Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fermenty - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 603 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

– De­pe­sza od dok­to­ra; przy­je­dzie to­wa­ro­wym o pierw­szej; pan na­czel­nik go wcze­śniej wi­docz­nie za­mó­wił?

– Co to pana ob­cho­dzi! – mruk­nął za­wia­dow­ca dro­gi od­bie­ra­jąc de­pe­szę.

Te­le­gra­fi­sta cof­nął się, zmie­sza­ny nie­co, do te­le­gra­fu, usiadł przy apa­ra­cie, za­to­pił dłu­gie, chu­de, ner­wo­we pal­ce w ja­snych jak len wło­sach i za­pa­trzył się przez okno w za­mglo­ny je­sien­ny dzień. Ci­sza się roz­la­ła i zda­wa­ła się za­ta­piać całą sta­cję w nu­dzie, zim­nie i wil­go­ci. Deszcz płu­kał szy­by z jed­no­staj­nym, usy­pia­ją­cym brzę­kiem i jak­by zwią­zy­wał nie­bo i zie­mię mi­liar­da­mi sza­rych sko­śnych włó­kien, a ze­gar, umiesz­czo­ny w wy­so­kiej szaf­ce i ma­ją­cy cy­fer­blat na ze­wnątrz sta­cji, cy­kał z okrop­ną mo­no­to­nią.

Te­le­gra­fi­sta nie mógł usie­dzieć na miej­scu, wstał i cho­dził na pal­cach spo­glą­da­jąc z pew­ną oba­wą na drzwi otwar­te do po­ko­ju za­wia­dow­cy, to na pe­ron prze­mię­kły, szklą­cy się wodą, to, z czo­łem na szy­bie drzwi wspar­tym, słu­chał dźwię­ków for­te­pia­nu pły­ną­cych niby sła­by szmer z pię­tra sta­cji – ale od­cho­dził za­raz, bo te rów­ne, jed­no­staj­ne ryt­my, wy­bi­ja­ne cią­gle w kół­ko, de­ner­wo­wa­ły go jesz­cze bar­dziej. Usiadł zno­wu przy apa­ra­cie i za­czął pi­sać list.

"Ma­mu­siu! Tak się nu­dzę, dro­ga mamo, że aż mi się w tej chwi­li pła­kać za­chcia­ło. Jest tak mo­kro, tak zim­no, tak brzyd­ko, że mię ogar­nia roz­pacz. Mamo, czy ja dłu­go będę mu­siał sie­dzieć w tym Bu­kow­cu? Bo, przy tym wszyst­kim, czu­ję się bar­dzo nie­zdro­wy.

Wczo­raj za­czę­ło mi strzy­kać pod lewą ło­pat­ką, roz­tar­łem kam­fo­rą i prze­szło – ale dzi­siaj ję­zyk nie­co ob­ło­żo­ny i nic a nic nie mam ape­ty­tu, cho­ciaż ta kacz­ka, któ­rą mi mama przy­sła­ła, a szcze­gól­nie na­dzie­nie było pysz­ne. Ko­szy­czek od­sy­łam i sześć par man­kie­tów brud­nych, i ka­masz­ki do pod­ze­lo­wa­nia. Może mi ma­mu­sia kupi i przy­śle rę­ka­wicz­ki la­pis, z czar­nym wy­szy­ciem. Wie ma­mu­sia, dzi­siaj rano tak się zgry­złem, że ba­łem się, aby mi to nie za­szko­dzi­ło, bo ta An­drze­jo­wa zbi­ła te zie­lo­ne żab­ki, co to wuj przy­wiózł mi z Wied­nia, pa­mię­ta mama? A były ta­kie ślicz­ne i ogrom­nie się wszyst­kim po­do­ba­ły. Ma­mu­siu! a fla­ne­lo­wy ka­fta­nik, to już by war­to mieć, bo lada dzień mogą być przy­mroz­ki – my­ślę, że nie po­trze­ba ku­po­wać no­we­go, bo tam­ten…"

Ukrył list pod pa­pie­ry, apa­rat za­czął przy­wo­ły­wać gwał­tow­nie, a póź­niej wy­bi­jał zna­ki na wą­skim pa­sku pa­pie­ru, któ­ry się od­wi­jał z krąż­ka. Te­le­gra­fi­sta czy­tał uważ­nie, gdy od pe­ro­nu wszedł do­zor­ca dro­go­wy, Świer­ko­ski, bru­net, wy­so­ki, chu­dy, z rzad­kim za­ro­stem i nie­spo­koj­ny­mi czar­ny­mi oczy­ma, nie­co po­chy­lo­ny, w krót­kim, ja­snym ko­żusz­ku, w dłu­gich bu­tach i ka­pu­zie nie­prze­ma­kal­nej na gło­wie.

– Amis! no, pójdź pie­sku! Amis! no, złot­ko, chodź do pana, chodź! – wo­łał piesz­czo­tli­wie na psa, któ­ry sta­nął przed drzwia­mi bo­jąc się wejść, usiadł na stop­niach, nie­spo­koj­nie pa­trzył na pana i krę­cił ogo­nem.

