- W empik go
Figurantka. Trylogia z agentem Bruce'em. Tom 1 - ebook
Figurantka. Trylogia z agentem Bruce'em. Tom 1 - ebook
W tej grze to źli ludzie ustalają zasady, a śmierć okazuje się zapalnikiem.
Alice to świetna fotografka mody. Zadziorna, pewna siebie i inteligentna kobieta żyje na własnych zasadach, z uporem i satysfakcją budując karierę.
Kiedy jej mąż ginie w tragicznym wypadku, nie jest w stanie uwierzyć, że poukładany, drobiazgowy, wręcz nudny mężczyzna mógł mieć mroczne sekrety oraz zatargi ze światem przestępczym. Prawda jednak okazuje się brutalna i teraz to Alice staje się celem kartelu.
Kobieta za wszelką cenę musi przeżyć i odkryć tajemnice organizacji.
Po jej stronie staje jedynie Wilczur – enigmatyczny agent federalny z nieciekawą przeszłością badający sprawę grupy przestępczej i polujący na jego członków od dwóch lat. Mężczyzna staje się jej ochroniarzem i obrońcą, ale nie ma w zwyczaju pytać o pozwolenie czy bawić się w przestrzeganie prawa. Zawsze dostaje to, czego pragnie, a Alice musi stać się przynętą… figurantką w brutalnej rozgrywce.
Razem przyjdzie im walczyć o przetrwanie w grze, a jej zasady nie mają litości dla słabych. Muszą znaleźć wspólny język, zaufać sobie i znaleźć miejsce na fascynację, która nie powinna się narodzić.
Książka przeznaczona wyłącznie dla pełnoletnich czytelników.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68236-01-9 |
Rozmiar pliku: | 998 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kochany,
bo jeszcze po raz ostatni mogę się do Ciebie w ten sposób zwrócić.
Odchodzę.
Moja decyzja nie jest podyktowana chwilą, impulsem lub kiepskim momentem w pracy. To się dzieje od dłuższego czasu. Właściwie – od trzech z pięciu lat naszego małżeństwa. I przykro mi, że funduję Ci tę rewelację za pomocą listu, ale wiem, że tak będzie łatwiej zarówno dla mnie, jak i dla Ciebie. Wybacz mi ostatni raz. Wiem, że jeśli teraz nie zdecyduję się odejść, będziemy trwać w tym związku, aż w końcu, pewnego dnia, dotrze do nas, że się nienawidzimy. Nie chcę Cię znienawidzić, Adamie. Jesteś cudownym facetem i wierzę, że jeszcze możesz ułożyć sobie życie z kobietą, która Cię pokocha i stanie się dla Ciebie spełnieniem marzenia o ideale. Mnie do tego ideału bardzo daleko.
Oddaliliśmy się od siebie. Nie chciałeś trzymać się krok obok, zostawałeś coraz bardziej w tyle, a mnie pękało serce, kiedy patrzyłam na to każdego dnia.
Pamiętasz, jak przed ślubem marzyliśmy o zjeżdżeniu całego świata? Pamiętasz nasze górskie wędrówki, urokliwe zakątki europejskich stolic albo egzotyczne plaże Azji?
Czy pamiętasz jeszcze, jak to jest znajdować czas na beztroskę, pasję i namiętność?
Osiadłeś w naszym małżeństwie. Nie chcesz zmian ani ruchu. Stygniesz i starzejesz się coraz prędzej. Te wszystkie wspólne plany zamieniałeś jedynie na fantazje, których nie miałeś czasu realizować. Czuję, że przy Tobie jedynie schnę, że życie przelewa mi się przez palce. Jestem jeszcze dość ambitna i chętna wrażeń, aby poczuć, że żyję, że krew we mnie jeszcze krąży. Za wszelką cenę chcę jeszcze doświadczać, a nie jedynie obserwować. Wrażenia, jakie oferują ciepłe, ciasne i nudne przedmieścia, z wiecznie jednostajnymi perspektywami, nie są dla mnie, przepraszam.
Proszę, Kochany, nie miej mi tego za złe. Tak będzie dla nas obojga lepiej, jestem pewna. Potrzebuję powietrza, a Ty pewnie potrzebujesz spokoju. Nie zgrywamy się wzajemnie. Zakończmy to jak dorośli ludzie.
Twoja AliceROZDZIAŁ 1
ALICE
Dwa miesiące później
Kiedy miała pięć lat, pogryzły ją psy. Trzy wielkie rottweilery ich sąsiada, pana McKenny’ego, pewnego dnia wyrwały zawiasy ze swojego kojca. Zawsze były szczekające i agresywne, a słysząc dziecięce piski, ruszyły na posesję obok. Co dziwne, bo te psy nigdy nie wychodziły poza granicę swoich kojców, nikt nie zabierał ich na spacery ani nie pozwalał się wybiegać – dlaczego więc wiedziały, jak najszybciej dostać się do dzieci? Jakby miały doskonale zaplanowaną trasę.
Alice bawiła się wtedy na huśtawce, a Rachel siedziała na dachu domku na drzewie, który zeszłego lata wybudował im ojciec. Na poziomie korony starej wierzby, czyli dobre trzy metry nad ziemią, pozostała bezpieczna, ale jej pozycja zmuszała ją do obejrzenia dramatu młodszej siostry. Zdążyła tylko pisnąć i pokazać ręką w stronę żywopłotu, przez który w szale wypadły psiska.
Alice nie pamiętała bólu ani krwi. Nie pamiętała, jak kły i pazury darły skórę na jej buzi, piersi i rękach. Pamiętała za to własny krzyk, który nawet teraz, po dwudziestu kilku latach, potrafił ją obudzić w sennym koszmarze. Lata terapii pozwoliły jej nie bać się psów, sama miała golden retrievera, Goldie, ale to wymagało czasu, jej uporu i wylania morza łez w kilku renomowanych gabinetach terapeutycznych. Tylko ten upiorny krzyk wydawał się brzmieć ciągłym echem gdzieś w tle. I właśnie w takich chwilach jak ta, kiedy stres i nerwy ją przytłaczały, zdarzało jej się słyszeć ten dawny krzyk małej dziewczynki.
Dziś po tamtych wydarzeniach zostało niewiele – kilka jasnych plamek blizn pod uchem i tuż poniżej linii szczęki, które to nauczyła się ukrywać pod idealnym makijażem i umiejętnym konturowaniem twarzy. Tylko w chwilach takich jak ta, dawne rany się odzywały: mimowolnie sięgała dłonią do śladów, czując nieistniejące przecież swędzenie, jakby przeszłość przypominała, że w życiu nie może być zawsze kolorowo, że ma do spłacenia dług za sam fakt, że żyje.
Cmentarz zasnuwała resztka mgły, rozmywana padającym lekko od kilku chwil deszczem. Brak wiatru sprawiał wrażenie, że wszystko było upiornie nieruchome: drzewa wzdłuż alejek, zebrani żałobnicy, nawet kapłan, który w czarnej sutannie wyglądał jak największy kruk w okolicy.
