanki wody, i rozwiesił na maśniczce. Sala pełna była drewnianych narzędzi i bliżej nieokreślonych elementów wyposażenia starej chaty. Niegdyś z pewnością ich używano, teraz trudno się nawet było domyślić do czego. Tworzyły klimat, ale tutaj chyba mało kto go doceniał.
— Byłem kiedyś z rodzicami w skansenie — stwierdził Felix. — Przypomina mi się dzieciństwo.
— Czyli raczej świeże wspomnienia — zauważył ze złośliwym uśmiechem Net.
— Lepiej nie zróbmy poruty i tym razem — powiedział cicho Felix i dyskretnie wycofał się w stronę najbliższego stołu. Stoły były niewielkie, czteroosobowe, z krótkimi ławami po dwóch stronach zamiast krzeseł. Net z konspiracyjną miną zrobił krok w tył i podążył za Felixem. Razem usiedli przy stoliku pod oknem.
— Wolne? — Przy stoliku pojawiła się Laura.
— Jedno tak… — odruchowo powiedział Felix.
— Gruba nie jestem. — Usiadła.
Za barem zrobionym z ogromnego, przepołowionego bala krzątał się właściciel karczmy. Przecierał kufle, kieliszki, szklanki. Nie robił jednak niczego, co wskazywałoby, że zbliża się posiłek. Dolatujący z zaplecza zapach pieczeni powodował nieznośne ssanie w brzuchach. Dochodziła trzecia, a obiad był planowany na czwartą.
— Tę karczmę otworzyli chyba tylko dla nas — stwierdził Net. — Mogliby się nieco uelastycznić.
— Teraz dostałbyś elastyczne mięso — odparł Felix. — Surowe, znaczy.
— Zupę z ciepłej wody by chociaż podali. A skąd ty się tak nagle znasz na mięsie?
— Od śmierci babci gotuję.
— Aha… No tak. Sorry.
— Znajdzie się dla mnie miejsce? — zapytała Nika, stając obok stołu.
— Gruba nie jesteś… — Net ugryzł się w język moment za późno. Nika wyglądała, jakby chciała odejść.
— Prawdziwy mistrz ciętego faux pas — oceniła Laura.
— Skąd wiesz? — Nika spojrzała na nią podejrzliwie. Usiadła.
Laura wzruszyła ramionami.
— Tak wygląda, jakby najpierw kłapał, a potem myślał.
— Noż, po prostu! — Net prawie się oburzył.
— Coś w tym jest — przyznała Nika. Chwilowo straciła ochotę na zmianę stolika.
Dziewczyna w tradycyjnym stroju polskim, czyli jeansach i polarze, postawiła przed nimi starter w postaci kilku pajd chleba i smalcu w małym kamieniaku. Net wziął kromkę i wysmarował na niej mały tłusty pagórek. Dorzucił na wierzch szczyptę soli i tłuczonego pieprzu z glinianego dwojaka.
— Zjadliwe — ocenił po pierwszym kęsie.
— Myślicie, że smalec jest bardzo kaloryczny? — zapytała siedząca przy sąsiednim stole Natalia.
— Nie tak bardzo jak uran — odparł Net, nie podnosząc głowy znad talerza.
Połowa sali zachichotała. Ofiara dowcipu nie wiedziała, o co chodzi.
— Nigdy nie próbowałam… — mruknęła pod nosem.
— Zbierasz punkty karne ze wszystkich stron — pokiwała głową Nika.
— To sposób, żeby poznać ludzi — wtrąciła Laura.
— Ciekawa obserwacja socjologiczna — przyznał przyciszonym głosem Felix. — Ci, którzy zaśmiali się od razu, są inteligentni i mają podstawową wiedzę techniczną. Ci, którzy się zaśmiali z opóźnieniem, potrafią się odnaleźć w grupie i naśladować.
— A ci, którzy się w ogóle nie śmiali, to niby bezmózgi? — zapytała Nika.
— Niekoniecznie. Mogli nie zrozumieć technicznego dowcipu, albo ich nie śmieszy.
— No, mnie średnio.