– Za­my­kaj pan drzwi, bo zim­no!

– Amis, psie je­den! – krzyk­nął Świer­ko­ski; pies za­sko­wy­czał ża­ło­śnie, przy­płasz­czył się i wol­no za­czął czoł­gać się do jego nóg. Świer­ko­ski schwy­cił go za grzbiet i wrzu­cił do tele – gra­fu. Pies tyl­ko za­pisz­czał i z nie­sły­cha­nym po­śpie­chem wci­snął się pod ce­ra­to­wą ka­nap­kę, na któ­rej usiadł Świer­ko­ski zły i po­chmur­ny jak od­bi­cie tego paź­dzier­ni­ko­we­go dnia.

Świer­ko­ski zła­mał się we dwo­je, zu­peł­nie jak scy­zo­ryk się za­mknął, bo po­ło­żył twarz na pię­ściach wspar­tych na ko­la­nach i sie­dział czas ja­kiś w mil­cze­niu, oczy mu nie­spo­koj­nie bie­ga­ły po pod­ło­dze za­rzu­co­nej mundsz­tu­ka­mi pa­pie­ro­sów, kil­ka razy ude­rzy­ły o brą­zo­wą skrzyn­kę, na któ­rej bie­lił się na­pis: "Środ­ki opa­trun­ko­we. Sta­cja Bu­ko­wiec" i zno­wu go­ni­ły, to ja­kieś ostat­nie mu­chy, le­ni­wie wlo­ką­ce się po pod­ło­dze, to za bu­ta­mi te­le­gra­fi­sty, któ­re co chwi­la zmie­nia­ją po­zy­cję, to pa­trzy­ły w zwi­chrzo­ną górę pa­pie­ro­wej wstąż­ki, któ­ra wciąż spły­wa­ła z krąż­ka na zie­mię, wresz­cie cmok­nął ci­cho na psa. Amis wy­su­wał po­pie­la­ty łeb trwoż­nie, ale, jak­by zbie­ra­jąc całą od­wa­gę, sko­czył na ka­nap­kę i za­czął go li­zać po twa­rzy.

– Precz! tam!… – syk­nął Świer­ko­ski wska­zu­jąc drzwi. Pies po­szedł wol­no, usiadł przy drzwiach i ża­ło­śnie, pra­wie bła­gal­nie, pa­trzył się piw­ny­mi oczy­ma. Świer­ko­ski nie­znacz­nie wy­jął z za­na­drza ka­wał skrę­co­ne­go rze­mie­nia, spo­glą­dał piesz­czo­tli­wie na psa, uśmie­chał się ła­god­nie i szep­tał:

– Amis! chodź syn­ku, chodź! – Pies przy­biegł w ra­do­snych su­sach. Schwy­cił go za kark i za­czął bić rze­mie­niem. – Bę­dziesz złot­ko słu­chać pana, co? Sy­nek bę­dzie słu­chał, co? Amis bę­dzie po­słusz­ny, co? – Pies szar­pał się i skom­lał roz­pacz­li­wie, po jego skó­rze po­kry­tej krót­kim po­pie­la­tym wło­sem, lśnią­cym jak je­dwab, prze­bie­ga­ły dresz­cze niby fale, wy­gi­nał się, li­zał buty pana, pro­sił się oczy­ma, ale Świer­ko­ski wpadł w pa­sję i bił go co­raz za­cie­klej. – A bę­dziesz ci­cho syn­ku, co? a zmilk­niesz przy­ja­cie­lu, co?

– Co pan ro­bisz? Przy­się­gam Bogu, że chwi­li spo­ko­ju nie ma – za­wo­łał za­wia­dow­ca wy­bie­ga­jąc ze swe­go po­ko­ju. Po­pa­trzył groź­nie i cof­nął się za­trza­sku­jąc ze zło­ścią drzwi za sobą.

– Idio­ta! – mruk­nął Świer­ko­ski, pu­ścił psa, scho­wał rze­mień i roz­pro­sto­wał się. Pies li­zał so­bie skó­rę i spo­glą­dał chwi­la­mi wy­lęk­nio­nym wzro­kiem z kąta, w któ­rym le­żał.

Świer­ko­ski za­pa­lił pa­pie­ro­sa, sku­bał rzad­ką bro­dę, uśmie­chał się przy­ja­ciel­sko i z ja­kąś dzi­ką mi­ło­ścią do psa i spo­glą­dał w okno, na plant, gdzie kil­ku­na­stu ro­bot­ni­ków, z gło­wa­mi po­za­wi­ja­ny­mi w wor­ki, z któ­rych po­ro­bi­li so­bie ka­pu­zy, pod­bi­ja­ło pod­kła­dy.

Dłu­gie mil­cze­nie prze­rwał te­le­gra­fi­sta, bo apa­rat za­milkł:

– Co? po­rząd­ny deszcz?

– A po­rząd­ny.

– Bło­to duże?

– A duże.

– Okrop­ny paź­dzier­nik!…

– Okrop­ny paź­dzier­nik – od­po­wie­dział jak echo Świer­ko­ski.

– A co to bę­dzie w zi­mie?

– Zima.