– Wszystko okej? – zapytała Rachel, kładąc dłoń na kolanie siostry i ściskając delikatnie palce, czym dała jej znak, że jest, że czuwa, że nic złego się nie wydarzy.
Alice kiwnęła głową, ale bez przekonania. Odsunęła własną dłoń od policzka i przełożyła do niej srebrną rączkę parasola.
– Nie rozmazałam się? – szepnęła.
– Nie.
Rachel łagodnie się uśmiechała, a młodsza z sióstr wydawała się zupełnie nieobecna. Siedziały obie w drugim rzędzie żałobników, tuż za rodzicami zmarłego Adama, jego bratem, siostrą i zastępcą dyrektora generalnego firmy. Nie mogła uwierzyć, że w tym momencie została tak zdegradowana, aż do pozycji uczestnika pogrzebu. Uczestnika, nie żony. Czuła przez skórę, że wszyscy, którzy siedzieli przed nią, jeśli cokolwiek czuli w stosunku do niej, to jedynie nienawiść, a w najlepszym wypadku lodowatą obojętność. Wszyscy siedzący za nią uważali ją za sensację lub uosobienie bezczelności przez to, że śmiała się tutaj pojawić.
Obok nich siedziało kilka osób z jego pracy, kojarzyła twarze z bożonarodzeniowych spotkań. Jego sekretarka – ta bezczelnie młoda – która została u niego po stażu tylko dlatego, że pieprzyli się po godzinach, licząc na Bóg wie co w zamian. Miała podkrążone czerwone oczy, bo oto ktoś wkładał do ziemi jej szansę na szybszy awans w firmie. Chyba miała na imię Mia albo coś na literę „M”, ale niespecjalnie obchodziło to Alice; być może powinna czuć zazdrość lub chociaż nienawiść względem kobiety, którą to jej mąż obdarzał atencją zamiast niej. Nic takiego jednak w duszy jej nie grało, wzbudzała w niej wstręt lub co najwyżej – obojętność.
Poprawiła pukiel ciemnych, kręconych włosów, przy takiej wilgotności żyjący własnym życiem, nawet bez udziału wiatru wyplątywał się z upięcia i spadał na twarz.
– Mam ochotę iść na imprezę. Muszę się napić, zobaczyć innych ludzi – mruknęła cichutko, kiedy kapłan akurat kończył modlitwę i zapraszał zastępcę generalnego do wygłoszenia kilku ciepłych słów o Adamie.
Co za bzdura! Niech ta młoda idzie – pomyślała Alice – zapewne powie nam wszystkim bardzo ciepłe słowa o Adamie, w końcu jej prawie eksmąż miał gest wobec swoich kobiet! Na przykład często miewał gesty obejmujące rozdawnictwo drogich drobiazgów, w jego mniemaniu znaczące więcej od atencji poza sypialnią.
– Zajebiście wygląda w czarnym garniturze – skomentowała Rachel a w tym samym momencie mężczyzna, przepraszająco uśmiechał się w stronę matki Adama i zaczynał coś tam mówić o byciu świetnym, niezastąpionym człowiekiem. Wolne żarty.
– Mógłby być naszym ojcem – kontynuowała szeptem, taksując wzrokiem szczupłą, wysoką sylwetkę zastępcy, garnitur na miarę i buźkę tresowanego drwala z zarostem hodowanym przez speców od PR-u, idealnie symetrycznie przyprószonym siwizną.
– Byłabym bardzo niegrzeczną córeczką – zachichotała Alice nerwowo, krótko, cicho, ale i tak zwróciła na siebie uwagę oraz spojrzenie pani rozkładam-nogi-najchętniej-na-biurku.
– Przepraszam.
Alice nie była kobietą bez serca. Nie miała nic wspólnego ze śmiercią Adama, jednak fakt, że dwa miesiące wcześniej złożyła papiery rozwodowe sprawiał, że w oczach wszystkich zebranych – poza siostrą – uchodziła za zimną sukę. Nie umiała zmusić się również do żalu po prawie byłym mężu. Adam, odkąd otrzymał papiery rozwodowe, zaczął traktować ją źle. Jak obcą osobę. Grał ofiarę i chętnie wszystkim o tym opowiadał, więc dziś, w dniu, w którym urnę z jego prochami zakopywano w ziemi, nie umiała czuć nic poza oszczędnym smutkiem. I było w tym więcej teatralnego udawania niż autentycznego żalu.
Po uroczystości wszyscy skupili się wokół rodziców zmarłego. Jego matka – traktowana przez nią przecież prawie jak swoja nieżyjąca od lat – była na silnych lekach uspokajających, niewiele kojarzyła z tego, co się właściwie działo. Jego ojciec, emerytowany wojskowy, nie uronił ani łzy, był twardy i nie pokazał nikomu, że to go jakkolwiek ruszyło.
Alice uciekła wzrokiem w stronę cmentarnej bramy. Rozpadało się na dobre. Tam, obok rzeźby płaczącego anioła, stał mężczyzna, lecz nie wiedziała, kto to. Rozejrzała się dyskretnie po płaskim terenie nekropolii, aby upewnić się, że odbywała się tu jedynie ich uroczystość. Tak, na sto procent. Więc mężczyzna w ciemnym płaszczu, skryty pod szerokim czarnym parasolem, obserwował pogrzeb Adama nieprzypadkowo. Ten jeden konkretny pogrzeb i pewnie robił to od dłuższego czasu, a ona dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego nieoczywistej obecności. Znajomy Adama? Jakiś krewny? Nie widziała jego twarzy. Z tej odległości mogła jedynie dostrzec, że był to wysoki, postawny, biały mężczyzna. Nieruchomy jak smutny anioł za jego plecami, podobny do wyciosanego z kamienia stróża. Kiedy dostrzegł, że jest obserwowany, skinął głową, dając znak, że należy do świata żywych.
Alice poczuła zimny dreszcz na plecach i mrowienie w okolicach łopatek. Jakby przyłapał ją na podglądaniu siebie samego w jakiejkolwiek intymnej chwili.
– Wszystko okej? – zapytała Rachel, która właśnie skończyła rozmowę z jakąś ciotką i podeszła do niej.
– Znasz tego faceta?
Spojrzała dyskretnie ponad ramieniem młodszej siostry, jednak spojrzenie, jakim obdarzyła nieznajomego, nie mogło trwać dłużej niż uderzenie serca.
– Nie… – mruknęła – ale wiesz, że nie bardzo znałam znajomych Adama. Może to ktoś z firmy albo jeszcze ze szkoły?
Rachel nie miała najwyraźniej ochoty ani skomentować, ani pociągnąć dalej dyskusji, więc Alice zmieniła tok myślenia i obiekt zainteresowania na bezpieczniejszy:
– Chodź, zaraz moje szpilki się rozpadną w tym błocie – zamarudziła.