— Bo nie było wątku romantycznego — wtrącił uprzejmie Net, po czym spojrzał na Felixa. — I czego się dowiedzieliśmy o naszych kolegach?
— Na przykład tego, że Olimpijczycy nie są takimi tłukami, na jakich wyglądają.
Kelnerka wróciła z czterema glinianymi kubkami pełnymi gorącej herbaty. Objęli je dłońmi, żeby się rozgrzać. Net kichnął.
— Będzie sanatorium Trzy Kuzynki, a nie pensjonat — powiedział.
Felix rozejrzał się. Co drugi feriowicz flikał, wycierał nos lub przykryty kurtką kulił się nad herbatą, i to pomimo ciepła panującego w karczmie. Regina, nieszczęśliwa bardziej niż zwykle, siedziała ze Śmieszkami i panią Olgą. Natalia i Zuza zagadały się i za późno zorientowały, że Olimpijczycy próbują trzymać dla nich miejsce przy swoim stoliku. Robili to tak niby od niechcenia, że nie zauważył tego pan Krzysztof i się dosiadł. Tymon wyciągnął PSP i zapomniał o reszcie świata, nawet o narzekającej stale Tekli. Usiadł z nimi również Kleofas, który wodził po sali wzrokiem kogoś, kto wszystko wie lepiej, ale nie chce się odzywać, żeby nie uszczknąć nic ze swej mądrości. Konkurencyjna paczka siedziała razem z panem Januszem, co zdecydowanie nie było ich marzeniem.
— Tworzą się już pary. — Laura dyskretnie wskazała głową Tymona i Teklę. — Kolejna obserwacja socjologiczna.
— No, jak stare małżeństwo — przyznał Net. — Ona ciągle gada, a on nie słucha. Za to Regina wygląda, jakby chciała stworzyć parę jednoosobową. Dziwna trochę, tak ogólnie, co?
— To, że ktoś zarysowuje zeszyt pająkami i ze stolika nocnego robi czarny ołtarz, nie znaczy od razu, że jest dziwny — zauważyła ironicznie Laura.
— Dopóki nie zabije pierwszego gołębia, nic do niej nie mam — zaznaczyła Nika.
— Tu nie ma gołębi — wtrącił Net.
— Więc sokoła wędrownego. Cokolwiek.
Przy akompaniamencie okrzyków radości na stoły zaczęły wjeżdżać miski z żurkiem na białej kiełbasie.
— Żadnej pizzy już nie chcę — powiedział po kilku łyżkach Net. — To jest najlepsze na świecie.
Na drugie danie były domowe kluseczki z gulaszem, co cała sala przyjęła z jeszcze większym entuzjazmem. Kuchnia polska zyskała tego dnia kilku nowych wielbicieli. Przynajmniej na jakiś czas.Przypisy
Ze względu na miłość autora do motoryzacji i jego wrodzoną krnąbrność, w tej książce nazwy samochodów są i będą pisane wielką literą.
PSP (ang. PlayStation Portable) – przenośna konsola do gier firmy Sony.
Copy, paste (ang.) – kopiuj, wklej.
Groucho Marx (1890–1977) – najsłynniejszy z braci Marx, amerykański aktor komediowy.
Możecie o tym przeczytać w książce Felix, Net i Nika oraz Orbitalny Spisek (cz. I i II).
Tea light (ang.) – świeczka wykorzystywana jako źródło ciepła w urządzeniach mających podgrzewać potrawy, m.in. do podgrzewania herbaty. Często używana również jako zwykła świeczka.
Team building (ang.) – budowa zespołu. Wszelkie formy integracji grupy, pozwalające na wzajemne poznanie jej członków.
Pinta (ang. pint) – półkwarta, jednostka objętości lub pojemności stosowana głównie w Stanach Zjednoczonych (amerykańska pinta mokra = 0,473 l) i Wielkiej Brytanii (imperial pint = 0,568 l).
Maśniczka (maselnica, masielnica, maślniczka) – przyrząd do ręcznego wytwarzania masła, który w Polsce był stosowany jeszcze w XX wieku.