– Ja te­raz już wy­trzy­mać nie mogę, nudy ta­kie, że chy­ba się wściek­nę.

– Tyl­ko pan póź­niej nie po­gryź mo­je­go Ami­sa – szep­nął drwią­co Świer­ko­ski.

Pies na dźwięk swo­je­go na­zwi­ska za­skom­lał ci­cho i po­ło­żył się u nóg pana.

– Psia służ­ba. Ani gdzie wyjść, ani lu­dzi, ani roz­ry­wek.

– Prze­cież pan by­wasz u tego… Grze­si­kie­wi­cza – po­wie­dział z przy­ci­skiem.

– Tak, ale… mło­dy Grze­si­kie­wicz, pan An­drzej, cho­ciaż nie z mo­jej sfe­ry, ale wy­jąt­ko­wo po­rząd­ny czło­wiek, to zno­wu rzad­ko go moż­na za­stać w domu, a wpaść w ręce jego ojca, pro­ste­go chło­pa – dzię­ku­ję. Pro­wa­dzi za­raz do karcz­my, czę­stu­je wód­ką i kieł­ba­są, spra­sza całą wieś, fun­du­je wszyst­kim, a jak się upi­je, za­raz ca­łu­je – otrzą­snął się ner­wo­wo i splu­nął z obrzy­dze­nia. – My­śla­łem ostat­nią razą, że ze­mdle­ję, tyl­ko że no­sze z sobą za­wsze eter, więc się orzeź­wi­łem i ucie­kłem spiesz­nie.

– Pan je­steś bar­dzo de­li­kat­ny – po­wie­dział ci­cho i bły­snął urą­gli­wie oczy­ma Świer­ko­ski.

– To jest bar­dzo na­tu­ral­ne; nie wy­cho­wy­wa­łem się prze­cież w cha­łu­pie ani nad rynsz­to­kiem.

– Wie­my tu wszy­scy o tym, a jak­że, że w sa­lo­nach, w atła­sach, w zło­co­nych ko­ły­skach, przy ma­mie, przy wu­jasz­ku, z niań­ką, z boną, z dok­to­rem, Fe­lu­siem, jak mój Amis – drwił z ja­kąś zło­ścią Świer­ko­ski i pa­trzył na mego nie­na­wist­nie.

– O, tak, tak – od­po­wie­dział z pew­ną dumą te­le­gra­fi­sta – ale nie wiem do­praw­dy, co w tym jest śmiesz­ne­go; że pan kpisz, bo prze­cież, że pan się tak nie cho­wa­łeś, to cóż ja temu wi­nien, zresz­tą taka nie­rów­ność jest ko­niecz­na, bo…

– Tak, ko­niecz­na – prze­rwał mu spiesz­nie – bo póź­niej się wszyst­ko wy­rów­ny­wa, bo póź­niej taki atła­so­wy Sta­sio jak pan, pa­nie Ba­biń­ski, musi słu­żyć, musi ro­bić, po no­cach nie sy­piać, oczki wy­tę­żać i po­bie­rać taką ma­lut­ką pen­syj­kę, i za­smu­cać mamę, że się nu­dzi i że mu się bu­ci­ki po­dar­ły! hi! hi! hi! – za­koń­czył śmie­chem przy­krym, ję­kli­wym, ostrym jak zgrzyt sta­li po szkle.

Sta­sio się za­ru­mie­nił jak dziew­czy­na, oczy mu się za­szkli­ły łza­mi ja­kiejś ża­ło­ści, bla­do­ró­żo­we, wy­pu­kłe usta drża­ły ner­wo­wo, ale nie od­po­wie­dział, roz­piął tyl­ko koł­nierz mun­du­ru, po­wą­chał eter, któ­ry no­sił przy so­bie i za­gad­nął ła­god­nie.

– Może pan masz ja­kie książ­ki do czy­ta­nia?

– Nie! nie mam pie­nię­dzy na głup­stwa – rzekł szorst­ko.

Sta­sio po­pa­trzył na nie­go z do­bro­tli­wym po­li­to­wa­niem i zno­wu zmie­nił przed­miot roz­mo­wy.

– Przy­szedł dzi­siaj w nocy ba­gaż dla pana z War­sza­wy.

– Przy­szedł – za­wo­łał ra­do­śnie Świer­ko­ski pod­no­sząc się. – Nie uwa­ża­łeś pan, czy aby w ro­go­żach?

– Tak, do­sko­na­le za­pa­ko­wa­ny. Ku­pi­łeś pan co?

– I… nie… nie… skąd­bym wziął pie­nię­dzy, do­sta­łem od fa­mi­lii – mó­wił śpiesz­nie, rzu­ca­jąc nie­spo­koj­nie oczy­ma – ja­kiś sta­ry grat, któ­re­go prze­wóz kosz­tu­je mnie tyle, że je­stem zły, iż go wzią­łem.

Apa­rat za­czął stu­kać, Sta­sio zno­wu czy­tał z pa­sków, po­tem wstał, wy­szedł na pe­ron, ude­rzył w dzwo­nek sta­cyj­ny i cof­nął się na­tych­miast.