– Jasne – zgodziła się starsza, poprawiając pasek płaszcza.
Większość uczestników pogrzebu zmierzała powoli w stronę cmentarnej bramy, za którą zostawili zaparkowane samochody. Nikt specjalnie nie rozmawiał, szli jak ciemne ptaszyska, uciekając wcale niespiesznie przed deszczem. Alice miała nadzieję, jakieś wrażenie albo podświadomą potrzebę spotkania tego faceta spod rzeźby smutnego anioła. Musiała chociaż na kilka sekund zobaczyć jego twarz. Nie umiała sobie tego racjonalnie wytłumaczyć, ale przecież skoro tam stał i ich obserwował, to ona mogła chcieć przyjrzeć się jemu! Tkwiąc w tej nieruchomej postawie przez niespełna minutę, w której na niego patrzyła, okazał się elementem tak niepasującym do całości, że pragnęła odkryć jego pochodzenie i przyczynę obecności w tym miejscu. Adam nie miał przecież sekretów. Życie jej męża było skrajnie zaplanowane, poukładane, zapisane w plikach i planerach po dwieście dolarów za sztukę, pochodzących z limitowanej kolekcji. Brakło w nim miejsca dla tajemniczych nieznajomych.
Nie było już nikogo obcego. Ani przy rzeźbie, ani na parkingu. Tajemniczy mężczyzna rozpłynął się wraz z mgłą, został tylko deszcz, a Alice czuła, że coś przepadło bezpowrotnie, coś, co sprawiało, że mrowiły ją koniuszki palców.
Już będąc za bramą, spojrzała w kierunku nekropolii, ale nie zobaczyła ani jednej żywej duszy poza pracownikami firmy pogrzebowej, którzy zwijali uroczystość. Czy czuła stratę? Nie można jej czuć po kimś, kogo widziało się raptem minutę, a jedyny jego urok polegał na tym, że nie pasował do otoczenia i śmiał się nie przedstawić. Jednak jedyne, co w tym momencie było dla niej istotne, to właśnie ten ubrany na czarno, nieznajomy facet, a nie własny prawie eksmąż, którego pożegnali wspólnie z garstką osób. Być może powinna czuć się podle, źle, bo jednak bez żalu żegnała się z tym miejscem.
– Moje kondolencje, Alice – powiedział Ken, podszedłszy do jej samochodu od tyłu i przystanąwszy przy drzwiach kierowcy, z udawaną nonszalancją opierając się na wyprostowanym ramieniu o reling. Chciał się wydać wyższy czy bardziej pochłonąć przestrzeń? Kobieta, widząc ten popis samczej dominacji, miała największą ochotę parsknąć śmiechem. Śmiech jednak nie pasował do czarnych płaszczy i żałobnych min.
Ken od dobrych dwóch lat nie umiał robić właściwie niczego ponad wysuwanie w jej kierunku matrymonialnych propozycji z gracją godną słonia w składzie porcelany. Okej, facet miał kasę, nawet niezłą aparycję cwaniaka żywcem przeniesionego z Sycylii – oczywiście wraz z mamą, babcią i siostrami, bo mimo prawie czterdziestki na karku dalej pomieszkiwał u matki – ale nie grali w tej samej lidze. Absolutnie nie odpowiadała jej jego nachalna prezencja, garnitury zawsze przeszywane mieniącą się nitką i markowe zegarki z horrendalnie dużą tarczą, za którą gość chciał schować swoje braki intelektualne, epatując jednocześnie ego wielkości namiotu cyrkowego.
– Dzięki, Ken, nie ma o czym mówić – odpowiedziała z firmowym uśmiechem. Taki sam miała dla mechanika, który naprawiał jej zawieszenie w samochodzie, albo listonosza doręczającego paczki; po prostu miły uśmiech dziewczyny z sąsiedztwa. – Mógłbyś? Trochę się spieszę, sam rozumiesz. – Dawała do zrozumienia, że potrzebuje przestrzeni.
Odczekała sekundę, aż odejdzie od samochodu, żeby sama mogła wejść. Nic jednak takiego nie zrobiła, przeszkadzał jej, stał jakby uparcie, poszerzając uśmiech i bezczelnie lustrując jej dekolt.
– Pomyślałem, że ok… sytuacja może chujowa, aranżacja tego miejsc też… – bąkał.
– Bo jesteśmy na cmentarzu, pamiętasz? – szepnęła, teatralnie. – Pochowaliśmy Adama, kojarzysz? Pogrzeb. Smutek. Umarł mi mąż?
Boże słodki, jak ona uwielbiała w tak bezceremonialny sposób pokazać, że ten chłodny dystans to nie jedynie gra pozorów. To cholernie realny mur niechęci, którego nie chciała ruszać, bo przecież… od dobrych dwóch lat dawała mu mocno do zrozumienia, że nie jest zainteresowana.
– Weź przestań ściemniać. Wyskoczmy dziś na drinka, co? Ja stawiam – zaproponował.
– Wow! Nie wiem, co powiedzieć – skłamała, a miała ochotę mu oznajmić, że ma spieprzać.
– To jak? O ósmej?
Pokręciła głową, jego upór działał na nią coraz bardziej deprymująco.
– Wiesz, nie sądzę, Ken. Mam sporo pracy, wyjazd, poza tym… serio, nie jestem zainteresowana. A teraz wybacz, chciałabym już stąd odjechać.
– Nie zrozumiałaś mnie – warknął.
I to była jakaś nowość. Alice machinalnie zrobiła krok w tył, ściągnęła brwi, patrząc na faceta jak na wariata. Jak śmiał na nią warczeć?!
On najwyraźniej poczuł się urażony. Odstąpił od auta, owszem, ale tylko po to, aby podejść do niej blisko. Bardzo blisko. Cholernie za blisko i cholernie niedobrze. Złapał ją za nadgarstek, zdecydowanie używając siły.
– Wolałbym jednak, abyśmy się dogadali. Już nic i nikt nie stoi między nami – syknął, pochylając nad nią głowę.
Był sporo wyższy, miała jego obojczyk na wysokości oczu. Czuła od niego markowe perfumy i przysięgłaby, że wcale nie taki delikatny zapach bourbonu z ust, kiedy mówił.
– Zacznę krzyczeć, Ken. Posuwasz się ZA daleko! – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Jakby się na moment zawiesił. Zapomniał, co zrobić w sytuacji, kiedy jego genialny plan zastraszenia się nie powiódł, a na podorędziu nie miał żadnego wyjścia awaryjnego. Mimo ewidentnej wygranej na argumenty Alice czuła panikę. Nie strach, a panikę. Facet był duży, silny i chyba zdesperowany, a wobec takich motywów, rozmowa być może zwyczajnie by nie zadziałała. Próbowała wyswobodzić rękę z żelaznego uścisku. Miała na nadgarstku swoją bransoletkę Pandory z kolekcją charmsów, więc jego chwyt okazał się tym bardziej nieprzyjemny, kiedy ozdobne koraliki wbijały się między ścięgna i drobne kości.