– Sy­gna­ły od Kielc, po­ciąg wy­szedł – rzu­cił ro­bot­ni­ko­wi, któ­ry się zja­wił na dzwo­nek.

– Chodź pan na wód­kę! – szep­nął mięk­ko ja­koś Świer­ko­ski.

– Po po­cią­gu, to i owszem, cho­ciaż, co praw­da, wód­ka mi szko­dzi.

– Co tam, mama przy­śle le­kar­stwo! – Za­śmiał się i po­kle­pał go przy­ja­ciel­sko po żo­łąd­ku, bo po­mi­mo usta­wicz­nych drwin, żyli w zgo­dzie ze Sta­siem.

– Sły­szysz pan! za­wia­dow­ca roz­ma­wia z sobą.

Za­czę­li słu­chać. Z po­ko­ju Or­łow­skie­go do­cho­dzi­ły wy­raź­ne gło­sy sprzecz­ki, cza­sem ja­kiś do­sad­ny fra­zes, klą­twa; to zno­wu przy­ci­szo­ny, po­kor­ny i bła­gal­ny głos.

– Idio­ta! mu­siał się po­my­lić i sam so­bie wy­my­śla i uspra­wie­dli­wia się przed sobą. Je­że­li jego nie za­mkną u Bo­ni­fra­trów, to ja, Świer­ko­ski, będę miał mi­lio­ny. Pan go nie znasz jesz­cze do­brze, ale my… – Nie skoń­czył mó­wić, bo Or­łow­ski wy­szedł do nich ze swe­go po­ko­ju; był ogrom­nie wzbu­rzo­ny, wiel­kie, czar­ne oczy, o krwa­wym od­bla­sku, pa­ła­ły mu wzru­sze­niem, twarz o ry­sach re­gu­lar­nych, jesz­cze bar­dzo pięk­na, jak­by wy­cię­ta z daw­nych por­tre­tów se­na­to­rów we­nec­kich, ma­lo­wa­nych przez Tin­to­ret­ta, oto­czo­na gę­sty­mi, szpa­ko­wa­ty­mi wło­sa­mi i za­koń­czo­na wspa­nia­łą, spły­wa­ją­cą do pół pier­si bro­dą, dum­na i za­cię­ta, z brwia­mi pra­wie zro­śnię­ty­mi, była aż sina z ja­kiejś iry­ta­cji. Prze­szedł obok nich bez sło­wa i wy­szedł na ko­ry­tarz.

Szedł wol­no na pię­tro ka­mien­ny­mi scho­da­mi, za­ci­skał ręce, mru­czał nie­wy­raź­nie, to zno­wu po­bła­ża­ją­ce i wy­nio­śle uśmie­chał się.

Wszedł do kuch­ni, ob­rzu­cił ba­daw­czo wszyst­kie sprzę­ty, zaj­rzał do ognia pod bla­chę i przy­tłu­mio­nym gło­sem za­py­tał sta­rej słu­żą­cej obie­ra­ją­cej kar­to­fle pod oknem:

– Pan­na Ja­ni­na śpi?

– Nie wiem, ale to chyb­ci­kiem oba­czę.

– Nie trze­ba – po­wie­dział spiesz­nie i wy­szedł do są­sied­nie­go po­ko­ju, któ­ry słu­żył za ja­dal­nię, i przez za­pusz­czo­ne ko­ta­ry zaj­rzał do sy­pial­ni cór­ki. W ciem­no­ściach, za­le­d­wie sła­bo roz­rze­dzo­nych pa­sma­mi brud­ne­go dnia, prze­cie­ka­ją­cy­mi przez za­pusz­czo­ne sto­ry, po chwi­li pa­trze­nia do­strzegł łóż­ko i bla­de, nie­pew­ne za­ry­sy Jan­ki le­żą­cej. Mu­sia­ła usły­szeć sze­lest jego kro­ków, bo się po­ru­szy­ła na po­ście­li. Po­czuł jej wzrok na so­bie i na­tych­miast się cof­nął zmie­sza­ny. Po­stał jesz­cze chwi­lę, pod­niósł ko­niec bro­dy do ust, przy­ciął ją zę­ba­mi i po­wró­cił do kan­ce­la­rii. Za­stał tam Ka­ra­sia, ma­szy­ni­stę re­zer­wo­we­go, któ­ry miesz­kał w Bu­kow­cu, bo tu była re­zer­wo­wa ma­szy­na, go­to­wa w każ­dej chwi­li wy­ru­szyć z po­mo­cą, gdy­by było tego po­trze­ba, ski­nął mu gło­wą i wszedł do swo­je­go po­ko­ju za­my­ka­jąc drzwi za sobą.

– Świerk! wiesz! – za­czął Ka­raś sia­da­jąc na skrzyn­ce ze środ­ka­mi opa­trun­ko­wy­mi – je­steś co dzień po­dob­niej­szy do swo­je­go psa, na­wet już pło­wie­jesz. Pa­nie Ba­biń­ski, pan je­steś gru­bo uczo­ny, skoń­czy­łeś po­dob­no całe trzy kla­sy; czy Dar­win wy­wo­dzi lu­dzi od małp, czy od psów?

– W każ­dym ra­zie nie od Ka­ra­siów.

– Nie je­stem go­dzien ta­kie­go za­szczy­tu, nie je­stem go­dzien! – śmiał się Ka­raś, za­cie­rał ręce i za­czął drob­ny­mi krocz­ka­mi cho­dzić. Jego drob­na, chu­da i ni­ska po­stać, spi­cza­sta bród­ka, cien­ki i dłu­gi nos, małe i kłu­ją­ce oczki, wy­pu­kłe bar­dzo czo­ło, rzad­kie, ru­da­we wło­sy, wy­sta­ją­ce ko­ści po­licz­ko­we, sine z od­mar­z­nię­cia uszy, jego cien­kie nogi – wszyst­ko to się trzę­sło, ska­ka­ło i po­ru­sza­ło usta­wicz­nie, zda­wa­ło się, że wszyst­kie jego człon­ki, ob­cią­gnię­te w gru­by ko­żuch, po­kry­ty wy­ksa­ty­ną błysz­czą­cą, za­sma­ro­wa­ne oli­wą i sma­ro­wi­dła­mi, ska­czą usta­wicz­nie i gro­żą roz­sy­pa­niem.

– Nie masz pan ja­kiej no­wej książ­ki? – spy­tał go Staś.

– Mam, wczo­raj do­sta­łem, ale jesz­cze czy­tam. Bon! po­ży­czę panu, ka­pi­tal­na hi­sto­ria i z ta­kim pie­przy­kiem, jak to my lu­bi­my, pa­nie Sta­ni­sła­wie. – Za­śmiał się, za­tarł ręce, za­czął bły­skać oczy­ma, wy­szcze­rzył zęby i zno­wu bie­gał po po­ko­ju.

– Uwa­żasz pan, jest tam schadz­ka mi­ło­sna, cu­dis­si­mo pi­sa­na, aż się krew go­tu­je przy czy­ta­niu; mu­sisz się pan rzeź­wić ete­rem albo le­piej pan zrób, przy­łóż so­bie przed za­czę­ciem książ­ki sy­na­pi­zmy z chrza­nu.

– Dzię­ku­ję, ta­kich ksią­żek nie czy­tam – od­po­wie­dział Staś ru­mie­niąc się.

– Bon! dziew­cząt­ko aniel­skie, go­łąb­ku nie­win­ny, bar­dzo słusz­nie ro­bisz, na­pij się le­piej mlecz­ka, wy­sma­ruj kam­fo­rą, po­łóż do łóż­ka i czy­taj z Tań­skich Hof­f­ma­no­wą, to do­brze robi i na sen, i na tra­wie­nie. Żar­ty na stro­nę – do­dał po­waż­niej. – Za­le­ska musi mieć książ­ki ja­kie, prze­cież to ko­bie­ta i pięk­na, i wy­kształ­co­na, jak za­pew­nia jej mąż.

– Ślicz­nie gra na for­te­pia­nie – wtrą­cił Staś i zno­wu się za­ru­mie­nił.

– Nie ru­mień się pan tak dzie­wi­czo, afek­ty umie­ści­łeś pan god­nie; to mi się po­do­ba.

– Jak na mar­ne­go Ka­ra­sia, jest to za duża ryba, wiel­ki szczu­pak zgry­zł­by cię.

– Nie bój się, Świer­ko­ski! nie bój się! nie ta­kie wie­lo­ry­by ogry­za­łem i było bon.

Za­czął za­cie­rać ręce i śmiał się tak ci­cho, głę­bo­ko i wstręt­nie, że Staś od­wró­cił się od nie­go; nie mógł pa­trzeć na jego oczki, przy­sło­nio­ne bia­ła­wą mgłą i na rzad­kie, żół­te i ostre zęby, któ­re wy­szcze­rzał w tym śmie­chu. Trząsł się cały i rzu­cał na wszyst­kie stro­ny.

– Wie­cie – za­czął zno­wu, uspo­ko­iw­szy się – by­łem wczo­raj w Kiel­cach, mia­łem przy­go­dę taką, że… cu­dis­si­mo, opo­wiem wam, bon?

– Nie cie­ka­wi­śmy, scho­waj dla swo­jej Ka­ra­si­cy, bę­dzie wdzięcz­na – prze­rwał mu Świer­ko­ski.

– Po­ciąg do­cho­dzi! – za­wo­łał ro­bot­nik uchy­la­jąc drzwi z pe­ro­nu.

Or­łow­ski w czer­wo­nej czap­ce wy­szedł, na­cią­gnął nie­po­ka­la­ne bia­łe rę­ka­wicz­ki i po­szedł na pe­ron.

Ka­raś sta­nął na stop­niach przed dwor­cem. Świer­ko­ski zno­wu się zło­żył w dwo­je, a Ba­biń­ski stu­kał w apa­rat, no­to­wał, da­wał sy­gna­ły elek­trycz­ne.