Puścił ją. Odniosła wrażenie, że jej serce na moment zamarło, a teraz – kiedy przestała czuć jego siłę – zaczęło gnać jak szalone. Adrenalina w żyłach szalała, a w skroniach dudniła krew, prawie boleśnie w nich pulsując.
– Będę miał cię na oku. Nie spieprz tego, radzę ci po dobroci – ostrzegł, otwierając jej drzwi od strony kierowcy.
Miała ochotę wyć, kopać i co najmniej dać mu w pysk. Ale o ile on skorzystał z okazji względnego spokoju na parkingu, o tyle teraz większość żałobników właśnie odjeżdżała, przez co zrobił się dookoła spory ruch i – jak by nie patrzeć – wiele spojrzeń ślizgało się po jej samochodzie.
– Zapomnij, Ken – mruknęła, trzaskając drzwiami z nadzieją, że być może jakimś cudem uda jej się przytrzasnąć mu fiuta.
Odjechała gwałtownie, podrywając kołami odrobinę jasnego żwiru w powietrze. Być może wyglądała, jakby faktycznie spanikowała z powodu bezczelnego zachowania mężczyzny. Spoglądała jeszcze na niego w tylnym lusterku. Stał mniej więcej w tym samym miejscu i starał się odpalić papierosa, mimo wszechobecnej wilgoci. Jej wzrok powędrował wyżej – na cmentarną bramę. Była pewna, że widzi tam sylwetkę, w środku, to jest za bramą, na terenie nekropolii. Ten sam koleś co na pogrzebie? Czy raczej ktoś z zarządu – grabarz, stróż czy hiena? Nie zatrzymała już się, aby popatrzeć. Sama świadomość, że to mógłby być on, napędzała jej serce do szaleńczego galopu.
Włączyła prawy kierunkowskaz, z roztargnienia za wcześnie zajeżdżając drogę jakiejś ciotce. Zwykle po takim manewrze poczułaby się zawstydzona, w obawie, że szanowna starsza pani doniesie jednej, drugiej, trzeciej ciotce, teraz jednak odczuła błogosławieństwo nihilizmu. Nie obchodziła jej już ani ta starsza kobieta, ani to, co sobie o niej pomyśli. I nie spowodowała tego śmierć Adama, ani rytuał pogrzebania jego zwłok. Tam, na parkingu, kiedy atakował ją ten buc – Ken – najmocniej odczuła, że nie powinna należeć już do świata, rodziny i firmy Adama. Nikt jej nie pomógł, nawet się nie zainteresował. Była pewna, że skończyła się jej bytność wśród tych ludzi i w pewnym stopniu stała się dla nich niewidzialna. I zrobiło jej się z tym cholernie dobrze, co okazało się na swój sposób zaskakujące.
Pogłośniła radio, a z głośników gruchnęło One day.
Jej myśli stawały się coraz lżejsze i siłą rzeczy skoncentrowała się na najbliższych planach zawodowych. Cieszyła się na kilkudniowy wyjazd w plener, bo to pomoże jej ostatecznie odciąć się od małego bagienka po śmierci męża. Poza tym czuła, że faktycznie przyda jej się teraz zanurzyć w pracy i nie myśleć. Projekt, który miał być jej opus magnum dla magazynu „Folove”, stał się ostatecznym ukoronowaniem sześciu lat jako fotograf. Chociaż Camila robiła już od kilku dni podchody, udając przejętą koleżankę, a chcąc jej po prostu podpieprzyć to zlecenie. Nie będzie jej dane. Zdjęcia do kolejnej kolekcji zrobi ona! Uśmiechnęła się i zaśpiewała rytmicznie powtarzający się fragment piosenki, zostawiając za sobą ten pełen więzów i pęt rozdział życia.
Do domu miała niespełna dwadzieścia mil. Włączyła się na szosę międzymiastową, kiedy zapadał już zmierzch. Deszcz ustał, ale mgła jak zły duch znów pokazała się nad światem, lepiąc do wszystkiego tak szczelnie, że kobieta musiała solidnie zwolnić na drodze. Widziała jedynie przednie światła samochodów z naprzeciwka, a i tak właściwie dostrzegała je w ostatniej chwili. Nie czuła się w takich warunkach komfortowo, chociaż uważała się za niezłego kierowcę. Machinalnie wyłączyła muzykę, odnosząc wrażenie, że melodia może ją solidnie rozpraszać, a przecież musiała patrzeć na drogę, próbować nie zginąć w wypadku, a nie sobie śpiewać.
Postanowiła w poniedziałek stawić się w biurze, zwarta i gotowa do wzięcia zlecenia. Da tylko znać M., żeby organizowała ekipę do pracy w plenerze, a do Camili wybrała numer od razu, chcąc sobie poprawić humor na weekend.
– Cześć, kochanie, już po uroczystości? – zaświergotała blond małpa po drugiej stronie słuchawki, siląc się na coś, co pewnie stanowiło dziwną krzyżówkę troski z pogardą.
– Tak, to był piękny pogrzeb, życzę nam takiego – odpowiedziała z uśmiechem i nieskrywaną satysfakcją na samą myśl, co jej powie dalej: – Postanowiłam nie zwalniać tempa. Bądź tak dobra i jeszcze dziś puść info do Rose, że biorę to zlecenie i nie przewiduję obsuwy w terminach. Niech e-mailem prześle mi szczegóły, zabukuję bilety, gdy tylko będę znała jakieś konkrety, dobrze? Wiesz, w naszej branży taki urlopik i po powrocie można liczyć co najwyżej na sesje do gazetek reklamowych sieciowych marketów – zaśmiała się pod nosem. Ulga, jaka ją ogarnęła, wydała się jej ambrozją.
Camila od zawsze z nią rywalizowała. Może nie prowadziły żadnego rankingu bardziej lub mniej udanych sesji, jednak obie były tak samo zaangażowane w pracę. To, co z początku stanowiło mobilizującą motywację, przeszło dość szybko we wredną rywalizację. A że obie były konkretnymi pracoholiczkami, nie zanosiło się, aby którakolwiek miała przestać. Alice nie wspomniała w pracy o rozwodzie z Adamem, jednak jego śmierć i pogrzeb to już nie coś, co należało ukrywać. W końcu byli dość młodym małżeństwem, bezdzietnym, ale tak ślicznie pasującym do świątecznych zdjęć, pozując w ohydnych sweterkach i z lampkami ajerkoniaku w dłoniach. I to Camila wówczas zaczęła jej wkręcać, że w związku z żałobą właściwie MUSI zwolnić tempa, oddać jej pola. Niedoczekanie.
– Rose jest na Majorce. – W tonie głosu Camili dało się wyczuć ciężki chłód. Jakby po każdym słowie z ust wypadał jej zamrożony kamień z serca lodowca.
– Och, dasz radę! Albo prześlij mi do niej kontakt, zostawiłam swój komputer w biurze…
– Okej! Napiszę do niej, ale nie obiecuję, że nie oleje wiadomości w weekend.
– Nie oleje, zapewniam. Poza tym chyba wraca, prawda?
Tu wymiana dalszych argumentów nie miała większego sensu. Alice na haju z niespotykanego przypływu adrenaliny stała się nie do pobicia.
***
Po zmroku wjechała do zatopionego w rozmytych mgłą światłach Baltimore. Nawigacja prowadziła ją do domu. Nawet nie spoglądała na ekran, nie słuchała poleceń co do trasy – znała ją na pamięć, więc nie obeszło jej specjalne oburzenie elektronicznego przewodnika, kiedy z premedytacją zjechała z wyznaczonej trasy i udała się do portowej części miasta, a nie do domu, jak miała zapisane w funkcjach domyślnych. Jej mieszkanie nie było teraz przestrzenią, w której chciała przebywać.
Znała siebie, swoje możliwości, dlatego wszedłszy do znajomego klubu, właściwie od razu oddała zaprzyjaźnionemu barmanowi kluczyki od swojego forda. Znała kolesia jeszcze z czasów studenckich, to jest, pracował tutaj już wtedy, kiedy ona studiowała.
– Dzięki, jesteś aniołem – zaświergotała, moszcząc się na wysokim, skórzanym barowym stołku. Ken i pogrzeb stawali się coraz odleglejszym wspomnieniem, ale zdawała sobie sprawę, że to wszystko jeszcze będzie musiała odchorować.
– Chcesz zobaczyć prawdziwego anioła, spójrz w lustro – odpowiedział jej z firmowym uśmiechem, wrzucając kluczyki do małego sejfu wmurowanego na stałe w filar obok wyjścia na zaplecze.
Zagrzechotały, obijając się o te, które już tam miały swoje miejsce. Serce rosło na myśl, ilu ludzi potrafiło w sposób odpowiedzialny upijać się tutaj, nie stając się po wyjściu potencjalnymi mordercami za kółkiem.
Zaśmiała się na ten banalny podryw. W jego wykonaniu wydał jej się nawet uroczy, lecz gdyby coś podobnego usłyszała od Kena, pewnie z żenady zapadłaby się pod ziemię. Dyskretnie rozejrzała się po bywalcach, jakby w obawie, że swoimi myślami wywoła go z jakiejś zatęchłej nory i przyjdzie akurat tutaj chlać swój bourbon, gdzie ona zamierzała zarżnąć ten jakże ponury wieczór.
– Jest dziś Diana?
– Tak, jest, kręci się gdzieś. Zawołać?
Alice pokręciła głową. Jeśli przyjaciółka miała dziś zmianę, to nie było opcji, aby się nie spotkały, a skoro nie zrobiły tego do tej pory, to znak, że najprawdopodobniej właścicielka była po ludzku zajęta i musiała na nią poczekać. Nie potrzebowała szczególnej atencji, jedynie okazjonalnego poklepania po ramieniu.
Zamówiła drinka i zanim go dostała, poszła do toalety się odświeżyć. W końcu była młodą wdową! Wdówką. Jak to w ogóle brzmiało? Tak młodą, że nie zdążyła jeszcze zdjąć z siebie małej czarnej, skórzanych botków na wysokich szpilkach i kapelusza, który świetnie na niej leżał. Nie planowała dziś balować, ale też nie widziała się w pustym mieszkaniu. Bądź co bądź, dziś pochowała kogoś, z kim spędziła pięć lat. Właściwie nie liczyła całych pięciu, bo od dawna z mężem nie mieli wspólnych tematów do rozmowy, w łóżku się nie spotykali, a każde z nich żyło obok drugiego chyba tylko z rutyny i przyzwyczajenia. To małżeństwo od dawna pozostawało martwe, ale nie nienawidziła Adama. Nie chciała, aby tak to się kończyło, bo przecież oboje zasługiwali na szczęście, ale nie razem.
W wąskim korytarzu łączącym główną salę z toaletami i wyjściem na patio panowały mrok i ciasnota. Przeciskała się w swojej kuriozalnie dopasowanej sukience między balującymi małolatami. Nie czuła się gorzej ze swoją ponad trzydziestką na karku, wiele tych wytapetowanych smarkul mogło jej zazdrościć figury. Wkurzało ją jednak, że kiedy mijała kilku gości, wyraźnie poczuła, że jeden ocierał się o jej pośladek.
– Chyba się z własnymi zębami nie lubisz, chłopcze! – warknęła na winowajcę.
Miał nie więcej niż ćwierć wieku. Chociaż nie, musiał być młodszy… tylko po prostu był duży. Wysoki, z bezczelnym uśmiechem i wydziaranymi rękawami. Taki facet, który mógł zrobić wrażenie w klubie, a rano okazywało się, że Książę Nocy pracował na stacji benzynowej i pożyczał od babci kasę na trawkę.
– Może sprawdzimy, czy ty się z nimi polubisz, śliczna? – odpowiedział, bezczelnie podchodząc do Alice.
Towarzyszący mu kumple zaczęli go dopingować i pogwizdywać. Jak na zawodach. Albo jak podczas bójki za szkołą w piątkowe popołudnie.
Cholerna dzieciarnia! – pomyślała ze złością i jedyne, co poczuła, to rosnąca frustracja.
Spojrzała na gnojka hardo. Zrobiła pół kroku w jego stronę i chwyciła go za krocze, na co zarżał jak ucieszony ogier, podnosząc łapska i pchając biodra w jej stronę jak stary zboczeniec. Nie należała do nadmiernie pruderyjnych kobiet, właściwie wcale nie miała w sobie tej cechy, a im bardziej młody się cieszył, tym ona przyjmowała coraz to mocniej wyrachowany wyraz twarzy. I kiedy myślał, że ten wieczór skończy się dla niego szczęśliwie, ona po prostu zaczęła go ściskać.
– No, mała, widzę, że lubisz na ossstroooszkurwa! – Końcówka mu nie wyszła, bo kokietowana z najwyższą delikatnością kobieta nie dała mu jednak rozkoszy, a ból skręcanej nagle moszny.
– Już cię lubię za ten sopran – mruknęła.
Puściła go, a on nie był w stanie utrzymać się na prostych nogach. Czuła się, jakby wygrała tę bójkę na tyłach szkoły w piątkowe popołudnie. Brutalnie i zwierzęco, ale jak bardzo kojąco dla nerwów. Kumple adoratora teraz stanęli już po jej stronie, jej wiwatowali jak grono wiernych fanów, którzy szybko przenosili swoje zainteresowanie ze starego szkolnego łobuza na nowego pretendenta do tytułu.
Co za chory samczy świat!
Ogarnęła toaletę, wkurzona na młodzież, na facetów. Nadal poirytowana, wróciła do swojego drinka.