Po­ciąg z głu­chym szu­mem i sa­pa­niem wto­czył się na szy­ny i sta­nął; masa że­la­stwa szczęk­nę­ła cięż­ko, pu­sty pe­ron oży­wił się nie­co, bo kil­ku sma­row­ni­ków i bre­ko­wych ze­szło ze swo­ich od­kry­tych ko­złów na wa­go­nach i roz­pro­sto­wy­wa­ło na zie­mi po­gię­te cia­ła.

Or­łow­ski, chmur­ny, pod pa­ra­so­lem, spa­ce­ro­wał wzdłuż po­cią­gu; chwi­la­mi, kie­dy prze­cho­dził pod okna­mi, z któ­rych nie­skoń­czo­nym po­to­kiem pły­nę­ły gamy chro­ma­tycz­ne, ścią­gał ner­wo­wo brwi, za­ci­skał sil­niej pa­ra­sol, przy­spie­szał kro­ku i spo­glą­dał na ostat­nie, na­roż­ne okna nad kan­ce­la­rią sta­cyj­ną, przy­sło­nio­ne szczel­nie. Wzdy­chał, za­wra­cał i cho­dził do­tąd, aż po­ciąg zno­wu za­czął sa­pać, dy­szeć, trzesz­czeć, szczę­kać, gwiz­dać – i po­wlókł się da­lej, po­zo­sta­wia­jąc za sobą ob­ło­ki ru­de­go, du­szą­ce­go dymu, któ­ry darł się na strzę­py o pół­na­gie drze­wa ogród­ka sta­cyj­ne­go i roz­włó­czył ru­da­wym pa­sem po rów­no ob­cię­tej ścia­nie lasu sto­ją­ce­go tuż nad plan­tem.

Or­łow­ski po­wró­cił do kan­ce­la­rii i sko­ro się tyl­ko za­mknął, Świer­ko­ski się pod­niósł.

– Chodź­cie na wód­kę.

– Ja za­raz przyj­dę do was; spy­tam się tyl­ko, gdzie jest oso­bo­wy? – po­wie­dział Staś stu­ka­jąc apa­ra­tem.

Ka­raś ze Świer­ko­skim po­szli do bu­fe­tu. Paru prze­mo­kłych Ży­dów drze­ma­ło na ław­kach ocze­ku­jąc na oso­bo­wy po­ciąg, a za bu­fe­tem, wci­śnię­ty po­mię­dzy sza­fę i piec, przy­sło­nio­ny ga­ze­tą, chra­pał gło­śno bu­fe­to­wy. W dru­gim rogu wiel­kiej, brud­nej sali kil­ku dróż­ni­ków i ro­bot­ni­ków gra­ło za­tłusz­czo­ny­mi kar­ta­mi.

Prze­szli do dru­giej sali pu­stej zu­peł­nie.

– Two­je zdro­wie Świerk i two­je­go ko­nia, i two­je­go psa, i two­ich szwin­dlów, bon!

– Za­cze­kaj, za­raz przyj­dzie Ba­biń­ski, to wy­pi­je­my ra­zem.

– Bon, ale po­wiedz no, po­dob­no się że­nisz, czy tam coś ta­kie­go z pan­ną Zo­fią?

Świer­ko­ski się skrzy­wił, po­sku­bał bród­kę, po­bie­gał oczy­ma po sali, wsu­nął ręce w rę­ka­wy i mó­wił:

– I… co ja dał­bym jeść żo­nie? żwir i pod­kła­dy chy­ba?

– No, i mech, jak swo­je­mu ko­nio­wi!

– Śmiej się… prze­cież je­steś żo­na­ty i wiesz co kosz­tu­je żona, cho­ciaż two­ja to jesz­cze anioł.

– Bon, kwa­dra­to­wy anioł, po­wiedz.

– A te wszyst­kie pan­ny, co to jest? gdzie znaj­dziesz zdro­wą? gdzie jest mą­dra, ład­na, go­spo­dar­na i oszczęd­na? Jak się znaj­dzie jaka po­dob­na, to nie ma gro­sza; jak zno­wu go ma, to nos do góry i my­śli, że kró­lo­wa, a ja­kie wy­ma­ga­nia!

– O, tak, chcą ja­dać, mu­szą cho­dzić w bu­ci­kach, mieć suk­nię, po­trze­bu­ją cza­sa­mi ja­kiej przy­jem­no­ści, chcą żyć po ludz­ku; szel­my te pan­ny, cze­go im się za­chcie­wa!… a przy tym nie lu­bią, aby je bić jak psa albo chło­pów. – za­śmiał się Ka­raś.

– Ga­da­nie, że­bym miał na to, to i ja żył­bym po ludz­ku, a je­śli oszczę­dzam, je­śli chcę zna­leźć tak­że żonę oszczęd­ną, to tyl­ko dla­te­go, żeby póź­niej żyć po ludz­ku. O, ja jesz­cze będę żył będę… Wiesz, znam tu­taj tyl­ko jed­ną pan­nę, z któ­rą bym się choć­by ju­tro że­nił, cho­ciaż wiel­ka pani…

– Czy też Grze­si­kie­wicz oże­ni się z za­wia­dow­cy cór­ką?

Świer­ko­ski rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na nie­go, zgiął się, ręce głę­biej wsu­nął w rę­ka­wy i nie od­po­wie­dział, bo to przy­po­mnie­nie Grze­si­kie­wi­cza prze­ję­ło go zło­ścią i nie­chę­cią.