– Jesteś! Powiedziano mi, że przyszłaś, ale nie mogłam cię namierzyć – zaświergotała Diana, kiedy Alice wróciła do baru.
Barman przysunął w jej stronę wysoki kieliszek z kolorowym alkoholem.
– Byłam zajęta tłumieniem dynamicznej fali testosteronu. Napijesz się ze mną? Dziś jest taki wieczór, że nie możesz mi odmówić.
Otóż odmówiła. Diana była współwłaścicielką tego pubu, a dziś miała braki w obsadzie. Jednak została z przyjaciółką, na ile mogła, rzadko chodząc już do gości.
Trwał październik, za oknami padało jak z cebra. I chociaż nadszedł dopiero początek weekendu, to nic nie zapowiadało, że puby osiągną rekordowe utargi. Po prostu nie chciało się na taką pogodę nawet psa wyganiać z domu, siedziały więc tu stałe, cotygodniowe moczymordy.
– Może nie powinnaś go tłumić, hmm?
– Nie rozumiem, co masz na myśli, kochanie – odwarknęła jej Alice, kiedy kiwnęła na barmana, aby powtórzył dokładnie to samo, co miała w kieliszku. Pierwszy wypiła prawie duszkiem.
Diana wskazała dyskretnie jakiegoś mężczyznę w drugim końcu sali.
– Nie odwracaj się aż tak gwałtownie. Ale…od dziś jesteś oficjalnie wdówką, a facet… czekaj, opiszę ci go. Dwadzieścia pięć, może trzydzieści, wygląda na miłego, grzeczny, przyszedł z dwoma kumpami, więc pewnie pracuje pięć dni w tygodniu. Ma na sobie musztardowy sweter i jestem pewna, że nieźle ogarnia siłkę. O… właśnie podnosi do ust… ciemne piwo! Więc być może jest Irlandczykiem… w sumie to ruda broda jeszcze bardziej wskazuje na to, że nim jest, prawda? Jezu, kto normalny pije ciemne piwo?! – śmiała się.
Alice prawie zakrztusiła się nowym drinkiem.
– Jesteś pieprznięta! Nie będę dziś zarywała do facetów. Dość, że patrzyli tam na mnie jak na ostatniego parszywca, bo nie zachowywałam się jak płaczka na pogrzebie faceta, dla którego nie byłam niczym więcej niż dawno zawiązaną umową. Nieatrakcyjną i przestarzałą.
– Zachowujesz się, jakbyś przedawkowała prozac. – Cmoknęła z niezadowoleniem.
– Co masz na myśli?
– No jak to? Wyglądasz jak milion dolarów, a zachowujesz się jak emerytka!
– Nie mam dziś nastroju.
– Chrzanić to! Jesteś młoda, seksowna i pojmuję, że może dziś nie masz weny na dziki seks z nieznajomym. Ale jesteś wolna, rozumiesz? Cholernie wolna! Jak od lat nie byłaś! Nie daj się zakopać w robocie. Weź się baw czy coś. Jeśli przy Adamie gryzło cię sumienie na myśl o każdym mijanym przystojnym kolesiu, na jakiego miałaś ochotę, to teraz to się skończyło. Wiem, że to okrutne, ale właśnie, skarbie, wróciłaś do gry. – Zaśmiała się perliście, jasno, seksownie i cholernie ładnie.
Tak ładnie, że Alice prawie dała jej wiarę, że oto stał się mały cud i wszystko jakoś wskoczyło na właściwie tory. Jak w hollywoodzkiej historii romantycznej.
Diana nie należała do najbardziej rozgarniętych znajomych z grona Alice, ale nadrabiała prostodusznością i sercem na dłoni. Nieskomplikowana, sympatyczna i empatyczna, idealna na stypę w tym wypadku. Wdowa zaśmiała się tak głośno na tę tyradę, że musiała zasłonić dłonią usta. Jej spojrzenie uciekło w stronę Irlandczyka, którego pochodzenie zdradzało albo piwo, albo rudawa broda. Ale na pewno nie musztardowy sweter.
– Ale wracając… – zaczęła Alice – wzięłam to zlecenie od Rose. Lecę do Kanady – obwieściła, próbując z całych sił wyjść na bardzo podekscytowaną i szczęśliwą. Nie miała pojęcia, czy się to udało, brzmiała raczej sztucznie. Diana jednak załapała intencje.
– Och! – ucieszyła się, aż klasnęła w dłonie. Wstała, a barmańską tacę, którą z jakiegoś powodu miała z sobą, wsunęła sobie pod ramię. – Kiedy? Zresztą nieważne, ale trzeba to uczcić! To świetna wiadomość! O to chodzi, masz zacząć żyć!
Alice wzruszyła ramionami. Nie była pewna, istniało wiele, wiele zmiennych, i nie miała na nie wpływu. Jak choćby agencje modelek, które musiały zwyczajnie znaleźć pasujące do koncepcji dziewczyny. Nie chciało jej się o tym teraz ani myśleć, ani tym bardziej mówić. Za to czuła, wyraźnie czuła całą sobą, że wyjazd dobrze jej zrobi. Uwielbiała Baltimore, ale ostatnio wydarzyło się zbyt wiele kiepskich zbiegów okoliczności. Potrzebowała tej zimnej Kanady z jej łosiami, syropem klonowym i komarami u schyłku jesieni! Nawet jeśli wcześniej sama będzie musiała szukać modelek w galeriach handlowych z wielkim transparentem: „Zrobię ci karierę”.
Widziała, że Diana znika za barem, a potem podchodzi do Irlandczyka z drinkiem. Stawia przed nim szkło i szepcze mu coś nad rudą brodą, wskazując na nią. Co za pinda! Alice poczuła, że zalewa ją wściekłość na przyjaciółkę. Facet odwrócił się w jej stronę i uśmiechnął lekko, leciutko, ale w oczach poza rozbawieniem, zabłyszczała mu ciekawość.
– Baw się dobrze, nie dziękuj! – szepnęła jej do ucha Diana, która przechodząc obok, starała się jednocześnie być seksownie tajemnicza, by uniknąć zderzenia z jej łokciem albo innym kuksańcem.
No dobra, skoro karma tak chciała, to należało złapać ją jak byka za rogi. Irlandczyk nie wyglądał źle: jakby wymuskany pod linijkę, ale jednak brutal i trochę zwierzę po wizycie u barbera, który bierze dwieście dolarów za godzinę. Może nie niedźwiedź, ale rosomak to coś, co by jej wystarczyło.
Dotarło do Alice, że ostatnie lata życia z Adamem to był wieczny marazm: seks dwa razy w miesiącu, w co drugą sobotę między dwudziestą trzecią, a dwudziestą trzecią dwadzieścia. Zawsze przy zgaszonym świetle i w tych samych, wyuczonych na pamięć pozycjach. I przez te wszystkie lata ich małżeństwa nie przyszło jej na myśl, aby narzekać albo oczekiwać więcej niż ta spokojna, wypracowana rutyna, jaką zadowalał się Adam. Teraz więc w obliczu towarzystwa nieznajomego, drinków na jej koszt i nagłej, brutalnej wręcz wolności – chciała spróbować, jak to może smakować. I miała nadzieję, że będzie smakowało jak sierść i wiatr. Na samą myśl odniosła wrażenie, że minimalnie brakuje jej oddechu, że mrowieją koniuszki palców i dęba stają te najdrobniejsze włoski na karku. Mimowolnie przygryzła wargę, czując jak psuje idealną taflę matowej pomadki.
Uspokój się – zganiła się w myślach, bo jej organizm z jakiegoś powodu właśnie produkował ten hormonalny koktajl i kazał jej się czuć jak kotka w marcu. Nie podobało jej się to. To było jak utrata kontroli, a brak kontroli oznaczał chaos. Poza tym, po prostu postawiła facetowi drinka.
A potem on podszedł do jej stolika i odwdzięczył się absolutnie tym samym, dokładając od siebie własną osobę oraz zapach, w którym dominowało piżmo, palone drewno i morze. Roztaczał aromat kojarzący się z bitwą morską – brakowało żelazistego zapachu krwi i prochu strzelniczego. Jej oczy zaszły mgiełką, a warga znów trafiła mimowolnie między zęby. Krótkie ukłucie bólu ją otrzeźwiło.
Był dobre dziesięć lat od niej młodszy. I nie chrzanił, że ma śliczne oczy ani nie wyliczał swoich premii i awansów. Właściwie nawet nie dał poznać, czy wielkość tarczy markowego zegarka na nadgarstku przykrywa szczelnie jego ego. Był młody, świeży, modny i ładnie pachniał. Co mogło pójść nie tak, skoro Alice wiedziała dokładnie, w jaki sposób ma założyć nogę na nogę, aby otrzeć się łydką o jego kolano? I tylko sam diabeł wiedział, dlaczego zdecydowała dziś włożyć czekoladowe pończochy, które skutecznie zagotowały krew w młodym Irlandczyku.ROZDZIAŁ 2
BRUCE
Przejechał kawałek dalej, niż sięgał usypany żwirem parking przy cmentarnej bramie. Nie chciał zostawiać ani samochodu na widoku, ani – tym bardziej – siebie. Spojrzał na zegarek, dochodziła szósta, więc miał jeszcze dość czasu.
Poprawił wideorejestrator przy lusterku, pamiętając, aby zmienić tryb kamery na szeroki kąt nagrywania. Wyłączył wszystkie możliwie powiadomienia dźwiękowe, jakie mogłoby wydać urządzenie. I czekał. Pierwsi z żałobników zajeżdżali pod bramę. Potem karawan z urną, kapłan. Napływało czasowych gospodarzy tego ponurego terenu. Zlatywali się na umówioną godzinę jak kruki do padliny.
Bruce się nie spieszył. Uchylił samochodową szybę, zapalił papierosa, zaciągając się dymem, aż poczuł znajome ożywcze ukłucie w płucach. Jego ojciec zmarł przez to gówno na raka, on też powinien rzucić w cholerę. Z jakiegoś powodu jednak ten drobny i właściwie bezsensowny nałóg był jedynym, któremu się poddawał i nawet nie walczył zbyt zaciekle. Jeszcze ten deszcz, który co chwilę padał z nieba. To wszystko wbijało go w niezdrową odmianę melancholii, usypiało i dołowało, a przecież musiał zachować maksymalną czujność. Zmusić się do skrajnej uwagi, a ciało do tego stanu napięcia tuż przed skokiem, na ćwierć sekundy przed strzałem adrenaliny w żyły.
Lubił ten stan oczekiwania, czające się podniecenie i obietnicę, że dopamina wynagrodzi jego głowie wszystko skuteczniej niż nędzna pensja.
Widział żałobników: mało istotna rodzina, jeszcze mniej istotni znajomi, niedoszła eksżona… i w tym momencie adrenalina uderzyła, przepłynęła przez serce i rozeszła się po żyłach, łomocząc w mięśniach i dziwnie otępiając słuch. Przez reakcje ciała na widok kobiety – jakby była potencjalnym zagrożeniem – czuł się parszywie jak kundel. A przecież to tylko chemia organizmu. Nic ponad pracę trzustki, serca, mózgu. Boże słodki! Mógł się z łatwością pozbyć tej ludzkiej przywary reagowania, zażywając kilka fajnych tabletek od George’a!
Odpalił kolejnego papierosa, ale tylko po to, aby trzymać coś między palcami. Aby zająć umysł dwoma, a nie jednym zadaniem, bo bał się, że schrzani, jeśli za mocno się zaangażuje. Umysł, mając tylko jedno zadanie, potrafi być niewdzięczny, potrafi wymusić na człowieku postanowienie, że zadanie, którego się podjął, jest dużo więcej warte niż w rzeczywistości. A on nie chciał ryzykować wszystkim, chciał mieć pole do bezpiecznego wycofania się. Papieros? Dawał radę.
Obserwował dalej. Dopiero kiedy jako jeden z ostatnich wszedł pół-Meksykanin, zareagował. Zatrzymał nagrywanie – miał, co chciał. Dopalił papierosa i wyszedł z auta, zabrawszy z sobą parasol. Zanosiło się na porządny deszcz.
Nie musiał słyszeć uroczystości. Wystarczył mu widok niewielkiego tłumu ludzi przy otwartym grobie. Kapłan odprawiał rytuał, potem ktoś pewnie przemawiał, fałszywie wychwalając nieboszczyka. Zastanawiało go, jak bardzo trzeba samemu się nagiąć, aby wychwalać, nawet pośmiertnie, taką ludzką wesz, jaką był Adam. Skurczybyk jakich mało, cynik pod płaszczykiem profesjonalnego korposzczura pnącego się bezwzględnie po szczeblach kariery, po trupach, byle do celu.
Pół-Meksykanin siedzący z tyłu na składanym krześle pozostawał nieruchomy, ale czujny jak wyżeł, czekający na spadające z nieba kacze truchło. Bruce kontrolował oddech, spokojnie i metodycznie zwalniając akcję serca. Oddech był ważny, musiał pozostać spokojny. Każdy dobry strzelec był piekielnie opanowany, inaczej był jedynie sztywnym i zimnym strzelcem.
Wszystko wyglądało jak najbardziej w porządku. Obecność tego jednego wśród żałobników przypominała co prawda obecność szerszenia w pokoju w słoneczny dzień – wolał nie tracić go z pola widzenia, nawet jeśli potrafił wyeliminować go bez ponoszenia większego ryzyka. Kabura z bronią ciążyła z boku ciała jak metalowa jadowita żmija, a jednocześnie dodawała spokoju i pewności, że nie ten ciemnoskóry koleś w razie czego zatriumfuje, tylko on – Wilczur, którego posyłają w największe gówno, wierząc, że byłby gotów samego diabła ubić gołymi pięściami, a potem odrąbać rogaty łeb szpadlem. Jak profesjonalista. Bo takie było mniejsze zło.
Alice na niego spojrzała. Przez kilka chwil czuł, że przeszywa go wzrokiem, że skupia na nim całą swoją uwagę. Stał się dla niej niewiadomą, elementem egzotycznym, niepasującym do logicznej układanki pogrzebu. Wplatał się w jej myśli, a ona bezczelnie weszła w jego, kiedy ogarniał wzrokiem jej szczupłą sylwetkę w małej czarnej. Wyglądała cholernie dobrze, całemu światu obwieszczając bezbłędnie, że i owszem, jest wdową, ale na tym wdowieństwie jedynie zyskuje. Ona na wszystkim potrafiła tylko zyskać, w co wierzył, co wiedział, bo w końcu obserwował ją jak szczur, z ukrycia. Znał jej nawyki i przyzwyczajenia. Wiedział, jak składa usta do papierosa, a jak łapie tekturowy kubek ze Starbucksa. Wiedział o niej prawie wszystko, a gdyby jeszcze bardziej się postarał, pewnie bez problemu dotarłby do historii jej leczenia dentystycznego. Alice Black, freelancerka z Baltimore, trzydzieści cztery lata, bezdzietna, od niedawna wdowa. Uosobienie kobiety, która dokładnie wie, czego powinna w tym wieku i w swoim stanie cywilnym oczekiwać od życia.
Uśmiechnął się do siebie. Dzięki jakiemuś okrutnemu zrządzaniu losu on stanie się tym, który udowodni jej, że ona nie ma pojęcia, czego oczekuje od życia, siebie. On stanie się tym, który pokaże jej, jak wiele będzie musiała oczekiwać od niego, jeśli zechce zachować swój status, tożsamość i siebie. Życie.
Jako gatunek zrobimy wszystko, aby ratować siebie, ale z drugiej strony przypadek Adama sugerował, że istnieją wśród nas tacy, którzy pchają się śmierci w łapy jak nienormalni.
To spojrzenie wydało mu się sygnałem do wymarszu. Krótkim rozkazem.
Jeszcze nie teraz, słodka Alice.
Pół-Meksykanin grzebał w swoim telefonie, mężczyzna widział rozjarzony ekran i odbijające się na jego zakazanej gębie jaskrawe, elektroniczne światło. Czy był niezdolny do zrobienia teraz czegokolwiek pochopnego? Zapewne gdyby miał rozkazy, nie zawahałby się ani przez moment. W tej chwili jednak bił od faceta spokój, pojawili się więc tutaj obaj dokładnie w tym samym charakterze – obserwowali ponury rytuał.
Wilczur spuścił głowę, potrząsając nią, jakby chciał strząsnąć z włosów resztki jesiennej wilgoci. Spojrzał na kamienne nogi anioła, pod którym przez cały czas stał, a potem na całą jego sylwetkę wykutą z jasnego kamienia, obrośniętego zielonymi glonami. Anioł płakał, a skrzydła miał połamane z żalu. Co za ironia!
Wrócił na parking, wycofał samochód i przeparkował w ten sposób, aby pozostać możliwie niewidoczny dla uczestników pogrzebu. Widział akcję z Kenem. Nie kojarzył faceta, więc z początku wziął tę rozmowę za nic ponad – no właśnie – rozmowę. Dopiero kiedy gość posunął się za daleko, życzył w myślach Alice, żeby była dzielna. Cóż za przeurocze życzenie w obliczu tego, że mimowolnie zacisnął pięści na kierownicy aż do stanu pobielałych knykci. Wilczur nie lubił komplikacji, nie lubił krzywych akcji i niepotrzebnych zgrzytów. Był cholernie spokojnym strzelcem, ale tym samym uzmysłowił sobie, że jego dzień jeszcze się nie skończył.
Alice nie musiała mieć zamontowanych skomplikowanych systemów lokalizujących, aby z łatwością mógł ją odnaleźć na drodze międzymiastowej. Cóż za problem, skoro wiedział, dokąd jechała. Tym mocniej się zdziwił, że zamiast do domu najpierw skierowała się do pubu. Siadł jej nie na zderzaku, a w bezpiecznej odległości, i pozwolił się prowadzić wdówce jak na smyczy. Oczekiwanie, które czuł na parkingu i podczas obserwacji, zostało nieco okraszone podnieceniem i adrenaliną.
Kiedy zatrzymała w mieście wóz, zaparkował nieopodal.
– Jakbyś nie mogła po prostu wrócić do domu – warknął sam do siebie, wystukując na komputerze nazwę ostatnio słuchanego albumu. Zapowiadało się, że trochę tutaj jeszcze posiedzi, a przynajmniej tyle, aby upewnić się, że nic się nie wydarzy.
– Co tam, Ax? – zapytał, kiedy ekran telefonu pokazał przychodzące połączenie.
– Wszystko gra?
– Tak. Siedzę przed knajpą, ta mała chyba poszła się zabawić po pogrzebie męża.
Chwila ciszy, być może w tle usłyszał parsknięcie albo to tylko szumy na linii.
– A Julius?
– Widziałem chuja na miejscu. Nic nie kombinował. Po prostu był, jak mówiłeś. Prześlę ci nagranie.
– To znaczy, że nie odpuścił.
– Tak, wpadł sprawdzić, czy Adam jest dostatecznie martwy, jak pieprzona hiena – prychnął, wciskając po chwili kolejnego papierosa między zęby i szukając po omacku benzynowej zapalniczki w kieszeni płaszcza. Znalazł. Ciche, charakterystyczne pyknięcie mechanizmu i już rozkoszował się zgubnym, rakotwórczym dymem.
– Na pewno masz na oku tę dziunię?
– Weszła do knajpy. Sama. Nie będę wbijał tam i upewniał się, czy umyła rączki po orzeszkach do piwa. Jestem styrany jak pies. Wracam. Też mi się należy szklanka czegoś mocniejszego.
– Monika o ciebie podobno rozpytywała. Wie, że wróciłeś, albo ma instynkt – zaśmiał się.
– Mam ochotę na coś mocniejszego, a nie na jej gierki, płacze i fochy. Serio, jestem zmęczony. Jakby coś chciała, pytała, po prostu ją spław. Powiedz, że wstąpiłem do zakonu, nie żyję albo wyjechałem do Tybetu grać na dzwonkach.
– Dobra, ale bądź pod telefonem.
– Jasne.
Wyrzucił kiepa przez okno. Monika była sprawą przegraną od samego początku, kiedy tylko pierwszy raz zakręciła swoim ślicznym noskiem na jego nieobecności. Próbowali bardzo mocno, aby między nimi pojawiło się cokolwiek poza seksem, ale nie wychodziło. Nie zgadzali się gdzieś na poziomie komórkowym. A Bruce nie czuł już nawet chemii, nic.
Postanowił jeszcze posiedzieć pod knajpą.