Przy­biegł Sta­sio i za­czę­li pić wód­kę.

– Mu­szę się spie­szyć, bo trze­ba ko­re­spon­den­cje eks­pe­dio­wać na oso­bo­wy.

– Bon, ale jest jesz­cze jed­no źró­dło ksią­żek, pan­na Or­łow­ska.

– A, ta, co się tru­ła; nie znam jej zu­peł­nie i wi­dzia­łem tyl­ko wte­dy, kie­dy ją prze­no­szo­no z wa­go­nu do miesz­ka­nia.

– To pan nie znasz ca­łej hi­sto­rii? bon, opo­wiem.

– Bar­dzo mało, wiem tyl­ko, że się po­gnie­wa­ła z oj­cem, wy­je­cha­ła do te­atru, póź­niej się tru­ła, sam na­wet o tym czy­ta­łem w pi­smach. By­łem w Bu­kow­cu, jak za­wia­dow­ca jeż­dził po nią do War­sza­wy. Co to za pan­na?

– Wa­riat­ka, jak i jej oj­ciec – szep­nął Świer­ko­ski.

– Ale pięk­na i wy­kształ­co­na, bar­dzo pięk­na, ma­je­sta­tycz­na ko­bie­ta, kształ­ty cu­dow­ne, wzrok wspa­nia­ły, oczy ogrom­ne i ogni­ste, cu­dis­si­mo, że tyl­ko ca­ło­wać.

Za­czął się trząść i śmiać ci­cho, i za­cie­rał ręce.

– War­to by tak jesz­cze coś tego chlap­nąć. Pa­nie bu­fet, sześć moc­nych.

– Cze­mu od razu sześć?

– Bę­dzie bon, pa­nie Sta­siu, na za­pas.

– Słu­chaj­cie no – za­brał głos Świer­ko­ski pod­no­sząc gło­wę z ko­lan. – Chcę wam coś za­pro­po­no­wać, nie­zły in­te­res, na któ­rym mo­że­my do­brze za­ro­bić.

– Bon, Świerk, mów.

– Jest do ku­pie­nia po­rę­ba, nie­wiel­ka, za ty­siąc pięć­set ru­bli, bli­sko ko­lei, oglą­da­łem ją nie­daw­no. Śmia­ło moż­na za­ro­bić na niej ty­siąc ru­bli, mam na­wet już zbyt na drze­wo do Ra­do­mia. Weź­my ją do spół­ki, in­te­res zło­ty.

– I… to już weź sam, nia mam pie­nię­dzy, a zresz­tą orżną­łeś mnie zimą na wę­glach, daj spo­kój, ja wiem, nie tłu­macz się, bo ci po­wiem, czym je­steś…

– O, po­wiedz, ja się nie po­gnie­wam, z pew­no­ścią się nie po­gnie­wam…

– Bon! Otóż wy­sze­dłeś ze mną jak świ­nia, tak… bu­fet! sześć moc­nych! – krzyk­nął.

– Tyl­ko tyle, to nie­wie­le – i Świer­ko­ski za­czął się śmiać, ścią­gnął na lewą stro­nę usta, sku­bał bro­dę, la­tał oczy­ma po twa­rzach i da­lej cią­gnął: – tak, to nie­wie­le, bo mo­głem cię urzą­dzić le­piej, a nie zro­bi­łem tego, to han­del, mój ko­cha­ny.

– Łaj­dac­two, po­wiedz! han­del ład­ny, przez trzy mie­sią­ce stra­ci­łem trzy­sta ru­bli, któ­re prze­szły do two­jej kie­sze­ni, któ­reś mi wy­cią­gnął.

– Kup­my po­rę­bę, to bę­dziesz się mógł od­bić, je­śli po­tra­fisz…

– Gdzież ta po­rę­ba? przy­stę­pu­ję do spół­ki! – za­wo­łał po chwi­li na­my­słu Ka­raś.

– W Karcz­mi­skach u Grze­si­kie­wi­cza – szep­nął spiesz­nie Świer­ko­ski, oczy mu za­mi­go­ta­ły ra­do­ścią, po­gła­dził psa.

– Hi! hi! ty­dzień temu Szczy­giel­ski ku­pił i już tnie… ni!… hi!… – śmiał się Ka­raś, po­rwał się z krze­sła, za­czął bie­gać po sali trzę­sąc się cały, za­do­wo­le­nie ma­lo­wa­ło się w jego oczkach. – Bu­fet! sześć moc­nych! – rzu­cił we drzwi. – Po­wiem ci, Świerk, że chcesz ro­bić in­te­re­sa, a głu­pi je­steś, chcesz okpi­wać lu­dzi, a głu­pi je­steś, bo się pręd­ko zmiar­ku­ją, ro­bisz łaj­dac­twa, ale małe, mar­nę, głu­pie, któ­re pach­ną krat­ką… – Wy­pił wszyst­kie sześć kie­lisz­ków je­den po dru­gim, za­tarł ręce, po­kle­pał drwią­co Świer­ko­skie­go po ple­cach i wy­szedł ra­zem ze Sta­siem.

– Zo­ba­czy­my… zo­ba­czy­my… – szep­nął Świer­ko­ski. – Łaj­dac­twa, co za łaj­dac­twa? chcę za­ro­bić, chcę mieć pie­nią­dze, więc niech się głu­pi strze­gą. Amis! chodź syn­ku! Pod­ły ten Szczy­giel­ski, taka pysz­na po­rę­ba. – Kop­nął psa z gnie­wu, bo strasz­ny żal nim za­tar­gał, że stra­cił ten na pew­no prze­wi­dy­wa­ny za­ro­bek.

Ode­brał z ma­ga­zy­nu swój ba­gaż i na­ła­do­wał na ple­cy ro­bot­ni­ko­wi, za któ­rym szedł krok w krok. Staś z okna kan­ce­la­rii wi­dział, że co chwi­la Świer­ko­ski ob­ma­cu­je ro­go­że i głasz­cze. Wi­dział go dłu­go, jak szedł tym swo­im krę­tym, wil­czym cho­dem, rzu­ca­jąc do­oko­ła nie­uf­ne spoj­rze­nia.

– Chodź pan, po­dyk­tu­ję panu ra­port – za­wo­łał Or­łow­ski.

Staś przy­szedł do po­ko­ju za­wia­dow­cy i cze­kał, bo Or­łow­ski cho­dził wzdłuż po­ko­ju, spo­glą­dał w dwa okna pe­ro­nu, to przez okien­ko ka­so­we wy­cho­dzą­ce na ko­ry­tarz wy­chy­lał gło­wę i na­słu­chi­wał.

– Siądź pan przy moim sto­li­ku.

– Prze­cież…

– Nie prze­cież, bo tam­ten, to stół eks­pe­dy­to­ra.

Or­łow­ski był za­wia­dow­cą sta­cji i za­ła­twiał czyn­no­ści eks­pe­dy­to­ra.

– Wszyst­ko jed­no chy­ba, sko­ro pan peł­ni obie służ­by.

– Przy­się­gam Bogu, że mnie pan iry­tu­jesz. Nie wszyst­ko jed­no, bo wiedz pan, że na­pi­sze­my ra­port na eks­pe­dy­to­ra sta­cji Bu­ko­wiec – mó­wił zu­peł­nie po­waż­nie. Ba­biń­ski ze zdu­mie­niem spo­glą­dał na nie­go.

– Pa­nie, sam na sie­bie ra­port, co w dy­rek­cji po­wie­dzą?

– To są głup­cy. Po­rzą­dek, przede wszyst­kim po­rzą­dek i sys­te­ma­tycz­ność, sły­szysz pan?

Gdy­byś się pan trzy­mał tych za­sad, nie zwra­cał­byś uwa­gi swo­jej zwierzch­no­ści.

Staś opu­ścił gło­wę i wy­rzu­cał so­bie, że go za­dra­snął: tyle razy po­sta­na­wiał o nic nie py­tać, śle­po tyl­ko wy­ko­ny­wać roz­ka­zy i zno­wu nie wy­trzy­mał.

– Pisz pan!

"Jako że peł­nią­cy obo­wiąz­ki eks­pe­dy­to­ra sta­cji Bu­ko­wiec swo­im nie­tak­tow­nym, a moż­na po­wie­dzieć i bru­tal­nym, po­stę­po­wa­niem przy sprze­da­ży bi­le­tów spo­wo­do­wał to, że pa­sa­że­ro­wie za­nie­śli skar­gę do księ­gi za­ża­leń, któ­rą przy ni­niej­szym za­łą­czam, upra­szam

Wy­so­ką Dy­rek­cję o uka­ra­nie we­dług uzna­nia, a to w celu unik­nię­cia na przy­szłość po­dob­nych zajść. Jako je­dy­ne uspra­wie­dli­wie­nie eks­pe­dy­to­ra, ten­że ob­ja­śnia, że zaj­ścia owe mia­ły miej­sce pod­czas nie­bez­piecz­nej cho­ro­by jego cór­ki, któ­ra go ja­ko­by mia­ła zde­ner­wo­wać. Są­dzę jed­nak, że tego ro­dza­ju uspra­wie­dli­wie­nia pod uwa­gę brać nie moż­na, bo ni­ko­go, ani Dy­rek­cji, ani pa­sa­że­rów, nie ob­cho­dzą do­mo­we spra­wy urzęd­ni­ków, któ­re nie po­win­ny mieć żad­ne­go wpły­wu na ich czyn­no­ści służ­bo­we ".

– Ależ pa­nie… – pro­te­sto­wał Staś.

– Ci­cho pan bądź! Przy­się­gam Bogu; bez uwag, pa­nie Ba­biń­ski. Za­po­mnia­łeś pan, że się mil­czy wte­dy, kie­dy zwierzch­ność mówi – za­wo­łał Or­łow­ski.

Ba­biń­ski za­milkł przy­gry­za­jąc usta, zno­wu był zły na sie­bie.

– Do­cho­dzi! – krzyk­nął po­słu­gacz przez drzwi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: